Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Kasprowy
    Marzec 2004
     
    Kasprowy po latach....(retrospekcja)
     
     
    Siedzimy w Koninkach. Za oknem piękna, wiosenna zima. Śniegu napadało ze trzydzieści centymetrów. I dalej sypie. Stok narciarski pusty. Kto by jeździł na takim śniegu? Wystarczy wziąć go do ręki, ścisnąć i robi się kulka. Kiedyś się walczyło i na takim. Teraz taki ubity i te karwingi - jadące krawędziach – to śmierć w oczach....
     
    Żona czyta „W stronę Pysznej”, którą gdzieś wyszperała. Taka fajna książeczka o narciarskich wyrypach i wspinaczce przed wojną. Wiesz - mówi- jak patrzę na ten śnieg, to aż mnie skręca. Nie da się jeździć! Moja droga.  Nawet w Białce. Pod spodem jest rozmiękły stary śnieg. Wymieszany z tą papką, powoduje, że  raz jedzie się szybciej, raz - wolniej… Niebezpieczne! Zresztą boli cię kolano. Lekko szarpnięte parę tygodni temu na Zarze. Wjechała szybko w kopkę sztucznego śniegu. Szarpnęło nartą i kolano lekko boli z boku. Może by tak na Kasprowy...Mamy w szkole rekolekcje. Mogłabym urwać się we wtorek. W środę nie mogę. Szybka, myślowa analiza. Tam teraz też sypie. Meteo zapowiada od poniedziałku poprawę pogody. Pcha się wyż. Przejdzie nad Polskę. Ja jestem stary meteorolog. W końcu przepracowało się kiedyś te dwa lata w PIHM. Wtorek. Nie ma ferii, świąt, okresu przedświątecznego, żadnych zawodów. Może być nieźle...Słońce, świeży puch...i nie ma tłumów. Wczesna miejscówka na górę. Ech marzenia...Weźmy to jednak pod uwagę.
     
    Winien jestem żonie ten Kasprowy. Była już wiele razy wyżej i w trudniejszych sytuacjach. Ale Kasprowy to Kasprowy...Mamy w bloku sąsiada. Jeździ dość rzadko, ale tylko na Kasprowy. Biznesmen, wiec jeździ sobie w dzień powszedni. Często nas widzi ładujących narty na samochód. Dzień dobry, gdzie państwo jedziecie? Bo ja byłem w zeszłym tygodniu...Kompromitacja! Żona jeszcze nie widziała Kasprowego w zimie. W lecie owszem. Odbyliśmy wycieczkę szlakami narciarskimi z dokładnym moim opisem, gdzie tu się jeździ a gdzie spada...
     
    Z Kasprowym to jednak nigdy nic nie wiadomo. Góra nieobliczalna. W latach wczesnego Gierka mieliśmy w zakładzie machera od TKKF`u. Miał jakieś chody w Zakopanem i załatwiał miejscówki na Kasprowy. Co prawda nie te wczesne, ale zawsze. Wyjeżdżamy w niedzielę z Krakowa autobusem marki San. Piękne słoneczko. Mrozik. Będzie miejscóweczka. Dokupi się następne na giełdzie w holu kolejki. Życie jest piękne.
     
    Giełda w holu kolejki to było specjalne doświadczenie. Nie było jeszcze wyciągu na Goryczkowej. Gąsienicowa, pojedyńcze krzesełko, zakopiańskie klubowo-goprowskie wipy...podjeżdżające bez kolejki. Lepiej nie mówić ile tam się stało. Więc zdobyć ze cztery miejscóweczki na dzień. Cztery obroty przez Goryczkową. No, tak średnio, co półtorej godziny. Bez szaleństw. Tylko skąd te miejscówki. Kasa już dawno oficjalnie wszystkie wysprzedała. Ale holu jest giełda. Wpada facet, z jakiejś obisowskiej wycieczki, mającej załatwione miejscówki. Ktoś z wycieczki zrezygnował. Mam cztery na czternastą... Cztery na czternastą – przecież to zaraz będzie koniec jazdy, myśli niedoświadczony giełdziarz. Doświadczony kupuje wszystkie, zawsze się sprzeda. Ma się więc te cztery i można głośno krzyczeć – wymienię dwie na wcześniejsze... Komuś tam brakowało do kompletu czternastej a miał, powiedzmy, kilka na pierwszą...I tak można było zostać szczęśliwym posiadaczem kompleciku na cały dzień. Bilecik się kupowało bez problemu w kasie. Giełdziarz musiał być szybki i nieco brutalny. Stado hien otaczało zawsze sprzedającego. Najlepiej było być z przygotowanymi pieniążkami. W holu widywało się znane postacie. Wiele razy widziałem tam Alinę Janowską. Zapaloną narciarkę. Na ekranie wyglądała jednak lepiej...
     
