Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

  1. Lexi

    Lexi

    Użytkownik forum


    • Punkty

      12

    • Liczba zawartości

      3 057


  2. Zagronie

    Zagronie

    VIP


    • Punkty

      11

    • Liczba zawartości

      511


  3. sstar

    sstar

    Użytkownik forum


    • Punkty

      10

    • Liczba zawartości

      4 044


  4. tanova

    tanova

    VIP


    • Punkty

      8

    • Liczba zawartości

      2 752


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 29.11.2021 uwzględniając wszystkie działy

  1. Zawsze jest tak, ze ktoś musi zacząć, chyba, ze umknął mi wątek. Klasycznie. Czarna Góra. Dobry początek. Brunet wieczorową porą.
    9 punktów
  2. Zieleniec startuje w sobotę 4.12, w piątek 3.12 rozgrzewka na stoku diament 😄 https://zieleniec.pl/otwieramy-sezon-2021-2022/
    6 punktów
  3. To najbardziej kulturalna kolejka w jakiej stalem gęsiego, pojedyncza i z pieknym widokiem na Babią. Mimo wszystko dosc szybko sie porusza. Polecam zanim krzesla przyciągna innych narciarzy... tych z silnymi łokciami
    5 punktów
  4. W oczekiwaniu na pierwszy śnieg - trochę H2O w innym stanie skupienia.
    5 punktów
  5. Zieleniec w mocno zimowej scenerii. Armatki pracują. Pięknie to wygląda. Dużo śniegu.
    5 punktów
  6. ON Pilsko, nowy właściciel ma ambitne plany. - Przed nami dużo pracy i wielkie inwestycje. Czekają nas remont hotelu, restauracji oraz modernizacja obecnej infrastruktury (zaczynamy od wymiany orczyków na nowe kanapy) Jakub Sojka, prezes Ski&Sun w Świeradowie Zdroju stwierdził, że kupili ośrodek w Korbielowie ze względu na piękno samej góry, ale i lepszy dojazd do miejscowości niż był w poprzednich latach. - Będziemy chcieli zmodernizować bazę noclegową, usprawnić bazę narciarską, choć nie będziemy poszerzać tras, nic wycinać. Chcemy zachować wyjątkowość tego miejsca. Jest ona dla nas bardzo ważna, może uda nam się stworzyć pierwszy w Polsce zeroemisyjny hotel, który będzie funkcjonował na zielonej energii -stwierdził prezes Sojka. Dodał, że nie chcą, by Pilsko było konkurencją dla Szczyrku czy Wisły, lecz alternatywą dla ludzi chcących spędzić czas w ciszy, spokoju, na łonie w miarę dzikiej natury. dziennikzachodni.pl
    4 punkty
  7. Tak ..bo inwestor jest pasjonatem a poza tym lubi tych którzy coś umieją a kasy już ma tyle ze mu niepotrzebna wiec otworzy same trasy czerwone i czarne.....i będziemy żyć długo i szcześliwie.. 😂
    3 punkty
  8. Ładna nazwa dla choroby umysłowej... dawniej w tym miejscu zawodnicy sie "rozkładali" a w lecie był "start" dla rowerzystów.
    3 punkty
  9. A co to? Jakiś wąż dusiciel zaatakował?
    3 punkty
  10. Jeszcze ma być rura/zjeżdżalnia spiralnie naokoło .. .................może na sam parking.
    3 punkty
  11. Post 14 Drugi szczyt Dwudziestego czwartego sierpnia Rano jest mokro. Fotografuję sobie kwiatki. Kwiatki rosnące w surowym klimacie na jałowej ziemi. Nieraz z pomiędzy kamieni wyłania się śliczny bukiet. Stanowią silny kontrast z lodem i śniegiem. Śniadanie jest dzisiaj nieskomplikowane. Zupa mleczna z proszku Humana i konserwa rybna. Nie mamy placków czapati, ani też herbaty. Robimy rekonesans z zamiarem wejścia na szczyt z lewej strony przełęczy. Idziemy przez niekończące się moreny. Spadał tu kiedyś lodowiec, który już stopniał. Po drodze mijamy piękne jeziorka rynnowe, pozostałość po lodowcu, leżące na wysokości nieco powyżej pięciu kilometrów. Po drugiej stronie przełęczy otwiera się górne piętro doliny, którą już widzieliśmy będąc na Baralaczy i zaglądając w stronę doliny Czandry. Widać znów ten piękny lodowiec. Płynący jak rzeka w stronę doliny Czandry. Piękna lodowa dolina i piękne szczyty. Widzieliśmy je bardziej od północy. Teraz widzimy od strony zachodnio-północnej. Jakie są kolosalne kontrasty w tych górach. Południowe stoki szczytów sięgających sześć kilometrów, wystawione do słońca są pozbawione śniegu, który bardzo szybko topnieje, nawet przy większym opadzie. Nie ma wtedy warunków do tworzenia się stałej pokrywy i lodowców. I mogą nieraz być nie trudniejsze wspinaczkowo do wejścia, niż w Tatrach. Inna sprawa, gdy się jest odpowiednio zaaklimatyzowanym i ma się doświadczenie alpinistyczne w tak wysokich górach. Głównie chodzi tu o zmiany pogody. Załamanie pogody i ogromne opady śnieżne mogą spowodować, że znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia. Teraz widzimy północną stronę, tych gór. Jest diametralnie inna. Pokryta całkowicie lodowcem, który ze szczytów spływa tysiąc i więcej metrów niżej. Panuje tu zimno, lód i śnieg. Z południowych zboczy , stosunkowo ciepłych ciepłych gór, przenosimy nagle się w zimne, lodowate, nieprzyjazne góry. Teraz zasypane świeżym monsunowym śniegiem, który na południowych stokach w słońcu szybko topnieje. Wystarczyło tylko przejść przełęcz, czy będąc na szczycie na Baralaczą wychylić głowę na drugą stronę grani, na jego północną jego stronę. Podchodzimy żlebem od strony południowo-wschodniej, na szczyt z lewej strony przełęczy. Droga jest łatwa, ale niebezpieczna, z powodu lecących, od czasu do czasu, po zboczu kamieni. Jak zwykle droga na szczyt wydaje się nie mieć końca. Widać lodowiec po drugiej stronie grani spadającej ze szczytu 6035 m. Długi, prowadzi jak się wydaje, do samego tego szczytu. Wejście na szczyt, na który idziemy, okazuje się o wiele prostsze niż myślałem. Janusz idzie pierwszy, ja drugi a Elżbieta daleko w dole. W pewnym momencie strącam kamień, który z ogromną szybkością pędzi w dół. Szczęśliwie Elżbiecie nic się nie stało. Około piątej po południu jesteśmy z Januszem na szczycie. Po jednej stronie południowej - piarżysko, z płatami śniegu, po którym podchodziliśmy. A po drugiej - północnej lodowcowy kocioł, nad którym zwisają ze szczytu nawisy śnieżne. Na kotłem wisi gęsta mgła, a z jego dołu ciągnie ziąb. Niewiele widać. Góra może mieć około sześciu kilometrów. Mamy tylko graniówkę, od Japończyków, na której podane są wysokości jeszcze bardziej wybitnych szczytów. Nasz jest tylko zaznaczony jako szczyt bez podania wysokości. Fotografuję we lekkiej mgle Elżbietę i Janusza z proporczykiem naszego oddziału PTTK do którego należy Klub Tatrzański. Schodzimy w dół. Do namiotów docieramy w ciemnościach, klucząc po morenach. Kolegów nie ma. Nie ma co tu siedzieć we trójkę. Rano moją decyzją będzie, że schodzimy do Patsio. Jest tu zbyt niebezpiecznie i nic tu nie zdziałamy, praktycznie we dwójkę, bo Elżbieta się nie wspina. Zdjęcia: 1. Stoki południowe. Widoczna prawa(orograficznie) strona doliny Panchi Nala w czasie podejścia pod lodowiec Tellaman. Taką nosi nazwę. Te stoki i wyżej widoczny szczyt, czy też grań, sięgały do ok. 5700 m. Jak widać są zupełnie pozbawione, nawet większych płatów śniegu. Dlatego, że są wystawione na silne działanie promieni słonecznych. Słońca, które w kulminacji letniej, jest prawie w zenicie. 2. Biwak. Zdjęcie publikowane w poprzednim poście. Ale wykonane dzisiaj. Piękny ranek. Nie mogłem się poznać na zdjęciu. Zarost, kontrastowe oświetlenie. Pomarańczowy namiot to mój. Nosiłki, jeszcze z Hindukuszu, też moje. 3. H-kwiatki. W dolinie Panchi Nala rosły prawie na skale. 4. Sześciotysięczniki._1. Zdjęcie wykonane w czasie podchodzenia dość szerokim żlebem na nasz szczyt. Na pierwszym planie z prawej zbocze, którym podchodziliśmy. W głębi szpiczasty szczyt(5451 m), w grani odchodzącej na północ z T2. Od lewej z dołu ciągnie się ciemna(skały) grań w stronę szczytu 6035 m. Nie wymyślilśmy tej góry. Musiała być zaznaczona mapie od Japończyków. Być może była to tylko niewielka kulminacja, kończąca grań z KT 2(wyższy o 150 m). Tą granią być może była szansa wyjść na tą górę. Ale wydawało się prościej filarem, widocznym na następnym zdjęciu. Jest jeszcze jedna kwestia z wiązana z tym wyjściem na szczyt 6035 m. Z lewej za tą czarną granią widać lodowiec. Myśmy ten lodowiec widzieli z naszego szczytu. Wydawało nam się, że podprowadza pod szczyt(6035 m). Odległość do niego, z naszego punktu widzenia, wynosiła w linii prostej ponad sześć kilometrów. Nie mieliśmy lornetki. Była lekka mgła na górze i byliśmy zmęczeni. Teraz oglądając wyraźnie zdjęcie widzę, że ten lodowiec kończył się wysoką ścianą skalną. Byłaby to pułapka, nie do przejścia. Jedyna szansa wejścia na kulminację 6035 m była granią lub filarem. Obie bardzo trudne i wymagające sporo dni i sprzętu. 5. Elżbieta i Janusz. Jesteśmy na górze. Fotografuję moich przyjaciół. Janusz z proporczykiem PTTK w Krakowie. Wydaje nam się, że mamy około sześć tysięcy metrów. Wokół nas prawie nie ma śniegu. Ale to stok południowy. Za to z boku, od strony północnej, były duże nawisy i niżej zamglony lodowiec, z którego ciągnęło przenikliwe zimno. Elżbieta była bardzo dzielną kobietą. Nie wspinała się, ale jej wyjścia, w ówczesnym czasie, należały do liczących się. Wyszła w 1972 roku na Tacht-e Sulejman(4650 m) i na Demawend(5678 m) w górach Elburs w Iranie. Teraz zaliczyła himalajski szczyt. Z Januszem weszła też na Mont Blanc(4810 m). Polskie kobiety alpinistki zaczynały wyjeżdżać w góry wysokie na szerszą skalę, dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. 6. Sześciotysięczniki_2. Schodzimy w dół do namiotów. Słońce zbliża się do zachodu i oświetla tylko wyższe partie gór. Nieco poza środkiem zdjęcia widać filar prowadzący w kierunku, nazwijmy to kulminacji 6035 m. I dalej nad nim widać lodowy stok. Który ma z jego prawej strony ogromną ścianę pod KT 2. Dalej z prawej widać skały T 2. W lewo wysoka grań się ciągnie z KT 2 w kierunku KR 4(6340 m), drugiego, co do wysokości szczytu grupy górskiej w widłach Czenabu i Bhagi. Ten właśnie szczyt i jego potężną, zalodzoną północną ścianę oglądaliśmy, gdy weszliśmy na płaskowyż koło Baralaczy(post 11). ____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Notka, dodatkowe wyjaśnienia! Przy wertowaniu materiałów z tego wyjazdu, wyszukałem w Internecie informację o wyprawach warszawskiego Klubu Matragona w rejon, w którym się wtedy poruszaliśmy. W 1979 roku ich celem był szczyt KR 4 (6340 m). Który jest jako ostatni na zdjęciu nr 6. Jego północna ścianę i lodowiec dobrze widzieliśmy w dniu 13 sierpnia(post 11) schodząc po płaskowyżu w stronę doliny Czandry. Niekorzystne warunki pogodowe spowodowały, że musieli z niego zrezygnować. Działając w rejonie doliny Panchi Nala. Byli tu więc trzy lata po nas. Wchodząc na kilka wierzchołków do 5820 m. W 1983r. „Matragona”wybrała sobie jako cel KR 2. Nie napisano jednak z której strony weszli na szczyt. Sądzę, że raczej od strony doliny, która prowadziła pod Mulkilę. W którą nas nie wpuścił policjant w Darczy. Dojście pod ten szczyt od tej strony jest stosunkowo długie, ale łatwe do wysokości ok. 5300 m. Dalej teren był stromszy, ale zachodni, czy południowo- zachodni, który nie był pokryty lodowcem. A nawet mógł być niżej pozbawiony ciągłej pokrywy śnieżnej. Natomiast wejście od doliny Panchi Nala, tą zalodzoną, północną ścianą byłoby wielkim wyczynem alpinistycznym. W roku 2005 „Matragona” zorganizowała kolejną wyprawę do doliny Panchi Nala. Próbując wejść na szczyt T2(6107 m), sąsiada KR 2, od którego dzieli go długie(ok. 2 km) śnieżne „plato”. Chcieli wejść lewą częścią północnej ściany tego szczytu. Bazę założyli na wysokości 4450 m w dolinie Panchi Nala, w terenie, który był nam dobrze znany, z wypadów z Patsio. Bazę wysuniętą założyli na lodowcu dwieście metrów wyżej. Rozpoczęli się wspinać terenem skalnym widocznym na zdjęciu. Docierając do wysokości 5400 m. Nad nimi były wysokie bariery lodowe, a bardziej w lewo teren był bardzo zagrożony lawinami z nawisów, widocznych na moim zdjęciach. Postanowili wytrawersować, głównie po skale, w stronę przełęczy(5380 m) między szczytem 5451 m(ostry „dzióbek szczytu) i T 2. I dalej granią północną na wybrany cel. W opisie z wyprawy jest pomyłka - napisano zachodnią,. Tylko, że to się zupełnie nie zgadza z publikowaną „graniówką” z wyprawy. Załamanie pogody i duże opady śniegu spowodowały zakończenie wyprawy. Opis wypraw "Matragony"na podstawie materiałów: Aneta Marek. Akademia Pomorska Słupsk. Himalaje jako kierunek geograficzny polskich wypraw wysokogórskich do 1989 roku. Słupskie Prace Geograficzne 12 -2015 r. Andrzej Zboiński. Gazeta Górska „Matragona znów w Lahulu-2005 r. Załączam internetowe zdjęcia z wyprawy w 2005 r „Matragony”. 7. Matragona w Panchi Nala.. Nie znam autora zdjęcia. Widać silny zespół kolegów alpinistów. Wyprawa była kierowana przez Andrzeja Zboińskiego. 8. Szczyt T 2 - zdj. W. Szypuła. W środku szczyt KT 2(6187 m). Czarne skałki u góry po prawej T 2(6107 m). Z lewej u dołu filar, o którym piszę w poście. Porównanie moich zdjęć i z wyprawy z 2005, które dzieli okres 30 lat, wskazuje na poważne zmianie w pokrywie lodowej. Odsłoniły się na dole znaczne połacie skalne, dawniej pokryte lodem. Lodowce w Himalajach szybko znikają, jak wszędzie.
