Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Telemarki i krystianie


marboru

Rekomendowane odpowiedzi

Przeglądając stronkę naszkasprowy.pl trafiłem na bardzo fajny artykuł dotyczący ewolucji w technice jazdy na nartach.

Chciałbym się z Wami nim podzielić, oto on:

Telemarki i krystianie

- Zaczęła się jazda w dół. (…) Pęd nasz był szalony. Wyznać muszę, że zjazd ten błyskawicz-ny należy do rzadkich przyjemności, człowiek czuje się ptakiem i leci niby w przestwór nieskończony – tak Józef Schnaider, narciarz z Tatarowa w Karpatach Wschodnich, pionier narciarstwa na tamtych terenach, opisywał swoje pierwsze doświadczenia narciarskie. Technika, jaką stosowali dawni narciarze, w niczym nie przypominała obecnej: zamiast skrętów na krawędzi karwingowych desek – były telemarki i krystianie, przy-pominające raczej figury taneczne niż sportowe...

ff41d03b037025fb.jpg

Dzisiaj na Kasprowym Wierchu dominuje skręt karwingowy, którzy najwięksi mistrzowie nart wykonują „na krawędzi”. Narty do takiej jazdy są bardziej taliowane i zdecydowanie krótsze. Pierwsi narciarze musieli sobie radzić zupełnie inaczej.

Pionierzy narciarstwa stworzyli własną „technikę”, opartą na zimowych doświadczeniach wielodniowych wypraw w góry, a potem poparli ją doświadczeniem z kursów narciarskich, prowadzonych przez austriackich i norweskich instruktorów. W dalszych częściach przewodnika Schnaidera czytamy: Przybiera jazda tempo takie, iż nie jest się więcej panem sytuacji, zjeżdżać należy skośnie, na poprzek, zataczać łuki lub koła, używać serpentyn lub zwrotu zwanego „telemark”...zwrot „telemark” jest jedną z najpiękniejszych figur w nartowaniu... Przy zwrocie należy jedną nogę wysunąć naprzód, zarzucić natychmiast w zamierzone położenie, zmienić kij i przyciągnąć drugą nogę...

e849ba371a5de85f.jpg

Stanisław Barabasz, pionier narciarstwa w Tatrach pisał, że dopiero podczas wycieczki na Przełęcz Kondracką nauczył się jazdy zakosami (łukami). Wcześniej zmieniano kierunek jazdy padając na śnieg, przekładając deski w żądaną stronę i jechano dalej! O zjeździe z Małołączniaka (2096 m) tak pisał Barabasz: ...powrót za to był desperacki, niektórzy zjeżdżali na nartach, inni na plecach, jak się dało... Rezultatem tej wycieczki były 3 narty złamane, kilka niezłych stłuczeń i odrapań skóry.

[video=youtube;TCmUchkGCCs]

Z czasem technika stawała się coraz bardziej zróżnicowana. Kontakty z narciarzami z Austrii i Norwegii zaowocowały nowymi ewolucjami. Norwegowie cenili szybkość, z kolei Zdarsky, twórca szkoły alpejskiej, pisał, że łuk z oporu na stromym zboczu, wykonywany wolno, ale pewnie, dawał pewność ustania nawet w najstromszym terenie. Na początku w Tatrach dominowała więc turystyka narciarska i związana z nią szkoła alpejska Mathiasa Zdarsky'ego. Zdarsky czynił eksperymenty narciarskie samotnie lub z towarzyszami, często nocą, bojąc się podejrzeń chłopów o czary. Powstały wtedy elementy jazdy szusem, potem Zdarsky wymyślił zwrot alpejski na stromym stoku i stał się jego mistrzem. Zdarsky wymyślił również jazdę oporną (pług). W 1906 r. powstało w Lilienfeld pierwsze kółko narciarskie i miał miejsce kurs narciarski, a łuk alpejski stał się chlubą tej szkoły i był stosowany przez polskich pionierów nawet wtedy, gdy narciarstwo na dobre zdominowała szkoła norweska.

Technice stworzonej przez Zdarsky'ego hołdowali Mariusz Zaruski, Mieczysław Karłowicz i wielu członków ZON- u (Zakopiańskiego Oddziału Narciarzy Tow. Tatrzańskiego), a wizerunek narciarza jadącego łukiem z oporu z ponad dwumetrowym bambusem w ręku dominował w czasach pionierskich. W Tatrach szkoła norweska istniała przez pewien okres równolegle obok alpejskiej i przyjmowała się przez kilka lat, wolniej jednak od austriackiej. Pomiędzy tymi szkołami trwała zażarta rywalizacja, bowiem Norwegowie, twórcy nowoczesnego narciarstwa, zwłaszcza sportowego, pogardzali systemem Zdarsky'ego. Zdarsky nie pozostał dłużny.Pisał o technice Norwegów niezbyt pochlebnie: Jazda przy pomocy 2 kijków nie jest w żadnym przypadku piękna, przecież tak bardzo przypomina cherlawych braci szpi-talnych! Rywalizacja trwała w sumie ponad 10 lat.

W sposób niezwykle barwny pisał o dawnych zjazdach i technice Józef Oppenheim w swoim przewodniku z 1936 r. Oto fragment opisu zjazdu pióra Opusia, jak powszechnie nazywano kierownika TOPR, narciarza i taternika: Bo czyż być może dla dobrego narcia-rza większa przyjemność, jak w wąskiej rynnie górskiej kręcić łuk za łukiem, opadając w dół wężowym śladem ? Co za sprawdzian techniczny wycyrklowanych kristjanij, ślad szerokości paru metrów, lecący z pieca na łeb w przepaść.Albo, nieporównany, cholerycznie stromy las tatrzański, ów slalom wobec nieba, o chorągiewkach ze smreków, które się nie ugną, gdy o nie zawadzisz.

W miejscach wąskich z kolei Zaruski zalecał tzw. krok poprzeczny, czyli tak zwane schody, które nazywa dreptaniem. W czasie zjazdu zaleca tak jechać by w każdym momencie regulować szybkość zjazdu: Kij przenosimy na stronę narty wierzchniej (dolnej), poczem cofamy nartę wierzchnią wstecz, aż zagięcie dzioba zrówna się z piętą i nagłym posuwistym ruchem narty wierzchniej rzucamy się w dół, podpierając się równocze-śnie kijem, trzymanym oburącz. Kolejną ewolucja jest jazda zakosami: Tzw. łuk z oporu, który dało się wykonać nawet na najstromszym zboczu, był fundamentalną ewolucją tatrzańskich turystów epoki Zaruskiego. Dzięki tym ewolucjom Zaruski zjeżdża z Koziego Wierchu i Zawratu (1907 r.) , a nawet ze szczytu tak trudnego, jak Kościelec (1911 r.).

[video=youtube;Wn84W9PxXpA]

Oto opis łuku z oporu: Oporu używamy podczas jazdy nie tylko dla zmniejszenia prędkości lecz również dla zmiany kierunku, przez stop-niowe bowiem dosuwanie podczas jazdy narty kierującej (górnej) do hamującej (dolnej) zmienia się kierunek jazdy a ślad nart przybiera kształt łuku.

3183a444c03755ad.jpg

(spójrzcie na długość nart na tym zdjęciu z 1922 roku)

Ze względu na stopień trudności zjazdu Mariusz Zaruski podzielił szczyty tatrzańskie na łatwiejsze i trudne. Skala trudności zjazdu obejmowała szczyty łatwe (1/10) do najtrudniejszych (8/10):

1. Wierch Walczacki, Żywczańskie.....1/10

2. Gładkie, Kotelnica...........................2/10

3. Skupniów Upłaz, Kasprowa Czuba..3/10

4. Czuba Goryczkowa, Żółta Turnia.....4/10

5. Giewont (Szczerba), Czerwone Wierchy..5/10

6. Zawrat, Bystra.................................6/10

7. Siwe Turnie od Błyszcza..................7/10

8. Kościelec......................................... 8/10

[video=youtube;IQ5WSgo8Tdk]

Zaruski także pisał jako jeden z pierwszych o slalomie. Całość łuków tworzy na zbo-czu wężowy ślad i Zaruski nazwał taki sposób jazdy wężem. Stąd Wściekłe Węże, żleb spadający do Doliny Jaworzynki. W swoim przewodniku użył terminu slalom, dla określenia jazdy wężem w terenie trudnym, gdzie narciarz ma cały szereg przeszkód do pokonania. Istotą slalomu jest ciągłość jazdy i zakręty bez względu na to, czy zostały wykonane według szkoły alpejskiej, czy norweskiej, tj. za pomocą telemarku lub christianii. Były to podstwowe ewolucje szkoły norweskiej. Ojczyzną telemarku są okolice Oslo - Överbö i Morgedal i w górach hrabstwa Oto opis telemarka zawarty w podręczniku narciarskim Józefa Schnaidera z 1898 r: gdy się zamyśla zwrot zrobić w lewo, należy nogę prawą wysunąć nieco naprzód, skierować ku środkowi, przenosząc równocześnie ciężar ciała w tę stronę i przyklękając nieznacznie na lewą nogę, prawą nogą łuk zatoczyć. W ten sam sposób zatacza się łuk w prawo, tylko w odwróconym porządku.

O chrystianii pisano wtedy: Kristjanja jest skrętem, dającym się wykonać nawet w bardzo szybkiem tempie i jest konieczna ewolucją w biegach terenowych i zjazdowych...Jazda nisko, miękko, wąskim śladem, ukośnie po zboczu lub prawie w linji spadku. ciężar ciała równomiernie na obu nogach. nagle podrywamy się do góry, prostując nogi i nabieramy ruchu obrotowego przez raptowny skręt ciała wokół osi. Opadamy na pięty, silnie uginając nogi, pięty cisną na tyły nart, obracając je dalej w kierunku skrętu. Podczas obrotu narty rozstawia się nieco szerzej, aby końcowe stadjum kristjanji, ob-suwanie się bokiem po zboczu, wypadło w pozycji pewnej.

Na Kasprowym Wierchu w ostatnich sezonach zimowych widać coraz częściej narciarzy jeżdżących telemarkiem, na nowoczesnym sprzęcie.

Wojciech Szatkowski Muzeum Tatrzańskie

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Świetny kawałek historii!!!

Edytowane przez marboru
  • Like 5
  • Thanks 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Znalazłem jeszcze jeden bardzo ciekawy filmik - zjazd ze Szpiglasowej:

"Tura narciarska Moniki Strojny i Przemka Pawlikowskiego. Podejście z Morskiego Oka na Szpiglasową Przełęcz, zjazd do Doliny Pięciu Stawów, podejście na Zawrat i ponowny zjazd do Pięciu Stawów i Doliną Roztoki do Wodogrzmotów Mickiewicza."

[video=youtube;x1RPDR_bjQI]

  • Like 1
  • Thanks 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Narty retro.

Narty drewniane Kober 210cm ze stalowymi krawędziami , wiązania Silvretta sprężynowe typu Kandahar, buty niskie skórzane sznurowane , kijki bambusowe 140cm.

Zjazd na zabytkowych nartach końcowym odcinkiem trasy Bieńkula w kierunku Czyrnej, w ON Czyrna-Solisko w Szczyrku 25.02.2013

[video=youtube;zZL3SkAtRmo]

Ps.

Wczoraj wrzuciłem tego posta do wątku o pogodzie, myślę ze tutaj będzie mu lepiej. Dziękuję wszystkim którym się podobał.

  • Like 1
  • Thanks 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 years later...
  • 1 year later...