    No wiec jedziemy tym Sanem. Drapie się on na Mały Luboń. Słoneczko świeci. Na horyzoncie pojawia się znany ząbek. Rzut oka na świerki, czy się ruszają. Jak się ruszają, to d...pa zbita. Wieje. Będzie w Kuźnicach przez głośnik znany komunikat. Kolejka na Kasprowy w dniu dzisiejszym z powodu silnego wiatru nie kursuje...Halny – a tu takie piękne słońce...Taki jest Kasprowy.
     
    Z Wadowic wyjeżdżamy o  pół do szóstej. Po zmianie czasu, dopiero świta. Żona w obawie przed bezsenną nocą, zażyła sobie coś na sen. Chmury się rozrywają. To dobrze. Na Obidowej widać nasze góry. Promienie słońca oświetlają szczyty Tatr Zachodnich. Ale Wysokie pokryte są jednak czapą ciemnych chmur. W Poroninie  widać już jasno oświetlone Czerwone Wierchy a na ich tle Śpiący Rycerz. Na Rondzie tylko kilka aut. Ale jest dopiero po siódmej. Elegancja, facet nam ładuje narty do kosza. Nie to, co stary Jelcz z koszem, który należało obserwować pilnie na każdym przystanku - z nosem przylepionym do tylnej szyby, czy moje narty nie zmieniły przypadkiem właściciela. A tu za dwa złocisze taki luksus. Pusto w Kuźnicach i lekki mróz. Na tablicy: Kasprowy minus dziewięć, na dole minus trzy. Nieźle. Co jest? Hol zamknięty! Aha – tylko z drugiej strony. Żona się śmieje – widać dawno tu nie byłeś. No tak około jedenaście lat. Byłem ze dwa razy. Drugim razem Kasprowy był łaskaw w stosunku jeden do siedmiu. Na osiem dni pobytu na Gąsienicowej, siedem wiało i nic nie jeździło. Góra zlitowała się w pierwszy dniu pobytu i pozwoliła na wyjazd na górę. Inaczej trzeba było nieść ciężki wór i narty przez Boczań na Halę.
     
    Byłem  wtedy  po ponad dziesięcioletnim niepobycie. Zwróciła wtedy moją uwagę całkowita zmiana twarzy. Jeżdżąc dawniej często na Kasprowy znało się twarze, szczególnie lepiej jeżdżących. Wielu gości z Krakowa poznawałem po twarzach, bo często tu bywali. Choć ich osobiście nie znałem. Nie ma cielętnika? Ale zmiany. Będąc na urlopie w mieście Zakopane, wyjeżdżało się pierwszym autobusem do Kuźnic. Coś przed szóstą. Z Jelcza wysypywało się kilkadziesiąt chłopa i biegiem do cielętnika. Kto pierwszy ten lepszy. Każdemu po dwie miejscówki, ale dopiero jak otworzą kasę, za jakieś dwie godziny. Aby tylko załapać się na zerówki. Następne miejscówki po południu. Reszta wyparowała. Ile tych zerówk jest? Cztery, pięć. Ale za to o dziewiątej jest się na górze.
     