    3 punkty
  12. @Lexi - byliśmy tam rok temu w tym samym czasie; na zdjęciu to ludzie z klubu mojej córki…KN Siepraw-Ski A co do UFO to jak prawie co roku pierwsi - tam z kolei zameldowało sie pare dzieciaków z klubu KS Live z Bielska-Białej. Pewnie jutro bedą kręcić sie na orczyku. Dzisiaj podchodzili tylko, bo przed południem sie jeszcze nie kręcił wyciąg.
    2 punkty
  13. @Adam ..DuchAdam, że Ty się dajesz w takie dyskusje wkręcać to się dziwię. 😅
    2 punkty
  14. Powiedzmy, że biwakowanie w zimie nie polubię. Można raz czy dwa coś tam zrobić, ale chyba zbyt kocham jazdę na nartach aby zostać fanem takiej działalności. Traci się multum czasu, dźwiga ciężary, komfort noclegów żaden, wilgoć, regeneracja słaba. Najgorsze schronisko (bez wody i z wielkimi zbiorówkami), co tam schronisko, podrzędny schron, jest po prostu rozpustą przy namiocie.
    2 punkty
  15. A bywa i bez kolejki Pozdrawiam mirekn
    1 punkt
  16. Tak, kultura na Pilsku to to co mi się tam zawsze najbardziej podobało. Tam po prostu nie pchają się osoby które nie umieją jeździć, niestety jak wybudują krzesło na Miziową będzie tam jak na Podhalu.
    1 punkt
  17. Post 15 Powrót z gór Dwudziestego piątego sierpnia Rano przy namiocie była bardzo żywa moja dyskusja z Januszem. Uparł się, że we dwójkę, praktyczne bez sprzętu, bez żadnego zabezpieczenia, w postaci naszych kolegów, możemy wyjść na szczyt KR 2- 6187 m. Po tym długim lodowcu, który widzieliśmy podchodząc wczoraj na szczyt. Być może chodziło tylko o ten(kulminację) „6035 m”. Nie pamiętam. To porównywalna wysokość z tym, co już osiągnęliśmy w dobrej formie. Co świadczyło o już niezłej aklimatyzacji. Lodowiec był długi i choć wydawał się niezbyt stromy, to na pewno było tam sporo szczelin. W dodatku niewidocznych, ponieważ zasypanych monsunowym, świeżym, grząskim śniegiem. Ja też bym chciał zaliczyć tą górę. Dobrze się znamy. Ale rozsądek zwycięża Wiem, jak dbał o bezpieczeństwo Jurek Wala w Hindukuszu. Gdyby był z nami Brudas, to bym poszedł. Rysiek posiada naprawdę duże doświadczenie. Nie mam ochoty zginąć w tych górach. To są Himalaje. Wprawdzie nie te najwyższe, ale góry również bardzo niebezpieczne. Tutejsze lodowe ściany znacznie przerastają alpejskie. Nie byłem w Alpach, ale ze zdjęć, opisów wiem wystarczająco dużo, aby je porównać z tym co widzę. Tuż pod nosem mamy ponad tysiąc metrów lodu i śniegu, pożłobionych lawinami z łamiących się nawisów. A że na tą górę można ewentualnie wyjść od południa po trawie, to już inna sprawa. My musimy iść od północy z tego miejsca, gdzie jesteśmy. Jest się zdanym tylko na siebie lub na pomoc kolegów. W dodatku kolegów, których nigdzie nie widać. W miejscu, gdzie dwa dni temu gotowaliśmy obiad, pod kamieniem jest karteczka. „Nie chcemy się z nimi spotkać”? To oni schodzą do Patsio i jadą do Keylongu. Całe szczęście, że nie poszliśmy we dwójkę na ten szczyt. Gdyby były kłopoty, to kto by nam pomógł? Schodzimy po prawej stronie potoku. Dosyć szybko to idzie. O siedemnastej jesteśmy w Patsio. Atmosfera napięta. Po kolacji wzajemne oskarżenia. Dlaczego Rysiek nie chciał pójść? Może się już znudził górami. Był kilka razy w Hindukuszu. Przekroczył siedem kilometrów. Więc go takie „górki” może nie interesują. A może też zdał sobie sprawę, z racji swojego bardzo dużego doświadczenia alpinistycznego, że wyjście na KR 2 z tej strony, w takim zespole i z tym sprzętem co posiadamy, nie ma szans. Mógł to nam szczerze powiedzieć. Może powiedział Andrzejowi. Którego dodatkowo podłamała historia z płucami na Baralaczy. Koniec marzeń, koniec Himalajów! Jutro wszyscy schodzimy do Darczy. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Wracam teraz ciągle, pisząc ww. tekst, do zdjęcia „Sześciotysięczniki_1” z poprzedniego postu. Tego terenu Brudas i Andrzej nie widzieli, tylko my we trójkę go widzieliśmy schodząc z góry. I to nie wyraźnie. Więc nie mógli być definitywnie przekonani, że od tej strony się wyżej nie dojdzie w stronę KR 2. Mogli dojść do nas i mogliśmy razem wejść na ten lodowiec i ocenić dokładniej teren w kierunku tego szczytu. Choć jestem teraz pewien, że skończyło by się to na niczym. Widząc wysoką ścianę skalną w głębi . Zamykająca dostęp. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 26.08 Rano trwa pakowanie. Potem żegnamy się z czołkidarem. Załatwił nam konie do transportu plecaków. Wprawdzie nie do Darczy, ale dobry kawałek drogi. Ale najpierw trzeba złapać wolno pasącego się konia. Robią to w ciekawy sposób. Dwóch pastuchów, przy pomocy tego sznura owiniętego w pasie, łapie go za szyję. Idziemy. Tworzy się mała karawana. Idąc obok nich, przyglądam się im bliżej. Właściwie strój pasterza składa się z wełnianej tuniki. Młodszy z nich ma zatknięte za sznur w pasie coś w rodzaju małej czarki. U pasa wiszą też na małym kółku dwa szpikulce i coś w rodzaju żelaznej pincety. Może te narzędzia są potrzebne do pielęgnacji zwierząt. Żegnaj Patsio, żegnaj sympatyczny czołkidarze! Na drodze kurz. Z żalem rozstaję się z tą „miejscowością”, z pysznym ryżem kierownika. Naprzeciwko nas idzie dwójka - kobieta i mężczyzna z plecakami. Prowadzą ze sobą małą owcę. Następuje standardowe w Indiach pytanie - „What country do you come from”(z jakiego kraju jesteście)? Pada odpowiedź-„juesej”(USA). Aha! Amerykanie. Idą do Leh. A po co sheep(owca)? Food(żywność)! Po drodze nie ma sklepów. A jeść trzeba przez tydzień. „Żywność” się w ten sposób sama transportuje. Przynajmniej do pewnego czasu. Niezły pomysł! Dzisiaj nie jestem pewien, czy ją zjedli. Była taka sympatyczna. Może nawet sprzedali z zyskiem. Policjant w Darczy nas poznaje. W czasie obiadu przychodzą do nas kolejni Amerykanie. Kobieta i mężczyzna. Babka ma ładny kożuszek za tysiąc rupii. To gigantyczna kwota, jak na tutejsze stosunki. Sto dolarów. W sam raz na zimno. Idą z dwoma mułami do Kargilu. Wieje bez przerwy wiatr. W głębi doliny widać wysoki szczyt, zapewne Mulkila 27.08 Wstajemy wcześnie. Darcza jest końcowym przystankiem autobusu z Manali. Dalej i wyżej w stronę Baralaczy można tylko jechać gazikiem i to z trudem. Autobus miał odjechać o piątej trzydzieści. Jedziemy dzisiaj do Manali. Pomocnik kierowcy przygotowuje autobus do drogi. Posiada silnik diesela, trudny do rozruchu na zimnie. Ranek był zimny, najwyżej parę stopni powyżej zera. Może nawet na trawie był szron, ale już stopniał. Na grubym kiju owinął szmatę, nasączoną ropą, może zmieszaną z benzyną. Zapalił to i wczołgał się pod autobus. Leży tam i chwilę coś tam podgrzewa. Nalewa następnie wody do chłodnicy. Pewnie ją spuścił, obawiając się przymrozku. W Himalaje niedługo zawita zima. Wsiadają pasażerowie z okolic i jedziemy. Jeden z nich jedzie z owcą. Koło miejscowości Jaspa spotykamy Ryśka i Andrzeja. Wsiadają. Jeszcze rzut oka do tyłu, na góry zostające za autobusem. Na moment widać lewą stronę wejścia do doliny, o którą walczyliśmy z policjantem. Trawiasty stok biegnie wysoko w górę. Brudas zauważa, że mogliśmy z tej strony wyjść na szczyt w trampkach. Ma na myśli szczyt KR 2(6187 m)? Nie wiadomo, czy to on jest widoczny? Ale zapewne jeden z sześciotysięczników w jego pobliżu. No cóż! Nie udało się przekroczyć sześciu kilometrów. Moglibyśmy, ja mogłem, mieć swój rekord wysokości, tylko stanął nam na przeszkodzie policjant. Może byliśmy(raczej na pewno) za to pierwszymi zdobywcami tych dwóch naszych „górek”. Ale to zupełnie bez znaczenia w morzu takich szczytów. Alpiniści się rzadko zapuszczają na takie górki. A one dla nawet doświadczonego turysty, są zbyt trudne i niebezpieczne. Należy wziąć pod uwagę wysokość i potrzebę trochę dłuższej aklimatyzacji. Do tego dochodzi pogoda. Niewiele potrzeba, aby się nagle zepsuła i ze słonecznego, ciepłego dnia zamieni się w zimę z mrozem i zadymką śnieżną. Miejscowi się na pewno nie zapuszczają tak wysoko, bo i po co? Trawy tu już nie ma dla bydła. Wyjście na taką wysokość w Himalajach nie jest wybitnym alpinistycznym osiągnięciem, szczególnie po piargu i nie za trudnej skale. Wyjście, po stromym lodowcu, z drugiej strony to jest jednak bardzo poważny wyczyn, przerastający najtrudniejsze alpejskie wyjścia. Możemy więc sobie zaliczyć pierwsze wyjścia w Himalajach na szczyty bez nazwy. Nazw im jeszcze długo nikt nie nada. Zrobiliśmy to nielegalnie, ponieważ z trasy trekkingowej, raczej nie wolno wchodzić na okoliczne szczyty. Trzeba mieć do tego specjalne pozwolenie. Dlatego policjant nas nie wpuścił pod Mulkilę. Po dwóch godzinach jesteśmy w Keylongu. Następuje tu zmiana kierowcy. Przystanek autobusu jest miejscem spotkań miejscowej „złotej młodzieży”. Pogoda wspaniała. Mam świetne miejsce z przodu autobusu. Jakiś facet nosi na drodze na prymitywnych nosiłkach kamienie. Obok nas jadą miejscowe kobiety. Mają przekłute nozdrza i wpięte małe złote kółeczka z kamieniem pośrodku. Tandi-miejsce, gdzie spotykają się rzeki Czandra i Bhaga. Teraz jedziemy w górę Czandry. Drzew coraz mniej. Po naszej lewej stronie widoczne są bardzo nisko schodzące z gór lodowce. Tu są już większe opady, w czasie monsunu. W pewnym momencie pęka nagle tylna opona. Naprawa trwa dość długo. Nie mając co robić, szukam kamyków przy rzece. Janusz znajduje żyłę kwarcu. Wydłubujemy co ładniejsze kryształy. Khoksar. Jemy tu obiad. Pozwalamy sobie na ryż z fasolą i do tego jemy jeszcze dwa placki o nazwie Puti, o smaku ciasta na naleśniki. Do tego zamawiamy trzy herbaty z mlekiem. Wszystko kosztuje trzy i pół rupii. Około jednej trzeciej dolara. Kurs rupii jest prawie stały i za dolara dostaje się około dziesięciu rupii. Podjazd pod przełęcz Rothang. Na przełęczy pojawia się mgła ciągnąca z doliny Baes. Spotykamy stada owiec i kóz idących w dół. Widocznie pasterze schodzą z górnych partii gór do niżej położonych części dolin. Zbliża się pomału himalajska jesień. W Manandi krótki postój i znów jedziemy w dół doliny. Z okna autobusu oglądam domy z arkadami na piętrze. Dachy kryte płytami z łupka. Które z daleka wyglądają jak dachówki. Po trzech tygodniach pałętania się po dolinach Himalajów w stanie Himachal Pradesh wracamy do Manali. Hotel ten sam, co poprzednio, o dumnej nazwie „Top Hill” Wieczorem wytworna kolacja. Leczo plus wódka ryżowa i owoce. Kolację spożywamy w towarzystwie wspomnianych poprzednio sklepikarzy. Po kolacji próba sprzedaży całości wyposażenia „wyprawy”. Odkupują tylko dwie pary butów, a resztę to może ich znajomi. W czasie poprzedniego pobytu tutaj były opowiastki, że kupią wszystko. Dużo dymu, mało ognia. Chętnie tu kupują mocniejsze skórzane buty, takie jak nasze pionierki i cieplejsze kurtki. W plastykowych klapkach nie da się chodzić po śniegu. A zima w Manali jest nieco podobna do naszej. Nasz hotel jest domem wypoczynkowym. Teraz w Manali jest sezon na wczasowiczów. Bardziej na południu, poza górami, upał obezwładnia. A tu teraz klimat, jak u nas w lecie. Przyjechała właśnie młoda mama z dzieckiem. 