 

 

14 godzin temu, marionen napisał:

 Moje początki narciarstwa to okolice Walimia w Górach Sowich (Rzeczka, Sokolec, Jugów) i tak przez pierwsze, mniej więcej 10 lat. Niedaleko przełęczy Sokolej u podnóża  Góry Sokół było schronisko (nieistniejące już niestety) Granica (Grenzbaude). Nigdy go nie widziałem. Powyżej schroniska była (też nieistniejąca już) skocznia narciarska wybudowana w 1928 r. Była to skocznia o punkcie konstrukcyjnym K-35. Na zawodach przed 2 wojną światową potrafiło zebrać się 10.000 kibiców.  Jadąc z Rzeczki w stronę Nowej Rudy, po prawej stronie za Przełęczą Sokolą wprawne oko może jeszcze dostrzec miejsce po skoczni. Pod koniec lat 60 i na początku 70 został po skoczni jeszcze rozbieg, kawałek progu, bula. Oczywiście z kumplami jak wyczailiśmy, że to była skocznia, to musieliśmy spróbować skakać. Ty jesteś młody, to Ci opowiem o sprzęcie. Nie mieliśmy nart do skoków, ale jeździliśmy na nartach z wiązaniami  bez bezpieczników. Czyli but narciarski z przodu był trzymany przez metalową klamrę i skórzany rzemyk, a tył opięty stalową linką. Z boku narty były przykręcone haczyki (2 lub 3). W zależności o który haczyk zahaczało się linkę, but był sztywno lub ruchomo zamocowany do narty (jak obecnie w nartach skitourowych). Nikt z nas nie doleciał do buli. Powyżej 10 merów udawało nam się skakać. 99 % skoków kończyła się upadkiem, ale kilka razy każdy z nas ustał. Jeden z kolegów złamał nartę, drugi wybił jakiś palec. Niestety po trzech dniach skoków, jeden z naszych rodziców nas wyczaił i nasza kariera w skokach momentalnie została przerwana na zawsze. Zostali tylko idole: Bronek Czech, Stanisław Marusarz, Z. Hryniewiecki, A. Łaciak, J. Przybyła, T. Pawlusiak, J. Kawulok, A. Wieczorek, J. Szturc, rodzina Tajner, rodzina Gąsienica Daniel  i wielu, wielu innych. I to byli dla nas idole, a nie Eddie Orzeł. A jak tam Twoje Tytusie dokonania w skokach, masz jakieś doświadczenia? Parę fotek skoczni z przed wojny...

6295766.jpg

4066433.jpg

5560470.jpg

 

 

  • Like 3
  • Thanks 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wielkie dzięki Surfing, za odświeżenie wątku. Kilka super postów mi umknęło. A to klimaty które lubię i cenię. Na filmiku od Ciebie prawie takie same wiązania o jakich pisałem. Tylko butów takich nie mieliśmy, wzmacnianych blachą czy stalową wkładką. Dlatego z przodu wiązania wpinało się but w skórzany pasek. Generalnie świetne filmy i opisówki, dzięki za wszystkie posty. 

  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 7 months later...
Dnia 27.02.2013 o 13:40, surfing napisał:

Narty retro.

Narty drewniane Kober 210cm ze stalowymi krawędziami , wiązania Silvretta sprężynowe typu Kandahar, buty niskie skórzane sznurowane , kijki bambusowe 140cm.

Zjazd na zabytkowych nartach końcowym odcinkiem trasy Bieńkula w kierunku Czyrnej, w ON Czyrna-Solisko w Szczyrku 25.02.2013

 

P1150090.thumb.JPG.c978bb21ec631a602772fe3c75346cf4.JPG

Narty drewniane z 1964r. firmy Kober długość 210cm, stalowe przykręcane kanty (krawędzie), ślizg czarny , wiązania Silvretta sprężynowe typu Kandahar, buty niskie skórzane podwójnie sznurowane.

Edytowane przez surfing
  • Thanks 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...
  • 1 year later...

Jan Mysłajek Szczyrk

Nie wiek, lecz pasja – na nartach przez życie reportaż Tomka Sowy historiasportu.info

Starszy mężczyzna żwawo przechadza się po swoim warsztacie. Proponuje kawę. Zastanawia się, od czego zacząć. Mijają minuty i jego opowieść nabiera barw. Różnych. Raz jasnych, gdy wspomina sukcesy, dzieciństwo, pracę. I ciemnych: beskidzko-zakopiański spór, kontuzje, wyrzucenie z kadry. – Może gdybym nie był takim lokalnym patriotą, to wycisnąłbym ze swojej kariery więcej – zastanawia się Jan Mysłajek. Ale nie żałuje. Przecież całe jego życie kręci się wokół nart. Są dla niego jak tlen. Dzięki nim wie, że żyje.
 

Jasiek, chłopak na bukowych nartach
 

Jan Mysłajek wojny, wyzwolenia i odbudowy kraju nie może pamiętać. Miał wówczas kilka miesięcy. Na świat przyszedł 27 maja 1944 roku, w jednej z chałup na zboczach Skrzycznego – góry, którą za parę lat pokocha. W domu rodzinnym miał jedną pamiątkę po Niemcach: cztery pary nart, tak zwanych „klejonek”, na których wojskowi umilali sobie okupację. Nie wie dokładnie, jak trafiły do rodziny. Ojciec Janka pracował w lesie, zaś mama zajmowała się domem. Mysłajkowie prowadzili niewielkie gospodarstwo, w skład którego wchodziły dwie krowy i pięć owiec.

Nie byliśmy majętną rodziną. Mój ojciec nie mógł sobie pozwolić na zakup nowych nart, czy butów. A już tym bardziej na jakieś wsparcie finansowe w czasie, kiedy zaczynałem sportową karierę.

Nie był wyjątkiem. Szczyrk nie był aż tak mocno kojarzony z turystyką. Co prawda w miejscowości znajdowała się baza noclegowa, ale nieporównywalnie mniejsza, niż ta obecna. Miejscowość wżynająca się pomiędzy Klimczok i Skrzyczne była typową, beskidzką wioską. Ludzie pracowali w polu, wypasali owce, albo karczowali okoliczne lasy. O każdy grosz trzeba było mocno się starać. Przełom nastąpił w styczniu 1958 roku, kiedy uruchomiono kolej krzesełkową na Jaworzynę, pierwszą tego typu w kraju. Dwa lata później rozbudowano ją o kolejny odcinek, na szczyt Skrzycznego. Na końcu pojawiły się orczyki. Narciarstwo dało mieszkańcom szansę na mentalną zmianę: zamiast rolnictwa gro osób przebranżowiło się i rozpoczęło działalność usługową. Rosnąca liczba turystów sprawiła, że w 1965 roku, przy ulicy Górskiej, pierwsi goście nocowali w kultowym hotelu „PTTK”. Rozwój pomógł też zmienić status Szczyrku – w 1973 roku uzyskał prawa miejskie.


Dzieciństwo Janka przypadło na lata pięćdziesiąte. Czasy były takie, że dzieci najpierw musiały skończyć robotę, a dopiero później mogły myśleć o nauce i przyjemnościach. Kolejność nie jest tutaj przypadkowa. Latem chłopcy biegali za piłką, jeździli na rowerze. Zimą uprawiali narciarstwo, lecz posiadanie profesjonalnego sprzętu było rarytasem. W ruch szły więc ojcowskie piły, heblarki i inne sprzęty do obróbki drewna. Do tego jakiś sznurek, albo drut i parę gwoździ. Właśnie takie, ręcznie robione, bukowe deski Jasiek dostał od taty. Musiały wystarczyć. Nieżyjący już Andrzej Niedoba, reportażysta i spiker Telewizji Katowice, tak pisał o początkach narciarskiej pasji chłopca:

Szkoła była na dole, Jasiek mieszkał na górze, żeby było łatwiej tata Rudolf zrobił mu narty (…). Tak mu te drzewionki zasmakowały, że w tej szkole na dole zawsze był najpierwszy. (…) Miał 12 lat, a na stoku Skrzycznego, przez ojcowskie pole wytyczono trasę zjazdową. Gdy ogłaszano zawody, brał swoje klepki i stawał na starcie.2

Ze Szczyrku, hen dalej, w świat
Początkowo narty były dla młodego Mysłajka idealnym środkiem lokomocji. Z czasem, stały się częścią życia, odskocznią i… narzędziem korygującym.

Miałem dziesięć, może jedenaście lat, jeździłem na tych deskach do szkoły, do „Dwójki” w Górnym Szczyrku. Startowałem na nich w szkolnych zawodach, z których większość wygrywałem. Narty stały się moim hobby. W niczym mi nie przeszkadzały. Ba! Miałem krzywe nogi, a jak szusowałem, to mówili mi, że to niemożliwe, że mam je proste! Do dzisiaj nie wiem dlaczego.

W 1958 roku czternastoletni Janek zapisuje się do szczyrkowskiego LZS-u. Trafia pod skrzydła Eugeniusza Kanika, a jego talent połączony z pracą błyskawicznie przynoszą sukcesy. Mniej więcej w tym czasie odnosi też pierwszą, poważną kontuzję – na Hali Goryczkowej, gdzie w wielkim skupieniu przyglądał się manewrom starszych narciarzy. Podpatrywał, jak „kręcą”. Po zakończeniu obserwacji wjechał na trasę z zamiarem powtórzenia większości ruchów. Pech chciał, że upadł nieszczęśliwie i złamał nogę. Trafił do zakopiańskiego szpitala. Drugi, ciężki uraz również przytrafił mu się w Stolicy Tatr, na trasie FIS II. Była zima roku 1964. Dojeżdżał do hopki i zamiast ją minąć, najechał na nią. Prędkość sprawiła, że poleciał ponad trzydzieści metrów i lądując pokiereszował kolano. Wspominając kontuzje zawsze powtarza, że to jego największe porażki.


W 1959 roku zdobywa jeden z dwunastu tytułów mistrza kraju (w różnych kategoriach wiekowych i grupach). Później startuje w Innsbrucku, ale to nie to austriackie miasto robi na Mysłajku największe wrażenie. Jak na prawdziwego narciarza przystało, serce zabiło mu mocniej, a twarz ozdobiła nieopisana radość, gdy w 1963 roku mógł wpiąć narty i pędzić po stromiznach słynnej trasy w Kitzbühel, tej najtrudniejszej na świecie. Nie tylko sam zjazd zrobił na nim wrażenie. Do Austrii Janek wyjeżdżał jako kadrowicz, jedyny reprezentant z Beskidów. W Biało-Czerwonych barwach błyszczał już od trzech lat. Razem z nim na zawody pojechali Andrzej Bachleda-Curuś, Ryszard Ćwikła i Bronisław Trzebunia – wszyscy trzej pochodzili z Zakopanego. Po zjeździe, w którym Szczyrkowianin zajął siedemnaste miejsce, któryś z trenerów, w formie ciekawostki, pokazał im pensjonat znajdujący się nieopodal stoku. Jego właścicielem był Toni Sailer, trzykrotny złoty medalista olimpijski z Cortina d’Ampezzo i wielokrotny mistrz świata. Dziewiętnastoletni Mysłajek nie miał pojęcia, że startował w miejscowości legendy narciarstwa. Był tym zachwycony. Wielki, sportowy świat otwierał przed nim swe wrota. Tak mu się przynajmniej wtedy wydawało.

Zagraniczne eskapady poszerzyły horyzonty i znajomości szczyrkowskiego asa. W 1967 roku „Atomic”, znany na całym świecie producent sprzętu sportowego, zagwarantował mu sześć par nart. I to rocznie! Tym samym, w trudnych czasach Polski Ludowej, otrzymał gwarancję sprzętową, której wielu mogło mu pozazdrościć. Zresztą, przedstawiciele austriackiej firmy polubili Janka. Kilka lat później jej założyciel, Alois Rohrmoser, wpadł nawet na pomysł współpracy pozasportowej. Przedsiębiorca, miał szerokie kontakty i dowiedział się, że w Szczyrku otwarto kilka nowych wyciągów. Skoro były trasy, to będzie potrzeba zakupu i serwisowania nart. Mysłajek miał zająć się przygotowaniem desek. W autoryzowanym punkcie.

Nie obyło się bez kłopotów. Praca serwismena wymagała przejścia odpowiednich szkoleń, a te, przez trzy tygodnie, miały odbywać się w siedzibie austriackiego producenta. W okresie PRL prywatne wyjazdy zagraniczne były mocno utrudnione, dlatego Rohrmoser wysłał do Janka specjalne zaproszenie, które przyśpieszyło proces przyznania wizy. Narciarz przyswoił wiedzę i po powrocie do kraju chciał rozpocząć pracę. Chciał, lecz nie mógł, a na przeszkodzie znów stanęły ówczesne, absurdalne przepisy.

Urzędnicy przyjmujący dokumenty drapali się po głowach, pytając, co do diabła robi ten cały „serwismen”. Przecież nie ma takiego zawodu! Mysłajek przekonywał, że jest, tłumaczył z czym się to je. W końcu stanęło na tym, że w sumie, to taki ślusarz i wysłano go na sześciotygodniowe przyuczenie do cechu. Tak rozpoczęła się długa, trwająca do dziś praca przy serwisowaniu nart. Spod jego rąk wychodziły dawne – ponad dwumetrowe – zjazdówki, a później nowocześniejsze „carvingi”. Reperował różne wiązania: kandahary, markery i w końcu skrzynkowe. Został naocznym świadkiem sprzętowej ewolucji.

