Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

  1. idealist

    idealist

    Użytkownik forum


    • Punkty

      16

    • Liczba zawartości

      1 224


  2. fredek321

    fredek321

    Użytkownik forum


    • Punkty

      13

    • Liczba zawartości

      2 398


  3. MarioJ

    MarioJ

    Użytkownik forum


    • Punkty

      13

    • Liczba zawartości

      2 956


  4. surfing

    surfing

    Użytkownik forum


    • Punkty

      13

    • Liczba zawartości

      3 835


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 15.01.2021 uwzględniając wszystkie działy

  1. Ten komunikat jest chwilowo zgodny z chwilowo obowiązującym przez chwilę rozporządzeniem.
    9 punktów
  2. Koninki - Turbacz - Obidowiec - Suhora - Tobołów - Koninki.
    7 punktów
  3. Jest moc śniegu ❄️ Piękne warunki dla tych, co zaczną jazdę 🥰
    7 punktów
  4. Wczoraj kapitalne warunki na Bieńkuli zjazdy po kolana w puchu , świeżego śniegu bez podkładu od 50cm do 70cm na otwartych przestrzeniach warunki kapitalne w lesie nieco mniej śniegu . Jeszcze jak trochę dosypie to będzie można dowolnie pozjeżdżać .
    7 punktów
  5. A w Chrzanowie się nie piep…. otworzyli i ludzie śmigają aż miło i wcale nie widać żadnej kolejki do wyciągu. BRAVO BRAVO BRAVO za odwagę i nie boi się tych idiotów co wszystkiego zakazują bezprawnie. Oto dowód u
    6 punktów
  6. Piękne warunki są przede wszystkim dla tych co teraz jeżdżą. Bo mają puch na trasach i obok. My w Jungfrau od trzech dni jeździmy na szerszych nartacg, warunki pogodowe trudne ale jeździ się świetnie 🙂 Najlepsze ferie jakie mogliśmy sobie wymarzyć !
    6 punktów
  7. Jeszcze do poczytania w temacie sytuacji polskich stacji narciarskich: https://www.skionline.pl/stacje/dramat-osrodkow-narciarskich-branza-nad-przepascia,newsy,8207.html
    6 punktów
  8. Za dwie godziny wyjeżdżamy na jakże wyczekiwane narty. Jeszcze we wtorek rano wydawało się, że nic z tego nie wyjdzie, jednakże potem potoczyło się wszystko błyskawicznie :). Najpierw rezerwacja noclegu, potem zamawianie karnetów. Szwajcaria to nowość dla nas, nie licząc Samnaun przy okazji wizyty w Ischgl. Mamy zamiar jutro już parę godzinek pojeździć, zobaczymy jaka forma będzie po podróży. Postaram się powrzucać trochę fotek, jak tylko wi-fi będzie wystarczająco działało, bo wiadomo jak w Szwajcarii z internetem. Pozdrawiam
    5 punktów
  9. Kilka zdjęć na podparcie powyższego w Jungfrau. Mieliśmy jeden dzień słońca, jeden dzień jeszcze dobrej widoczności. I to były dwa dni jeżdżenia po twardych trasach. Kolejne trzy dni to ciągły opad, słaba widoczność, puch i miękko na trasach. Jeeb - oficjalne podziękowania dla Ciebie za cenne wskazówki 🙂 Szkoda że to już koniec. Murren
    4 punkty
  10. 4 punkty
  11. Pięknie na tym Malinowie. My dzisiaj nowe warianty w okolicach Skrzyczeńskiej Kopy obczajaliśmy. Cieszy stała dostawa białego naturalnego i sztucznego.
    4 punkty
  12. Ok to otwórzmy jutro wszystko jak leci od stoków po galerie. Posądzam, że większa cześć Europy uzna nas już wtedy za kompletnych idiotów i w gruncie rzeczy niebezpiecznych, których w razie czego trzeba izolować od siebie.
    3 punkty
  13. 3 punkty
  14. Myślę, że nie ma na co czekać i odkładać wyjazdów. W Szwajcarii teraz niski sezon i garstka ludzi na stokach. W lutym zaczną się tu ferie szkolne więc pewnie ludzi przybędzie. No i brytyjski szczep koronawirusa wszędzie wywołuje panikę. Trzeba korzystać póki można, bo naprawdę nie wiadomo ile ten sezon jeszcze potrwa i w Szwajcarii.
    3 punkty
  15. Np. to, że liczba zawodowych sportowców rośnie w lawinowym tempie.
    3 punkty
  16. Należący do państwowej spółki Kamieńsk śnieży na całego. Może coś wiedzą? 🙃
    3 punkty
  17. Pod Krakowem sypie 3 dzień bez przerwy🙈jest pięknie, tylko nie nadążamy z odsniezaniem
    3 punkty
  18. Jedni narzekają inni jeżdżą....
    3 punkty
  19. .. to sprawdzaj co piszesz zanim w kogoś łupniesz .. wysiłek skromny - w publikacjach wyraźnie pisano o "Jędrolu" ... M.
    3 punkty
  20. Dokumentacja wyprawy Dalsza część naszej przygody w górach będzie, o wiele bardziej zrozumiała, po przeczytaniu podanego dalej materiału. Dlatego postanowiłem napisać ten dodatkowy post. Nie jechaliśmy do Iranu „na wariata”. Zebraliśmy w czasie przygotowań, jak najwięcej materiałów o górach Elburs. O interesującym nas rejonie działania. Ponieważ już wcześniej tu działali Polacy, więc były publikacje w „Taterniku”, czy też w innych pismach. Relacje w „Taterniku” skupiały się głównie na wspinaczce. Na trudnościach „dróg wspinaczkowych”. Wiadomości, o jakichś ciekawych, nowych górach, rozchodziły się zawsze szybko wśród wspinaczy. Materiałów tych nie było wiele. To co posiadaliśmy fizycznie, ilustrują podane dalej zdjęcia. Informacje o górach Elburs Góry Elburs(noszące też nazwę Alborz) tworzą potężne pasmo o odługości 900 km. Nie mylić z Elbrusem, najwyższym szczytem Kaukazu. Okalając południowe wybrzeże Morza Kaspijskiego. Wybrzeże to jest bardzo wąskie. Stoki gór szybko rosną do wysokości ponad cztery kilometry. Teren ten jest ogrodem Iranu. Napływające powietrze, znad Morza Kaspijskiego i dalszej północy, dosłownie opiera się o ten wysoki łańcuch górski. Stanowiący dla niego potężną zaporę. Powietrze traci całą wilgoć, w miarę wnoszenia się. Padają tu obfite deszcze. Rzeki są krótkie i spływają do Morza Kaspijskiego. Iran, na południe od tych gór, jest krajem gorącym w lecie i suchym. W czasie naszego pobytu, bez przerwy widzieliśmy, w kierunku północnym, równomierną, niżej położoną pokrywę chmur. Morze było niewidoczne. Z wysokości ponad cztery kilometry, powinno być widoczne na horyzoncie. Mieliśmy z powodu takiej sytuacji bardzo ładną pogodę pod Alam Kuh. Przypominała, w pewnym stopniu, pogodę w czasie wyżowej inwersji. W dolinach mgły. A u góry słońce i ciepło. Wybrzeże Morza