    Kolejeczka niewielka. Za nami kilku małolatów w kaskach i z pokrzywionymi kijkami. Będzie jakiś zjazd? Nie....Supergigant! Francja-elegancja. Bilecik całodzienny za jedyne osiemdziesiąt siedem w promocji. Wyjazd na górę incl. Wagon jakby jeszcze starszy. Konduktor na siodełku ze swoimi dwoma, nieśmiertelnymi przyciskami. Człowiek czuje się jak w domu. Suchy Żleb rzeczywiście zarasta. Rośnie też jakiś mały lasek na brzegu pod schroniskiem. Na Myślenickich Turniach bez zmian. Ten zbiornik to do wożenia wody na górę - mówię do żony. Wsuwają go do kolejki, napełniają i wożą na górę- po zakończeniu normalnego ruchu. Tam nie ma wody. Stań tu przy szybie. Pokażę ci Żleb pod Palcem. Miałem przyjemność tu kiedyś zjechać. Nie mogę zaszpanować? To jest Turnia Palec. Wygląda jak postawiony w górę kciuk. Żleb ten jest znany ze skoku goprowca z Zakopanego Uznańskiego. Niemcy go dopadli i wieźli na Kasprowy, gdzie była placówka. Nie zrewidowali go i miał przy sobie broń. Miał też narty. Przy dojeździe ich, jak teraz się mówi, sterroryzował i skoczył do żlebu...W holu, na górze, żadnych zmian. Ta sama „boazeria”.
     
    Mamy czas. Dopiero po ósmej. A może po siódmej. Słońce prześwieca przez dziury w chmurach. Wiesz, spałem tu kiedyś w kurtce puchowej, o na tej ławie...Wybraliśmy się z kolegą, aby w kwietniu przejechać, prędzej przejść, grań polskich Tatr Zachodnich, od Kasprowego po Wołowiec. Tatry Zachodnie są prawda od Przełęczy Liliowe, ale to sobie podarowaliśmy. Wyjechaliśmy po południu na Kasprowy i pojechaliśmy granią w stronę Czerwonych Wierchów. Plecaki miały ponad dwadzieścia kilo. Namiot, materace gumowe, buty, żarcie...Rozbiliśmy namiot na przełączce pod Kopą Kondracką. Odciągi przymocowaliśmy do wbitych nart. Nie ma mojego puchowego śpiwora. Jasny szlag trafi! Śpiworek elegancki, kiloczterdzieści puchu, szyty przez panią Momatiukową. Idę z powrotem na Kasprowy, bez nart. Musiał zostać w holu. Zapadam się co chwila w śnieg. Trzeba było jednak wziąć narty.  Po dwóch godzinach jestem na miejscu..Hol na szczęście otwarty. Ale zupełnie pusto. Żywego ducha i mojego śpiworu. Lepiej tu spać niż w namiocie  bez spiwora. Zresztą było już ciemno. Może Wawrytko schował. Schował, schował. To Pana śpiwór? Mój – serdeczne dzięki. Fajnie, ale jesteśmy spóźnieni pół dnia. O tej porze powinniśmy już być na Czerwonych Wierchach. Nie doszliśmy do Wołowca. Skończyło się na Pyszniańskiej Przełęczy. Dwa dni zaplanowane na urlop to za mało. W trzy może by się przeszło. Zresztą Człowiek się więcej napodchodził. Zjazd z plecakiem dwudziestokilowym granią, nawet łatwą Tatr Zachodnich nie należy do największych przyjemności. Śnieg nie przypomina jakiegoś tam sztruksiku. Dzisiaj byłoby to też ciekawe. Narty Hagan`a, lekki namiocik, Red Bull...Przejść Całą grań Tar Zachodnich, łącznie  z częścią Słowacką. Może na czas? Wawrytko już chyba umarł?
     