28.08 Rano pranie, a potem śniadanko. Przyjeżdżają kolejni goście na wypoczynek. Mężczyźni są od pasa w dół owinięci czymś w rodzaju prześcieradła. Powyżej luźna koszula. Pytamy hotelarza-co za jedni? Bengalczycy! A „prześcieradło” nazywa się sarong. A o to się już nie pytamy, bo ktoś z nas to wiedział. W sumie jest to strój idealny na klimat indyjski. Luźny, przewiewny, łatwy do prania. Mają spory kawałek do domu nad Zatoką Bengalską. A może nawet są z samej Kalkuty? Po południu sprzedaję raki i czekan członkom jakiejś grupy z Kalkuty. Przyjechali na zlot w Himalaje. Dlaczego tu? Ponieważ nie mają bliżej do takich niskich Himalajów. W Indiach najbliżej Kalkuty jest w Sikkimie Kangczendzanga. To jest zupełnie inna alpinistyczna półka, mówiąc handlowym językiem. Posuwając się w górę Gangesu, jedzie się wzdłuż ponad tysiąckilometrowej granicy z Nepalem. Należałoby przekroczyć jego granicę, aby się dostać do Himalajów. Które w Nepalu są bardzo wysokie i trudno dostępne. I o wiele silniej w lecie atakowane przez monsun. Są bliżej Oceanu Indyjskiego. A tu na północ od Dehli można pod ładne, zalodzone sześciotysięczniki dostać się prawie autobusem. Wieczorem oglądamy kramy na małym placu. Miejscowa Cepelia, ewentualnie import z pobliskiego Tybetu. Kupuję sobie pamiątkę nóż Kukri. Typowy turystyczny gadżet. Używany w Tybecie. Ale ten zapewne się do cięcia nie nadaje. Chyba coś tu sprzedamy. Sikh nie chciał już nic kupić. Apetyt mam ogromny, ciągle mi się chce jeść. Brudas nas prowadzi na Momo. Tylko, że te Momo są o wiele ostrzejsze, niż jedzone w Keylongu. Andrzej po zjedzeniu nie może przez chwilę przyjść do siebie. Siedzi z otwartymi ustami. Potem jemy Jelabi. Nachodzą nas ciągle różni klienci. Mają okazję coś od nas kupić. 29.08 Idziemy sobie rano zwiedzać miejscową wioskę, położoną obok Manali. Droga prowadzi wzdłuż wspaniałego, ni to parku, ni to ogrodu. botanicznego. Rozpoznaję drzewa, a jak nie znamy-to się pytamy: deodary, cedry himalajskie, kasztan jadalny, orzechy włoskie, modrzewie. Rośnie tu nawet lipa, buk, dąb i świerk. Lipa, buk, świerk są tu obce. Wszystkie drzewa są potężne i piękne. Na małym potoku zainstalowano prymitywny tartak, napędzany wodą. Odbywa się rżnięcie deseczek na skrzynki, w które wszędzie pakuje się jabłka. To jest dolina jabłek. Dziewczyny noszą je na plecach, w lejkowatych, uplecionych koszach. Wchodzimy do wsi. Domy są piętrowe. Na dole są stajnie dla bydła. Na górze mieszkają ludzie. Wejścia do stajen są ładnie ozdobione. Ładnie też ozdobione są balkoniki, biegnące wokół piętra. Suszy się bielizna i wiązanki roślin. Domy są kryte płytkami z łupka. Monsun z nad oceanu traci swą siłę na południowych stokach Himalajów. W Manali jeszcze bardzo mocno leje. A już za kilkoma łańcuchami górskimi w Keylongu, nie tak znów daleko, deszczu jest znacznie mniej i dachy są płaskie. Za przełęczą Baralacha góry są już zupełnie suche. Tam jest klimat tybetański. Przy studni gawędzą kobiety. Niektóre miejscowe zdobnisie noszą złote kolczyki w uszach, kółeczka w nozdrzach i zwisające kolczyki z przegrody nosowej. Oglądamy proste warsztaty tkackie, na których tka się materiał z wełny owczej. Po zwiedzaniu wsi następuje kawa. Wieczorem sprzedajemy co się da. W sumie uzyskuję za całość sprzedanych rzeczy, gdzieś w granicach czterdziestu pięciu dolarów. Niezły zastrzyk finansowy na dalsze przygody. Zdjęcia: 1. Mostek. Dziewczyny nosiły w lejkowatych koszach jabłka. 2. Dom. To bardzo solidny dom. 3. Chłopcy. Wejście do stajni. Mała dziewczynka schowała głowę. Widocznie się mnie bała. 4. Krosna. Podstawowym materiałem była wełna owcza.
    1 punkt
  18. Hehe wiedziałem ze uderzysz na CG. ile maja obecnie cm śniegu na B-Fis?
    1 punkt
  19. Tu jest dokładne info z linkiem do formularza: https://www.bag.admin.ch/bag/en/home/krankheiten/ausbrueche-epidemien-pandemien/aktuelle-ausbrueche-epidemien/novel-cov/empfehlungen-fuer-reisende/quarantaene-einreisende.html
    1 punkt
  20. Myślę, że wymiana orczyków na pojedyncze nie jest dobrym pomysłem. Spowodowało by to zmniejszenie przepustowości, a kolejki do orczyków od 2 sezonów wyglądają tak:
    1 punkt
  21. Stoki krótkie i łatwe do naśnieżania. Gratki za otwarcie sezonu. Jak CG nie otworzy się w ten weekend to kto wie, czy nie wpadnę z familia do Zieleńca.
    1 punkt
  22. Cześć, jeśli zrobią kanapę ze Szczawin na Miziową ( wydaje mi się, że pozwolenie było na niewyprzęganą, ale jakby miała osłony i np. podgrzewanie to spokojnie wystarczy ), wymienią Strugi - Szczawiny na coś szybszego i nowoczenego, może ogarną orczyki na pomy wyprzęgane, to już będzie super. To nie będzie żenada tylko fajny ośrodek do jazdy. Szczerze to po tych zmianach w szczyrkowskim ( czyli fajne wyciągi ale zamknięte fajne trasy )to mam nadzieję, że Pilsko pójdzie inną drogą. Pzdr A.
    1 punkt
  23. Czyli de facto skansen taki jak był, tylko z 'zielona' otoczką, by sprzedawać karnety dwa razy drożej. Żenada. Szkoda, liczyłem, że zrobią ośrodek narciarski z prawdziwego zdarzenia.
    1 punkt
  24. Tak, musisz zarejestrować się przed wjazdem do Szwajcarii.
    1 punkt
  25. Już znowu stoi. Piotrek Ilewicz wstawił zdjęcie, jak rano zawodnicy jeździli.
    1 punkt
  26. Na UFO już coś sie dzieje… zapewne też odpalą niebawem..
    1 punkt
  27. Maksymalnie 5 dni roboczych będziesz miał u siebie
    1 punkt
  28. Pomiędzy byciem śmiertelnikiem a śmiercią jest różnica, nadmiarowe środki ratują przed ta druga opcja.
    1 punkt
  29. Kolego! Akurat ja nie zgadzam się z segregacją ludzi, może nawet nie tyle z segregacją (paszporty), co w ogóle z zasadą, że tylko zdrowi mogą np. uprawiać rekreację, że mają pokazywać zaświadczenia, że są zdrowi, itp. Ale z jednym się z Tobą zgodzę: czytaj dalej. I tak w zasadzie segregacja straciła sens, gdyż chorują dziś... wszyscy: i ci paszportowi, i niepaszportowi - nadto wszelkie restrykcje są wprowadzane z wadą prawną. Nie oceniam tu zasadności merytorycznej, ale ocena prawna jest dramatyczna. W każdym razie obostrzenia dla niepaszportowych już nie mają sensu medycznego, w zasadzie jak chcemy izolacji, winno się izolować... wszystkich! Jedyny sens ma lockdown dla wszystkich, ale pytanie zasadnicze jest takie: jaką mamy gwarancję, że ten lockdown coś da? Ale fakt: trzeba by było mieć jaja i wziąć odpowiedzialność (tego też nie ma). Ale to jedna strona medalu, bo trzeba by mieć jaja i pieniądze. A mam jakieś takie wrażenie, że to co pójdzie na pakiet antyinflacyjny, to over. Ogłaszam więc (nie oceniam): polski rząd nie ma pieniędzy na żaden lockdown, chyba że na taki, że wszystko pozamyka, ale nikomu nic nie zapłaci. A wówczas naprawdę byłby dym. Nadto byłby to dramat inwestycyjny (nie tylko w narciarstwie). To znaczy (co dziwi Morawieckiego, a mnie nie) już jest dramat, inwestycje w PKB mają dynamikę ujemną), a w razie kolejnego zamknięcia byłby dramat do kwadratu. Pytanie: jak długo będziemy walczyć z czymś, co pewnie z nami zostanie na lata? Dla branży narciarskiej taka wieloletnia niepewność (zawsze kowid uderza późną jesienią i dobija wczesną wiosną - to już wiemy) - to w wielu przypadkach brak sensu ekonomicznego działania.
    1 punkt
  30. Kolejne dobre wiadomości z Podkarpacia: https://krosno24.pl/informacje/zmiany-na-stoku-w-czarnorzekach-zostal-wydluzony-i-zyskal-nowa-trase-i654 W mojej opinii dla lokalnych rajderów fajna opcja wieczorna, poniżej zdjęcie przygotowanej trasy. W linii prostej ok. 380 metrów - po wydłużeniu stoku, a trasa okrężna ok. 480m.
    1 punkt
  31. Post 13 Patsio Siedemnastego sierpnia Rano okazało się, że to przyjechał z Leh generał i pułkownik ze „świtą”. Wracali z inspekcji jednostek wojskowych, nad granicą z Tybetem. Kim były te damy, to już nie dociekaliśmy. Miałem jednak wielkie wątpliwości, że prowadzili inspekcję w towarzystwie żon? Generał z pułkownikiem odjechali ze świtą w stronę Manali. Przed odjazdem zapytaliśmy o naszą górę nad Balaraczą. Wyciągli wspaniałą, wojskową mapę tych rejonów. Nasza góra, na którą wyszliśmy, miała kotę -18940 stóp, a więc mniej niż przypuszczaliśmy - bo tylko 5773 metrów. Do Leh można było iść tylko przez Padam, a potem przez Tonpongma. Potrzeba na to było od siedmiu do dziesięciu dni. Apetyt mi wzrasta, to bardzo dobrze. Od rana znów leje deszcz. Brudas odsypia noc. Andrzej postanawia wrócić do Manali. Obawia się o swoje płuca. Ma tylko problem, jak ściągnąć swój plecak z przełęczy. Do przełęczy jest dwadzieścia dwa kilometry i ponad tysiąc metrów w górę. Tuż nad Patsio wznosił się piękny piramidalny szczyt, po drugiej stronie rzeki Bhaga, patrząc od nas. Mógłby być ciekawym problemem sportowym. Był „niewysoki”, bo miał może niewiele więcej, niż pięć tysięcy pięćset metrów(miał w rzeczywistości ok. 5700 m – Googl`e). I był ładnie ośnieżony. Po śniadaniu ostra dyskusja, co robić z Andrzejem. Andrzej nie bardzo jest zdecydowany, gdzie jechać. Do Manali, czy do Srinagaru? Uważa, że ktoś powinien mu towarzyszyć. Nie zna języka i jest chory. Z tą chorobą to jest dziwna sprawa. Płuc się nie leczy na tej wysokości, albo się jest chorym, albo nie. Jeżeli jest chory, to niech jedzie do Dehli. Tam są dobre, jak na warunki indyjskie, szpitale i jest polska ambasada. Moje stanowisko spowodowało, że naraziłem się Andrzejowi. Dyskusja skończyła się na niczym. Oczekujemy na mulnika z Darczy. Ponury dzień. Co chwilę pada deszcz. Szef Rest House`u, nazywa się „chowkidar”(czołkidar). Gotuje nam dziś na obiad ryż z żółtym groszkiem. Przyprawiony curry, bardzo mi smakuje. Po ryżu następuje herbata z kozim, świeżym mlekiem. Mulnik nie przyszedł. Wieczorem, przy lampach naftowych dyskusja o Wyspie Wielkanocnej i węglu C-14. Pogoda się nie poprawia. Doliny są zapchane mgłami. Nie wiadomo, co właściwie będziemy robić. Jak co noc zasypiam, słuchając szumu pobliskiego potoku. Przewala się wściekle w głębokim, skalnym kanionie obok domku. 18.08 Janusz rano proponuje, aby iść na piechotę do Leh. Mam do tego obiekcje. Po dyskusji idzie na Baralaczę po zostawiony tam sprzęt. Czołkidar piecze mi czapati na śniadanie. Kierownik tego małego domku jest osobistością w tym rejonie. Bez przerwy przychodzą do niego okoliczni pasterze. Odbywa się handel. Wczoraj sprzedawał mąkę. Jeden z pastuchów tarł ziarno na mąkę kamieniem na betonie. W tym czasie kierownik też się nie lenił, tylko skręcał z wełny sznur - linę używaną tu przez pasterzy. Ubranie miejscowego pastucha, mówiąc raczej - pasterza, bo wyglądają elegancko, składa się z krótkich spodni, koszuli, czegoś w rodzaju tuniki. Na gołych nogach mają sandały. Owijają się dużą wełnianą chustą z frędzelkami. Tu noce, nawet w lecie, są tu bardzo zimne. Temperatura spada do zera i pojawia się przymrozek. W dzień słońce robi swoje i temperatura szybko wzrasta. W pasie mają, wielokrotnie owiniętą, długą wełnianą linę - sznur, służący do różnych celów, min. wiązania zwierząt, łapania ich. Pasą się tu tylko owce, kozy, muły i konie. Krów nie ma. Bardzo smakowały mi dziś czapati z pasztetem. Około dwunastej wychodzę z Brudasem na rekonesans do bocznej doliny, u wylotu której stoi nasz domek. Po raz pierwszy od dwóch dni świetnie mi się idzie. Przechodzimy przez mostek lodowy nad potokiem, wypływającym z niej, a potem jego lewą orograficznie stroną idziemy w górę. Stok porośnięty jest małymi, żółtymi kwiatkami. Docieramy po dwie i półgodzinie na wysokość około cztery tysiące sześć set metrów. Z lewej strony(patrząc w górę) mamy pokryty piargiem lodowiec. Widać dalej jak łagodnie wznosi się do góry. Niestety nie widać, z powodu mgły, wierzchołka mającego, według mapy, sześć kilometrów i trzydzieści pięć metrów. A głównie przyszliśmy po to, aby sprawdzić, czy możliwe jest wyjście na ten szczyt. Znajdujemy za to świetną kolibę zrobioną przez pastuchów. Zbudowana z kamieni jest sucha i ciepła. Nawet można palić ogień małymi krzaczkami.. Podobne są trochę do jałowca. Brudas przemoczył buty i schodzi w dół. Ja zostaję, bo mam nadzieję, że może się coś odsłoni. Niestety jest coraz gorzej. Zaczyna padać zimny deszcz. Postanawiam schodzić, a następnie biegnę w dół. Po godzinie jestem w Patsio. Kierownik gotuje nam dziś na obiad ryż. 20.08 Elżbieta wybiera się na Baralaczę do Janusza. To jest kawał drogi. Ja z Brudasem idziemy prać i myć się do miejscowego jeziorka. Stosuję metodę opracowaną w Hindukuszu. Robię zagłębienie w gruncie i kładę w nim folię. Rano nalewam na nią wody i czekam, aż się ogrzeje od słońca. Ale jak słońca nie ma, to trudno się jest umyć. Jest za zimno i woda nie jest niestety nagrzana. Coś mnie kusi, aby wyjść na stok naprzeciwko i zobaczyć dolinę, w której byliśmy wczoraj i szczyty sześciotysięczne. Idę coraz wyżej, pomału odsłania się górna część doliny. Niestety z tej odległości trudno jest stwierdzić, jakie są możliwości wyjścia na jakiś z tych szczytów. Zbiegam na dół. Z prania też nic nie wyszło. Kierownik serwuje nam na obiad ryż, polany sosem z jakąś miejscową przyprawą. Chodził dookoła domku i coś tam szczypał. Nie widziałem, aby tu rosły jakieś wyróżniające się rośliny. Zresztą owce i kozy radzą sobie ze wszystkim, co jest zielonego. Ale coś tam widocznie było, co ugotowane nadaje się dla człowieka. On zna się na tym. Powstał z tego żółtawy sos i nieźle smakował z suchym ryżem. 