Kaspijskiego było głównym celem urlopowym Teherańczyków. Tych, co sobie mogli na to pozwolić. W Teheranie nie jeździło się na urlop nad Zatokę Perską. Tam jest pustynia i sporo ponad tysiąc kilometrów. Niewiele też się różni klimatycznie od sąsiadów, z drugiej strony Zatoki Informacje o grupie Tacht-e-Solejman Jest to najciekawszy wspinaczkowo teren w górach Elburs. Cytuję, prawdopodobnie z czasopisma „Poznaj Świat”: „Granie Tacht-e-Solejman opadają ku dolinom olbrzymimi polami piargów, bądź ścianami sięgającymi do 700 m wysokości. Doliny Sarczal i Barur mają zdecydowanie alpejski krajobraz. Zlodowacenie plejstoceńskie pozostawiło tu ślady, w postaci jedynych w całym Elbursie lodowców dolinnych. Mają one do 5 km długości i przeważnie pokryte są gruzem skalnym. Obszary frnowego zasilania lodowców są stosunkowo małe. Na skałach krystalicznych rozwinęło się wiele ścian, wśród nich najpiękniejsza-północna Alam Kuh. Załączone zdjęcia 1. Mapka grupy Tacht-e-Solejman. Mapkę opracował Jerzy Wala. Grubą linią zaznaczyłem(w czasie pobytu) mój i Janusza powrót do namiotu, po wspinaczce drogą Steinauera na Alam Kuh. Później będzie to opisane. 2. Widok ze szczytu Siah Kaman na otaczający teren. 3. Strona „Taternika” , miesięcznika Klubu Wysokogórskiego. Podane tam były różne "drogi "na północnej i północno-zachodniej ścianie Alam Kuh. Wśród nich Polaków, nry: - 3, -4, -6. Były to, przypuszczam, wszystko nowe drogi „piątkowe”. Steinauera(5) była „czwórką”. 4. Taki schron stał pod Alam Kuh. Zniszczony przez lawinę śnieżną. Identyczny stał pod Demawendem.
    3 punkty
  21. Dwudziestego czwartego lipca. Budzik zaczyna się wściekać o piątej. Mamy godzinę czasu do wyruszenia. Upychamy, wyjęte z plecaków rzeczy, z powrotem do nich. Jacek gotuje herbatę, a dziewczyny przygotowują kanapki z pumperniklem. O szóstej pojawia się pierwszy muł. I zaczyna się obciążanie tego zwierzaka. Na grzbiecie ma coś w rodzaju grubej maty, sięgającej do połowy brzucha. Po obu stronach grzbietu mulnicy mocują plecaki, wiążąc je sznurami i mocując pasami, przechodzącymi pod brzuchem muła. Jeden muł zabiera około osiemdziesięciu kilogramów ładunku. Potem kolej na drugiego i trzeciego. Biegam dookoła z aparatem fotograficznym, aby uwiecznić ten dla nas „doniosły” moment, formowania „karawany”. Czytało się o tym dotychczas tylko w książkach. Teraz to jest naszym udziałem. Ranek jest szary. Nad wsią snują się mgły. Gór nie widać, za wyjątkiem najbliższych stoków. Dokładnie szósta trzydzieści karawana wyrusza w drogę. Mamy do pokonania prawie dwadzieścia kilometrów pod Alam Kuh. Założymy obóz pod północną ścianą tego szczytu, na wysokości ponad cztery kilometry. Rudbarak leży na wysokości tysiąc dwieście metrów. Ubrani jesteśmy bojowo, w ciężkie górskie buty i w aparaty fotograficzne. Nastrój znakomity. Mgła rzednie. Obok drogi szumi, przelewając się na kamieniach, Sardab. Na przedzie muły, za nimi dwóch mulników. Na końcu my. Starszy z nich ma około czterdziestu lat, młodszy ze dwadzieścia. Na nogach mają coś w rodzaju kaloszy. Ceremonia kierowania mułami jest prosta. Używa się do tego patyka i cmokania. Pojawia się żółta tablica z napisem - Hesarczal, Alam Kuh. Skręcamy w kierunku, który wskazuje. Po drugiej stronie potoku, u wylotu trawiastego żlebu, leży duży płat brudnego śniegu. Śnieg w lipcu na tej wysokości? To prawdopodobnie pozostałość po dużej lawinie. Niezłe tu muszą być w zimie opady! Widzimy jakieś ogromne zielska, nieco podobne do naszych łopianów. Stoki gór są porośnięte dość gęstym, liściastym lasem. To przeważnie buki. Ale spotyka się tu dęby, wiązy, jesiony, wierzby a nawet bukszpany. Sosny włoskie, cyprysy i tuje rosną na niższych wysokościach. Przechodzimy obok prymitywnej chałupki. Posiada tylko trzy ściany, z których czołowa jest ułożona z kamieni, a dwie pozostałe stanowi skalne zacięcie. Dach jest wykonany z płytek łupkowych i obciążony kamieniami. Na którymś z zakrętów doliny Hesarczal, którą idziemy, ukazują się w głębi potężne ośnieżone szczyty. Tacht-e-Sulejman -pytam się przewodnika. Yes – tak! To daleko. Dwadzieścia kilometrów i dwa tysiące czterysta metrów do góry. Jeszcze dzisiaj przed nami. Pod samą Alam Kuh muły nie dojdą. Jak się czujesz-pytam Ryśki? Za szybko idą - nie mam kondycji. Nie dobrze - myślę. To dopiero początek. Na kamieniu leżą dwie kozice. Jedna z poderżniętym gardłem. Obok kilku Irańczyków. Jeden z nich ma lornetkę. Szakal – mówią. Tu są więc szakale. Moment odpoczynku, ponieważ i mulnicy się przyglądają. Tylko muły poszły swoja drogą. Ryśka coraz bardziej wysiada. Postój będzie w Vandaraban, do którego dojdziemy - według informacji pana Nagavi - około dwunastej. Teraz jest dziewiąta. Moja dama nie wytrzyma jeszcze trzy godziny tego tempa. Swoje trzy grosze zaczyna dorzucać słońce. Zrobiła się pogoda i tylko gdzie, niegdzie włóczą się po szczytach mgły. Tapol, tapol - wykrzykuje młody mulnik. What`s – tapol? Z mimiki można się domyślić, że będzie tam postój. Przekraczamy Sardab i Tapol okazuje się być pojedyńczą chałupą. Muły dostają siano, a nam mała dziewczynka zaofiarowała herbatę. Nie bardzo chcemy z niej korzystać, bo mamy własną, a poza tym nie mamy drobnych rialsów. Z drugiej strony gospodarz, prawdopodobnie ojciec dziewczynki, może się obrazić. Otoczenie domu wskazuje, że właściciel utrzymuje się tylko z pasterstwa. Trudno bowiem uważać za źródło utrzymania kilka słoneczników rosnących na marnej grządce. Nasze panie, a szczególnie Rysia, są solidnie zmęczone. Komu w drogę, temu czas. Zaczyna się dyskusja. Musimy chyba zapłacić za herbatę? Nie! Ile im damy? Dziesięć herbat -pięćdziesiąt rialsów. To za dużo. Nie mam zresztą drobnych. A z doświadczenia wiem, że pieniędzy się często nie wydaje. Przynajmniej w takich okolicznościach. Mogą zresztą nawet, gdyby chcieli rozmienić, tu nie mieć możliwości, bo nic nie mają. Wezmą