    Za oknem rusza duże koło. Zbieramy się. Jedziemy na Gąsienicową. Goryczkowa będzie po południu. Tam jest znacznie dłuższy stok i trudniejszy. Ale się nam udało. Kasprowy oświetlony słoneczkiem Lekki mróz to dobrze. Śnieg nie puści za szybko. W komunikacie na dole napisali warunki trudne i to po obu stronach. Lodoszreń. Nie jeździmy od kilku tygodni. Nogi zastane. Widać z góry, że w kotle wygłaskali dość szeroką traskę. Czy to jest lodoszreń? Może? Na trawersie, lekkie zgrzyty pod nartami. Nieco twardo. Ale mamy naostrzone, nasmarowane karwingi. Beta Race Carve! Beta to alfa, beta. Race się przyda . Carve jak najbardziej, dopóki nie zmięknie. Mnie zawsze ogarnia lekki strach, gdy przyjdzie zjeżdżać nieznanym, trudnym stokiem. Doświadczam go i tu. Ten stok jest znany, ale po tylu latach nieznany. Pierwsze skręty. Jest okey! Mniej stromo i można puścić narty. Lekko drgają na ratrakowej pralce.  Co widzę? Taka szerokość i taka gładkość. Gdzie my jesteśmy? Co za piękne góry? Słoneczko, liczko dnia pięknego. Udeczka jeszcze nie rozgrzane. Nieco bolą. Ciekaw jestem jak sobie poradzili na dole, przy pierwszej podporze. Tam było zawsze ciasno. A park za żadne skarby nie pozwoli użyć spychacza. Nie jest źle i na dole. Węziej, ale w miarę bezpiecznie. Przy dużym ruchu można jedna wpaść na kogoś. Kolejne zjazdy są coraz lepsze i szybsze. Śnieg nieco puścił. Narty już tak nie drgają. Maksymalna oszczędność sił. Żadnych dodatkowych przyruchów. Krawędzie i mięciutkie, szybkie kiwnięcie. Do zatrzymania długi, miękki łuk a nie brutalne zatrzymanie. Szkoda ud. Jest po dziewiątej a przed nami cały dzień. Szesnasta czterdzieści pięć koniec jazdy. Prawda, czy nieprawdopodobne! Pytam się wyciągowego, li to prawda! No, no! Gdzie te czasy, gdy  pół do czwartej było nieprzekraczalnym końcem. A jak zawiało to dwie godziny odkopywali wyciąg.
     
    Małolatom ustawili ten niby supergigant. Od połowy kotła. Po prawej stronie stoku, patrząc z wyciągu. Od strony „turystycznej” odgrodzony powiewającymi chorągiewkami. Kończą na znanym wypłaszczeniu, gdzie zawsze była meta w razie zawodów. Pełny szpan z pomiarem czasu. Jako żoniny ekspert wyjaśniam, że przy przejedzie są zasadniczo dwa miejsca trudne. Stromy stok, strome ścianki, gdzie facet się obślizguje na bramkach i wypłaszczenia, gdzie trzeba umieć się ślizgać. To jest też sztuka. Żadnej brutalności. Należy nartom pozwolić jechać. My też musimy tak dzisiaj tu jeździć, bo należy te osiemdziesiąt siedem złotych wykorzystać. W końcu jestem z Krakowa. Facet jedzie w Alpy. Kupuje drogi karnet i głównie pije piwo w ładnym miejscu. Drogie piwo, ale to jego sprawa. Może i lepiej, bo jest mniejszy tłok na stoku.
     
    To była budka starego wyciągu - wyjaśniam mojej damie. Kolejki, stojącej przed nią, nie potrzebuję ci opisywać. Z tej strony podjeżdżali lepsi goście. Głównie zakopiańscy zawodnicy, goprowcy. Ale pierwszy wyciąg miał dolną stację tam wyżej - wtrąca się starszy pan. Starszy pan? Ja też jestem starszy...Widać tam jakieś znane od lat ruiny, ni to domku. Coś mi się obiło kiedyś o uszy. Nie znam tego wyciągu. Jak tu zacząłem jeździć w sześćdziesiątym czwartym to go nie było. Postawili go w czterdziestym siódmym. Ja już sześćdziesiąt sześć lat na nartach - mówi. Pogratulować! Przepraszam, może nieco niedyskretnie, ile lat? Zacząłem jak miałem pięć. I jak tu nie lubić nart. Kochajcie artystów - mówi często Jasiński w czasie benefisów w teatrze Stu. Kochajcie narty!!!
     