21.08 Pogoda nam, dzisiaj dopisuje. We trójkę robimy rekonesans - Andrzej, Rysiek i ja. Idziemy w stronę kolib pasterskich. Odsłania się nam wspaniała, północna ściana szczytu sześć tysięcy sto osiemdziesiąt siedem. Z lewej strony biegnie w górę filar. W dole skalny, w górze lodowy. Zachwycają się nim moi koledzy. Idziemy następnie w lewo, przez lodowiec, w kierunku małej przełączki, która znajduje się w krótkiej grzędzie będącej początkiem tego skalnego filara. Docieram na przełączkę i czekam na kolegów. Po godzinie czekania nikt się nie zjawia. Postanawiam zejść na drugą stronę na lodowiec spływający z kotła pod szczytem 6035 m. Trawersuję lodowiec. Spotykam po drodze grzyby lodowcowe, potoki płynące po lodzie i wreszcie docieram do moreny bocznej. Obserwuję grań spadającą ze szczytu 6035 m. Wydaje mi się, że możliwe jest wyjście na ten szczyt tą granią. Jestem solidnie zmęczony i postanawiam zejść do Patsio. Wypijam prawie całą torebkę glukozy z wodą, wypływającą z lodowca. To mnie stawia na nogi. Schodzenie jest okropne. Prawa strona potoku(orograficznie) jest stroma i bez śladu ścieżki. Piarg usuwa mi się pod nogami. Robi się ciemno. Wreszcie po kilku godzinach jest Rest House w Patsio. Czeka na mnie zimny ryż i pół konserwy. Elżbieta i Janusz, wrócili już z Baralaczy. Odgrzewam sobie ryż z konserwą a następnie robię herbatę i świat staje się nieco lepszy. Postanawiamy jutro w południe wyruszyć na pięć dni w głąb doliny. Chcemy założyć bazę w pobliżu przełęczy, na którą schodzi grań ze szczytu 6035 m. 22.08 Rano trwa niemrawe pakowanie plecaków. W południe okazuje się, że Brudas z Andrzejem dzisiaj nie pójdą w góry. Twierdzą, że lepiej jest wyjść rano. Janusz się wścieka i wychodzi razem z Elżbietą. Wychodzę za nimi i ja. Trochę rzeczy zostawiamy u czołkidara. Bierzemy żywność tylko na około pięć dni. Mimo to plecak jest ciężki. Docieramy do pierwszej koliby, potem trawers, w stronę potoku, wypływającego z lodowca z północnej ściany szczytu 6187 m. Taka drogę zaproponowałem, po wczorajszym rekonesansie, aby nie podchodzić za wysoko lodowcem i później musieć się obniżać. Byłaby to niepotrzebna strata sił, tym bardziej, że od wielu dni poruszamy się ciągle powyżej czterech kilometrów. Jesteśmy zapewnie już dość dobrze zaklimatyzowani. Przekroczenie potoku okazuje się jednak niezbyt proste. Wybieram miejsce, gdzie można zaczepić linę o skalny blok. Szukamy miejsca, gdzie jest najwęziej. W tym miejscu Janusz przeskakuje bardzo ryzykancko ze skałki na skałkę, po drugiej stronie rwącej wody. Mocujemy linę do skalnych bloków po obu stronach potoku. Transportujemy na niej mój plecak. Elżbieta na własną rękę próbuje przejść potok. W pewnym momencie widzę, jak jej spada plecak i porwany prądem wody pędzi w dół. Na szczęście zatrzymał się niżej w jakimś zakolu potoku, gdzie woda wirowała. Ale śpiwór, kurtka puchowa i inne rzeczy przemokły. Przeprawiam się na drugi brzeg, trzymając się liny. Prąd wody jest tak silny, że z największym trudem trzymam się liny. Jestem cały przemoczony. Powracam jeszcze raz po plecak Janusza. W pewnym momencie zostałem prawie cały zalany wodą. Ostatkiem sił trzymam się liny. Nie sądziłem, że parcie wody będzie tak silne. Siła spadającej po stromym stoku wody jest ogromna. Puszczenie liny oznaczałoby raczej pewną śmierć w tej piekielnej wodzie. Pędzi w dół z topniejącego lodowca, malutkimi wodospadami, po kamienistym stoku, prawie o narciarskim nachyleniu. Przy powrotnej przeprawie wiążę sobie do pasa pętlę. Teraz, gdybym się puścił to pętla mnie zatrzyma. Pokazuję Elżbiecie jak ma sobie przywiązać pętlę. Mimo, że jesteśmy od siebie nie dalej niż dziesięć metrów, ryk wody jest tak silny, że nie słychać ani słowa. Wreszcie po przeprawie. Przemoczeni idziemy dalej. Po godzinie marszu rozbijamy biwak. Elżbieta robi świetne frytki na kolację. Do tego konserwa z sosem pomidorowym. 23.08 Podchodzimy na morenę lodowca spływającego z kotła miedzy 6035 i 6187 m. Ciężko, jest coraz wyżej i plecaki wydają się jeszcze cięższe. Po południu, przy potoku robimy sobie zupę. Na morenie widać postać. To chyba Andrzej. Idą za nami w odległości dwóch godzin. Wieczorem rozbijamy biwak pod przełęczą. Miejsce przyjemne i bezpieczne. Nic nam tu nie zleci na głowę z góry. Wysokość około pięć tysięcy metrów. Z Patsio podeszliśmy prawie tysiąc dwieście metrów. Namioty stoją na ładnej, ale wilgotnej łączce, na której rośnie mnóstwo kwiatków. Koledzy niestety nie doszli do nas. Po nocy trawa jest pokryta cieniutką warstwą krupy śnieżnej, która topnieje rano. Zdjęcia: 1. „Materhorn”. Tak sobie nazwałem ten szczyt z drugiej strony doliny. Tworzył ładną, śnieżną piramidę. 2. Pasterze. Ubrani byli bardzo elegancko. I dobrze dostosowani do bardzo zimnych, letnich nocy. 3. Koń. Ilustracja do czego służyła wełniana lina. 4. Jagnię. 5. Fajka wodna. 6. St pasterz. 7. Kwiatki. Wysoko rosły. Wyżej niż w Hindukuszu. 8. Koliba. Koliba pasterska. Wypas owiec, kóz, mułów i koni sięgał do pięciu kilometrów na stokach wystawionych na słońce(południowe). Na stokach północnych od tego poziomu i niżej rozpoczynały się lodowce. 9. Szczyty. Szczyty w głębi doliny Panchi Nala(Panczi Nala). 10. Lodowe bariery. Mieliśmy ze sobą tylko mapę „graniówkę” otrzymaną od Japończyków w Manali. Na niej były zaznaczone od prawej T2(6107 m), KR2(6187 m) i szczyt 6035 m. Ta widoczna u góry grań ma około 4 kilometrów długości. Lodowiec widoczny na pierwszym planie ma ok. 1 km szerokości. 11. Lodowa ściana. Spiętrzający się lodowiec i lodowa ściana szczytu KR2(6187 m). Z prawej grań w stronę szczytu T2(6107 m). Z lewej szczyt 6035 m. Zdjęcie zrobione z poziomu 5000 m. Widać wyraźnie wysokie bariery lodowe i żlebki lawinowe z urywająjących się potężnych nawisów na grani. 12. Biwak. Nasz biwak rankiem następnego dnia. Wysokość 5000 m. Z tyłu ciemny pas skał to grzęda w stronę szczytu 6035 m. Wyżej skały tworzyły filar.
    1 punkt
  32. 1 punkt
  33. Czarna Góra też niczego sobie z rana A teraz są już pierwsi którzy sezon otworzyli 👏
    1 punkt
  34. Skrzyczne wygląda prześlicznie.
    1 punkt
  35. Post 12 Pierwszy szczyt Czternastego sierpnia Nasze namioty stały na wysokości ok. 4900 m. W nocy w kałużach zamarzła woda. Idziemy dzisiaj we czwórkę na łatwy, ale dość wysoki szczyt, widoczny dobrze z naszych namiotów. Wyruszamy późno, o wpół do jedenastej. Elżbieta zostaje przy namiotach. Podchodzę od strony płaskowyżu piarżystą grzędą, a potem dużym, śnieżnym plateau. Plateau przechodzi w łagodny, południowo zachodni, śnieżny stok. Janusz z Andrzejem idą trochę inną drogą. Nie jest to lodowiec i nie obawiamy się szczelin. Każdy idzie swoim rytmem. Śnieg jest miękki. Zapadam się miejscami w nim po kolana. Jestem coraz bardziej zmęczony. Odpoczywam na stoku, co kilkanaście metrów. Janusz z Andrzejem już są na szczycie. Brudas dwieście metrów przede mną. Raki, które włożyłem, tylko mi przeszkadzają, nabijając się śniegiem. Zdejmuję je, połykając, przy okazji, trochę glukozy. Po kilku krokach chwytają mnie torsje. Od strony doliny Czandry zbliża się burza. Słychać grzmoty. Zaczyna sypać krupa śnieżna. Do szczytu mam już niedaleko. Koledzy zabierają ode mnie plecak. Idę do góry tylko z czekanem. Zostawiam czekan i odpoczywam teraz co kilka metrów. Jestem słabo zaaklimatyzowany. O jakieś poważniejszej aklimatyzacji można mówić dopiero od poziomu Keylongu. Od ponad trzech tysięcy metrów. Od tego czasu upłynęło sześć dni, a ja jestem prawie dwa razy wyżej. Wreszcie jestem na górze. Po drugiej stronie szczytu rozpościera się duży śnieżny kocioł. Z którego ciągnie lodowate zimno. W stronę doliny Indusu widać niekończące się łańcuchy górskie. Widzę je od południa więc wydają się pozbawione lodu i śniegu, mimo że wszystkie są wyższe niż pięć kilometrów. Góry są rudo - szare. Na horyzoncie, w kierunku zachodnim, dominuje daleko jakaś wysoka, ośnieżona grupa. Może to być Nun Kun, najbliższy nas siedmiotysięcznik. Ale nie jestem tego pewien. Schodzę. Po drodze wetknąłem czekan między duże kamienie i łamie mi się jego stylisko. Jestem bardzo zmęczony. Szczyt miał około pięć tysięcy dziewięćset metrów, tak się nam wydaje. Po ciemku docieram z przeklinającym Brudasem do namiotów. Elżbieta serwuje nam zupę, drugie danie i herbatę. ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Notka! Oszacowanie było bardzo dobre. Pisząc ten post i porównujęc moje zdjęcia oraz zdjęcia z sieci, pokazujące ten sam szczyt. A także odczytując wysokość z map Googl`a z poziomicami, doszedłem do wniosku, że ma prawie 5840 m npm. Po jego północnej stronie jest kocioł lodowy, szeroki na około 2 km, z lodowcem o długości ponad 5 km. Czuło się wyraźnie na górze oddech tego lodowca. ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 15.08 Rano siedzę obok namiotu w kurtce puchowej. Jest pochmurno. Proszę o zrobienie mi zdjęcia na tle szczytu, na którym wczoraj byliśmy. Janusza jest z nas w najlepszej formie. Szwendamy się po tej niby bazie. Czyszczę aparat. Potem uzupełniam notatki. Od strony Czandry znów widać burzowe chmury. Większość z nas jest zdania, że należy iść dalej w stronę Leh. Tylko jest problem karawany. Z tymi worami, co mamy, można się zamordować. To co najmniej tydzień drogi i trzeba nieść całą żywność na ten okres, bo nic się po drodze nie kupi. Do tego namioty, śpiwory, materace. Po południu próbuję fotografować kwiatki, rosnące na wysokości pięciu kilometrów. Mimo słońca piszę swoje notatki w swetrze i kurtce puchowej. Od strony Czandry nadciąga burza. Monsun daje znać o sobie. Tu już, co prawda, nie leje ciurkiem jak w Manali, ale niebo od południowej strony jest ustawicznie zachmurzone. Jesteśmy prawie na granicy, do której dociera monsun. Dalej na północ, w stronę Tybetu, czy Karakorum jest już tylko słońce i słońce. Pada krupa śnieżna, która momentalnie topnieje w zetknięciu z dość ciepłą ziemią. Andrzej wieczorem ma trzydzieści osiem i sześć. Podejrzewa, że to coś z płucami. Rysiek też się źle czuje, sądzi, że ma zapalenie okostnej. Nie lubię nocy. Człowiek jest taki zagubiony w tych niegościnnych górach. 