to, co im damy. Ile - zwracam się do Janusza? Który nosi wspólną kasę. Grzebie w portmonetce i wyciąga dwadzieścia rialsów. Daj ty - mówi do mnie. On uważa, że to jest za dużo. Ja - za mało. A gospodarz uśmiecha się tajemniczo. Ba! Kto miał rację? Późniejsze doświadczenia wykazały, że Janusz. Dwadzieścia rialsów, to trzydzieści centów. A w tym kraju tak łatwo się pieniędzy nie zarabia. Może, z wyjątkiem, gdy to są cudzoziemcy. Tacy jak my. Muł zaczepił o ogrodzenie moją nową horolezką. Ciągnie bydle i zaczynają w niej pękać paski. Cmokanie przywołuje go do porządku. Góry łysieją coraz bardziej. Ich szczyty już są pozbawione drzew, tylko niżej pozostały pojedyncze ich grupy. Słońce dopieka. Nad potokiem Sardab miejscami są śliczne łączki. Oh! Żeby tu rozbić biwak, posiedzieć tu trochę - wyrywa się Ryśce. Nie potośmy przyjechali do Iranu, aby siedzieć nad potokiem - mówię do żony. Kolejny dom z dużym polem słoneczników. Na tym pustkowiu to prawie pałac. Nasz mulnik chce od nas „cigarets” - papierosów. Nikt z nas nie pali. Ale je mamy. To tylko, jak wynika z doświadczeń różnych wypraw, dobry środek służący do ułatwienia załatwienia różnych spraw. Są głęboko w plecaku - informuje Elżbieta. W Vandaraban - mówię do niego. Częstuje nas podpłomykiem. Kurtuazja nakazuje jeść, choć każdemu z nas na pewno przypominają się - dżuma, cholera, ospa i diabli wiedzą co. Na stokach pasą się konie. Vandaraban. Kolejna osada. Jest nią gliniany dom w kształcie litery „L”, który od zewnątrz, na dłuższym boku, ma krużganek. Do słupów krużganka można by przywiązać konie i byłoby ranczo. Tym razem honory gospodarza pełni kobieta. Zauważyliśmy, że po tej stronie gór, kobiety nie noszą czadorów. Góry Elburs są nie tylko granicą klimatyczną, ale i etniczną. Na dywanie, po turecku, siedzi grupka miejscowych, do których dosiedli się nasi mulnicy. A wśród nich starzec z siwą brodą. Nad małym ogniskiem, w czajniku gotuje się woda. Siadamy na drugim dywanie. Jak ludzie dobrze wychowani, zdejmujemy buty. Nawet, gdybyśmy nie byli - to i tak zdjęlibyśmy, bo nogi nasze tego wymagają. Zapowiada się dłuższy postój. Muły zostały pozbawione swojego ciężaru i spokojnie zajadają sobie siano. Pijemy podaną nam herbatę, gotujemy swoją i podgrzewamy konserwę. Obok płynie Sardab, mulnicy zaciągają się otrzymanymi od nas papierosami i płynie spokojna rozmowa na sąsiednim dywanie. Tylko my jesteśmy dysonansem, w tym spokojnym i jakby leniwym obrazie, ze swoim pośpiechem. Ludzi cywilizowanego świata. Którzy tu przyjechali, aby zaliczyć jeszcze jeden kraj, jeszcze jeden szczyt, jeszcze jedno miasto. Starzec pokazuje Elżbiecie, że boli go głowa. Ci ludzie widocznie wierzą, że potrafimy leczyć. Z tym leczeniem to miały nieraz kłopot ekspedycje himalajskie. Dostaje dwa proszki na ból głowy. Oby tylko za nim nie poszli inni, bo apteczkę mamy skromną. Możemy rozdawać co najwyżej witaminy. Wyruszamy w samo południe, płacąc pięćdziesiąt rialsów. Tak dużo, bo nie mieliśmy drobnych. Droga wiedzie teraz Doliną Sarczal. I potok też się tak nazywa. Drzewa kończą się definitywnie, wyżej będzie trawa, jeszcze wyżej śnieg i lód. Zostało nam jeszcze tysiąc sześć set metrów podejścia. Mamy wyjść na wysokość trzy tysiące sześć set metrów do schronu Sarczal. Leżącego powyżej moreny czołowej lodowca o tej samej nazwie. Wszystko tu nazywa się Sarczal. Zbliża się do nas z góry mikro karawana, złożona z jednego muła i kilku ludzi. Na grzbiecie niesie narty. Uprzejme „helou” i pytania z obu stron - kto, skąd i dokąd? Przed nami mamy mistrza narciarskiego Iranu. Champion wraca z treningu pod Alam Kuh. My też jesteśmy narciarze. Charakterystyczne ugięcie nóg w kolanach, ręce w lekko bok. Znana sylwetka. I rozumiemy się doskonale. By - część, do widzenia i idziemy dalej. Ostatni dom na trasie, jak wynika z mapy. Dookoła niego pełno owczego łajna i sfora psów. Kończy się to, szczęśliwie dla nas, tylko na głośnym – hau , hau. W miejscach, gdzie ścieżka jest kamienista, muły zwalniają. Żeby tych kamieni było jak najwięcej - mówię do Jacka. Ja też wysiadam - odpowiada. Kilkadziesiąt metrów za nami idzie Ryśka, a kawałek dalej Elżbieta i Janusz, który jej towarzyszy. Potok Sarczal, który szumiał daleko w dole, pojawił się znowu obok nas. Musimy go przekroczyć, bo ścieżka biegnie dalej po drugiej stronie. Z góry pędzi prąd wściekłej wody. Pierwsze przechodzą muły, potem mulnicy, a na końcu skacząc po kamieniach Jacek. Ja zostaję i poczekam na Ryśkę, bo sama tu nie przejdzie. Nie jestem już też w stanie wytrzymać tempa mulników. Widzę jak Jacek stoi na zboczu po drugiej stronie i wymachuje rękami, coś krzycząc. Zdaje mi się, że do nadchodzącej Ryśki. Nic nie słychać, bo ten wściekły ryk wody zagłusza wszystko. Wydaje mi się, że jej widocznie chce pokazać, gdzie jestem. Na stoku powyżej pasą się owce. Są różnokolorowe, białe, czarne, brązowe. Czekam na Ryśkę, a wyżej, po drugiej stronie potoku, czekają na nas mulnicy z Jackiem. Pomagam jej się przeprawić. Mulnicy poszli dalej. Prawdopodobnie już ich dzisiaj nie dogonimy. Dostrzegamy Elżbietę i Janusza. Są jeszcze dość daleko od nas. Machamy do nich rękami, wskazując dalszy kierunek drogi. Janusz nas dojrzał i możemy iść spokojnie dalej. Ciężko się nam idzie. Potok został w dole. Siadamy na kamieniach. Wyciągam mapkę doliny Sarczal. Jeszcze jakieś siedemset, dziewięćset metrów w górę. Rozglądam się dookoła. Ten szczyt to chyba Siah Kaman, ma prawie cztery i pół kilometra. Tam po drugiej stronie grani powinna być dolina Naft-e-Czal. Turnie, turniczki - bez nazwy. To nie Tatry, gdzie prawie każdy kamień jest nazwany i pomierzony. Po kilkuset metrach znowu siedzimy. Jesteśmy bardzo zmęczeni i chce nam się pić. Widać morenę czołową lodowca Sarczal. Tam gdzieś obok niej powinien być schron. Odpoczywamy już nie siedząc, a leżąc. Sto metrów i kładziemy się gdzieś w cieniu