Beskidy kontra Zakopane – rywalizacja, w której nie było zwycięzców
W świadomości polskiego kibica Andrzej Bachleda-Curuś zajmuje miejsce szczególne. Myślisz polskie, męskie narciarstwo – mówisz jego nazwisko. Dla Jana Mysłajka Zakopiańczyk również jest tym najlepszym. Bronią go liczby i osiągnięcia. Niemal przez całe lata sześćdziesiąte panowie widywali się na stokach. Rywalizowali ze sobą, lecz zdarzało się, że przed zawodami międzynarodowymi dzielili też hotelowy pokój. Dziś o byłym rywalu wyraża się bardzo ciepło. Nigdy zresztą nie miał pretensji do pozostałych kolegów z tras. Oni niczemu nie byli winni. Miał żal do działaczy i części trenerów. Dlaczego?

W PZN-ie regiony nie były traktowane nierówno. Trochę tak, jakby ojciec jedno dziecko kochał bardziej, drugie mniej. Najprościej rzecz ujmując: było dopieszczane i bogate Zakopane i biedne, zsuwane na bocznicę Beskidy. Sporo utalentowanej młodzieży wywodziło się przecież ze Szczyrku, czy z Bielska-Białej. Te miasta miały swoje kluby, ale ciągle brakowało w nich pieniędzy.

Zdarzały się sytuacje, że jechaliśmy z Zakopiańczykami na wspólny obóz i oni wyjeżdżali kolejką po kilka razy. Ich kluby było na to stać. My wyjechaliśmy dwa, trzy razy i koniec.

W swoich opiniach Janek nie było odosobniony. Podzielali je dziennikarze lokalnych gazet. W „Kronice Beskidzkiej”, w numerze 9 z 1967 roku, redaktor Tadeusz Patan grzmiał:

Skrzyczne – to przecież najtrudniejszy w kraju poligon dla alpejczyków. Bezdewizowy! Kto z niego korzysta? Turyści. Śląscy działacze narzekają, nie bez przyczyny, że przygotowanie i zabezpieczenie trasy jest kosztowne i pracochłonne. (…) Zakopiańskie kluby – pieniędzy mają dość! A jednak przekładają swoje, jak mówią Austriacy, tatrzańskie „kinderschussy”: FIS I i FIS II. Co stoi na przeszkodzie, by mniej uprzywilejowana elita polskich zjazdowców jeździła, jak sezon długi, na Skrzycznem? Nic. Tylko wówczas wzrosła by ranga Skrzycznego i Szczyrku. Mysłajek mógłby zagrozić Bachledzie. Rosłyby nowe talenty. Więc od samej góry prowadzi się politykę. Skrzyczne w odstawkę.

Zakopiańczycy ripostowali. Twierdzili, że w Beskidach  w mają kompleksy i siłą starają się o miejsca w kadrze. Najlepiej więc spór rozstrzygnąć na stokach. W sportowej walce.Byli cięci na Beskidy. Teraz mogę powiedzieć, że ja im jakoś nie pasowałem. Może dlatego, że potrafiłem z nimi wygrywać.

Związkowa kostucha dopadła go w 1966 roku. Dwa lata przed igrzyskami olimpijskimi w Grenoble, igrzyskami, na które Janek mógł pojechać, ciągle przecież znajdował się w kadrze Polski. Sytuacja uległa jednak zmianie. Sportowiec wraz z rodzicami rozpoczął budowę domu. We wrześniu 1966 roku reprezentanci rozpoczynali obóz przygotowawczy do sezonu. Mysłajek nie mógł w nim uczestniczyć. Nadarzyła się bowiem okazja, by rozpocząć pracę. Udało mu się załatwić – trudno dostępny wówczas – cement i zamierzał wylać fundamenty. Później znów miał wrócić do kadry. Zobowiązał się również, że na czas absencji będzie trenował i konsultował się z trenerem klubowym.
Taka sytuacja nie była jakimś novum. Reprezentanci kraju, w różnych dyscyplinach, robili sobie podobne przerwy. Ot, choćby kobiety na czas ciąży i macierzyństwa. Wracano również po kontuzjach, prywatnych perturbacjach. W sporcie ważna jest przecież aktualna forma i wyniki, a te Janek miał. Kilka dni po zgrupowaniu do Szczyrku nadeszła wiadomość: Mysłajek został wyrzucony z kadry i miał oddać reprezentacyjny sprzęt. Szok!

Lata 1967 – 1969 czas największych, sportowych trumfów Szczyrkowianina. Od 1958 roku w beskidzkich miejscowościach rozgrywano duże, międzynarodowe zawody zwane dumnie Pucharem Beskidów. Przez ponad dwadzieścia lat impreza organizowana była pod egidą FIS-u, co nadawało jej dodatkowej wartości. Boje toczyły się na stokach, trasach biegowych i skoczniach, a o ich prestiżu niech świadczy fakt, że jednym ze zwycięzców był Jiří Raška – czechosłowacki mistrz i wicemistrz olimpijski w skokach narciarskich. W Pucharze Beskidów Janek tryumfował trzykrotnie, w czasie, kiedy nie był już kadrowiczem.

Najszerzej komentowaną edycją była ta jubileuszowa – dziesiąta. W lutym 1968 roku lokalni kibice czekali na pojedynek Mysłajek – Zakopiańczycy. Było już po igrzyskach w Grenoble, na które Szczyrkowianin nie wyjechał, choć wyniki miał kapitalne. Na swoim terenie, na Skrzycznem miało dojść do rewanżu. W prasie, na ulicach i w prywatnych rozmowach pompowano balonik. Huk jaki towarzyszył jego pęknięciu przez kilka dni nosił się po beskidzkich szczytach.

Kilka tysięcy sympatyków narciarstwa obległo w sobotę na Skrzycznem trasę slalomu – giganta, by podziwiać legendarną już technikę czołowego zjazdowca świata, rewelacyjnego Andrzeja Bachledy. Już długo przed startem do tej pierwszej konkurencji jubileuszowych, X Zawodów Zjazdowych o Puchar Beskidów, trasa oblepiona była sympatykami narciarstwa, którzy nie bacząc na padający deszcz czekali godziny 13:09, kiedy wystartować miał olimpijczyk Ryszard Ćwikło oraz 13:10, kiedy z numerem „10” miał jechać Bachleda… Próżno czekali widzowie. Po ósemce jechał (zresztą znakomicie) Jan Mysłajek z nr 12, olimpijczycy nie stanęli na starcie.4

Przyczyną nieobecności miały być warunki pogodowe. W ciągu kilku godzin deszcz zmył lwią część śniegu z trasy. Trenerzy obawiali się, że reprezentanci kraju nabawią się kontuzji, a przecież sezon jeszcze się nie skończył. Sfrustrowani, lokalni fani narciarstwa alpejskiego gwizdali i krzyczeli w stronę Zakopiańczyków. Oliwy do ognia dolewali redaktorzy niektórych gazet, snując teorię, że olimpijczycy obrazili się na publikę. Mijali się z prawdą. Sam Andrzej Bachleda-Curuś, zaczepiony przez jednego żurnalistę powiedział:Jan Mysłajek? Dziś był doskonały!

Ktoś naszemu narciarstwu musi dać impuls
W 1972 roku Janek po cichu liczył na wyjazd na igrzyska. Znów się nie udało. Jego kariera sportowa stanęła na ostatniej prostej. Otwierały się też nowe możliwości, oczywiście związane z ukochaną dyscypliną. Zawodniczą karierę zakończył w 1973 roku. Oprócz pracy w swoim serwisie trenował młodzież, w „Kolejarzu” Bielsko-Biała. Od narciarstwa nigdy nie odszedł. Nie potrafi. Stał na czele dwóch szczyrkowskich klubów: TKKF, a później LZS „Sokół”, organizował zawody rowerowe, Ligę Miejską w piłce nożnej, Puchar Szczyrku, „Family Cup”. Był też miejskim radnym. Działacz pełną gębą – chciałoby się powiedzieć.

W ostatnich latach Jan Mysłajek zmagał się z problemami zdrowotnymi. Walczył dzielnie, tak jak na stoku, dzięki czemu nadal – bardzo trzeźwo – spogląda polskie narciarstwo alpejskie.To sport elitarny. Mimo, że w Polsce masowo uprawia go prawie cztery miliony osób, to do dziś nie doczekaliśmy się medalistki lub medalisty olimpijskiego. Wszystko rozbija się o pieniądze: to drogi i niedostatecznie dofinansowany sport. Może jakiś pojedynczy talent, za którym stoją pełni pasji rodzice, kiedyś to pociągnie. Popatrzcie na skoki. Tam wystrzelił Adam Małysz. Jego sukcesy wywołały lawinę: młodzież garnęła się do treningów, znaleźli się sponsorzy, bo na bazie sukcesów można było się wypromować. Potem te „Lotos Cupy” i szukanie następców mistrza. To się udało. Kilkuletni proces zrodził Kamila Stocha, Piotrka Żyłę, Dawida Kubackiego czy Kubę Wolnego. Myślę, że nawet, kiedy ci chłopcy skończą kariery, to skoki przetrwają. Narybek jest. A w narciarstwie alpejskim? Przecież mamy lepsze warunki niż przykładowo Brytyjczycy, a sukcesy odnosimy rzadko. Jeszcze raz powtórzę, że na nartach jeździ parę milionów Polaków. Ktoś musi tej dyscyplinie dać impuls. Może Maryna Gąsienica-Daniel?

Janek cieszy się, że Szczyrk się rozwija. Słowacy wzięli się za stoki i od kilku lat, zimą do miasta ciągną tłumy. Żałuje tylko, że przez lata do porozumienia nie mogli dojść nasi, lokalni. Może to kwestia tutejszych charakterów? Bo górale to przecież twardzi, uparci i trochę zazdrośni ludzie. Nie zmienia to faktu, że i tak wspaniali.

Na koniec dodaje:

Na nartach, jeszcze pojeżdżę! Wiek nie gra tu roli. Chodzi o pasję. Nie ważne czy „klejonki”, czy „carvingi”. Jak narty pokochałem za dziecka, tak kochał będę do ostatnich dni!

img_20200108_192946-768x1024.jpg.e5712079734d69d46eed3a3c29dfb1d0.jpg

 

img_20200108_190638-scaled-e1617206572808-1024x768.jpg

img_20200108_190707-scaled-e1617206268767-1024x666.jpg

img_20200108_192512-scaled-e1617206633952-707x1024.jpg

img_20200108_192648-scaled-e1617204850557-912x1024.jpg

img_20200108_193104-scaled-e1617289526303-590x1024.jpg

  • Like 2
  • Thanks 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki, piękne. Tym bardziej,  jak się zahaczyło o ten okres.  

Narty to nie ratraki, super stoki, super wyciągi i cała komercja.  Narty to romantyzm. To góry i ja. Nie ma najmniejszego znaczenia, jaki wtedy był sprzęt. Ile się zrobiło kilometrów na nartach, jakie przewyższenia.  

Pozdrawiam i życzę Wszystkim zdrowia.

  • Like 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...
W dniu 25.11.2022 o 00:45, sstar napisał:

Szacun. A co to ten bezpiecznik?

0CDF176B-47DE-497D-A1C7-A24D92D3F05D.jpeg

DD9ED87F-29A3-464A-A210-74C089A08EDD.jpeg

Narty Kober 210cm, wiązania Silvretta sprężynowe typu Kandahar, buty skóra podwójnie sznurowane, niskie. Kiedyś trafiłem mój rozmiar i staram się jeździć raz w sezonie.

P1150090.JPG

Narty drewniane z 1964r. firmy Kober długość 210cm, stalowe przykręcane kanty (krawędzie), ślizg czarny , wiązania Silvretta sprężynowe typu Kandahar, buty niskie skórzane podwójnie sznurowane.

Edytowane przez surfing
  • Like 2
  • Thanks 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Zmarł Jan Mysłajek 

1472658102_Mysajek.jpg.685e503ba336bb6e45e9c167ddb53f7e.jpg

 

W dniu 3.04.2021 o 10:31, surfing napisał:

Jan Mysłajek Szczyrk

Nie wiek, lecz pasja – na nartach przez życie reportaż Tomka Sowy historiasportu.info

Starszy mężczyzna żwawo przechadza się po swoim warsztacie. Proponuje kawę. Zastanawia się, od czego zacząć. Mijają minuty i jego opowieść nabiera barw. Różnych. Raz jasnych, gdy wspomina sukcesy, dzieciństwo, pracę. I ciemnych: beskidzko-zakopiański spór, kontuzje, wyrzucenie z kadry. – Może gdybym nie był takim lokalnym patriotą, to wycisnąłbym ze swojej kariery więcej – zastanawia się Jan Mysłajek. Ale nie żałuje. Przecież całe jego życie kręci się wokół nart. Są dla niego jak tlen. Dzięki nim wie, że żyje.
 