    Jest jedenasta a zaliczyliśmy już z dziesięć zjazdów. Muszę w tym miejscu odszczekać swoje wątpliwości odnośnie liczby zjazdów. Wątpliwości, które miałem w czasie dyskusji na tym forum. Faktycznie. wyciąg jedzie teraz szybciej. Z góry nie śpiesząc się można zjechać za trzy minuty. Kto jedzie szybciej wyrobi się  w dwóch minutach. Zmęczenie jest minimalne, przy długich łukach i na dzisiejszych nartach. My zawsze odpinamy klamry u dołu a zapinamy je na górze. Robimy się też przerwy na trasie. Bo i gdzie się spieszyć. Lepiej szybciej, porządniej, ujechać kawałek i odpoczynek minuta. Nad techniczną jazdą trzeba nieustannie czuwać. Zmęczenie jest wrogiem poprawnej jazdy. Tak, więc gość ze zdrowymi nogami, bijący rekordy, przy dobrym śniegu zjedzie od dziewiątej do końca jazdy, może ze czterdzieści a nawet więcej razy. Tylko, po co?
     
    Wyjeżdżam trawersem na Beskid. Na zryty, nieubity stok. Zjeżdżam w stronę dna kotła. Da się jeździć, choć śnieg jest już przewiany i trzeba się przyłożyć do skrętu. Nóżki to jednak zaraz czują. To nie jazda po tej gładziźnie niżej. Przewijam się na wschodni stok Beskidu. Tu jeszcze gorzej. Śnieg jest mokry. Świeżo spadły, z przed kilku dni. Jeszcze nie firn. Niżej jeszcze gorzej. Lekka szreń łamliwa na powierzchni. Wczoraj go przytopiło i w nocy zamarzł. Wracam na ubitą trasę. Adio dziewcze śniegi. Mam to już za sobą. Należy teraz korzystać z ratrakowo-karwingowej tiochniki. Speed, speed, na miarę możliwości. To jest rausz. No, może z wyjątkiem puchu na wyrównanej trasie, ew. firnu lekko puszczonego. Ale to są rzadkości. Co by się jednak nie powiedziało, to do jazdy po dziewiczych śniegach najlepsza jest deska. Leci toto po wierzchu. Przejedzie po kamieniu i kosodrzewinie. Narta się zawsze zagłębi. Nie jest możliwe całkowite, równomierne, w każdym momencie, obciążenie obu nart. To jest brutalna prawda towarzysze...Chcąc jeździć po dziewiczym terenie, ucz się raczej na desce...
     
    Siedzimy sobie w pobliżu trawersu na Goryczkową. Poważne zmiany. Szeroka aut...-nartostrada. Porządna siatka. Gdzie te słupy, jak telegraficzne. Gdzie siatka, nieraz przysypana śniegiem. Teraz bracie nie wpadniesz do Cichej. I nart sobie nie zniszczysz na kamyczkach. Lampeczka! Piramidalny Krywań na horyzoncie. Kiedyś uważany za najwyższą górę w Tatrach. Dopóki nie zaczęto naukowo mierzyć. Widzisz te trzy szczyty. Kiedyś tam sobie szliśmy. Na ich tle widać taki szczyt ze stokiem w północną stronę. Od naszej strony ma pas skał. To Kościelec. A ten pas - to zachodnia ściana Kościelca. Tu zginął Świerz. O którym czytałaś w „W stronę Pysznej”. Od dołu jest komin Świerza, w którym poleciał. Podobno partner miał szanse go uratować, tylko się zagapił. Zdziwił się,że Świerz leci z kawałkiem skały w dół. Przecież Świerz nigdy nie lata. Lina mu leciała przez palce. Jak zaczął ją wyhamowywać, to Świerz już miał taką szybkość, że trzasła. Zmarł przy znoszeniu przez TOPR.
     