pod kamieniem. Następne sto i znowu leżymy. Jestem przerażony. Chcę w przyszłym roku jechać w Hindukusz, a tu na wysokości niewiele ponad trzy tysiące metrów jestem zupełnie do niczego Dysponowałem zawsze dobrą kondycją w Tatrach. Pocieszam się, że się zaaklimatyzuję. Ryśka czuje się trochę lepiej ode mnie. Dopadamy wody wypływającej z lodowca. Piję i się polewam. A ameby - mówi jakiś głos we mnie? Bzdura - ameby! Jaka ta morena wysoka! Teraz odpoczywamy, co kilkanaście metrów. Gdy wychodzimy na morenę dostrzegam schron Sarczal, a głębi wymarzona panorama Alam Kuh. Jakoś to wszystko nie robi na mnie wrażenia, z wyjątkiem faktu, że schron jest blisko. Idziemy przez małą łączkę, na której rosną śliczne, malutkie, niebieskie kwiatki. Od strony schronu w naszą stronę idą muły. Wracają. Młodszy wręcza mi kartkę od Jacka. Daj im jeszcze pięćdziesiąt rialsów. Opłata za muły wynosiła siedemset pięćdziesiąt rialsów. Czyli jakieś niecałe dziesięć zielonych. Obawiamy się z Rysią, że Janusz z Elżbietą nie dojdą dziś do schronu. Patrzyliśmy w dół moreny i nie było ich widać. Jest prawie piąta. Za dwie godziny będzie ciemno. Wydrapuję scyzorykiem- ponieważ nie mam długopisu - na kamieniu napis ”pomoc przyjdzie”. Owijam to w kartkę Jacka i daję mulnikom. Na pewno ich spotkają. W schronie Jacek pichci herbatę. Nalewam ją do kubka i do tego dwie łyżki glukozy. Wiesz co - zaczynam? Patrzyliśmy z Ryśką długo w dół moreny. I nie widzieliśmy nigdzie Janusza i Elżbiety. Sądzę, że oni dzisiaj nie dojdą. Elżbieta wysiadła zupełnie. Należałoby wziąć śpiwór, coś do żarcia, Juvel. Naszą machinę do gotowania i iść w dół. Może byś ty poszedł - mówię do Jacka. Bo ja jestem zupełnie „lewy”. Dobrze - pójdę. Ładujemy plecak i Jacek schodzi. Popijam herbatę i patrzę jak Jacek schodzi. Ee, ee - odbija mi się i cała herbata z glukozą użyźnia ziemię. To skutki picia lodowatej wody w czasie podejścia. Zaczyna mnie boleć głowa. Jacek zniknąl mi z oczu. Szukam lornetki. Może przez nią go dostrzegę. W lornetce widzę Elżbietę i Janusza wychodzących na morenę. A gdzie jest Jacek? Oby się nie rozminęli! Już mam zamiar krzyczeć, gdy Jacek ich dostrzega. Wloką się razem przez łączkę, ze ślicznymi kwiatkami. W kamiennym schronie brud. Stalowe łóżka z poukładanymi w poprzek deskami. Materace z gąbki, leżące na betonie. Znajduję lampę naftową, kilka świeczek, jakieś woreczki napchane pestkami ze słonecznika. Jest jeszcze cały szereg rzeczy, które zwykle zostawia się po sobie w schronach górskich. Pichcimy z Rysią herbatę. Trójka jest już blisko. Biorę miskę od kochera z herbatą, kubek i schodzę do nich. Elżbieta idzie resztką sił. Pije i siada na kamieniu. Imponuje kondycją Jacek. Siedzimy przed schronem i gotujemy. Zapada wieczór i robi się chłodno. Elżbieta leży. Jest całkowicie wykończona. Ja nie mam zupełnie apetytu. Nawet pić mi się nie chce. Inni też apetytem nie imponują. O Elżbiecie nawet nie ma co mówić. Zimno mi i coraz bardziej boli mnie głowa. Wkładam sweter, skafander i czapkę narciarską. W rzeczywistości to nie jest tak znowu zimno. Objawy te są oznaką zmęczenia organizmu i braku aklimatyzacji. W schronie pali się lampa naftowa. Kładę się do „łóżka”, to znaczy na materac gąbkowy. Ubieram piżamę, bo i taki luksus mamy. Na to sweter. Na nogach mam skarpetki, a na głowie czapkę narciarską. Dostajemy z Elżbietą, jako „chorzy”, gorący barszcz do łóżka. Pozostali jeszcze coś tam jeszcze gotują. Zapada noc na wysokości trzy tysiące sześćset metrów. Latarka leży obok głowy. Wiecie co? Może ostatni wyniesie lampę do przedsionka, bo jak ktoś w nocy ją uderzy, to spłoniemy. Dookoła nas pustka. Ostatni ludzie zostali półtora kilometra niżej. Jak to inaczej wygląda - myślę - gdy się siedzi w domu i planuje taką wyprawę. W wyobraźni jawią się wtedy potężne szczyty, obsypane iskrzącym się w słońcu śniegiem i spadające z pod nich lodowce. A niżej zielone doliny, pokryte lasem i cudowne potoki. Wyobraźnia nas umieszcza, siedzących przed obiektywem aparatu fotograficznego, na jednym z tych szczytów. Za plecami mamy wspaniałą panoramę górską. Drugi obrazek - leżymy leniwie, po trudach „zdobywania”, obok namiotu, który powinien być w lasku i nad potokiem. Taką ma się czasem wyobraźnię, ukształtowaną na podstawie książki, albumu. Głos rozsądku, powstałego z doświadczenia, jednak mówi - uważaj bratku! Góry to piekielne zmęczenie, to brud, to zimno i mokro. I to, że za łyk gorącej herbaty, oddało by się wszystko, co się posiada. Aby tego doświadczyć, nie trzeba być koniecznie wybitnym alpinistą. A cudowne, ośnieżone szczyty i głębokie, zielone doliny, to raczej widzi się później, we wspomnieniach. Dzisiaj też nie widziałem nic cudownego, tylko rozpadające się szczyty, ciemne kamienie i brudny śnieg. Wiem jednak, że jak wrócę do domu, to po latach góry wyładnieją, a śnieg będzie bardziej biały. Ból głowy, lepkie od brudu ręce i skurcze żołądka będą odległym i jakby nieprawdziwym wspomnieniem. Zdjęcia 1. Przed domem pana Nagavi. Rysia, muł i mulnik, Elżbieta. 2. Nasza karawana. Droga wiedzie wzdłuż potoku Sardab. 3. Gdzieś w głębi doliny powinny się pojawić ośnieżone szczyty. Sterczące trzy kilometry nad nami. 4. Schron Sarczal - 3600 m npm. Janusz, Rysia i moja skromna osoba. Pogoda, w czasie robienia zdjęcia, była równie ponura, jak schron. Otaczała nas przed wieczorna mgła.
    2 punkty