Jasiek, chłopak na bukowych nartach
 

Jan Mysłajek wojny, wyzwolenia i odbudowy kraju nie może pamiętać. Miał wówczas kilka miesięcy. Na świat przyszedł 27 maja 1944 roku, w jednej z chałup na zboczach Skrzycznego – góry, którą za parę lat pokocha. W domu rodzinnym miał jedną pamiątkę po Niemcach: cztery pary nart, tak zwanych „klejonek”, na których wojskowi umilali sobie okupację. Nie wie dokładnie, jak trafiły do rodziny. Ojciec Janka pracował w lesie, zaś mama zajmowała się domem. Mysłajkowie prowadzili niewielkie gospodarstwo, w skład którego wchodziły dwie krowy i pięć owiec.

Nie byliśmy majętną rodziną. Mój ojciec nie mógł sobie pozwolić na zakup nowych nart, czy butów. A już tym bardziej na jakieś wsparcie finansowe w czasie, kiedy zaczynałem sportową karierę.

Nie był wyjątkiem. Szczyrk nie był aż tak mocno kojarzony z turystyką. Co prawda w miejscowości znajdowała się baza noclegowa, ale nieporównywalnie mniejsza, niż ta obecna. Miejscowość wżynająca się pomiędzy Klimczok i Skrzyczne była typową, beskidzką wioską. Ludzie pracowali w polu, wypasali owce, albo karczowali okoliczne lasy. O każdy grosz trzeba było mocno się starać. Przełom nastąpił w styczniu 1958 roku, kiedy uruchomiono kolej krzesełkową na Jaworzynę, pierwszą tego typu w kraju. Dwa lata później rozbudowano ją o kolejny odcinek, na szczyt Skrzycznego. Na końcu pojawiły się orczyki. Narciarstwo dało mieszkańcom szansę na mentalną zmianę: zamiast rolnictwa gro osób przebranżowiło się i rozpoczęło działalność usługową. Rosnąca liczba turystów sprawiła, że w 1965 roku, przy ulicy Górskiej, pierwsi goście nocowali w kultowym hotelu „PTTK”. Rozwój pomógł też zmienić status Szczyrku – w 1973 roku uzyskał prawa miejskie.


Dzieciństwo Janka przypadło na lata pięćdziesiąte. Czasy były takie, że dzieci najpierw musiały skończyć robotę, a dopiero później mogły myśleć o nauce i przyjemnościach. Kolejność nie jest tutaj przypadkowa. Latem chłopcy biegali za piłką, jeździli na rowerze. Zimą uprawiali narciarstwo, lecz posiadanie profesjonalnego sprzętu było rarytasem. W ruch szły więc ojcowskie piły, heblarki i inne sprzęty do obróbki drewna. Do tego jakiś sznurek, albo drut i parę gwoździ. Właśnie takie, ręcznie robione, bukowe deski Jasiek dostał od taty. Musiały wystarczyć. Nieżyjący już Andrzej Niedoba, reportażysta i spiker Telewizji Katowice, tak pisał o początkach narciarskiej pasji chłopca:

Szkoła była na dole, Jasiek mieszkał na górze, żeby było łatwiej tata Rudolf zrobił mu narty (…). Tak mu te drzewionki zasmakowały, że w tej szkole na dole zawsze był najpierwszy. (…) Miał 12 lat, a na stoku Skrzycznego, przez ojcowskie pole wytyczono trasę zjazdową. Gdy ogłaszano zawody, brał swoje klepki i stawał na starcie.2

Ze Szczyrku, hen dalej, w świat
Początkowo narty były dla młodego Mysłajka idealnym środkiem lokomocji. Z czasem, stały się częścią życia, odskocznią i… narzędziem korygującym.

Miałem dziesięć, może jedenaście lat, jeździłem na tych deskach do szkoły, do „Dwójki” w Górnym Szczyrku. Startowałem na nich w szkolnych zawodach, z których większość wygrywałem. Narty stały się moim hobby. W niczym mi nie przeszkadzały. Ba! Miałem krzywe nogi, a jak szusowałem, to mówili mi, że to niemożliwe, że mam je proste! Do dzisiaj nie wiem dlaczego.

W 1958 roku czternastoletni Janek zapisuje się do szczyrkowskiego LZS-u. Trafia pod skrzydła Eugeniusza Kanika, a jego talent połączony z pracą błyskawicznie przynoszą sukcesy. Mniej więcej w tym czasie odnosi też pierwszą, poważną kontuzję – na Hali Goryczkowej, gdzie w wielkim skupieniu przyglądał się manewrom starszych narciarzy. Podpatrywał, jak „kręcą”. Po zakończeniu obserwacji wjechał na trasę z zamiarem powtórzenia większości ruchów. Pech chciał, że upadł nieszczęśliwie i złamał nogę. Trafił do zakopiańskiego szpitala. Drugi, ciężki uraz również przytrafił mu się w Stolicy Tatr, na trasie FIS II. Była zima roku 1964. Dojeżdżał do hopki i zamiast ją minąć, najechał na nią. Prędkość sprawiła, że poleciał ponad trzydzieści metrów i lądując pokiereszował kolano. Wspominając kontuzje zawsze powtarza, że to jego największe porażki.


W 1959 roku zdobywa jeden z dwunastu tytułów mistrza kraju (w różnych kategoriach wiekowych i grupach). Później startuje w Innsbrucku, ale to nie to austriackie miasto robi na Mysłajku największe wrażenie. Jak na prawdziwego narciarza przystało, serce zabiło mu mocniej, a twarz ozdobiła nieopisana radość, gdy w 1963 roku mógł wpiąć narty i pędzić po stromiznach słynnej trasy w Kitzbühel, tej najtrudniejszej na świecie. Nie tylko sam zjazd zrobił na nim wrażenie. Do Austrii Janek wyjeżdżał jako kadrowicz, jedyny reprezentant z Beskidów. W Biało-Czerwonych barwach błyszczał już od trzech lat. Razem z nim na zawody pojechali Andrzej Bachleda-Curuś, Ryszard Ćwikła i Bronisław Trzebunia – wszyscy trzej pochodzili z Zakopanego. Po zjeździe, w którym Szczyrkowianin zajął siedemnaste miejsce, któryś z trenerów, w formie ciekawostki, pokazał im pensjonat znajdujący się nieopodal stoku. Jego właścicielem był Toni Sailer, trzykrotny złoty medalista olimpijski z Cortina d’Ampezzo i wielokrotny mistrz świata. Dziewiętnastoletni Mysłajek nie miał pojęcia, że startował w miejscowości legendy narciarstwa. Był tym zachwycony. Wielki, sportowy świat otwierał przed nim swe wrota. Tak mu się przynajmniej wtedy wydawało.

Zagraniczne eskapady poszerzyły horyzonty i znajomości szczyrkowskiego asa. W 1967 roku „Atomic”, znany na całym świecie producent sprzętu sportowego, zagwarantował mu sześć par nart. I to rocznie! Tym samym, w trudnych czasach Polski Ludowej, otrzymał gwarancję sprzętową, której wielu mogło mu pozazdrościć. Zresztą, przedstawiciele austriackiej firmy polubili Janka. Kilka lat później jej założyciel, Alois Rohrmoser, wpadł nawet na pomysł współpracy pozasportowej. Przedsiębiorca, miał szerokie kontakty i dowiedział się, że w Szczyrku otwarto kilka nowych wyciągów. Skoro były trasy, to będzie potrzeba zakupu i serwisowania nart. Mysłajek miał zająć się przygotowaniem desek. W autoryzowanym punkcie.

Nie obyło się bez kłopotów. Praca serwismena wymagała przejścia odpowiednich szkoleń, a te, przez trzy tygodnie, miały odbywać się w siedzibie austriackiego producenta. W okresie PRL prywatne wyjazdy zagraniczne były mocno utrudnione, dlatego Rohrmoser wysłał do Janka specjalne zaproszenie, które przyśpieszyło proces przyznania wizy. Narciarz przyswoił wiedzę i po powrocie do kraju chciał rozpocząć pracę. Chciał, lecz nie mógł, a na przeszkodzie znów stanęły ówczesne, absurdalne przepisy.

Urzędnicy przyjmujący dokumenty drapali się po głowach, pytając, co do diabła robi ten cały „serwismen”. Przecież nie ma takiego zawodu! Mysłajek przekonywał, że jest, tłumaczył z czym się to je. W końcu stanęło na tym, że w sumie, to taki ślusarz i wysłano go na sześciotygodniowe przyuczenie do cechu. Tak rozpoczęła się długa, trwająca do dziś praca przy serwisowaniu nart. Spod jego rąk wychodziły dawne – ponad dwumetrowe – zjazdówki, a później nowocześniejsze „carvingi”. Reperował różne wiązania: kandahary, markery i w końcu skrzynkowe. Został naocznym świadkiem sprzętowej ewolucji.

Beskidy kontra Zakopane – rywalizacja, w której nie było zwycięzców
W świadomości polskiego kibica Andrzej Bachleda-Curuś zajmuje miejsce szczególne. Myślisz polskie, męskie narciarstwo – mówisz jego nazwisko. Dla Jana Mysłajka Zakopiańczyk również jest tym najlepszym. Bronią go liczby i osiągnięcia. Niemal przez całe lata sześćdziesiąte panowie widywali się na stokach. Rywalizowali ze sobą, lecz zdarzało się, że przed zawodami międzynarodowymi dzielili też hotelowy pokój. Dziś o byłym rywalu wyraża się bardzo ciepło. Nigdy zresztą nie miał pretensji do pozostałych kolegów z tras. Oni niczemu nie byli winni. Miał żal do działaczy i części trenerów. Dlaczego?

W PZN-ie regiony nie były traktowane nierówno. Trochę tak, jakby ojciec jedno dziecko kochał bardziej, drugie mniej. Najprościej rzecz ujmując: było dopieszczane i bogate Zakopane i biedne, zsuwane na bocznicę Beskidy. Sporo utalentowanej młodzieży wywodziło się przecież ze Szczyrku, czy z Bielska-Białej. Te miasta miały swoje kluby, ale ciągle brakowało w nich pieniędzy.

Zdarzały się sytuacje, że jechaliśmy z Zakopiańczykami na wspólny obóz i oni wyjeżdżali kolejką po kilka razy. Ich kluby było na to stać. My wyjechaliśmy dwa, trzy razy i koniec.

W swoich opiniach Janek nie było odosobniony. Podzielali je dziennikarze lokalnych gazet. W „Kronice Beskidzkiej”, w numerze 9 z 1967 roku, redaktor Tadeusz Patan grzmiał:

Skrzyczne – to przecież najtrudniejszy w kraju poligon dla alpejczyków. Bezdewizowy! Kto z niego korzysta? Turyści. Śląscy działacze narzekają, nie bez przyczyny, że przygotowanie i zabezpieczenie trasy jest kosztowne i pracochłonne. (…) Zakopiańskie kluby – pieniędzy mają dość! A jednak przekładają swoje, jak mówią Austriacy, tatrzańskie „kinderschussy”: FIS I i FIS II. Co stoi na przeszkodzie, by mniej uprzywilejowana elita polskich zjazdowców jeździła, jak sezon długi, na Skrzycznem? Nic. Tylko wówczas wzrosła by ranga Skrzycznego i Szczyrku. Mysłajek mógłby zagrozić Bachledzie. Rosłyby nowe talenty. Więc od samej góry prowadzi się politykę. Skrzyczne w odstawkę.

Zakopiańczycy ripostowali. Twierdzili, że w Beskidach  w mają kompleksy i siłą starają się o miejsca w kadrze. Najlepiej więc spór rozstrzygnąć na stokach. W sportowej walce.Byli cięci na Beskidy. Teraz mogę powiedzieć, że ja im jakoś nie pasowałem. Może dlatego, że potrafiłem z nimi wygrywać.