16.08 Apetyty nam nie dopisują. Każdy próbuje coś zjeść. Po śniadaniu narada, co dalej robić? Nie możemy tu zostać, aby Andrzej i Rysiek mogli się podleczyć. Postanawiamy zejść do Patsio. Tam poczekać na mulnika, a potem wyruszyć w stronę Leh. Miejscowość ta leży w dolinie Indusu. Schodząc w dół doliny Indusu i decydując się na wejście do Pakistanu, zobaczylibyśmy z bardzo bliska himalajskiego giganta Nanga Parbat. My jednak nie mamy takiego zamiaru. Pozostaniemy w Indiach, skręcając do Srinagaru. Kręcąc się wokół naszej wysokiej „bazy” spotykaliśmy małą karawanę. Byli to hinduscy geolodzy, którzy się włóczyli po górach. Jeden z nich miał niesamowity wygląd. Wystające białe zęby i duży zarost. Zaświtała nam myśl, aby iść jednak w stronę Leh. Około dziesięć kilometrów stąd była miejscowość Kinlung. Tam będzie niżej dla chorych kolegów i może uda nam się zorganizować karawanę. Niestety, po dyskusji z geologami dowiadujemy się, że Kinlung jest położony zaledwie sto metrów niżej od Balaraczy, a najbliższe miejsce, w którym mieszkają ludzie, to miejscowość Sarchu, prawie czterdzieści kilometrów od przełęczy. Zostawiamy żywność pod kamieniami, a sprzęt u geologów i schodzimy w stronę Patsio. Biorę najpotrzebniejsze rzeczy, bo może tu już nie wrócimy. Po niebie snują się rzadkie monsunowe chmury. Ładnie dziś wygląda jeziorko Suraj Tal. Nazwy w tych górach są pochodzenia tybetańskiego. Dolina, którą idziemy jest bardzo piarżysta. Ale zdarzają się miejsca, gdzie rosną trawki i kwitną kwiatki. Wyżej widać lodowce. W Zing Zingbar, spotykamy mulnika, który przyniósł „list” od „naszego” mulnika z Darczy, mówiący że jutro pójdzie w stronę Baralaczy. Piszemy, aby opóźnił wyście o jeden dzień, ponieważ chcemy wypocząć trochę w Patsio. Robi się ciemno. Maszeruję w dół jak maszyna, nie czując prawie nóg. Po ciemku docieram do Rest House w Patsio. Mamy tu do dyspozycji dwa pokoje, fotele, stoły. Co za luksus na wysokości trzy tysiące osiemset metrów! Facet, który nas przyjmuje, jest chyba zawiany. Idę za nim do jego „kuchni”, która się mieści w domku obok. Siedzi w niej jeszcze dwóch innych, bosych osobników. Jeden z nich naprawia naftową lampę, a drugi grzebie w dużym worku pełnym kości z kawałkami mięsa, wybierając co lepsze widać kawałki, prawdopodobnie na zupę. Zdaje mi się, że wszyscy są chyba podchmieleni. Ten co przyszedł ze mną gotuje dla nas herbatę. Jego sposób przygotowania herbaty był następujący. Na prymusie w kociołku gotowała się woda. Do wrzącej wody wsypał trochę herbaty. W małym metalowym kubku rozrobił z wodą mleko w proszku i cukier. Wlał to wszystko do kociołka i gdy się to zagotowało, to przecedził herbatę przez sitko. Herbata po angielsku była gotowa do podania. Pojawili się wreszcie Janusz z Elżbietą oraz wykończony Brudas. Późno wieczorem od strony Baralaczy widać światła jeepów. Niestety, skręcają do naszego Rest House. Będziemy mieli gości. Z jeepa wyskakuje facet o wyglądzie kowboja. Ma kapelusz z szerokim rondem i sprężystą sylwetkę. Bardzo energicznym głosem pyta się-skąd jesteśmy? W świetle reflektorów widać, że towarzystwo w jeepach jest wojskowe. Mają ze sobą dwie panie. Jedna Hinduska, a druga o wyglądzie europejskim. Gospodarz domu prosi nas delikatnie o odstąpienie jednego pokoju dla gości. Kierowcy śpią w samochodach. Wieczorem trwa za ścianą prywatka. Nas też zapraszają na zabawę, ale jakoś się wykręciliśmy. Magnetofon gra najnowsze, światowe przeboje. Żołnierze noszą dla pana generała napoje. Ciekawa noc. Dookoła bardzo wysokie góry, pada deszcz, pustka, a za ścianą melodie, jak z radia Luksemburg. Zdjęcia: 1. Gienek. Siedzę w kurtce puchowej w naszej bazie. Namioty stały obok murka, ułożonego przez pasterzy, jako osłona od wiatru. W głębi widać charakterystyczny szczyt z długim i bardzo łagodnym, śnieżnym stokiem z prawej strony. To nasza, prawdopodobnie dziewicza, himalajska „górka”. 2. Janusz. W głębi ten sam szczyt. U dołu zdjęcia szeroki i długi płaskowyż w pobliżu przełęczy Baralacha La. Przełęcz jest poza zdjęciem na lewo. Potoki które widać zasilają jezioro Suraj Tal i są właściwie początkiem rzeki Bhaga. Po kilku kilometrach, idąc w kierunku zdjęcia, prawie zupełnie płaski płaskowyż(na wysokości 5 km) zaczyna opadać w dół, dając początek dolinie rzeki Chandra(Czandra). 3. Szczyty nad Panchi Nala. W następnych postach będzie relacja o tej dolince. I będą zdjęcia tych dobrze widocznych szczytów. Ten lekko zaokrąglony biały wierzchołek z lewej strony był prawdopodobnie naszym udziałem. 4. Rest House. Anglicy stawiali sobie takie domki w całych Indiach. Robiąc inspekcje w swojej kolonii musieli podróżować i spać w miarę przyzwoitych warunkach. Ten stoi przy „Himalayan Highway”, w Patsio(Putseo), na wysokości 3820 m, u wylotu bocznej dolinki Panchi Nala. „Himalayan Highway” to pięćset kilometrowa droga łącząca Manali z Leh, położonym w Dolinie Indusu. Przecina ona niski w tym miejscu(maksymalne szczyty średnio w granicach sześć tysięcy kilkaset metrów) łańcuch Himalajów Zachodnich.
    1 punkt
  36. Post 11 Baralacha La Dziesiątego sierpnia Od rana usiłujemy się dowiedzieć, czy można jakoś dojechać do miejscowości Darcha(Darcza). Jest położona wyżej i dalej w górę Bhagi. Otrzymujemy sprzeczne odpowiedzi. Może pojedzie autobus, a może nie. Nawet specjalny urzędnik, nazywany tu „oficer” od spraw publicznych nie wie. Radzi nam, aby najpierw pojechać do Istingli, pięć kilometrów od Keylongu. Stamtąd podobno wojsko jeździ do Darczy. Na szczęście trafił się nam autobus, który przyjechał z Manali, wioząc grupę wojska. Gdzieś tam jadą, ale najpierw autobus jedzie do Darczy. Droga najpierw biegnie półkami, wykutymi w skale, wysoko nad Bhaga. Dwieście metrów niżej widać było spienioną rzekę. Droga na jeden pojazd. Czasem tylko jakieś rozszerzenie, na wyminięcie się. Potem przekraczamy dość wąską przełęcz, o nazwie jak rzeka- Bhaga. Po obu stronach drogi widać było lodowce,wysoko w górach. Za przełęczą dolina się rozszerzyła, rzeka rozlewała się tu szeroko, tworząc piaszczyste łachy. Dojechaliśmy na miejsce. Sama wieś Darcha była położona nieco dalej. Biwakujemy nad rzeką. Byliśmy u zbiegu trzech głównych dolin. Jedna prowadzi na przełęcz Singo La, druga - Balaracha La, a trzecia pod interesującą nas grupę górską, ze szczytem Mulkila. Wieczór jest nadzwyczaj ciepły, jak na tą wysokość trzy tysiące czterysta metrów. Długo nie mogę zasnąć. Świeci piękny księżyc. W jego świetle, w głębi doliny, tam skąd przyjechaliśmy, widać było białe szczyty. 11.08 Od rana pakujemy się, czekając na umówione na dzisiaj muły, chcemy dotrzeć pod Mulkilę. Odwiedza nas policjant, który oświadcza, że nie wolno nam wchodzić do tej doliny. Potem przychodzą jacyś faceci, usiłujący ubić na nas interes na pośrednictwie przy wynajmie mułów. Nie jest jasna sprawa dotarcia do „naszej” doliny. Obok mamy indyjskie wojsko. Grupa wojskowa wraz z instruktorami z Manali przyjechała trenować na lodowcu. Instruktorzy nas odwiedzają, prosząc o mapę. Chcą dostać się na najbliższy lodowiec. Nieco mnie dziwi, że nie mają swoich map. Rysiek, Elżbieta i Andrzej poszli do wioski kupić „chapati”(czapati) - małe placki. Zupełnie inaczej smakuje świeżo upieczony placek. Ja z Januszem pilnuję namiotów. Słońce mocno przypieka. Nad nami wznosi się szczyt około pięć tysięcy sześćset metrów. Tak na oko go oceniam. U jego stóp na zboczu widać wioskę z tarasowymi polami. Widzę dzieci kąpiące się w strumyku, który wypływa ze środka dużej bałuchy, wznoszącej się nad dolina rzeki. Zdrzemnąłem się pod namiotem z gołymi stopami wystawionymi na zewnątrz. Obudziwszy widzę, że połowa stóp jest mocno czerwona. Granicą był cień. No tak, słońce jest prawie w zenicie. W nocy będą mnie z pewnością bolały. Wracają nasi, przynosząc w siatce porozbijane jabłka. Brudas daje dzieciom cukierki. Biedne dzieciaki. Chłopcy w wieku orientacyjnie od ośmiu do dwunastu lat. Brudni, bosi i w strasznie brudnych ubraniach. Są nadzwyczaj ciekawi nas. Do tego stopnia, że musimy się opędzać bojąc się, aby czegoś nam nie zwędzili. Wieczorem załatwiamy mulników, za sto pięćdziesiąt rupii(nieco powyżej 15 dolarów) na przełęcz Baralacha La. Próbuję jeszcze zaprosić pilnującego nas policjanta do nas, aby go ewentualnie przekupić butami, namiotem, zegarkiem. Chcemy koniecznie wejść do doliny, prowadzącej pod najwyższy szczyt grupy górskiej w widłach rzek Czandra i Bhaga. Nic z tego! Nie chce nawet rozmawiać. Może boi się swojego młodszego kolegi. Wojsko częstuje mnie kolacją. Zajadam ziemniaki w ostrym sosie, przegryzając czapati. Noc jest piękna, księżycowa. Takie noce przeżywałem też w Tatrach. Pełnia księżyca i wokół ciemne, zębate szczyty. 12.08 Umówieni na szóstą mulnicy jakoś się nie spieszą. Wreszcie około dziewiątej wyruszamy. W ostatniej chwili jeszcze raz rozmawiamy z policjantem oświadczając mu, że za wejście do doliny zostawimy potem policji buty i namioty. Nie zgadza się. Idziemy więc w stronę Baralacha La. Droga biegnie zboczem doliny. Po kilku godzinach dochodzimy do wsi Patsio. Tak nazywają to miejsce mulnicy. Przed wsią jest na rzece piękny stawek. Właściwie to żadnej wsi tu nie ma, tylko kilka pustych domów z kamienia. Ale miejsce jest bardzo ładne. Wokół nas brązowe skały, niebieska woda w stawku i dookoła ośnieżone szczyty. Wysokość trzy tysiące osiemset dwadzieścia metrów. A woda w stawku, jak na tę wysokość, nie jest zbyt zimna. Czekamy przy stawku na mulników, ponieważ idziemy szybciej, luzem - bez ciężkich plecaków, które transportują muły. Gotujemy herbatę i barszcz. Dochodzą muły i idziemy dalej. Niedaleko drogi leżą metalowe słupy, złamane w połowie. Wyglądają na telefoniczne. Pytam się mulnika, o co tu chodzi. Odpowiada –„war”(wojna). W 1962 roku Chińczycy weszli na terytorium Indii z pobliskiego Tybetu. To są jej pozostałości. Elżbietę zabrał jakiś gazik do następnego miejsca o nazwie Zing Zingbar. Położonego na wysokości cztery tysiące dwieście siedemdziesiąt metrów. Dochodząc tam widzimy, że ta kolejna miejscowość składa się jedynie z kilku rozwalonych, pustych domów z kamienia i dwóch namiotów. W których mieszkają jacyś osobnicy, zresztą całkiem mili. Andrzej chce iść dzisiaj jeszcze dalej, aby zrobić rekonesans po drugiej stronie przełęczy, już po stronie doliny Czandry. Jest tam podobno mała dolinka, w której wznoszą się szczyty sześciotysięczne. Wyruszamy po obiedzie około osiemnastej. Droga biegnie w górę piarżyskami. Ściemnia się. Idziemy ciągle do góry, trochę na ślepo. Wreszcie solidnie zmęczeni kładziemy się na drodze w płachtach biwakowych, obok jeziorka o nazwie Suraj Tal, z którego wypływa Bhaga. Gdzieś niedaleko jest przełęcz Baralacza. W nocy bardzo źle śpię. Jestem bardzo zmęczony. Poza tym jesteśmy prawie na wysokości szczytu Mont Blanc. Rano nasze śpiwory są pokryte szronem. 13.08 Po „śniadaniu" idziemy w górę w stronę przełęczy. Czy można nazwać śniadaniem coś, co jest zrobione z żywności, którą transportujemy z kraju w plecakach. Rzucanych, przerzucanych i podawanych temperaturom powyżej czterdzieści stopni Celsjusza. Jak się w takiej temperaturze otwiera konserwę mięsną to sika. Przełęczą nie będzie Baralacha La, tylko inna otwierająca drogę do doliny Czandry. Trudno się tu zorientować. Obie przełęcze tworzą wysoki płaskowyż, długi na kilka kilometrów i poprzecinany małymi potokami. Wysokość około pięciu kilometrów. Na tej wysokości pasą się owce. Rośnie tu jakaś mizerna trawka. Kwitną też małe ładne kwiatki. Takie są prawie całe Himalaje. Te gigantyczne, zalodzone szczyty zaczynają się dopiero powyżej pięciu kilometrów. Otwiera się wreszcie „nasza” dolinka. Nasza, bo wykombinowaliśmy sobie z mapy, widząc wysokość szczytów i ich bliskość przełęczy, że tu może gdzieś wyżej wyjdziemy. Nikt nam nie przeszkodzi. Dolinka jest śliczna. Piękne szczyty. Duży lodowiec, jak rzeka, spływa do doliny Czandry. W dolnej części pokryty jest cały gruzem. Niestety! Szczyty, które widzimy mają ponad kilometrowej wysokości, lodowe, północne ściany. Nie na nasz zespół! Szkoda! Wracamy. Widzę pasące się konie. Spotykamy Francuzów z Kelongu z mułami. Francuska jedzie na mule, a Francuz ugania się z tyłu, skacząc przez potoki. Schodzą do doliny Czandry. Boli mnie głowa. Nie bardzo dociera do mnie to, co mówi Francuz. Podobno nasi mulnicy wyruszyli z Zing Zingbar`u i idą w stronę Baralacha La. Wychodzę na małe bałuchy, starając się obserwować drogę w stronę przełęczy. Nikogo nie widać. Mimo słońca jest mi zimno. Wkładam kurkę puchową. W tym momencie od strony jeziorka Suraj Tal ktoś daje czerwoną szmatą znaki. To oni. Mulnik uparł się i nie pójdzie dalej. Postanawiamy rozbić bazę za jeziorkiem na około sześć dni. Zdjęcia: 1. Biwak Darcza_1. Ranek. Słońce oświetla nasze namioty i szczyty w dolinie Bagha. Widok w kierunku na południe. Za tym pierwszym szczytem w prawo kryje się w dolinie Kerylong. 2. Biwak Darcza_2. Popołudnie. Widok na północ, w górę rzeki Bagha. Dominujący szczyt to prawdopodobnie „Dartse”- ok. 5700 m. 3. Widok z Patsio na dolinę rzeki Bagha. Wysokość ok. 3800 m. 4. Widok na zachód z doliny Bagha. Mocno zalodzone szczyty, rzędu 5700 m, widziane z ok.4500 m. 5. Suraj Tal. Jezioro górskie. Nosi także nazwy Tso Kamsi i Surya Tal(dosł. Sun God`s Lake). Długie na 800 m. Położone na wysokości 4883 m w pobliżu przełęczy Baralacha La(Baralacza La-4850 m). Z jeziora wypływa rzeka Bagha. Drugie co do wysokości jezioro górskie w Indiach. Średnie opady śniegu w tym rejonie sięgają od 12 do 15 metrów. Najniższe temperatury w zimie są rzędu minus 27 st. C.
    1 punkt
  37. U Nas w tym Roku Mikołaj pomylił daty i dzisiaj podrzucił pod drzwi takie cosik😜. Rodzina A. się powiększyła☺️
    1 punkt