  22. Dwudziestego trzeciego lipca. Po śniadaniu jedziemy od razu do Teheranu, zabierając ze sobą wszystko co mamy na campingu. Obyśmy tu dzisiaj już nie wrócili! Punktualnie o dziesiątej jesteśmy w IMF. Są i Warszawiacy. Dzisiaj jest ich trzech. Boy podaje tradycyjną herbatę. Mister Adili pyta się - jaki mamy program działania? Jużeśmy im kilka razy to tłumaczyli, ale tłumaczymy jeszcze raz. Dwa tygodnie w grupie Tacht-e-Sulejman i powrót do Teheranu. Z Teheranu na trzy, do czterech dni na Demawend. Proponuje nam jechać najpierw na Demawend, a potem stamtąd, nie wracając do Teheranu, jechać do Rudbarak i w Tacht-e-Sulejman. Ewentualnie odwrotnie, ale nie wracać do Teheranu. Zobaczymy jak to będzie. Najważniejsze, abyśmy wyjechali. Nasza sprawa jest zdaje się na dobrej drodze, skoro tak się pyta. Informuje nas, że pod Alam Kuh jest w tym roku dużo śniegu i lodu. Twarze mojej czwórki wyraźnie pokraśniały. Moja też. Pan Adeli coś pisze. A my rozmawiamy z Warszawiakami. W pokoju jest jeszcze dwóch Irańczyków. Pan Adili wręcza nam dwa listy polecające - cóż za przyjemna chwila. Jeden do pana Safar Nagavi, przewodnika górskiego w Rudbarak. Drugi do pana Abdullohi, albo do pana Marzunopura w Rineh. Niespodzianka! Jeden z ludzi, siedzących w pokoju, jest panem Safarem Nagavi. Niski, starszy, ale czerstwy Irańczyk. Ściska nam ręce. Przyjechał załatwiać jakieś sprawy w Teheranie. Jedzie jutro. Jak chcemy, to możemy z nim jechać. Nie! My wolimy dzisiaj. Mister Nagavi wyciąga gazetę irańską, w wydaniu angielskim. Cała strona jest poświecona wyprawie chilijskiej w góry Elburs. W środku alpinistów chilijskich pan Nagavi. Kiwamy z uznaniem głowami. Żegnamy się z panem Adili i miłymi Warszawiakami. Pomogli nam bardzo. Ten Adili to fajny chłop-myślę sobie. Czuje, co to znaczy lubić góry. Rafatiafshar to tylko reprezentacyjna persona. Tu taktyka wymaga, aby na czele wspinaczy, alpinistów był ktoś ważny. Jeszcze tylko jedno pytanie do pana Adiliego. Skąd odjeżdżają autobusy do Rudbarak? T.B.T. - pada odpowiedź. Pan Safar Nagavi nas zaprowadzi do „tibiti”. Wychodzimy na ulicę. Mam ochotę skakać z radości. Nareszcie jedziemy w góry! T.B.T. jest niedaleko od IMF. Na tej samej ulicy. Pan Nagavi pyta o autobus do Rudbarak. Nie znamy ani jednego słowa z języka farsi, przysłuchując się rozmowie. Przepraszam znamy - kunawarda. Można się domyślić jednak, że nic z tego nie będzie. Żegnamy się z panem Nagavi. Sami sobie poszukamy autobusu. Trzeba tylko zjechać kawałek w dół na ulicę Ferdowsi i tam jest Iran Peyma. Oni jeżdżą do Czalus, a dalej jakoś pójdzie. Używam określenia – jechać w dół, bo my jeździliśmy w dół i w górę. A bierze się to stąd, że Teheran jest położony na pochyłej płaszczyźnie. Wysokość jej podałem już poprzednio. Ulice są zbudowane w ten sposób, że jedne biegną z góry na dół, a drugie prostopadle do nich. My jeździliśmy do IMF i do ambasady przeważnie tymi pierwszymi. Iran Peyma ma na ulicy Ferdowsi tylko biuro. Dworzec jest na ulicy Amir Kabir. Mają autobus do Czalus, tylko że przez Amol, a nie przez Karadaj i Marzunabad. Dlaczego nie ma autobusu przez Karadaj? Z mapy widać, że droga nie jest taka zła. Z mapy tak! Informuje nas pracownik Iran Peymy, a w rzeczywistości jest inaczej. Do Czalus przez Amol jest około trzystu kilometrów, a stamtąd do Rudbarak pięćdziesiąt. Jest już po dwunastej i prosty rachunek wskazuje, że tą drogą dzisiaj nie zajedziemy. Droga wiedzie przecież przez pasmo Elbursu i średnia szybkość nie będzie za wysoka. To nic, pójdziemy jeszcze na ulicę Amir Kabir. Zobaczymy, co na dworcu Iran Peymy powiedzą. Nic nie powiedzieli za wyjątkiem, że jedzie o wpół do trzeciej minibus do Czalus przez Marzunabad. Ile kosztuje? Dwanaście tomanów na osobę. Nie wiedzą nic o naszym bagażu. Teraz szybko do ambasady po rzeczy i wracamy tu z powrotem. Trafiliśmy na jakiegoś cwaniaka taksówkarza. Nie włączył licznika. Czuję, że będzie zaraz awantura. Jedzie ostro. Pod tym względem jest też niezły. Błyskawicznie znaleźliśmy się pod ambasadą. No i jak przewidziałem - awantura. Liczy sobie, każdego z nas, osobno. Dotychczas w Teheranie płaciliśmy za kurs. Zbiera się dookoła nas kilka osób. Dopytują się, o co tu chodzi? Wreszcie odjechał. Nie dostał, tyle ile chciał. Ale i tak za dużo. Dziś w ambasadzie niedziela. Nasz dyplomatyczny „high live” pluska się w baseniku na podwórzu ambasady. Proszę nie zapomninać, że jesteśmy w Teheranie. Jest lipiec i jest południe. Prawie godzinę grzebaliśmy się w piwnicy. Tu coś trzeba dopchnąć. Tam coś przywiązać i czas leci. Wynosimy cały ten majdan przed budynek ambasady. Pięć dużych plecaków, worów i dwa bębny. Jest druga. Za pół godziny odjeżdża minibus do Marzunabadu. Niewiele dzisiaj jeździ samochodów po ulicy Tacht-e-Jamshida. A jeszcze mniej taksówek, w dodatku bagażowych. Wprawdzie jest niedziela, ale nie muzułmańska. Niektórzy przystają. Niestety widok bagaży zmusza ich widocznie do dodania gazu. Staje wreszcie jeden. Niski, czerwony samochód. Do dworca już nie zdążymy. Może pojedzie do Marzunabadu, albo do Rudbarak. Wyciągam mapę Iranu. O, tu - pokazuję palcem – i to wszystko. Pięć osób, ten bagaż. Ile? Czterysta tomanów. Ho, ho, ho! To jest pięćdziesiąt kilka dolarów. Mowy nie ma! Na szczęście zainteresował się naszą dyskusją młody człowiek, znający angielski. Sześćdziesiąt tomanów - proponuję. Kierowca uśmiecha się dziwnie. Dwieście - z jego strony. Osiemdziesiąt – z mojej. Skończyliśmy na dziewięćdziesięciu. Coś tam jeszcze mówił o płaceniu za benzynę. My jednak o tym nie słyszeliśmy. I tak świetnie na tym zarabia. W tym kraju zarobić trzynaście dolarów w ciągu jednego dnia, to nie taka łatwa sprawa. Jedziemy. Po kilku minutach zatrzymuje go jakiś znajomy. Pyta się gdzie jedzie. Do Marzunabadu droga jest bardzo zła. Gestykuluje przy rozmowie, pokazując, że w drodze są dziury. Przez chwilę obawiamy się, że nasz kierowca ni zrezygnuje. Ale jednak jedziemy. Ale jeszcze nie w góry. Zatrzymujemy się w warsztacie samochodowym. Wymiana oleju. Robi to dwóch umorusanych podrostków. Pod sufitem wisi kolorowy portret szacha, wycięty z gazety. Mam na głowie kask używany na budowach. Ja go będę używał przy ewentualnej wspinaczce. Janusz i Jacek mają czapki. Te nakrycia to ze względu na słońce, które według dziewczyn, może nam zaszkodzić. Opuszczamy Teheran. Samochód pędzi autostradą na zachód. Kabina