Związkowa kostucha dopadła go w 1966 roku. Dwa lata przed igrzyskami olimpijskimi w Grenoble, igrzyskami, na które Janek mógł pojechać, ciągle przecież znajdował się w kadrze Polski. Sytuacja uległa jednak zmianie. Sportowiec wraz z rodzicami rozpoczął budowę domu. We wrześniu 1966 roku reprezentanci rozpoczynali obóz przygotowawczy do sezonu. Mysłajek nie mógł w nim uczestniczyć. Nadarzyła się bowiem okazja, by rozpocząć pracę. Udało mu się załatwić – trudno dostępny wówczas – cement i zamierzał wylać fundamenty. Później znów miał wrócić do kadry. Zobowiązał się również, że na czas absencji będzie trenował i konsultował się z trenerem klubowym.
Taka sytuacja nie była jakimś novum. Reprezentanci kraju, w różnych dyscyplinach, robili sobie podobne przerwy. Ot, choćby kobiety na czas ciąży i macierzyństwa. Wracano również po kontuzjach, prywatnych perturbacjach. W sporcie ważna jest przecież aktualna forma i wyniki, a te Janek miał. Kilka dni po zgrupowaniu do Szczyrku nadeszła wiadomość: Mysłajek został wyrzucony z kadry i miał oddać reprezentacyjny sprzęt. Szok!

Lata 1967 – 1969 czas największych, sportowych trumfów Szczyrkowianina. Od 1958 roku w beskidzkich miejscowościach rozgrywano duże, międzynarodowe zawody zwane dumnie Pucharem Beskidów. Przez ponad dwadzieścia lat impreza organizowana była pod egidą FIS-u, co nadawało jej dodatkowej wartości. Boje toczyły się na stokach, trasach biegowych i skoczniach, a o ich prestiżu niech świadczy fakt, że jednym ze zwycięzców był Jiří Raška – czechosłowacki mistrz i wicemistrz olimpijski w skokach narciarskich. W Pucharze Beskidów Janek tryumfował trzykrotnie, w czasie, kiedy nie był już kadrowiczem.

Najszerzej komentowaną edycją była ta jubileuszowa – dziesiąta. W lutym 1968 roku lokalni kibice czekali na pojedynek Mysłajek – Zakopiańczycy. Było już po igrzyskach w Grenoble, na które Szczyrkowianin nie wyjechał, choć wyniki miał kapitalne. Na swoim terenie, na Skrzycznem miało dojść do rewanżu. W prasie, na ulicach i w prywatnych rozmowach pompowano balonik. Huk jaki towarzyszył jego pęknięciu przez kilka dni nosił się po beskidzkich szczytach.

Kilka tysięcy sympatyków narciarstwa obległo w sobotę na Skrzycznem trasę slalomu – giganta, by podziwiać legendarną już technikę czołowego zjazdowca świata, rewelacyjnego Andrzeja Bachledy. Już długo przed startem do tej pierwszej konkurencji jubileuszowych, X Zawodów Zjazdowych o Puchar Beskidów, trasa oblepiona była sympatykami narciarstwa, którzy nie bacząc na padający deszcz czekali godziny 13:09, kiedy wystartować miał olimpijczyk Ryszard Ćwikło oraz 13:10, kiedy z numerem „10” miał jechać Bachleda… Próżno czekali widzowie. Po ósemce jechał (zresztą znakomicie) Jan Mysłajek z nr 12, olimpijczycy nie stanęli na starcie.4

Przyczyną nieobecności miały być warunki pogodowe. W ciągu kilku godzin deszcz zmył lwią część śniegu z trasy. Trenerzy obawiali się, że reprezentanci kraju nabawią się kontuzji, a przecież sezon jeszcze się nie skończył. Sfrustrowani, lokalni fani narciarstwa alpejskiego gwizdali i krzyczeli w stronę Zakopiańczyków. Oliwy do ognia dolewali redaktorzy niektórych gazet, snując teorię, że olimpijczycy obrazili się na publikę. Mijali się z prawdą. Sam Andrzej Bachleda-Curuś, zaczepiony przez jednego żurnalistę powiedział:Jan Mysłajek? Dziś był doskonały!

Ktoś naszemu narciarstwu musi dać impuls
W 1972 roku Janek po cichu liczył na wyjazd na igrzyska. Znów się nie udało. Jego kariera sportowa stanęła na ostatniej prostej. Otwierały się też nowe możliwości, oczywiście związane z ukochaną dyscypliną. Zawodniczą karierę zakończył w 1973 roku. Oprócz pracy w swoim serwisie trenował młodzież, w „Kolejarzu” Bielsko-Biała. Od narciarstwa nigdy nie odszedł. Nie potrafi. Stał na czele dwóch szczyrkowskich klubów: TKKF, a później LZS „Sokół”, organizował zawody rowerowe, Ligę Miejską w piłce nożnej, Puchar Szczyrku, „Family Cup”. Był też miejskim radnym. Działacz pełną gębą – chciałoby się powiedzieć.

W ostatnich latach Jan Mysłajek zmagał się z problemami zdrowotnymi. Walczył dzielnie, tak jak na stoku, dzięki czemu nadal – bardzo trzeźwo – spogląda polskie narciarstwo alpejskie.To sport elitarny. Mimo, że w Polsce masowo uprawia go prawie cztery miliony osób, to do dziś nie doczekaliśmy się medalistki lub medalisty olimpijskiego. Wszystko rozbija się o pieniądze: to drogi i niedostatecznie dofinansowany sport. Może jakiś pojedynczy talent, za którym stoją pełni pasji rodzice, kiedyś to pociągnie. Popatrzcie na skoki. Tam wystrzelił Adam Małysz. Jego sukcesy wywołały lawinę: młodzież garnęła się do treningów, znaleźli się sponsorzy, bo na bazie sukcesów można było się wypromować. Potem te „Lotos Cupy” i szukanie następców mistrza. To się udało. Kilkuletni proces zrodził Kamila Stocha, Piotrka Żyłę, Dawida Kubackiego czy Kubę Wolnego. Myślę, że nawet, kiedy ci chłopcy skończą kariery, to skoki przetrwają. Narybek jest. A w narciarstwie alpejskim? Przecież mamy lepsze warunki niż przykładowo Brytyjczycy, a sukcesy odnosimy rzadko. Jeszcze raz powtórzę, że na nartach jeździ parę milionów Polaków. Ktoś musi tej dyscyplinie dać impuls. Może Maryna Gąsienica-Daniel?

Janek cieszy się, że Szczyrk się rozwija. Słowacy wzięli się za stoki i od kilku lat, zimą do miasta ciągną tłumy. Żałuje tylko, że przez lata do porozumienia nie mogli dojść nasi, lokalni. Może to kwestia tutejszych charakterów? Bo górale to przecież twardzi, uparci i trochę zazdrośni ludzie. Nie zmienia to faktu, że i tak wspaniali.

Na koniec dodaje:

Na nartach, jeszcze pojeżdżę! Wiek nie gra tu roli. Chodzi o pasję. Nie ważne czy „klejonki”, czy „carvingi”. Jak narty pokochałem za dziecka, tak kochał będę do ostatnich dni!

img_20200108_192946-768x1024.jpg.e5712079734d69d46eed3a3c29dfb1d0.jpg

 

img_20200108_190638-scaled-e1617206572808-1024x768.jpg

img_20200108_190707-scaled-e1617206268767-1024x666.jpg

img_20200108_192512-scaled-e1617206633952-707x1024.jpg

img_20200108_192648-scaled-e1617204850557-912x1024.jpg

img_20200108_193104-scaled-e1617289526303-590x1024.jpg

 

W dniu 2.04.2021 o 15:12, moruniek napisał:

Jana Mysłajka poznałem kilka lat temu. Narty przygotowuje perfekcyjnie, jest specjalistą od przypadków beznadziejnych. Potrafi świetnie opowiadać różne anegdotki, wspaniały człowiek. 

 

W dniu 2.04.2021 o 18:54, Zagronie napisał:

Mysłajek!

Jeździłem na Bienkuli.  W pewnym momencie na stoku pojawił się pociąg pośpieszny. Jakiś gość pędził z góry. Pośród ciuchci. Stałem akurat na boku trasy. Pytam się kogoś w pobliżu- co to za gość?  Mysłajek-pada odpowiedź.  Mysłajek? Nie znałem Mysłajka. Znałem nazwiska Zakopiańców.  Głównie Bachledę. 

Postanowiłem sobie naostrzyć narty. Samochód stał na takim dużym parkingu niedaleko COS. Tuż, niedaleko, przy nim warsztat narciarski. Pisze Mysłajek.  Pracownik wziął nartę i przystawił do maszyny. Sypią się iskry.  Poten nartę wziął Mistrz. Kątownikiem jeszcze dopieszczał krawędź. Zagadałem -widziałem raz pana na Bieńkuli. Mistrz się rozgadał o rywalizacji z Bachledą. Że był mistrzem Polski(szczegółów nie pamiętam)...

 

W dniu 2.04.2021 o 19:35, pasazer85 napisał:

 Pan Jan, świetny człowiek, w tym sezonie go nie spotkałem, w zeszłym bywał na Skrzycznym :) Przyjaciel mojego ŚP. dziadka..., zdarza się, że umawia się na narty z moim ojcem :) 

 

  • Sad 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W sumie w temacie ..

Ski-running_, Somerville, Rickmers, & Richardson; Richardson Ed., (1905) pg.78-79

"We propose to deal with the "Telemark" first — not because it is easier or more useful, for in this respect there is little to choose between them, but because it is customary to do so. Besides, the Telemark is a much prettier swing than the "Christiania," and it will make a greater impression on your admiring friends should you be so lucky as to succeed in making one when showing off."

M.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 5 weeks later...

BESKIDZKA24 rozmawia z bielszczaninem Szymonem Malinowskim, który prawie 40 lat był czynnym ratownikiem górskim, przez wiele lat pełnił też funkcję prezesa zarządu Grupy Beskidzkiej GOPR.

Kiedy zostałeś ratownikiem górskim?

– Ślubowanie złożyłem w 1986 roku w schronisku na Błatniej. Przyjmował je ówczesny naczelnik Grupy Beskidzkiej, nieżyjący już Adam Kubala, człowiek-legenda. Razem ze mną złożyło je jeszcze kilku moich kolegów, m. in. Janusz Szeja, wieloletni kierownik schroniska na Szyndzielni.

Foto Wiesław Miech zima 1988 r. pod przełączą Brona stoją od lewej:

Edward Hudziak – kierownik schroniska na Markowych Szczawinach, Szymon Malinowski, Adam Kubala – Naczelnik.

1988-Pod-Brona-708x1024.jpg.4e245911413ed6072d6437f07ae2884b.jpg

Wcześniej miałeś jakiś kontakt z górami?
– Oczywiście. Beskidy poznawałem z rodzicami już jako dziecko. Później, w szkole średniej, zapisałem się do Klubu Wysokogórskiego. Nie miałem jeszcze 18 lat i musieli na to wyrazić zgodę moi rodzice. Na studiach zdobyłem uprawnienia przewodnika beskidzkiego i tatrzańskiego. Można powiedzieć, że góry były obecne w moim życiu od zawsze.

 

Trudno było w tamtym czasie zostać goprowcem?
– Trzeba było – tak jak obecnie – zdać egzamin kandydacki z umiejętności jazdy na nartach na poziomie pomocnika instruktora narciarstwa oraz ze znajomości topografii Beskidów. Każdy ratownik musiał znać góry jak własną kieszeń. Nie było GPS-ów, telefonów komórkowych ani nawet dokładnych map – korzystaliśmy z tych samych co turyści. Tylko doskonała znajomość gór pozwalała zachować orientację w terenie. Gdy panowały trudne warunki jedyną pomocą był kompas. Pamiętam jak podczas jednej z zimowych akcji na Pilsku, gdzieś na początku lat 90., musieliśmy dosłownie co kilka kroków sprawdzać na kompasie kierunek marszu, aby nie zabłądzić i dotrzeć na miejsce zbiórki.

Jacy ludzi szli wtedy do GOPR?
– Bardzo zróżnicowane grono. Ludzie różnych profesji i zawodów. Łączyła nas pasja do gór. Większość wywodziła się ze środowisk narciarskich, wspinaczkowych, przewodników górskich itp. Wielu miało za sobą wieloletni staż turystyczny.

Jak wyglądała służba?
Najczęściej pełniło się ją zimą na trasach narciarskich. Stąd też wiele osób kojarzyło i kojarzy nadal goprowców właśnie z tym zajęciem. Jednak ratownicy dyżurowali też w schroniskach turystycznych oraz w centrali. Brakowało trochę osób – powiedzmy – dyspozycyjnych, którzy mogli być szybko wezwani do akcji poszukiwawczej. Dlatego, że mieszkałem na miejscu (wielu ratowników mieszkało na Śląsku) już po rocznym szkoleniu zostałem pełnoprawnym ratownikiem. Jeśli dobrze pamiętam, było to na Hali Lipowskiej, gdzie instruktorami byli między innymi Adam Hula, jeden z najbardziej zasłużonych beskidzkich ratowników, wspomniany już Adam Kubala oraz lekarz Ryszard Gerber, Jasiu Łaciak, Kazek Sromek, Jurek Morawski i Ildek Czauderna.