  38. Post 10 Keylong Siódmego sierpnia Rano wyjeżdżamy autobusem dalej w głąb gór. Zaraz za Manali nastąpiła przerwa. Na drogę spadł spory głaz, który ją zablokował. Zostaje usunięty zgodnym wysiłkiem pasażerów. Tablica, obok drogi, poinformowała nas w języku angielskim, że jedziemy drugą, co do wysokości drogą świata. Pierwsza jest zapewne w Andach. Jedziemy dalej w górę rzeki Beas, po galeryjkach nad rzeką. Potem ciasnymi serpentynami w stronę przełęczy Rothang. Wysokość rośnie. Drzew coraz mniej. Rosną już pojedyncze wysokie sztuki himalajskich cedrów. Z okolicznych ścian skalnych spadają potężne wodospady. Droga biegnie miejscami w sporej ekspozycji. Pojawiają się namioty, zapewne miejscowych ludzi. Autobus znowu staje, droga jest dalej definitywnie zablokowana. Podobno, po iluś tam kilometrach, będzie drugi. Podobno - bo kto tu ma udzielać informacji. O wszystko się trzeba dopytywać. Konfrontować otrzymane informacje z innymi wiadomościami. To jest normalna praktyka, w czasie takiej wyrypy. Nasz autobus miał jechać dzisiaj do doliny rzeki Czandra, do miejscowości Khoksar i dalej do kolejnej o nazwie Keylong. Nie ma jednak problemu, bo natychmiast zjawiają się tragarze, gotowi przenieść nasze bardzo ciężkie plecaki. Żądają jednak za przeniesienie bagażu po 30 rupii od osoby, czyli trzy dolary. Wyjechałem z Polski ze stu kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. To dla mnie i pozostałych za dużo. Niesiemy sami. Biorę naraz cały swój bagaż. Prawie pięćdziesiąt kilogramów. W dodatku znowu pada deszcz i jest ślisko. Co kilkanaście metrów odpoczywam. Wysokość trzy tysiące metrów. Docieramy do jakiegoś mostku i gotujemy sobie zupę i herbatę. Od nikogo nie można się za cholerę dowiedzieć, czy będzie dalej jakiś autobus i kiedy? Powyżej mostku stoi kilka domów z kamienia i kilka namiotów. Pytamy, co to za miejsce? Odpowiedź, że to jest miejscowość o nazwie Manandi. Gdzieś tu musi być dalszy ciąg tej drogi, w stronę przełęczy Rothang. Ale gdzie jest ta droga? Nie wygląda na to, aby tu można było przeprowadzić jakąś drogę. Przed nami stromy, bardzo wysoki stok. Dobry na narty, ale nie na drogę. Podnosząc głowę w górę widzę jednak w połowie jego wysokości pojazd. To zjeżdża z góry pewnie nasz autobus. Wygląda z daleka, jak dziecinna zabawka na ogromnym stoku. Koledzy jeszcze noszą plecaki, a ja czekam w namiocie, który jest domem i sklepem rodziny o wyglądzie tybetańskim. W głębi namiotu leży kilka barłogów. Bliżej stół i ława. Z lewej strony wejścia lada z towarami, a obok niej ognisko, na którym gotuje się coś w dużym garnku. Dym wychodzi przez dziurę w namiocie. Obok ogniska kobieta z małym dzieckiem, które na klepisku dopiero zaczyna się uczyć chodzić. Maleńkie, ciemne i bezradne dziecko. Zostawiłem w domu w Krakowie dwu i pół letniego Darka. Autobus zjechał ze stoku i zawrócił. A więc jednak pojedziemy dalej. To był dalej ten „drugi”. Teraz my jedziemy po stoku „narciarskim” do góry. Nie jest tak źle. Ten stok nie jest, aż tak stromy, jak oglądany z dołu. Ale lepiej, aby autobus nie wyjechał poza drogę, bo byłaby to ostatnia jego jazda. Droga biegła do góry serpentynami. Kilometr jazdy pod górę w jedną stronę, nawrót i drugi kilometr-znów do góry. Takim zygzakiem pomału pnęliśmy się po himalajskim stoku. Ekspozycja jednak była duża. Nawierzchnia też była coraz gorsza. I było coraz zimniej. W pewnym momencie przejeżdżamy między ścianami śniegu. Zastanawiam się, czy to pozostałość z zimy, czy też mały lodowczyk? Za nisko na lodowiec. Chociaż nie było widać co jest wyżej, u góry. A tam może być wysoki szczyt. Teren w pewnym momencie się wypłaszczył. Byliśmy na przełęczy Rothang. Wysokość cztery kilometry, bez paru metrów. Tworzyła tu szerokie, zielone siodło. Niewysokie szczyty po obu jej stronach pokryte były świeżym śniegiem. Z tego wyciągnąłem wniosek, że deszcz monsunowy przechodzi w śnieg powyżej czterech kilometrów. Po jej drugiej stronie widać było grupę górską Lahul. W tej grupie najwyższym szczytem jest Mulkila – 6517 m. Byłoby bardzo dla nas interesującym się znaleźć w jego pobliżu. Zjeżdżamy z przełęczy w dół. Lubię siedzieć po zewnętrznej stronie autobusu. Coś przynajmniej widać przez niewielkie okienko. A jak autobus spadnie w dół, to nie ma to najmniejszego znaczenia, gdzie się siedziało. Patrzyłem z góry na serpentyny naszej drogi i dziwne mi się wydawało, jak tu można zjechać. Widać było serpentyny prawie całego zjazdu, znikającego gdzieś w dole. Dno doliny leżało około kilometra niżej. Koła autobusu jechały cały czas bardzo blisko skraju drogi. Której nawierzchnia była tylko lekko utwardzona kamieniami. W dodatku rozmoczona przez deszcze monsunowe. Zjechaliśmy do miejsca o nazwie Khoksar. Obok płynie rzeka Czandra. Znów pada. Stało tu kilka bud z kamienia. W jednej z nich był posterunek policji. W małym pomieszczeniu na ścianie wisiały kajdanki. Policjant bierze nasze paszporty i spisuje z nich dane do dużgo zeszytu. Teraz możemy jechać dalej. Autobus jedzie do Keylong`u. Mamy towarzystwo miejscowej młodzieży. Rozrabiają w czasie jazdy. Znów jedziemy po drodze wyciętej w bardzo stromym zboczu. Tym razem te półki biegną nad Czandrą. A wokół są tylko góry i góry. Nie widać szczytów pokrytych lodowcami i śniegiem. A wiadomo, że są i że sięgają wokół sześciu i więcej kilometrów. Są gdzieś wysoko w górze, trzy kilometry nad nami. Widzimy tylko ich dolne, bardzo strome, lub skaliste zbocza, uciekające w górę. Dojeżdżamy do miejscowości Tandi, położonej u zbiegu rzek Bhaga i Czandra. Od tego miejsca zespolona Bhaga i Chandra zmieniają nazwę na Chenab(Czenab), który płynie sobie do Indusu, jako jego lewobrzeżny dopływ. I jest jednym z tych pięciu rzek „pięciorzecza” w Pendżabie. Skręcamy w prawo, prawie na północ w dolinę Bhagi. Jeszcze kawałek doliną tej rzeki i koniec podróży na dzisiaj – dojechaliśmy do Keylong`u(Kylongu). Chodzę jeszcze wieczorem z Ryśkiem po wymarłych uliczkach miasteczka. Pusto i ciemno. Jakiś pijaczyna nas informuje, gdzie jest Rest House(rest-odpoczywać, house-dom). Anglicy, rządzący w Indiach, pobudowali takie małe domki w górach, a może też i w innych rejonach Indii, gdzie podróżujący, raczej jadący na inspekcję Brytyjczyk mógł się przespać. Budzimy gospodarza i okazuje się, że mamy do czynienia z luksusowymi warunkami. Tu w sercu gór. 8.08 Pogoda rano jest nieszczególna. Brudas prowadzi nas do miejscowej restauracji na rarytas o nazwie „Mongmo”. Były to okrągłe knedelki z bardzo ostrym nadzieniem. Tłuszcz, w którym pływają zestalił się bardzo szybko i miał zielonkawy kolor. Po posiłku odbyliśmy mały spacerek. Pogoda się poprawiła. Po drugiej stronie Czenabu wyszła piękna grupa górska. Widać było dwa spadające lodowce i nad nimi plateau. Wszystko błyszczące świeżym śniegiem. Spacerkiem idziemy drogą w górę doliny. Droga jest wycięta w skalistym stoku. W głębokim parowie płynie rwąca i spieniona Bhaga. Przy drodze oglądamy małe stupy-buddyjskie„kapliczki”. Na skale przy drodze wmurowano płytę marmurową. Jakiś miejscowy wandal ją rozbił. Z fragmentów można wyczytać, że dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku zginęła(brak nazwiska) zdobywczyni dziewiczego szczytu Lolana (ok. 6130 m). Miała tylko trzydzieści dwa lata. Gdzieś w tych górach leżą dwaj Polacy z lubelskiej wyprawy. Nie było to dawno, najwyżej parę lat temu. Atakowali szczyty nieco powyżej sześciu kilometrów. Do Keylongu przyjechali nasi znajomi Japończycy. Siedzimy w miejscowej cukierni. Jemy przysmak o nazwie „Jelabi”(Dżelabi). Były to żółtawe, jakby precelki. Taka poskręcana rurka ze słodkim nadzieniem. Drugi przysmak był mniej smaczny. Nazwy nie pamiętam. Coś w rodzaju zimnych pierożków z nadzieniem o dość specyficznym smaku. 9.08 Od rana mamy piękną pogodę. Wyszły szczyty w dole doliny Bhaga, po drugiej stronie Czenabu. Keylong leży na wysokości trzy tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dookoła miasteczka kwitną pola ziemniaczane. Sadzą tu różne odmiany, bo co pole, to kwiatki są nieco inne. Krajobraz jak z landszaftu pocztówkowego. Kwitnące pola ziemniaczane, spadające lodowce i szczyty powyżej sześciu kilometrów, pokryte monsunowym, świeżym śniegiem. A na ich tle, wisząca poniżej na tle zboczy, biała chmura. Raj dla fotografów, więc wszyscy uganiają się z aparatami. Potem następuje ogólne pranie. Po praniu idziemy we trójkę-Brudas, Andrzej i ja do buddyjskiego monastyru o nazwie Khortang. Leży po drugiej stronie rzeki. Najpierw zejście na wiszącą kładkę nad rzeką a następnie należy podejść prawie dwieście metrów, nie po drodze, ale w górę. To bliziutko, jak na tutejsze stosunki. Jesteśmy przecież w Himalajach. Pod kładką, daleko w dole, piekli się Bhaga. Po drodze mijamy małą wioskę. Budynek klasztoru jest piętrowy. Na parterze znajduje się pomieszczenie, otoczone dookoła korytarzem, na którego ścianach umieszczone są, jeden za drugim, młynki modlitewne. Obchodzę je dookoła obracając każdy młynek. Oby siły wyższe czuwały nad nami! Wewnątrz pomieszczenia kilka postaci Buddy i na ścianach malowidła, których treścią jest również Budda. Pali się tu kilka lichtarzyków. Na piętrze znajduje się zasadnicze pomieszczenie tej świątyni. Ma wymiary mniej więcej sześć metrów długości i cztery szerokości. Podparte jest drewnianymi filarami. Okna wychodzą na Keylong. W środku, przy ścianie, naprzeciwko okien, coś w rodzaju ołtarza w kształcie piramidy ze stopniami. Na stopniach stoją figurki, ale nie przypominające mi, ani ludzi, ani zwierząt. Na szczycie piramidy posążek Buddy. Na najniższych stopniach stoją małe lichtarzyki. Przed tym „ołtarzem” stoją misy z jedzeniem. Rozpoznaję ziemniaki. A reszta to jakieś jarzyny i przetwory. W jednej z mis są placki. Ściana za piramidą posiada szafki z małymi półeczkami, na których stoją małe pudełka. Wzdłuż ściany palą się lichtarzyki i stoją czarki z rożkami w których chyba jest oliwa. Na ścianach malowidła. Pod oknami, naprzeciwko piramidy siedzą mnisi. W środku najważniejszy z nich. Nad nim, na suficie, przyczepiony jest mały baldachim. Każdy mnich ma niski, podłużny stołeczek, na którym rozłożona jest księga składająca się z długich, luźnych kartek. Okładki księgi wykonane są z rzeźbionych deseczek. Z lewej i prawej strony głównego celebranta przyczepione są do sufitu bębny(Dram). Instrumenty muzyczne uzupełniają jeszcze duże trombity(Godam) i dwie małe(Tomb). Jeden z mnichów ma dwa mosiężne talerze, coś w rodzaju czyneli. Prowadzący modły ma jeszcze grzechotkę ze wstążką i dzwonek. Stoimy we wejściu do pomieszczenia i rozpoczynają się modlitwy. Mnisi monotonnym głosem recytują je ze swoich ksiąg. W modlitwach bierze udział kilka miejscowych osób. Po pewnym czasie wychodzą na taras i siadają w pozycji lotosu na długim chodniku. Siadam i ja. Młody mnich nalewa siedzącym, do otrzymanego kubka, herbatę z mlekiem i odłamuje kawałek placka, przypominającego w smaku placki ziemniaczane. Pijąc herbatę i jedząc szary, dość twardy placek ulegam nastrojowi. Gdzie to marzenia mnie zawiodły? Na dachach domów powiewają na wietrze chorągiewki modlitewne. W głębi błyszczą lodowce i ośnieżone szczyty. Wracam do środka. Mnisi dalej recytują swoje modlitwy. Od czasu do czasu uderzają w bębny, uderzają czynelami, grają na trombitach. Główny z nich porusza grzechotką i dzwoni dzwonkiem. Obok „ołtarza” kręcą się chyba kandydaci na mnichów. Jeden z nich, z ustami przepasanymi opaską, skrapia „ołtarz” małym kropidełkiem. Potem rozdaje niektórym mnichom nakrycie głowy, podobne do dużych biretów, albo biskupiej tiary o czerwonym kolorze i kładzie przed nimi po dwa lichtarzyki. Wszyscy mnisi otrzymują też duże patyczki, które służą do przenoszenia ognia z lichtarzyka na lichtarzyk. Mnisi wkładają „tiary”. Po kilku minutach nabożeństwo się kończy. Jeszcze jeden szczegół - jeden z miejscowych chłopów przyniósł ofiarę i wszyscy ważniejsi mnisi dostają po jednej rupii. Wracamy do Rest House`u. A tu niespodzianka. Zrobiła się mieszanka międzynarodowa - Polacy, Francuz z Francuzką i Australijka, której męża zamknęli w miejscowym więzieniu, bo mu zginął paszport w Manali. Policjant przyprowadza go do żony skutego kajdankami. Nas wepchali do jednego pokoju, w którym panuje okropny bałagan. Francuzi za to udają traperów i mieszkają w namiocie. Zdjęcia: 1. Głaz. Ledwo ujechaliśmy za Manali, gdy autobus się zatrzymał. Na drodze leżał duży głaz. Pasażerowie wysiedli i zaczęła się dyskusja. W rezultacie wspólnym wysiłkiem został wypchnięty za drogę. Obok której duża tablica poinformowała mnie, że pojadę za chwilę drogą, drugą co do wysokości, z najwyżej położonych dróg świata. 