kierowcy jest na trzy osoby, razem z nim. Posiada z tyłu wydłużoną pakę, na której jadą nasze bety i męska trójka. Dziewczyny obok kierowcy. Na liczniku setka. Jeśli pojedziemy tak dalej, to przed wieczorem będziemy w Rudbarak. Pęd powietrza zrywa mi kask z głowy i muszę przytrzymywać go ręką. Niewiele było tej autostrady. Skończyła się po kilkunastu kilometrach. Szybkość samochodu od razu spadła. Wkładam okulary lodowcowe, bo w powietrzu latają małe kamyki. Karadaj. Pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu. Do zbocza góry, tuż obok szosy, przylepione małe domki. Niewielki placyk i samochód skręca w prawo, w stronę północy. Obok szosy rosną platany. Góry rosną w oczach. Wjeżdżamy w Elburs. Obok drogi pojawia się śliczna rzeka. Śliczna, bo to strasznie miły widok płynącej, czystej wody, w tym wypalonym przez słońce kraju. Rzeka ma kolor jasno-niebieski i porośnięta jest po obu brzegach płaczącymi wierzbami i platanami. Tworzą razem z rzeką wąski, wijący się pasek soczystej zieleni, wśród wypalonych, brunatnych, kopulastych szczytów. Stajemy przed czajchaną. Słowo składające się z dwóch różnych. Czaj-herbata i chana. Chana, to chyba dom. Znaczy niby herbaciarnia, bo herbata jest tu zawsze. Ale to więcej, niż herbaciarnia. Raczej bufet, bo można coś zjeść. Kierowca zamawia sobie obiad. My tylko po coca-coli. Jest bardzo przyjemnie, chłodniej. Otaczają nas piękne góry, w które jedziemy. Wymieniam film w aparacie. Kierowca zjadł i zapędza nas do samochodu. Droga jest bardzo dobra. Zieleń, rzeka, czarne skały nad rzeką, brunatno-żółte zbocza i błyski słońca przez gałęzie, gdy jedziemy między drzewami. Barwny obraz, złożony z tych elementów przesuwa się przed oczami w miarę jak jedziemy w górę rzeki, w stronę Morza Kaspijskiego, leżącego za górami. Ciszę tego nastroju przerywa nagle dochodzący z przodu warkot spychacza. Stoimy. Przed nami kilka samochodów, a przed nimi dwa spychacze naprawiają drogę. Jak tak dalej będzie, to my do jutra nie dojedziemy. Po kilkunastu minutach jedziemy jednak dalej. Nasz samochód wznosi tumany kurzu. Mijamy wieś. Pudełeczka domków, otoczonych drzewami, porozrzucane są po stokach nad rzeką. A nad nimi góry. Ostre serpentyny. Na drodze żwir. Kurz i bębnienie kamyków po podwoziu. Gliniane pudełka domków zapadają się szybko w dół. Z przodu, po prawej stronie drogi widać wysoką zaporę wodną. Przed nami tunel. Obok niego posterunek policji. Prawie niedostrzegalny ruch jednego z policjantów i kierowca staje. Z jego twarzy można wyczytać, że czuje się niepewnie. Podchodzi do nich i coś pokornie zaczyna tłumaczyć. Policjanci są chyba pijani. Na stoliku, przy którym siedzą, stoi butelka i kilka szklanek. Jeden z nich celuje w drugiego małym browningiem. Kierowca wraca. Wszystko w porządku? Nie w porządku! Soldi, soldi - powtarza. Tu, trzeba dodać, że kierowca zna trochę słów włoskich. Widocznie miał do czynienia kiedyś z Włochami. Co chwilę częstuje nas tymi słowami. Soldi - w tym przypadku, oznacza karę. Dajemy mu dwadzieścia tomanów. To już czterdzieści, bo dwadzieścia już dostał w Teheranie na stacji benzynowej. Zapłacił i jedziemy. To była łapówka dla filarów władzy szacha. Przejeżdżamy tunel i przed naszymi oczami rozlewa się duży zbiornik wodny. Zbiornik byłby ładny, gdyby nie zupełny brak zieleni na jego brzegach. Środkiem wodnej tafli płynie motorówka, ciągnąc wodnego narciarza. Znowu jakaś wieś. Za zbiornikiem rzeka, która go napełniła, jest już coraz węższa. Mamy już pod sobą ze dwa kilometry do poziomu morza. Znów czajchana, ale przystajemy tylko na moment. Do Czalus jest już niedaleko. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów. Do Marzunabadu jeszcze bliżej. Słońce, w swojej wędrówce po niebie, jednak nie próżnuje i ma wyraźną ochotę niedługo nas opuścić. Nie zajedziemy przed wieczorem do Rudbarak. Droga coraz gorsza. Skończył się definitywnie asfalt. Którego kawałki, od czasu do czasu pojawiały się jeszcze na drodze. Kurz i kamienie. Rzeka zmalała do nędznego potoku i zniknęła gdzieś w dole. Nad drogą zwieszają się okapy - zwane gwarowo półtunelami. Kurz, bez przerwy kurz. Stoimy. Przed nami tunel. Obok wjazdu nieduży domek dozorcy tunelu. Na coś czekamy? Pewnie na przejazd samochodów z tamtej strony, bo tunel wydaje się za wąski. Brr, ale cholernie zimno i mokro. Marznę po raz pierwszy w Iranie. Wyżej już dziś raczej nie pojedziemy. Koniec tunelu i koniec pogody. Z dołu ciągną mokre mgły. Na stokach pojawiły się małe krzaczki. Jesteśmy po drugiej stronie gór. Dostaliśmy się pod wpływ Morza Kaspijskiego. Czajchana. Kierowca pije wodę, częstując Ryśkę i Elżbietę, które dyskretnie wylewają. Po kilku kilometrach następna czajchana. Tu będzie dłuższy postój. Jest chłodno i wyciągam skafander. Dziewczyny wychodzą z szoferki. Na nasz widok wybuchają śmiechem. Ale wy wyglądacie! Ryśka mówi do Jacka - rodzona matka by cię nie poznała. Ten wgląd spowodował ten piekielny kurz. Kierowca zdejmuje koło i zabiera się do czyszczenia hamulców. Właściciel herbaciarni zajęty jest pieczeniem szaszłyków. Kawałki mięsa, ponabijane na druty, skwiercząc, opiekają się nad ogniem z węgla drzewnego. Na stoku, powyżej nas pasie się stado owiec. Kierowca skończył z hamulcami i jedziemy dalej. Zbliża się wieczór. Szkoda, bo krajobraz jest ładny. Jedziemy w dół doliną rzeki. Nad drogą pojawiają się skały. Są coraz wyższe. Małe miasteczko, a może wieś. Żałuję nieco, że mam przez uprawianie wspinaczki trochę stępioną wyobraźnię. Bo gdyby tak nie było, mógłbym z czystym sumieniem napisać, że jedziemy nad bezdennymi przepaściami. Pod nami i nad nami setki metrów pionowej skały. I dalej w tym stylu… Chwila nieuwagi kierowcy i samochód wyląduje w potoku, kilkaset metrów niżej. Droga biegła, po wykutych w skale, szerokich półkach. W dole płynął potok. Miejsca były idealne do kręcenia filmów katastroficznych ze