Pamiętasz swoją pierwszą akcje w górach?

– Zanim o niej opowiem, muszą wyjaśnić jak wtedy wyglądała goprowska codzienność. Centrala mieściła się na piętrze kamienicy przy ulicy Piastowskiej, vis a vis dworca kolejowego w Bielsku-Białej. Tam cały czas dyżurował ratownik przy telefonie. Gdy przychodziło wezwanie musiał zebrać grupę poszukiwawczą. W tym czasie mało kto miał w domu telefon. Oczywiście stacjonarny, bo innych nie było. Mieliśmy więc cały system powiadamiania. Dyżurny telefonował do tych, którzy telefony posiadali, ci biegali od domu do domu, aby powiadomić kolegów. Ja nie miałem w domu telefonu, więc przychodził do mnie mieszkający w pobliżu, nieżyjący już Jurek Zontek. Potem wszyscy udawaliśmy się na ulicę Piastowską i ładowaliśmy się do samochodów – dwóch radzieckich terenowych „ułazów”, którymi wtedy dysponował GOPR i ruszaliśmy w góry.

A sprzęt?

– Z GOPR-u dostawaliśmy tylko charakterystyczny bordowy sweter, ochraniacze na buty oraz czapkę. Resztę trzeba było mieć własną. A wcale nie było łatwo cokolwiek kupić w tamtych czasach. Odpowiedniej odzieży, butów, plecaków czy sprzętu narciarskiego po prostu w handlu nie było. Trzeba było kombinować. O latarce czołówce można było tylko pomarzyć. Każdy miał własne metody, jak odpowiednio zaimpregnować buty czy kurtkę kangurkę, aby nadawała się w góry. Czasami za jakieś zasługi, na przykład odpracowane wielogodzinne dyżury, można było dostać z GOPR parę nart czy buty narciarskie. Każdy ratownik dostawał też tak zwaną „szajbę”, czyli owalny emblemat GOPR na gumce, który zakładało się na ramię, aby w tych „cywilnych” ciuchach można było nas rozpoznać na stoku czy w górach. Najgorzej było ze sprzętem łącznościowym, którego w praktyce nie mieliśmy oraz środkami transportu. Poza dwoma samochodami, które i tak w wiele miejsc nie mogły dojechać, wszędzie, nawet zimą przy kopnym śniegu, chodziło się na piechotę. Łączność w terenie miały nam zapewnić krótkofalówki „Klimek”. Problem w tym, że były zawodne, a co najgorsze nie wszędzie był zasięg. W wielu miejscach w górach po prostu nie działały. Po jednej z całonocnych akcji zeszliśmy zmęczeni z gór i chcieliśmy, aby przyjechał po nas samochód. Nie było jednak łączności z bazą, więc jeden z kolegów zabrał „Klimka” i poszedł ponownie w góry, aby złapać gdzieś sygnał i ściągnąć samochód.

A ta pierwsza akcja?

– Ta, która zapadła mi w pamięć, miała miejsce w masywie Magurki Wilkowickiej. Zaginął tam wieczorem starszy mężczyzna mający problemy z pamięcią. Mieszkał w górach. Wyszedł po zmroku do znajdującej się na zewnątrz „wygódki” i nie wrócił do domu. Rodzina nie mogła go odnaleźć. To było późną jesienią, wyżej w górach leżał już śnieg. Sytuacja byłą trudna, obawiano się, że mężczyzna nie przetrwa nocy w takich warunkach, był cienko ubrany. Było nas ponad 20. Dosłownie do popołudniowych godzin następnego dnia po zaginięciu przeczesywaliśmy cały teren. Tyralierą, w odstępach kilkunastu metrów, schodziliśmy w dół zbocza aż do podnóża góry, po czym samochód wywoził nas znowu na górę i przeczesywaliśmy kolejny sektor. Ostatecznie mężczyznę całego i zdrowego, choć mocno zziębniętego, udało się odnaleźć w rejonie Straconki.

I to wszystko za „Bóg zapłać”?

– Oczywiście. To służba ochotnicza. Przy czym w tamtych czasach nie było problemów z usprawiedliwieniem się z nieobecności w pracy na czas akcji. Wtedy ratownicy cieszyli się takim szacunkiem, że wystarczyło, że żona zadzwoniła rano do firmy i powiedziała, że mąż nie pojawi się w robocie, bo w nocy został wezwany na akcję i wszyscy przyjmowali to ze zrozumieniem.

Słyszy się coraz częściej o turystach kompletnie nieprzygotowanych do wędrówki czy zachowujących się w górach bardzo nonszalancko. Dawniej też takich się spotykało?

– Było z tym różnie. Dawniej, zwłaszcza zimą, ludzi w górach pojawiało się znacznie mniej niż obecnie, a ci, którzy po nich chodzili byli raczej doświadczeni i przygotowani na czekające ich trudy. Gdy pierwszy raz wybrałem się zimą na Babią Górę, było to gdzieś końcem lat 70., nie byłem jeszcze wtedy w GOPR, to nie znałem w tym czasie w swoim otoczeniu nikogo, kto byłby zimą na Babiej. Teraz pojawiają się tam każdej zimy setki czy tysiące turystów, nawet gdy warunki są skrajnie trudne. Zawsze znajdzie się wśród nich ktoś, kto przeceni swoje siły i umiejętności.

Pamiętam, jak w latach 90. kobieta zgłosiła, że na Pilsko wybrał się na narty czy snowboard jej mąż wraz z synem i nie dotarli wieczorem na kwaterę. Ruszyła akcja poszukiwawcza, bo wszystko wskazywało na to, że zaginieni zjechali poza trasę i zaginęli gdzieś po słowackiej stronie góry. W tym czasie trzeba było zgłosić straży granicznej, że prowadząc poszukiwania musimy przekroczyć granicę. Uruchamiało to całą sekwencje zdarzeń, bo sprawa była później wyjaśniana przez odpowiednie służby. W górach warunki były paskudne. Głęboki śnieg, przez który trzeba było się przebijać, zapadający zmrok i na dodatek mgła. W akcji brało udział około 20 ratowników i gdy nad ranem dotarliśmy kompletnie wyczerpani do słowackiej wioski u podnóża Pilska okazało się, że oboje poszukiwani, cali i zdrowi, bezpiecznie zjechali już wieczorem na dół i nikomu nic nie mówiąc przenocowali w Sopotni. Tymczasem zrozpaczona kobieta nie wiedziała, co się dzieje z mężem i synem, a w górach ponad 20 ratowników przez noc prowadziło akcję poszukiwawczą. Byli wtedy ze mną między innymi Adam Hula z synem, Tomek Jano – obecny zastępca naczelnika i Witek Cisowski, którego pies pomagał nam w poszukiwaniach.

Jakieś nietypowe akcje?

– Poszukiwaliśmy pacjenta, który będąc w szoku pooperacyjnym wyszedł ze szpitala w Bystrej i zgubił się gdzieś w pobliskich górach, innym razem przeczesywaliśmy teren w poszukiwaniu pacjenta szpitala psychiatrycznego w Olszówce. Akcji było sporo. Na szczęście przez wszystkie te lata nigdy nie przypadł mi w udziale smutny obowiązek transportowania z gór zwłok.

Teraz praca goprowców wygląda inaczej?

– I tak, i nie. Jeśli chodzi o sprzęt i wyposażenie, to różnica jest ogromna. Pojawiły się skutery śnieżne, quady, nowoczesne samochody terenowe, łatwiej skorzystać z transportu śmigłowcowego, są drony i doskonała łączność. Zimą ratownicy korzystają z nart skiturowych, mają odpowiednią odzież i cały potrzebny ekwipunek. To ogromnie pomaga, bo łatwiej i szybciej można dotrzeć na miejsce poszukiwań. Poza tym dzięki nowoczesnym środkom łączności, telefonom komórkowym, specjalnym aplikacjom oraz odbiornikom GPS łatwiej zlokalizować osoby zaginione czy wytypować dokładniej obszar poszukiwań. Z drugiej strony przed ratownikami stoi obecnie znacznie więcej wyzwań. W górach jest coraz więcej turystów i narciarzy, więc wypadków jest więcej. Poza tym pojawiło się wiele nowych form aktywności: rowery górskie, paraglajty, zimą skitury, wiele osób biega po górach itp. Dlatego ratownicy muszą cały czas się szkolić i podnosić swoje kwalifikacje, aby sprostać wyzwaniom. Nie tak łatwo jest chociażby zdjąć z drzewa, przy użyciu technik alpinistycznych, pechowego paralotniarza. A takie wypadki zdarzają się coraz częściej. Dawniej ich nie było. Wyzwaniem jest też na przykład ewakuacja osób uwięzionych w kolejkach górskich.

Wcześniej nie było takich akcji?
– Raczej nie. Jeszcze dwadzieścia lat temu w całych Beskidach funkcjonowały tylko trzy kolejki linowe. Teraz jest ich kilkadziesiąt. Pierwszy raz brałem udział w takiej akcji w latach 90., gdy zepsuła się kolejka na Szyndzielnię. To była trudna akcja, bo po raz pierwszy – nie licząc szkoleń – spotkaliśmy się z taką sytuacją w praktyce. Największym wyzwaniem, jak się okazało, było zlokalizowanie wagonika, w którym – jak poinformowała nas obsługa – jechała na górę matka z małym dzieckiem. Tego dnia było bardzo zimno, więc chcieliśmy ją ewakuować w pierwszej kolejności. Akcją kierował nasz ówczesny szef wyszkolenia Robert Piórkowski. Wszystko skończyło się wtedy dobrze.

Co jeszcze się zmieniło?
– Dawniej nie było na przykład akcji ratunkowych w jaskiniach. Po prostu nikt, oprócz wytrawnych speleologów ich nie eksplorował, a mało kto nawet wiedział, gdzie w terenie znaleźć do nich wejście. Kiedy pod koniec lat 50. do jaskini w Trzech Kopcach wybrał się mój ojciec wraz z moim wujkiem, to relacja z tej wyprawy, okraszona zdjęciami, znalazła się nawet w waszej gazecie, bodaj w 2. numerze „Kroniki Beskidzkiej”. Teraz położenie beskidzkich jaskiń jest powszechnie znane. Odwiedza je wiele osób, zdarzają się więc też i wypadki. Transport poszkodowanego w takich warunkach to ogromne wyzwanie dla ratowników, muszą się więc teraz szkolić także na taką ewentualność.

Czyli teraz jest trudniej?
Tak bym nie powiedział. Jest na pewno nieco inaczej. Obecnie służba jest bardziej profesjonalna. Każdy ratownik musi przyswoić wiele specjalistycznej wiedzy i umiejętności. Dawniej więcej się improwizowało. Chociażby konstruując na poczekaniu przygodne środki transportu, dzięki którym można było ewakuować kontuzjowane osoby w trudno dostępnym terenie. Teraz w prawie każde miejsce można dojechać quadem czy skuterem śnieżnym. Ratownicy muszą teraz posiadać znacznie większą wiedzę medyczną i nieustannie szkolić się w tym zakresie. Dawniej dostawało się niewielką apteczkę (tak zwaną nerkę), w której były jakieś bandaże, szyna do unieruchamiania złamań, tabletki przeciwbólowe, jodyna, krople do oczu czy na żołądek i to wszystko. Obecnie każdy goprowiec przechodzi kurs ratownictwa medycznego, zdaje państwowy egzamin i co trzy lata musi ponownie przechodzić tę procedurę. Ogromną wagę przykłada się też do odpowiedniego przygotowania kondycyjnego, ratownicy przechodzą regularnie testy sprawnościowe. Dawniej kondycję ratowników weryfikowało życie, czyli udział w akcjach.

Wciąż są chętni, aby wstępować w szeregi GOPR?
– Raczej tak. Wielu młodych ludzi chce złożyć ślubowanie i nieść bezinteresownie pomoc osobom potrzebującym jej w górach. I oby to się nie zmieniło.

  • Like 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 9 months later...

Jan Bachleda-Curuś (1951-2009 ), znany zakopiański narciarz, alpejczyk, olimpijczyk (1976 – Innsbruck). 