2. Kolizja. Nie brakowało nam atrakcji w czasie jazdy do Keylong`u 3. Blokada. Znów postój. Zdjęcie zostało zrobione, jak sądzę, przed definitywnym zablokowaniem drogi. Ponieważ zdjęto nasze plecaki i leżą na drodze. 4. Młynek modlitewny. Ten maluch jest zaciekawiony dziwnym panem. Stoji obok młynka modlitewnego. Taki podręczny przyrząd do modlitwy dla buddysty. 5. Koledzy. Janusz, Andrzej, Rysiek. Materace plażowe nie służyły nam na plażę, tylko na biwak w górach. Ich największą zaletą była waga i niezła izolacja. 6. Keylong, widok. Miasteczko położone na wysokości 3200 m w dolinie rzeki Bhaga. Na tarasach wokół niego rosły ziemniaki. Pięknie kwitły w czasie naszego pobytu. Co pólko to inne kolory. 7. Sześciotysięczniki. Sfotografowałem przez teleobiektyw grupę szczytów za rzeką Czandra. Pokrytych świeżym monsunowym śniegiem. Udało mi się potem ustalić, że sięgały powyżej sześciu kilometrów. Widać dość długi lodowiec, na dole pokryty gruzem. 8. Stupa. Ale tym razem, nie budynek, tylko „kapliczka” buddyjska. Z pięknymi kolorami. Na sznurkach są zawieszone małe dzwoneczki. Które się modlą do Buddy, poruszane wiatrem. 9. Chorągiewki modlitewne. Na tarasie klasztoru Khortang. 10. Trombity. Po nabożeństwie w klasztorze Khortang rozległy się dźwięki trombit, napełniając echem himalajską dolinę. 11. Dzieci z Keylongu. 12. Dziewczęta. Chroniące swoje twarze przed obiektywem. 13. Dziewczyna. Ta otwarcie demonstrowała swoją urodę i piękne szaty. 14. Kobieta. Miejscowa elegantka. 15. Starzec z fajką wodną. Takie zdjęcie mogło być zrobione prawie w dowolnym miejscu w Indiach. Ale to był Keylong, ponieważ obok stoją gołe nogi, tunika i sznur owinięty w pasie. To ubiór pasterza z tej doliny. W następnych postach będzie o nich „mowa”. Notka! Kilka lat temu w telewizji szedł cykl - „najniebezpieczniejsze drogi świata”. W jednym z początkowych odcinków były transportowane materiały budowlane z Manali do Keylong`u przez przełęcz Rothang. Zapewne było im wtedy łatwiej przejechać, niż nam czterdzieści lat wcześniej, w małym, zatłoczonym indyjskim autobusie.
    1 punkt
  39. Post 9 Himalaje Czwartego sierpnia Rano jesteśmy w Chandigarth. Miasto jest popisem słynnego architekta francuskiego – pana Le Corboussier. Francuz, na zamówienie rządu Indii, zaprojektował na pustym miejscu całe miasto od nowa. Ulice, domy – dosłownie wszystko. Powstało miasto, jak na Indie, przestrzenne. Domy z czerwonej cegły, bez tynku. Nawiązujące, podobno w swoim rozwiązaniu, do stylu indyjskiegoi. Robimy sobie mały spacer. Widać te domy w zieleni. Gdybym nie wiedział, że to pan Le Corboussier jest autorem projektu, to powiedziałbym, że to bardziej porządny, indyjski dom. Ale ja nie znam się na architekturze. Niestety nie mamy czasu na włóczenie się po mieście i oglądanie go szczegółowo. ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Notka! Po powrocie z Indii przeczytałem później w książce - „25 tysięcy kilometrów przez Indie”, Janina Woźnicka i Andrzej Rytel – 1986 r - o ciekawej historii tego miasta, dla nas Polaków. W 1947 roku rząd Indii ogłosił przetarg na projekt stolicy Pendżabu, która miała być położona u stóp łańcucha Sziwalik. Wygrał pracujący w Ameryce polski architekt Maciej Nowicki. Po jego tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej, budowę powierzono panu Le Corboussier. ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Wsiadamy do autobusu i wyruszamy wreszcie w najwyższe góry świata, w Himalaje. Gdzieś tam są te gór,y daleko jeszcze przed nami. To jest zawsze moment pewnej ekscytacji, jak przed nieznanym. Jak one wyglądają? Na razie było zupełnie płasko. Równina. Autobus przejeżdżał przez małe miasteczka. Na głową wisiały pełne deszczu, ciemne monsunowe chmury. Tylko w stronę gór, na horyzoncie widać było jaśniejszy pas. Przez te grube chmury było dosyć ciemno, mimo pełni dnia. I wszędzie było bardzo zielono. Po około stu kilometrach jazdy pojawiły się przed nami pagórki. Wysokie, tak na pierwszy rzut oka, jak nasze Beskidy. U nas byłyby to góry, a tu tylko wzgórza. Rosły na nich palmy i figowce. Do prawdziwie wysokich gór było jeszcze setki kilometrów. Droga zaczęła się piąć serpentynami w górę. Zniknęliśmy we mgle. Zjeżdżając do doliny, wyłoniliśmy się z niej. Stoki, dookoła nas, były już bardzo strome. Porośnięte gęstym lasem, składającym się z drzew, podobnych do sosen – cedrów himalajskich, drzew palmowych, olbrzymich kaktusów, wielkości sporego drzewka. Od czasu do czasu autobus zatrzymywał się w miejscach, gdzie można było coś zjeść i się napić. Były to typowe dla Indii „bufety” w rodzaju dużego jakby dyrektorskiego biurka, na którym w dużych misach grzało się mleko bawolic, piekło w oleju małe placki, czy gotowało wodę dla przyrządzania herbaty z mlekiem. Można też tu było kupić różnego rodzaju małe ciasteczka, o różnych kształtach. Pieczone na oleju i słone. Może też z dodatkiem papryki. Bardzo wygodny sposób żywienia się w czasie podróży. Wszystko widać, wszystko ciepłe i świeże. A dla nas bezpieczne, bo ciągle się obawiamy zjedzenia czegoś nieświeżego, po którym zaczną się problemy z żołądkiem. Góry przed nami rosną coraz wyżej. Ciągle są jeszcze bardzo mocno porośnięte zielonią. Ale wysoko nad lasem pojawiły się też pierwsze skaliste szczyty. To już były góry o wysokości Alp. Droga wiodła, prawie bez przerwy wąskimi półeczkami, wyciętymi na bardzo stromych zboczach, albo nawet skalistych ścianach. Indyjski autobus jest mały, siedzenia są węższe, dostosowane do średnio mniejszych i szczuplejszych od Europejczyka, Hindusów. Kierowca operował boso pedałami. Kuriozalnie wyglądała w nim dźwignia zmiany biegów. Sterczała ze skrzyni biegów pod podłogą, obok kierowcy i sięgała mu na wysokość kierownicy.Była długa i dziwnie pokręcona. Autobusy miały z tyłu napisy „horn please”- proszę trąbić. Należy trąbić, bo wyminięcie było możliwe tylko na spotykanych od czasu do czasu mijankach. Siedziałem od strony zewnętrznej autobusu i nie mogłem dostrzec drogi. Ginęła pod autobusem. Za to dobrze była widoczna głęboko w dole spieniona rzeka Beas. Mijamy kolejne miejscowości - Bilaspur, Satlej i Mandi. Ta ostatnia była dość dużym miasteczkiem. Za Mandi droga biegła w takiej ekspozycji, że nie umywały się do niej galerie nad rzeką Kokczą w Afganistanie, które wydawały mi się bardzo eksponowane, mówiąc prościej - przepaściste. Rzeka Beas, wzdłuż której jechaliśmy, przerzynała się przez przedgórze Himalajów(pasmo Sziwalik) niesamowicie głębokim przełomem. Ściany skalne miały setki metrów wysokości i nieraz w ich środku, na wyciętej półce biegła nasza droga. Pod naszym autobusem było czasem sto, dwieście metrów pionowej skały i rzeka. A nad drogą sterczały niesamowicie kruche bloki. Wydawało się, że to wszystko może w każdej chwili runąć w dół. Mamy dłuższy postój w kolejnej miejscowości. Droga zeszła już do poziomu rzeki i nie jest już tak eksponowana. Zmieniły się typy ludzkie wokół nas. Coraz więcej jest twarzy o rysach tybetańskich. Dojechaliśmy do dużej miejscowości wczasowej – Kulu. Niedaleko stąd jest Shimla, gdzie wicekrólowie Indii przenosili się z Dehli w czasie letnich upałów. Zrobiło się ciemno. Autobus co chwila staje, ktoś wsiada, albo wysiada. Wreszcie docieramy do celu dzisiejszej podróży, do Manali. Jesteśmy na wysokości dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Powyżej naszego Kasprowego. Zaczepiają nas hotelarze. Za sześć rupii, czyli nieco powyżej połowy dolara, rozkładamy się w hotelu. Brudas w łazience poluje na jakiegoś ogromnego pająka, Może być jadowity. Wezwany właściciel hotelu stwierdził, że ten pająk nie jest, aż tak groźny. Ale nie wyglądał sympatycznie. Za dużo naczytałem się w literaturze podróżniczej o jadowitych pająkach. Głównie o Czarnej Wdowie, ale też i o innych, których ukąszenie powodowało, że aby przeżyć, należało sobie natychmiast wstrzyknąć surowicę. Noszoną w strzykawce przy sobie. Można się wreszcie będzie wyspać. Jest chłodno. 5.08 Rano leje. Wymieniam pieniądze w banku a potem robię dla wszystkich zakupy. Jemy wreszcie od wielu dni porządne śniadanie. Leje bez przerwy. Gór zupełnie nie widać. Będzie dobrze, jeśli je zobaczymy. Monsun znad Zatoki Bengalskiej Oceanu Indyjskiego opanował Indie i oparł się o Himalaje. Być w Himalajach i nie zobaczyć ośnieżonych szczytów to byłoby naprawdę głupio. Manali wygląda tak, jakby się siedziało gdzieś wyżej u nas w górach. W jakimś bardzo odległym porównaniu, na przykład na Hali Gąsienicowej, bo dokoła jest rzadki las wyżej zielone stoki nad którymi sterczą wysoko skaliste szczyty. Tylko jest cieplej i są liczne domy. Nastrój wyprawy jest dość ponury. Wszyscy z wyjątkiem Brudasa czujemy się oszukani. Tyle wysiłków, kosztów a tu deszcz i mgła. Najwyższych gór świata zupełnie nie widzimy. Mamy tylko świadomość, że znajdujemy się u ich stóp. Dowiedzieliśmy się, że w mieście jest grupa Japończyków. Odwiedzamy ich i okazuje się, że jest to trzydzieści cztery osoby, w tym dwóch alpinistów. Pokazują nam mapę gór(graniówkę) za rzeką Chandra(Czandra). Nasza uwaga skupia się na informacji, że im bardziej na północ, to pogoda powinna być lepsza, bo monsun tam słabiej dociera. Rozmawiamy wieczorem z dwójką Niemców, którzy przyszli z Leh w dolinie Indusu. Twierdzą, że za przełęczą Rothang(3970 m) pogoda się poprawia i że czym dalej na północ w stronę Tybetu, to jest coraz lepsza. Mamy dwie możliwości – albo działać w grupie Parvati, a jak się okaże, że to z powodu pogody jest to niemożliwe, to dążyć na północ do Leh, do doliny Indusu. I po drodze spróbować wyjść na jakiś sześciotysięcznik. 6.08 Można się było załamać, rano znowu leje. Po śniadaniu spacerujemy po Manali. Rosną tu drzewa znane z naszego klimatu, na przykład buki. Niżej, w okolicy Kulu, rosną sady jabłoniowe. Okolica jest znana w Indiach z produkcji jabłek. Mamy do zakupienia cukier, chleb, benzynę i inne rzeczy. Brudas, najbardziej obyty z nas, nawiązuje kontakt ze sklepikarzem. Kupi od nas rzeczy zbędne. Musimy sobie ulżyć w tych górach. Zima w Manali jest śnieżna. Cenią tu więc kurtki, czy obuwie takie, jak nasze pionierki. Okazało się, że są bardzo poważne kłopoty z benzyną. Droga do Manali była zablokowana przez dwa tygodnie i nie było benzynyw całym mieście. Potrzebnej nam do naszych prymusów-Juvli. Dość korzystnie sprzedaliśmy zbędne ciuchy. Nawet mój zegarek poszedł za pięć i pół dolara. Wyraźnie podreperowałem swoje konto dewizowe. Po południu zwiedzamy buddyjską stupę. W środku znajduje się duży młyn modlitewny, obracany przez małe dzieci. Na ścianach freski o treści trudnej dla mnie do odgadnięcia. Z wieżyczki zwieszają się sznurki, na których zawieszone są małe dzwonki. Ludność w tych okolicach jest w bardzo dużej części tybetańska. Podobno gdzieś tu w Himalajach ma siedzibę Dalaj Lama. Kręci się tu dużo mnichów buddyjskich. Interesujący ludzie. Chodzą sobie w swoich buraczkowych szatach i sandałach, z gładko ogoloną głową. Ciągle uśmiechnięci. Kobiety naszą na plecach małe dzieci. A tak w ogóle, to dzieci jest tu bardzo dużo, maleńkie, większe. Trochę większe mają deseczki z jakimiś znakami. Może tabliczki do mnożenia używane w miejscowej szkole. Styl domów jest już tybetański. Potem zwiedzamy drugą świątynię buddyjską. Po zdjęciu butów wchodzimy do środka. Za dużą szybą szereg ogromnych postaci Buddy. Wszystkie bardzo kolorowe. Przed szybą palą się w maleńkich lichtarzykach świeczki. Na półce stoją małe miedziane czarki. Przed „ołtarzem”, bo tak to miejsce można było określić, leżą na tacy jabłka. Są to dary wiernych. Leżą tu też instrumenty muzyczne-dzwonki i bęben. Podobno nabożeństwo odbywa się z dużym „hałasem”. Z benzyną są jednak poważne kłopoty. Bez benzyny nie pojedziemy dalej, bo na czymś musimy gotować. Juvel nieźle działa, ale jest kapryśny przy zapalaniu i nie lubi wiatru. Sprawa się rozwiązuje z pomocą dwóch miejscowych sklepikarzy, którzy liczą na interes z nami po powrocie z gór. I benzynę zdobywamy. Wieczorem jeszcze jedna