scenami, w których samochód spada w przepaść. Zrobiło się ciemno. Jedziemy teraz nad samym potokiem. W górze za nami, na tle skał widać poruszające się na różnych poziomach punkty świetlne. To nasza droga „nad przepaściami”, przebyta przez nas, przed chwilą. Dolina zwęża się coraz bardziej. Piękny przełom rzeki przez góry. Szacuję, że miejscami ściany skalne, zwisające się dosłownie nad drogą, mają po pięćset, sześć set metrów. Potem góry się rozsuwają na boki, oddalają od rzeki, maleją i daleko widać światła. To Marzunabad - niewielkie miasteczko. Zatrzymujemy się obok piekarni. Piekarze jeszcze pracują. Obok kilka sklepików, oświetlonych lampami gazowymi. Zastanawiamy się, czy kierowca pojedzie do Rudbarak. Stąd jest jeszcze ze dwadzieścia kilometrów a godzina jest późna – wpół do dziewiątej. Jedziemy, na szczęście dalej. Szybkość wzrasta. Dotychczas, zjeżdżając w dół, jechaliśmy bardzo wolno. Szybkość wzrasta do tego stopnia - że o mało nie wjechaliśmy w bramę koszar. Droga wiedzie ostrymi serpentynami w górę. Marzunabad zostaje szybko w dole. Niebo pełne gwiazd. Jest ciepło. Chłód został kilometr wyżej. Wiatr, wywołany ruchem samochodu, łuna nad Marzanabadem, gwiazdy, warkot motoru i szum kół na zakrętach - to nastrój tej jazdy. Jakaś przełęcz i teraz jedziemy w dół. W głębi przed nami, na górskich stokach, błyszczą światła wsi. Która jest naszym Rudbarakiem? Wjeżdżamy do jednej z nich. Później okazało się, że to było miasteczko Hasankif. Kierowca zatrzymuje się i pyta o benzynę. Tu nie ma stacji. Ale jest prywatna stacja benzynowa. Tą prywatną stacją jest właściciel kilku karnistrów. Płacimy z naszej kasy, już zmniejszonej, za dwadzieścia litrów. Jeszcze tylko kierowca spytał się kilka razy o dom pana Nagavi i jesteśmy na miejscu. Dajemy list polecający z IMF i bez słowa z naszym bagażem zostajemy umieszczeni w pokoju, którego całe umeblowanie stanowią dywany na podłodze. Honory gospodarza domu pełni - jak się domyślamy - syn pana Nagavi. Nagavi junior. A pełni je dobrze. Do pokoju zostaje wniesiona herbata, potem obrusik i ku naszej nieskrywanej radości - kolacja. Jemy kolację po „irańsku”. Jak ją określiliśmy. Składa się na nią - chleb irański „sangak” Coś w rodzaju naszych podpłomyków. Do tego jajka sadzone, cebula i jeszcze jakby rodzaj „kisłego mleka”. Miłośnicy Bułgarii znają go dobrze. Uzupełnia kolację nieodzowna herbata. Przysłowie, że uszy się trzęsą, można tu zastosować bez obawy. Budzą się co prawda w myśli uprzedzenia, byśmy tak szybko nie jedli, bo nie wypada. Albo zostawimy kawałek chleba? Eee, nie zostawiamy. Niewiele tego jest. Komuś się przypomniało, że na wschodzie zjedzenie wszystkiego oznacza, że gość jest głodny. Junior Nagavi z wyrozumiałym uśmiechem patrzy na naszą konsumpcję. Kierowca też nie próżnuje. Oprócz śniadania, to jeszcze dzisiaj nic nie mieliśmy w ustach, za wyjątkiem coca-coli. Do tego konserwy już się nam znudziły. Po kolacji rozpoczyna się dyskusja z kierowcą. Chodzi o ustalenie ceny za przejazd. Kierowca nie chce słyszeć o dziewięćdziesięciu tomanach, ustalonych w Teheranie. Żąda jeszcze do tego zapłacenia benzyny. I opłacenia mandatu drogowego - czyli, jak wspomniałem, łapówki dla policji szacha. Nagavi jest świadkiem, sędzią, a potem naszym stronnikiem w tym sporze. Kończy się na stu dziesięciu tomanach. Kosztowało nas to więc piętnaście dolarów. Trochę drogo! Ale znaleźliśmy się szybko i bez kłopotów w Rudbarak. Leżymy na śpiworach, rozłożonych na dywanach. Na oknie, osłoniętym gęstą siatką, pali się lampa gazowa. Lampa ta ma jeszcze tą zaletę że wydziela sporo ciepła i służy jako ogrzewanie w zimniejszych porach roku. Pokój jest zimny. Gliniane ściany domu pobielone są wapnem. W suficie jest mały otwór, na spaliny z lampy. Jacek ma trudności w jej zgaszeniu i pomaga mu kierowca, który śpi razem z nami. W ciszy nocnej słychać lekki szum potoku Sardab, płynącego niedaleko domu rodziny Nagavi. Jutro pójdziemy wzdłuż niego w górę. Umówiliśmy się z panem Nagavi, że chcemy wyjść o szóstej. Potrzebne nam będą trzy muły. Prosto i twardo jest na tych dywanach. Jakoś dziwnie się czuję. Uczucie powstałe z radości, że tu jesteśmy i z obawy - trudno to wyjaśnić dlaczego - co będzie dalej ? Zdjęcie Nasz samochód. Rysia, Elżbieta, Jacek(tyłem) i Janusz. Takie góry, jak w tle, bez śladu zieleni, towarzyszyły nam w czasie jazdy do góry. Zieleń pojawiała się tylko w zagłębieniach, świadczących, że czasem coś tu cieknie.
    2 punkty
  23. Po nocy, w ogóle się tym nie przejmowałem. A teraz odebrałem z paczkomatu latarkę Skilhunt H04, więc będzie moc w ciskaniu po nocach. 😈 Dla mnie - nocnego marka to rzecz niezbędna.
    2 punkty
  24. Dzisiaj też przejażdżka wzdłuż Dunajca. Trzeba korzystać z zimowego krajobrazu. Świeże 5cm śniegu, łącznie około 20cm. Temperatura w ciągu dnia od -2 do -5. Po drodze na wałach mijam dwóch biegaczy na nartach. Trasa około 20 km, do bobrowiska pod Starym Sączem i powrót. Przy dojeździe do starosądeckich stawów i bobrowiska widok na smutny w tym "sezonie" stok w Rytrze. Jazdy tam brakuje mi najbardziej z tych lokalnych. Może za jakieś 11 miesięcy w końcu spotkamy się ponownie. Bobrowisko
    2 punkty
  25. Po prostu lewacy, przecież to komentarze nienawistne do własności prywatnej, a lewica od zawsze nienawidziła prywatnej własności. Mowa nienawiści z ust profesora na forum narciarskim? Czytałeś Oko za oko John Sack ? @JC ostatnie 7 postów łącznie z moim do wywalenia.
    2 punkty
  26. Chyba coś ci się pomyliło wszystkie obostrzenia i zakazy w świetle Konstytucji są nie zgodne z prawem, dodatkowo ostatnio min. Wójcik stwierdził publicznie że to są zalecenia a nie zakazy, to była wypowiedź w świetle p. Emilewicz a dokładnie jej dzieci. I co Ty na to kolego ?
    2 punkty
  27. Lokalsi, z typową dla tego regionu miłością do bliźniego i jak na prawdziwych Polaków katolików przystało, ciekawie komentują artykuł