JanBachledawPortillo2_small.jpg.4860ad0887f77d58bae81332272094f7.jpg

Patrząc na osiągnięcia sportowe rodziny Bachledów najczęściej wspominamy Andrzeja Bachledę „Ałusia”. Tymczasem jego brat, pozostający nieco w cieniu Andrzeja, Jan Bachleda-Curuś, osiągnął także świetne wyniki na alpejskich trasach: raz był 4. w Pucharze Świata (1975 – Garmisch-Partenkirchen), wielokrotnie mieścił się do czołowej „10” najlepszych alpejczyków, zdobywał tytuły akademickiego mistrza świata i medale na Spartakiadach Armii Zaprzyjaźnionych. 19. razy stawał na najwyższym podium Mistrzostw Polski. Brawurowo jeździł na nartach, ale i samochodem (rekord trasy do Łysej Polany) i motocyklem. Oto historia drugiego wielkiego formatem narciarza z duetu Bachledów, którzy przebojowo, w zaiste góralskim stylu, weszli do czołówki narciarzy świata lat 70.

Początkowo bardziej od nart interesował go motocykl i przyjemne uczucie szybkości. Potem jednak, zachęcony sukcesami brata, skłonił się w stronę nart. Po latach wspominał „gdyby nie Andrzej nie osiągnąłbym w narciarstwie wiele. Atmosferę sprzyjającą narciarstwu w domu tworzył ojciec, a także matka, ale to Andrzej wprowadził mnie do świata sportu. Ufałem mu bezgranicznie w każdej sprawie i dobrze na tym wyszedłem, choć wiele było takich chwil, kiedy się przeciw niemu buntowałem. Zwłaszcza wówczas, gdy nasze wyniki były zbliżone. Gdy osiągaliśmy podobne rezultaty, a on zawsze miał jakieś uwagi, mówił o błędach, jakie jeszcze popełniałem. Były to z pewnością uwagi słuszne! Obserwowałem wielu mistrzów narciarskich i zrozumiałem dobrze, jak cenią sobie taką pomoc”. Jan Bachleda-Curuś osiągnął na nartach wiele, można powiedzieć, że w pewnym okresie na stałe zadomowił się w pierwszej dziesiątce najlepszych alpejczyków świata. Nie lubił udzielać wywiadów. Skromność? Na pewno tak, ale historia jego kariery obfituje w wyniki dzięki którym „drugi z narciarskiego duetu” Bachledów zasługuje z pewnością by przypomnieć jego związki z nartami. Zresztą trudno mówić, że był „drugi”, gdyż w pewnym okresie potrafił nieźle „dokosić” swemu bratu. Jan Bachleda-Curuś urodził się 19 kwietnia 1951 r. w Zakopanem. Zaczął jeździć później niż starszy brat Andrzej, bo jak wspomina Andrzej Bachleda-Curuś senior „mieliśmy mniej czasu na zajęcie się młodszym synem”. Jan Bachleda ma góralski charakter, widać to także na nartach, jeździł bardzo dynamicznie, ostro, czasami „wylatywał” z trasy, ale poszedł w ślady brata. Pierwszy cel jaki sobie postawił na nartach był niezwykle ambitny- tym celem było

Dogonienie Jędrka...

Jan%20Bachleda%204_small.jpgAndrzej Bachleda Curuś senior, ojciec Andrzeja i Jana wspomina początki kariery sportowej swojego młodszego syna: Jasiek zaczął od motorów, jeździł na nich szalenie bojowo i odważnie. Na przykład podjeżdżał pod próg Średniej Krokwi na motorze. Uważam, że to mu bardzo pomogło w przejściu do nart i wyczynu narciarskiego. Motocykl wyrabia bowiem odwagę. Potem Jasiek poszedł do SN PTT, tak jak my, chcieliśmy w ten sposób nawiązać do rodzinnej tradycji. To prawda, zarówno matka - Maria z domu Wawrytko, jak i ojciec Jana Andrzej Bachleda- należeli do klubu SN PTT i byli narciarskimi mistrzami Polski. Andrzej Bachleda senior wspomina: wychowywałem Jędrka i Jaśka po swojemu. Obaj chłopcy wyrośli w atmosferze pracy, góralskiego „zwyku”, ocierali się w domu o religię, muzykę, pracę fizyczną i sztukę - to wszystko ich kształtowało. No i oczywiście narty - taka atmosfera jest bardzo ważna. Jan Bachleda starał się dorównać bratu i wcale nie było mu łatwo, gdyż Andrzej Bachleda po udanym występie w Grenoble (1968) należał do dziesiątki najlepszych alpejczyków świata. Ale chęć dorównania bratu była w Jaśku bardzo silna.. i już jako 17. letni junior startował w końcu lat 60. w mistrzostwach Polski i walczył o złoto z Bronisławem Trzebunią, Piotrem Lipowskim, Orlewiczem i oczywiście ze swoim bratem. Był wicemistrzem Polski w zjeździe za „Piratem”, Jerzym Woyną-Orlewiczem. W Memoriale im. Br. Czecha i Heleny Marusarzówny w międzynarodowej obsadzie był 6. w slalomie, 5. w dwuboju i 9. w slalomie gigancie. Już wtedy został zauważony przez Andrzeja Gąsienicę-Roja - trenera polskich alpejczyków, który tak się wyraził o jego stylu jazdy „Jasiek dobrze jeździ, jest mocny i dynamiczny”. Po udanym dla Jana sezonie pisano w prasie sportowej „liczy się już nie tylko „Ałuś”.

Jak dwaj Bachledowie pokonali Armię Czerwoną...

Było to podczas Spartakiady Armii Zaprzyjaźnionych w Zakopanem w roku 1971. Narciarze-żołnierze ZSRR święcili coraz to większe sukcesy, aż tu nagle na ich drodze stanęła dwójka pośpiesznie skoszarowanych górali z rodziny Bachledów: Andrzej i Jan. Na tych zawodach, w konkurencjach alpejskich Bachledowie zdobyli wszystkie złote i srebrne medale. Dzięki ich wynikom, oraz znakomitej postawie biathlonistów, w ogólnej punktacji Polska wyprzedziła ZSRR, ku wielkiej uciesze publiczności i polskich generałów. Bracia Bachledowie otrzymali za swoje zwycięstwo piękny puchar, ufundowany przez ministra spraw wewnętrznych Rumunii. Był to chyba jedyny w historii przypadek, kiedy dwaj górale pokonali Armię Czerwoną...

Narciarski duet braci Bachledów...

Jan%20Bachleda%203_small.jpgGdyby narciarstwo światowe porównać do mknącego z prędkością ponad 100 km/h ekspresu „Wienerwalzer” to w latach siedemdziesiątych mieliśmy na stałe zarezerwowane dwa miejsca w przedziale pierwszej klasy dla najlepszych alpejczyków świata. Miejsca te zajmowali bracia Andrzej i Jan Bachleda. W olimpijskim roku 1972 Jan i Andrzej są w doskonałej formie. Tysiące przejechanych przed zawodami tyczek sprawiają, że dwaj Polacy zaskakują na najważniejszych zawodach Pucharu Świata wysoką formą. Styczeń 1972 r., Haus im Ennstal, niedaleko Schladming. Na górze Hauser Kaibling trasa do biegu zjazdowego o długości 2650 m i aż 670 metrów różnicy wysokości. Na starcie zawodów pojawiło się 74 rywali z 9 krajów, w tym czołówki alpejczyków Austrii i Szwajcarii. Były to zawody jubileuszowe „Krummholzrennen” w których nagrodami były wyjątkowo piękne i duże puchary. Jan Bachleda jedzie na całego i z czasem 1 min. 39.33 zajmuje pierwsze miejsce! W niedzielnym slalomie specjalnym jest 2. za Norbertem Wenderem z Austrii.  W Mayrhofen w Austrii, gdzie startuje znakomity Hiszpan Ochoa, Jan Bachleda wygrał slalom specjalny. W Borowcu jest drugi za Papangełowem – a więc dogonił Jędrka!. Andrzej Bachleda tak podsumował ten sezon swojego brata „trudno mu się było zdecydować: motory czy narty? Na szczęście wybrał narty. Jasiek jeździ bardzo żywiołowo, znakomity jest finisz Janka w tym sezonie. Nie poznałem brata - Jasiek startował z dalekimi numerami,  a zajmował wysokie lokaty”. Na pytanie czy nie boi się, że brat go prześcignie, „Ałuś” odpowiedział : „takie jest prawo życia”.
Mimo wyników Jan Bachleda nie znalazł się obok brata Andrzeja w reprezentacji Polski do Sapporo (1972). „Ktoś” zdecydował, że młodszy z Bachledów nie pojedzie, a Jasiek daleki był od tego, by błagać „dygnitarzy” polskiego narciarstwa o paszport do Japonii, to nie odpowiadało jego naturze...Zamiast niego  pojechał ktoś z działaczy... W gazetach pisano „Jan Bachleda będzie oglądał Zimowe Igrzyska w Sapporo, ale... w telewizorze”. „Jaśka skrzywdzono- mówi pani Maria Bachleda-Curuś- gdyby pojechał  do Sapporo to miał szanse na punktowane miejsce. Jeździł wtedy bardzo dynamicznie”. Andrzej Bachleda „Ałuś” wspomina: Do Sapporo pojechałem świetnie przygotowany, ale nie w najlepszym nastroju. Wprawdzie był ze mną trener Andrzej Roj, lecz brakowało mi jakiegoś kolegi zawodnika. Mój młodszy brat Janek miał świetne wyniki i byłem pewien, że zostanie on wysłany na Olimpiadę. Niestety wbrew zdrowemu rozsądkowi, pozostawiono go w domu. To był dla mnie duży cios (L. Fischer, J. Kapeniak, M. Matzenauer, Kronika śnieżnych trasa, Warszawa 1977, s. 148). Jasiek „zawziął” się nas tych, którzy nie wysłali go do Sapporo, zacisnął zęby i efektem jego pracy były coraz lepsze wyniki. Wygrał wielkie zawody „Krumholzrennen” w Haus. Jeździł mniej nerwowo, spokojniej, za to przebojowo z prawdziwie „Janosikową naturą” i rzadziej wypadał z trasy. Jeśli chodzi o charakter to Jan  jest inny niż Andrzej, bardziej podobny do Ojca, ostry i bez przysłowiowego owijania w bawełnę wypowiadający swoje poglądy. Taki jest w życiu i na narciarskim stoku. Andrzej, podobny do matki, jest spokojniejszy, ale konsekwentny i uparcie dąży do wyznaczonego w swym życiu celu. Dwóch braci – dwa różne charaktery, ale jedna wielka pasja, którą ich łączy – to narty. Oddali im większość swego życia... W 1972 r. dwóch Polaków: Jan Bachleda i Roman Dereziński, reprezentowało barwy Polski na Zimowej Uniwersjadzie FISU w Lake Placid. Jan Bachleda zdobył tytuł akademickiego mistrza świata w slalomie gigancie, a Roman Dereziński w slalomie specjalnym, a więc dwóch zawodników i dwa złote medale. Na Uniwersjadzie w Szpindlerowym Młynie (1978) był drugi w slalomie.

Narciarz z Janosikową naturą

            Na Pucharze Tyrolu, w Westendorfie, bracia Bachledowie w pierwszej piątce: Andrzej 1., a Jan 4. Na mistrzostwach Polski byli już bezkonkurencyjni, w slalomie uzyskali jednakowy czas. Po tych sukcesach Andrzej powiedział: „po dobrych wynikach jakie uzyskaliśmy kilka dni temu w Westendorfie, postanowiliśmy z bratem., że skoro jesteśmy w formie, to tu w Kitzbühel, spróbujemy powalczyć o punkty do Pucharu Świata – pojedziemy na całego!”. I pojechali... 29 stycznia 1973  na słynnych „Hahnenkammrennen” w Kitzbühel - Andrzej jest 3, Jan 7. W prasie ukazały się artykuły z pięknym tytułem „Andrzej i Jan Bachledowie równają deski ze słynnym duetem braci Thoenich”. Rok 1973 to start na zawodach na Górze św. Anny w Quebecku, wygrał Thoeni, 5. jest Jan Bachleda, a Andrzej 9. W Ga-Pa wygrywa „Pierrino” – Pierro Gros, 2. Thoeni, 4. jest Jan Bachleda, który łamie dominację Włochów. W 1974 r. Jan Bachleda wszedł głęboko do czołówki świata i na zawodach w slalomie równoległym w Val Gardenie „wykosił” Hintersera i spotkał się ze Stenmarkiem. Na jednej z bramek Stenmark wypadł, ale sędziowie zarządzili jeszcze jeden przejazd i tym razem wypadł  Polak. Ale slalom i tak przed Stenmarkiem wygrał Thoeni. W Pucharze Świata w 1974 w slalomie Jan Bachleda uplasował się na 9. miejscu. Startował równolegle w zawodach w Pucharze Świata i w Pucharze Europy. W 1975 r. jest 4. w Garmisch-Partenkirchen w PŚ, jest też 2. za Stenmarkiem w parallel-slalom w St. Johann w Austrii. Za „wielką wodą”, w Kanadzie Jan Bachleda zajął 7. miejsce w Pucharze Świata rozegranym w Sun Valley w slalomie. Takich sukcesów było o wiele więcej, wymieniam tylko ważniejsze, a ich efektem jest kilkadziesiąt pięknych pucharów zgromadzonych w rodzinnym domu Bachledów. Wśród nich puchar-nagroda, ufundowany przez premiera Józefa Cyrankiewicza za trzykrotne zwycięstwo w Pucharze PKL. Jan Bachleda-Curuś zwyciężył w pucharze PKL trzy razy pod rząd i otrzymał ten puchar, a miał silnych konkurentów, przede wszystkim Macieja Gąsienicę-Ciaptaka i innych kadrowiczów.