wizyta u Japończyków. Od których dostajemy bezcenną mapę terenu, na północ od rzeki Czandry. Aby uczcić pomyślne rozwiązanie problemów, udajemy się wieczorem do którejś z miejscowych „restauracji”. W pierwszej, do której wchodzimy menu jest imponujące. Jest w nim nawet piesek Chow-Chow. Chiński rarytas. Decyduję się na tą specjalność. Mam, rzadką przecież, okazję spróbować egzotycznej potrawy. I do tego takiej znanej! Niestety psina była tylko w menu, a nie w rzeczywistości. Kolacja skończyła w innym miejscu się na pierożkach. To miejscowa specjalność. Ciasto było, jak ciasto, ale jego nadzienie! Miałem już sporą wprawę, jeśli chodzi o ostre przyprawy. Węgierskie, najostrzejsze, znane z opowiadań rodaków, są poprostu mdłe w porównaniu z indyjskimi. Ale te pierożki, to już była przesada. Co za piekielny ogień w buzi! Nieco pomagało pół szklaneczki wódki ryżowej, w kolorze cieniutkiego mleka. Czułem, że nie brak jej było procentów. Zdjęcia: Monsun. Wyjechaliśmy z Chandigarth. Jedziemy w kierunku najwyższych gór świata. Gdzieś tam są za kilkaset kilometrów. Na razie jest zupełnie płasko. Nad głową wiszą ciężkie monsunowe chmury. Z których co pewien czas spadają potoki wody Wjechaliśmy w pierwsze himalajskie wzgórza, wielkości naszych Beskidów. Płaska równina subkontynentu pozostała za nami. Droga na galeryjce. Jedziemy do Manali doliną rzeki Beas. W miarę wznoszenia się w górę(do 2000 m w Manali) z nisko położonej równiny, dolina rzeki, przedzierającej się przez przegórza himalajskie Sziwalik, tworzyła miejscami przełomy, z bardzo stromymi stokami(ścianami skalnymi). W takim terenie drogę poprowadzono na galeryjkach wykutych w skale. Taka galeryjka jest słabo widoczna w tle, na zboczu. Z powodu ciepłego i bardzo wilgotnego klimatu, nawet bardzo strome zbocza były porośnięte gęstą roślinnością. Bufet. Takie bufety były spotykane w całych Indiach. Do dyspozycji była herbata z mlekiem(bawolic), kawa. Małe świeże placuszki, ciastka, smażone na oleju. Ciastka wszystkie pikantne(nawet bardzo). Jabłonie. Zdjęcie jest zrobione w okolicy Manali. Dolina rzeki Beas, niżej w rejonie Kulu, znana jest z sadów jabłoniowych. Klimat tutaj jest zbliżony do naszych Bałkanów. Na zdjęciu, na pierwszym planie dojrzewające jabłka. A w tle białe stoki ze świeżym monsunowym śniegiem. To są stoki gór, które mają już powyżej pięciu kilometrów.
    1 punkt
  40. Post 8 Old Dehli Drugiego sierpnia Wybrałem się dzisiaj z Elżbietą na wałęsanie się po mieście. Chodzimy po bazarze, w starej części(Old Dehli) miasta Deli. Typowa uliczka bazarowa była wypełniona tłumem ludzkim, który nigdy chyba nie znikał. Niezależnie od dnia w roku. Zamierał jedynie tylko na kilka godzin nocnych. Sklepikiem była wnęka w budynku, jakby ktoś z naszego, małego butiku wyjął całą przednią ścianę od ulicy. Tak było w Iranie i w Afganistanie. Cała biedniejsza Azja tak handluje. Wewnątrz ułożone są towary, które wychodzą aż na zewnątrz, na ulicę. W głębi siedzi właściciel, pilnując swojego dobytku i czuwając, jak wędkarz na rybę, na najmniejsze zainteresowanie przechodzącego klienta. Każdy błysk oka przechodzącego człowieka, spojrzenie na towar, może być okazją do zarobku. Ulica to z kolei taka wnęka sklepowa obok wnęki. Po drugiej stronie to samo. A w środku całości dopełniają jeszcze jakieś stragany. Pomiędzy tym wszystkim przewalali się ludzie, ryksze rowerowe, trójkołowce z silnikiem. Czasem zaplątała się taksówka, czy mały samochód z towarem. Stoję z Elżbietą w małej kolejce przy straganie z owocami. Chcemy sobie kupić mango. Obok stoi młoda kobieta, która jest zaciekawiona nami. Zamieniamy nią kilka słów po angielsku. Pomaga nam wybierać mango. Okazuje się, że jest z mężem i zapraszają nas na herbatę. Poszliśmy za nimi. Jestem ciekaw, jak mieszka przecież zwyczajna rodzina hinduska. Weszliśmy w coś w rodzaju podwórza, otoczonego nawet kilku piętrowymi domami. Zresztą trudno było określić, gdzie była granica, a raczej ściana jednego domu, a gdzie zaczynał się drugi. To był totalny chaos budowlany. Dobudówki, przybudówki, balkoniki na różnych poziomach. Dziwne tylko było, że to wszystko trzymało się kupy. Jak weszliśmy za nimi, to powstał mały popłoch, bo i goście byli niezwyczajni. Pojawiła się herbata z mlekiem. Ktoś tam posłał po ciastka. Podobne były do naszych „petit beurre”. Dzielimy się wrażeniami o sobie. Mówią nam jak żyją. Mąż tej kobiety jest drukarzem i widocznie się im lepiej powodzi. Biorę jednego herbatnika, by nie urazić gościnnych gospodarzy. Pytam się, ile tu mieszka osób? Piętnaście rodzin, tak około stu osób. Strasznie to wygląda. Kręci się bardzo dużo dzieci. Większych, mniejszych, maleńkich i jeszcze niemowlaków. Jest nam głupio, przy tych dzieciach, pić herbatę i jeść herbatniki, po które specjalnie posłano. Tak żyją i mieszkają całe Indie. Dno świata. Wymieniamy adresy. Rysiek z Januszem próbowali załatwić jakieś pozwolenie na działalność w górach. Jednak okazało się, że nic nie da się załatwić. Spróbujemy pojechać w góry jako „spacerowicze”. Ponieważ rząd indyjski udostępnił turystom w górach pewne trasy trekkingowe. Nastrój mamy jednak bardzo minorowy. Oddalają się moje marzenia z kraju, o dziewiczym „sześciotysięczniku” w Himalajach. A to był nasz cel, dodatkowy napęd, aby przebrnąć przez wszystkie te zachody, przygotowania, w naszej kochanej, socjalistycznej ojczyźnie. 3.08 Składamy podanie o wizy do Sikhimu. Ot tak! Na wszelki wypadek. Gdy tu w górach nam się nie powiedzie, to może się uda podejść w pobliże Kangchendzengi- 8586 m. Zobaczyć, przynajmniej z daleka tak wysoką górę, która leży na granicy Sikkimu i Nepalu. I jest jedną z czternastu ośmiotysięczników. Mimo, że Sikkim jest stanem Indii, to trzeba mieć wizę na wjazd do niego. Cóż takie mają zwyczaje i nic się na to nie poradzi. Indie są jakby federacją różnych stanów, w których mieszkają narody mówiące innymi językami. Stąd jest potrzeba posługiwania się językiem angielskim przez wszystkich Hindusów. Na razie wieczorem jedziemy pociągiem do Chandigarth(Czandigar), a jutro autobusem do Manali. Tam będą wreszcie góry i będzie chłodniej. Zdjęcia: 1. Deli_ulica 1. Typowa ulica w Starym Deli(Old Dehli). Nowe Deli (New Dehli)to był rejon budynków rządowych, ambasad, siedzib poważnych i bogatych firm. Tu były szerokie place, pielegnowane trawniki. Trawa była ścinana maczetami. Kosa nie była tu znana. A kosiarek mechanicznych jeszcze nie stosowano. 2. Deli_ulica 2. Typowa ulica w rejonie bazaru w Starym Deli. Ten tłum nie zanikał w ciągu doby. Ruch ludzki uspokajał się tylko w nocy. Ludzie kładli się spać tam, gdzie prowadzili „interesy”. 3. Kwiaty. Kto śledził czasem wizyty ważnych polityków światowych w Indiach, to może pamięta, że przy powitaniu wieszano gościowi na szyji wieniec z kwiatów.
    1 punkt
  41. Post 7 Agra Pierwszego sierpnia Rano jedziemy autobusem do Agry. Współtowarzyszami naszej wycieczki są Rosjanie, Hindusi, Włosi. Do Agry jest około dwieście kilometrów. Mijamy małe miasteczka w okolicy Dehli. Wszystkie podobne do siebie. W wodzie leżały bawoły błotne. Nieraz wystawały im tylko nozdrza, oczy i oczywiście rogi. Wreszcie Agra. Spotkamy się tu z architekturą muzułmańską. Najpierw zwiedzamy grobowiec Sikhara. Dość ładne inkrustacje. Marmur, czerwony piaskowiec. Ładny ogród. Kolejny zabytek, to jeden z cudów architektonicznych świata, indyjski hit – Tadj Mahal! Po to tuż przyjechaliśmy. Trzy wieki temu cesarz Szach Dżahan kazał go wznieść, jako grobowiec dla swojej ukochanej żony Mumtaz Mahal. Grobowiec jest cały wyłożony marmurem. Przy jego budowie przez 22 lata pracowało dwadzieścia tysięcy budowniczych. Dziś spoczywa w nim Szach z żoną. Wchodzimy przez portal bramy wejściowej, który posiada u góry szereg małych kopułek. Za bramą obszerny teren, środkiem którego od bramy do właściwego grobowca prowadzi wodny kanał. Obchodzę grobowiec dookoła. Po jego przeciwnej stronie, pod moimi stopami, wysoki brzeg rzeki Yamuna. Bierze początek z lodowców Himalajów i wpada do Gangesu. Oglądam na ścianach misterne wzory przepięknych inkrustacji. Kolorowe kamienie półszlachetne, misternie obrobione, wpasowane są w rowki wyryte w kremowym marmurze. Co za precyzja dopasowywania elementów! Całe ściany są tak ozdobione. Budynek, mimo że potężny, sprawia wrażenie dziwnej lekkości, podkreślonej przez wieżyczki minaretów. Wchodzę do środka. Centralny punkt zajmują grobowce królewskiej pary. Wszędzie, absolutnie wszędzie misterne, kolorowe wzory, nie malowane, tylko wykonane metodą inkrustacji. Następnie zapraszają nas na obiad do miejscowej restauracji. Wliczony w koszty wycieczki? Kołacze mi się w głowie. Czy też nie? Nie będzie tanio, bo za porządna, jak na tutejsze stosunki. Wiemy ile kosztuje zjedzenie czegoś ciepłego w małym barze przy ulicy. Głupio się pytać, naszego indyjskiego opiekuna. Pomyśli - nie stać ich na parę dolarów? Po obiedzie przyszła kolej na zwiedzanie fortu Agra. Budowla, jak zresztą wszystkie tutaj, zbudowana jest z czerwonego piaskowca. Wewnątrz szereg dziedzińców i pałaców. Po prostu zamek królewski. Też miał ładne inkrustacje. Ale nie umywały się do tych w Tadj Mahal. W drodze powrotnej psuje się koło naszego pojazdu. W Pakistanie było to samo. Mamy pecha z samochodami. Zdjęcia: Tadj Mahal, wejście. Tadj Mahal, widok. Tadj Mahal. Wielka miłość zaklęta w marmurze. Tadj Mahal_minaret. Zadziwiająca lekkość wieżyczek. Inkrustacje Tadj Mahal. Rozmiar zdjęcia - szerokość ok. 1 m. Należy sobie wyobrazić tytaniczną pracę, by wydrążyć rowki w kremowym marmurze. I wpasować w nie kamienie o odpowiednim kolorze. Wśród nich są kamienie półszlachetne. Może któryś z kolegów, znający się na kamieniach, rozszyfruje -jakie kamienie były „montowane” w inkrustacjach? Czerwony fort w Agrze. Jama Masjid. Meczet piątkowy w Agrze. Detale kopuł. Meczetu piątkowego. Grobowiec. To był grobowiec jednego z władców dynastii Wielkich Mogołów. Minaret. Kopułka minaretu. Palmy i minaret.
    1 punkt
  42. Żeby na forum narciarskim nie było tylko o wędkowaniu, rowerach, tenisie itp., to spieszę donieść, że w zeszłym tygodniu byłem zawodowo w COS Szczyrk, bo podpisywano umowę na przebudowę tras narciarskich - chodzi o trasy biegowe - na Kubalonce w Wiśle. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie z papierkami i kwestiami administracyjnymi, to na przyszły sezon, bodaj 5 km tras zyska sztuczne naśnieżanie. Wartość projektu to ponad 7 mln zł brutto. Jest pewna nadzieja, że w przyszłości na Kubalonce system naśnieżania zostanie jeszcze bardziej rozbudowany; pojawi się oświetlenie i inne duże inwestycje - ale to plany na przyszłość. Tu fotka z podpisania umowy - pochwalę się, że i mnie zdarzyło się stanąć w blasku fleszy i kamer tv, choć w roli nieco pomocniczej w stosunku do oficjeli na zdjęciu. Z innych informacji - dobra wiadomość jest taka, że w Ustoniu na Czantorii także pojawi się i naśnieżanie i oświetlenie na polanie na górze. Tyle z rzeczy o których mogę napisać. Planów na rozbudowę w COS Szczyrk (krzesła, gondola, zbiornik żeby nie powiedzieć małe jezioro) i nie tylko tam jest sporo. Wszystko zależy od kasy, ale jest u polityków przekonanie, że w ramach kasy z UE - tych miliardów, o których tak się teraz trąbi - sporo rzeczy się uda zrealizować. Nie o wszystkim na tym etapie mogę podzielić się publicznie, poza tym wiele z tych planów, to na razie kreski na mapach albo bardziej z mojej perspektywy koncepcje niż coś realnego. Mam nadzieję, że wiele rzeczy się wkrótce skonkretyzuje. Jest jedna taka potencjalnie bardzo duża wiadomość jeżeli chodzi o infrastrukturę zimową, choć niekoniecznie stricte pod narciarstwo alpejskie.
    1 punkt
  43. Dla przyjemności, satysfakcji, zmęczenia, znalezienia się z dala od ludzi. Niestety często widokowe szlaki powoduje spore ilości ludzi na szlaku. Stąd często/gęsto wolę mniej/mało widokowy, ale na którym spędzę w samotności kilka godzin. Dodatkowo zupełnie inaczej idzie się w lesie po górach, a inaczej po płaskim.
    1 punkt
  44. można przejechać, ale tylko autem niemieckiej marki
    1 punkt
  45. tak, na granicy pl-de zabierają wszystkim kluczyki, którzy mają narty w aucie
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...