    2 punkty
  28. I kto to mówi 😎 Z tym najeżdżaniem to chyba zawsze jest niedosyt, tym bardziej, że wczoraj pauzowaliśmy. Ale prawda jest taka, że gdybyśmy czekali na możliwość wyjazdu do IT to moje okienko feryjne by się skończyło i o nartach można by tylko pomarzyć...
    2 punkty
  29. Potwierdzenie na stronach rządowych. Informacje dla podróżujących do Włoch - Polska we Włoszech - Portal Gov.pl (www.gov.pl)
    2 punkty
  30. Sprawdżcie sobie, czy dojedziecie, jeśli jutro wyruszacie, bo na skutek wczorajszych i dzisiejszych opadów śniegu pozamykali w CH sporo dróg i szereg miejscowości jest odciętych: http://strassen.gr.ch/sites/strassenzustand/karte.html
    2 punkty
  31. W regulaminie jest MPA jest napisane że możliwy jest start osób z licencja fis masters
    2 punkty
  32. Uważam że w obecnych czasach to najwygodniejszy i najtańszy będzie dres z Lidla. Wprost idealnie się układa do ciała jak i do kanapy.
    2 punkty
  33. Nie nie działa - Obersaxen ma jeszcze wciąż system stałych cen skipassów, a okoliczne stacje - dynamiczne. Wspólny karnet jest dostępny tylko jako sezonówka Surselva Skipass: https://www.flimslaax.com/en/opening-hours-prices
    2 punkty
  34. Jazda przy minus 10 stopni przy śliskiej nawierzchni bez nakrycia głowy, a zwłaszcza bez kasku, to nie szacun, tylko głupota.
    2 punkty
  35. W okolicach Bielska ~40cm i ciągle sypie
    2 punkty
  36. Najbardziej wkurza, że będzie trzeba nabijać kasę pasibrzuchom z PZN i płacić za jakąś durną licencję. Na treningi jeżdżę od lat, ale świstków nie kolekcjonuję. Podobnie jak dzieci pani Emilewicz. Gdyby dziennikarzyny nie zrobiły afery, można by dalej trenować normalnie.
    2 punkty
  37. Od poniedziałku (18 stycznia) Poniwiec - Mała Czantoria otwiera trasę narciarską dla klubów sportowych zrzeszonych w Polskich Związkach Sportowych. Wstęp na stok będzie możliwy w 2,5 godzinnych blokach treningowych. Warunkiem skorzystania z tej oferty po uprzednim skontaktowaniu się i zarezerwowaniu terminu jest dostarczenie w dniu treningu listy zawodników oraz trenerów. 🎫 Nominalna cena karnetu 60 zł 📞 W celu zapisów oraz otrzymania szczegółowych informacji prosimy o kontakt: 693-051-141
    2 punkty
  38. Nie jesteśmy Ameryką Stanów Zjednoczonych gdzie można się powoływać na wydany już wcześniej wyrok sądu. U nas nie ma precedensu. Owszem można podeprzeć się wyrokami innych sądów ale dla sędziego takie opinie nie muszą być wiążące dla danej sprawy. Właśnie słucham w radiu audycji i...przy obecnym tempie szczepień IZRAEL osiągnie odporność stadną(populacyjną) w marcu. NIEMCY ten stan osiągną w czerwcu. BRYTYJCZYCY również w czerwcu i mogą odmrażać swoje gospodarki. POLSKA odporność populacyjną osiągnie za 2 lata...czy jakikolwiek przedsiębiorca który ma zamknięty biznes jest w stanie utrzymać się na powierzchni w obecnych warunkach...ba, czy PAŃSTWO jest w stanie jeszcze cokolwiek od siebie dać?! W mojej opinii...za 2 lata nie będzie czego zbierać. Cofniemy się do poziomu Albanii...Macedonii Gdzie jest baza ozdrowieńców(a powinno ich być wg opinii lekarzy conajmniej 5mln), gdzie jest baza zaszczepionych, gdzie baza ludzi poniżej 16 roku życia którzy nie będą mogli się szczepić??? Pamiętam na wiosnę ubiegłego roku byliśmy bombardowani SMS'ami z RCB o treści "Możesz iść głosować, pamiętaj tylko o zachowaniu dystansu i dezynfekcji rąk", "pamiętaj o głosowaniu w najbliższych wyborach" itd, itd. Państwo ma narzędzia do tego aby obywatela znaleźć...aby go oznaczyć czy to za pomocą wiadomości SMS czy QR kodu itp. A co widzimy w mediach...papierowe certyfikaty szczepień :D. Ale ten chaos i bieda będzie chyba rządzącym na rękę....takie mam odczucia. Reasumując, jeśli przedsiębiorcy się nie obudzą i nie otworzą swoich biznesów...to Ci którzy przetrwają do wiosny dostaną 3-4 miesiące sezonu letniego aby trochę zarobić a później kolejny lockdown. Co więcej nie będziemy jako obywatele Państwa które nie radzi sobie ze szczepieniami wpuszczani do innych krajów. Tak ja to widzę...niestety w czarnych kolorach. Pozdrawiam:)
    2 punkty
  39. Dzisiaj na szybko rejon Pośrednie, Malinów, Przełęcz pod Malinowem. Ludzi pomiędzy 7:30 a 10:30 bardzo mało. Podejście od parkingu (pod Golgotą usypali stertę śniegu ) trasą 10, od hali na czuja jeszcze przebija trawa poniżej 1000 m z góry Pośredniego leśne dukty na Malinów i ten na przełęcz pod Malinowem w bdb stanie. Przetarte śladów butów brak. Do zjazdu z Pośredniego 10 tka ale po prawej stronie jak się patrzy z góry. Rano na 10 sypali Tu nie działa magia gondoli ludzi zdecydowanie mniej o 10:30 było sporo wolnych miejsc na Julianach - parking. Pozdrawiam mirekn
    2 punkty
  40. O proszę bardzo, pan lekarz już jest prawnikiem i skazuje za uprawdopodobnienie ... Odrobinkę hmmm, mało prawdopodobna interpretacja 🤣 Naprawdę nie wiesz ... ? Ech ... Zabrakło mi słów prostu ... Jak ja się ciesze jak czytam takie wpisy jak te dwa powyższe. Kłaniam się Wam Panowie najniżej jak potrafię.
    1 punkt
  41. Tyrol Południowy/ Dolomity: ale więcej: https://www.suedtirolnews.it/chronik/skigebiete-bleiben-vorerst-doch-zu
    1 punkt
  42. Dzień bez zmiany zasad i postanowień dniem straconym... 🙄
    1 punkt
  43. Udało mi się skontaktować z PZN w sprawie licencji. Jak ktoś chce, to wystarczy wypełnić prosty formularz (PZN przesyła e-mailem), wpłacić na konto PZN 33 CHF i licencję wydają (jeszcze nie wiem, jak szybko). To pierwsza bardzo dobra wiadomość. Druga bardzo dobra wiadomość, jest taka, że szybko odpisują na e-maila office@pzn.pl. Niestety 3-cia wiadomość jest zła - z taką licencją PKL (na ich stokach chciałem jeździć) nie sprzeda mi skipassa. Przynajmniej tak mi powiedzieli przez telefon. Ale jak będę miał licencję, to na pewno spróbuję bezpośrednio w kasie;-)
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...