Mistrzostwa świata w St. Moritz i cesarzowa Iranu

            Warto przypomnieć także humorystyczne historie związane z karierą zawodniczą braci Bachledów, a było ich wiele. To było na mistrzostwach świata w St. Moritz, wspomina Andrzej Bachleda.: „Jano przy kilkunastoosobowej kolejce dolnej stacji wyciągu orczykowego niepostrzeżenie odpiął Romkowi tyły wiązań. W tym momencie przed Romkiem stała cesarzowa Iranu, a za nią dwa goryle (ochrona). Kiedy z oczami na wierzchu śledził jej sylwetkę, został mocno pchnięty w plecy. Oczywiście przez Jana. Biedny Romek wyleciał z nart jak z katapulty, w locie minął goryli, otarł się o cesarzową i obok niej wylądował. – I am sory, excuse moi – bąkał pod nosem tamując złość i śmiech. Goryle złowrogo łypiąc oczami zacieśnili krąg. Romek zapiął narty, cesarzowa wsiadła na orczyk i w chwili, kiedy goryle przygotowywali się do złapania następnego, uprzedzili ich Jano z Romkiem. I oni to stanowili plecy Cesarstwa. Zamieszanie i wściekłość zapanowały na kolejnym orczyku (na nim jechali goryle). Gdyby mogli, śnieg by zeżarli, by wyprzedzić naszą dwójkę. Na górze dopiero rozpoczęło się dobre kino, kiedy goryle zmuszeni byli pędzić za wcale dobrze jeżdżącą cesarzowa. Chyba za karę zesłano ich na śnieg i trasy”. (A. Bachleda, Taki szary śnieg).

Innsbruck (1976) - najlepszy z Polaków...

            Jan Bachleda-Curuś reprezentował barwy Polski na Zimowych Igrzyskach w Innsbrucku (1976) na trasie Axamer Lizum do slalomu specjalnego. Startuje czołówka alpejczyków świata: Piero Gros i Gustavo Thoeni z Włoch, Ingemar Stenmark, Willy Frommelt (Lichtenstein), Niemcy Christian Neureuther i Wolfgang Junginger, Polacy Jan Bachleda i Roman Dereziński. Wielką niespodziankę sprawił Willy Frommelt, który po porywającym przejeździe z czasem 59.98 sek. zajął w pierwszym przejeździe pierwsze  miejsce, drugi był Thoeni, nieoczekiwanie słabo pojechał Stenmark - był 9. Jan Bachleda z czasem 1.03.76 zajmował po pierwszym przejeździe 20 pozycję. Warunki do drugiego przejazdu pogorszyły się, padał śnieg, a na trasie przejazdu tworzyły się bandy i nierówności. O trudności warunków niech świadczy fakt, że z trasy „wyleciało” aż 50 procent spośród 97 zawodników. W drugim przejeździe z trasy wypadł dynamicznie jadący Stenmark, który chciał nadrobić straty.. Bachleda jechał jako 20. Wiedział, że jeżeli chce osiągnąć dobry wynik musi „pójść na całego”. Nie może kalkulować, przeliczać, tylko pojechać powyżej swoich normalnych możliwości. I nie zawiódł... pojechał bardzo płynnie i z czasem 1.05 .05. zajął szóste miejsce w drugim przejeździe i 11. po dwóch przejazdach. Drugi z Polaków, Roman Dereziński, był 21. Trzeba podkreślić, że Jan Bachleda startował po kontuzji nogi, która z pewnością nie była w pełni sprawna. Dlatego zebrał szereg gratulacji od zawodników i działaczy. Jego wynik był najlepszym uzyskanym przez Polaka na Zimowych Igrzyskach w Innsbrucku.

„Voksem” do Europy...

            Warto przypomnieć jak bracia Bachledowie ruszali „Voksem” (czyt. swoim Volkswagenem) na podbój narciarskich tras alpejskich - mając kilka tysięcy kilometrów do przejechania. Za kierownicą Jan. Andrzej Bachleda wspomina: „Pędzimy. Z czarnodunajeckiej drogi oglądamy pod słońce Tatry. Przez Chyżne i szlaban graniczny tym razem przejeżdżamy jak pany. Dla szpanu zostawiamy trochę gumy na asfalcie i jesteśmy na Słowacji. Trochę gorąco, głośno od dziurawej rury wydechowej. Droga się dłuży, bo znamy ją prawie tak dobrze, jak tę do Krakowa. Za Żyliną zatrzymuje nas policja.

– Rozumete po czesky?

Prowadzący samochód Jano kiwa potakująco głową.

– Tak budete platit pokutu!

Spostrzegamy ustawione urządzenie radarowe i nawet nie pytamy, za co. Pokuta w koronach, lecz skąd je wziąć. Nie mamy nawet jednego halerza. Prosimy o darowanie kary. Udaje się.  Macha ręką tak, jakby się chciał opędzić od naszego chrabąszcza. Chętnie mu w tym pomagamy. Słońce coraz bardziej przypieka, trawa soczystozielona i Trnawa. Kolejny milicjant przy tłumie kibiców chce ukarać nas za nieprzestrzeganie niewidocznych znaków. I tym razem uciekamy przed pokutą. Jednakże ostatnie czterdzieści kilometrów dzielące od austriackiej granicy przejeżdżamy w tempie piechura. Tu czeski żołnierz wprawnym ruchem odsuwa parotonową barierę. Przeglądanie paszportów, kolejne kilka ton w bok i kierunek Wiedeń”. Jadą przez Zell am See, Worgl (objazd, bo nie mają wizy wjazdowej do Niemiec) do Innsbrucka, który zostawiają z prawej strony, Arlberg, potem przejście graniczne i Szwajcaria. Rankiem okazuje się jednak że cały silnik jest zabryzgany olejem - silnik jest uszkodzony i z duszą na ramieniu przejeżdżają ostatnie 400 kilometrów. Potem starty, porozbijane do krwi łokcie i kolana i znowu powrót do kraju „Voksem”, któremu w międzyczasie odpada rura wydechowa. Tak, z pewnością narciarstwo alpejskie nie było lekkim kawałkiem chleba. Sukcesem Jana Bachledy było także 2. miejsce w slalomie w Pucharze Europy (1978). W 1978 r. w Sun Valley był 28. w Pucharze Świata, 7. w slalomie, a startowali najlepsi: Stenmark, Ochoa, Gros, Thoeni i Hinterseer. Po zakończeniu kariery nie zerwał z nartami i między innymi świetnie przygotował w 1989 r. trasę na Nosalu do Memoriału im. Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny, za co otrzymał gratulacje. Dalej zajmował się narciarstwem, ale już jako hobby, jeździł na zawody, prowadził w Zakopanem sklep sportowy. Chciał, aby narciarstwo wyczynowe wróciło w Tatry i by Zakopane było stacją narciarską z prawdziwego zdarzenia a nie „narciarską pipidówką”. Stąd plan braci Bachledów dotyczący zagospodarowania rejonu Kasprowego Wierchu dla narciarstwa. Plany, które na razie spełzły na niczym. Ale kto wie?

Jan%20Bachleda%202_small.jpgW sobotę 8 lutego br. dotarła do mnie jakże smutna wiadomość o śmierci Jana Bachledy-Curusia. Odszedł kolejny z polskich mistrzów nart z jakże zasłużonej dla polskiego sportu rodziny. Człowiek, który ponad 16 lat swojego życia poświęcił na narciarski wyczyn. Nawet Tatry zdaje się posmutniały i pożegnały Go wyciem wiatru halnego, były jakby sine, bo jak mówią słowa piosenki: „kiedy prawdziwy góral umiera, to Góry z płaczu sine, pochylają się nad nim jak nad swoim synem”. Góry tak właśnie pożegnały Jana, świetnego sportowca i wartościowego człowieka, zakopiańczyka z krwi i kości, mistrza nart: muzyką wiatru halnego i lekko sinawą barwą szczytów, lekko skrytych we mgle. Niech Mu śniegi lekkie będą... a ja kłaniam się śp. Janowi Bachledzie aż do samej ziemi, za wzruszenia, sukcesy, którym nam wszystkim dostarczył. Żegnaj Janku...

Wspomnienie o Janie Bachledzie–Curusiu tekst Wojciech Szatkowski

 

Wyniki sportowe Jan Bachleda-Curuś : narciarz-alpejczyk, klub SN PTT Zakopane. Olimpijczyk (1976- Innsbruck- 11. miejsce w slalomie specjalnym), uczestnik mistrzostw świata: 1970 -  47. w zjeździe, 42 w slalomie gigancie, 1978 -  30. w slalomie gigancie. 19. krotny mistrz Polski w konkurencjach alpejskich: w zjeździe (1971, 1973, 1974, 1976, 1978, 1979), slalomie (1969, 1971, 1973, 1974, 1977), slalomie gigancie (1970, 1973, 1974, 1978) i kombinacji alpejskiej ( 1970, 1973, 1974, 1977), akademicki mistrz świata w slalomie gigancie z Lake Placid (USA), srebrny medalista Pucharu Europy w slalomie w 1978. Wielokrotny medalista konkurencji alpejskich Spartakiad Armii Zaprzyjaźnionych. Brat alpejczyka Andrzeja Bachledy (dane z W. Zieleśkiewicz, Encyklopedia sportu)."

 

 

 
 

 

  • Thanks 3
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month later...

Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Klasycznym FIS w Wysokich Tatrach 1935

Reprezentacja Polski 1935

Bursa Marian Woyna-Orlewicz, kierownik Józef Openheim, Lesław Berych, trener UZN p. Waage, zastępca kierownika zwykłego p. Zylberman, Górski, Mrowca, Bronisław Czech (z nartami), Tadeusz Wowkonowicz, Jan Haratyk, Andrzej Marusarz, Stanisław Marusarz, Fedor Weinschenk.

Bronisaw_Czech_Tadeusz_Wowkonowicz_Fedor_Weinschenck_Jan_Haratyk_Andrzej_Marusarz_Stanisaw_Marusarz_Vysok_Tatry_1935.thumb.jpeg.411cf65124a547731529784a8c04cd85.jpeg

Pierwszy z prawej Fedor Wilhelm Weinschenck ur. 4 stycznia 1916 w Bielsku, zm. 9 września 1989 w São Paulo – polski narciarz alpejski pochodzenia niemieckiego.   W latach 30. XX wieku jeden z najlepszych polskich alpejczyków. Trzykrotny mistrz Polski w zjeździe (1934–1935) oraz kombinacji alpejskiej (1935). Wicemistrz Polski w kombinacji (1934) i slalomie (1935). Podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich 1936 w Garmisch-Partenkirchen, brał udział w kombinacji alpejskiej, w których zajął 32. miejsce. W czasie II wojny światowej, w 1940, poślubił w Bielsku Szwedkę Sigrid Margaretę Lager. Wcielony do Wehrmachtu walczył na froncie wschodnim. 22 czerwca 1942 „uznany za zaginionego”. W rzeczywistości wojnę przeżył, wyjechał z rodziną do Brazylii, był doradcą gospodarczym w São Paulo, gdzie zmarł w 1989

vintage retro  reprezentacja 1935 kadra pzn

  • Thanks 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

1 godzinę temu, surfing napisał:
Turystyka narciarska 1963
 
2:30 skitury

3:55 narty szczegóły techniczne

5:55 rodzaje wiązań narciarskich

6:36 okulary gogle narciarskie
8:08 wyposażenie plecaka
8:24 foki narciarskie
 

Początek w Tatrach a później sporo Karkonoszy (Kotły, Samotnia, Strzecha).

Trochę dużo reżyserki ale mimo wszystko sporo uroku. I teza aby uciekać z boisk aktualna. :)

 

  • Like 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...