    Na dole śnieg przytopniał, szczególnie w miejscach lepiej wystawionych do słońca. Mołolaty skończyły swój trening. Spróbujemy Goryczkową. Jak będzie źle to się wrócimy. Czasu mamy jeszcze parę godzin do zamknięcia wyciągów. Ale po tamtej stronie wyciąg nie jest taki fajny. Twarde krzesła i jedzie dłużej. Buźki będziemy mieli wystawione na słońce. Trawers na Cichą, do grani w stronę Pośredniego Goryczkowego. Półeczka od wyciągu do grani. Nowa półeczka do góry kotła. Szeroko jak na warunki terenowe. Wszystko ogrodzone siateczkami. Co za luksusy? Nic tylko śmigać. Kociołek równiutki. Ale czym bliżej szyjki, to śnieg bardziej miękki. Po południu już tu przypiera się słońce. Widzisz to jest szyjka. A to jest stok Pośredniego Goryczkowego. Stok poryty esami śladów od samej góry. Deskarze!. Trawers do Świńskiego Kotła też założony. Dzisiaj jest śnieg raczej dość pewny. Podłoże było stare i dość cienkie. Nie napadało zbyt dużo śniegu i wiązał się z podłożem. Lawina raczej nie poleci. Nie znaczy to, że w innym miejscu w Tatrach lawiny nie polecą. Taką prywatną prognozę można sobie zawsze robić.
     
    Zatrzymujemy się na Bulce. Ooo! Jaki szeroki stok poniżej.? Siata jak z PŚ. Cuś jednak za mało śniegu. Tu trzeba uważać, bo sporo tu kamieni. Trasa fajna, urozmaicona, ale warunki gorsze niż na Gasienicowej. Śnieg jest mokry i ciężki. To jest słynny mostek. Jak brakuje śniegu, to tym żlebem można dojechać aż do tego miejsca. W żlebie jest go zawsze więcej. Koniec! Ale gorąco! Jedziemy na górę. Niziutkie krzesełko. Czasami jeździło się od Bulki, tędy, obok tej podpory. To jest taki mały żlebek. Ale już zarósł świerkami. Tu na Goryczkowej jest zimno, często wieje. Jak uruchomili ten wyciąg to dawali tzw. ornaty. Były to dwa, zszyte krótszymi bokami, koce. W środku była dziura na głowę, taki ornat. Wiara wtedy nie miała tych różnych gorteksów. Jeździło się w portkach elastycznych. Na górze oddawało się ten ornat. Jak padał śnieg to ornaty nasiąkały nim? Zamarzało to wszystko, sztywniał ornat i stały takie postacie w kolejce do wyciągu. Z góry ornaty jechały na dół na krzesełkach. Ładowali to na kupę i nieraz spadały po drodze. Po kilku latach zrezygnowano z nich. Zresztą pojawiły się kombinezony narciarskie. Szczyt mody.Widzisz ten żleb. Z tego żlebu zeszła lawina. Przeszła przez las i zasypała schronisko na tej polanie. Zginęli prowadzący schronisko - małżeństwo Polakowie i zdaje się trzech żołnierzy służby granicznej. Wyciąg sobie jedzie. Właśnie w tym miejscu, jak jechałem, usłyszałem takie charakterystyczne stęknięcie. Mówiłem ci o tym. Całe to zbocze się zmarszczyło i zaczęło zsuwać do szyjki. Zasypało kogoś? Nie, bo lawina była bardzo wolna. Czoło zatrzymało się niedaleko Bulki. Gdyby doszła do tego żlebu mogłaby się rozpędzić i rejonie mostka mogłoby być źle.
     
    Zrobimy sobie taki portrecik na tle Świnicy. Bliżej tego sznurka. Nie bój się. Tu nie ma nawisu. Nie wpadniesz z nim do Cichej. We mgle ktoś dawniej tam mógł zacząć zjeżdżać, albo pojechał na ubraniu po stoku. Do ludzi  drogę miał długą. Dolina jest długa.
     
    Znowu jesteśmy na dole. Wiesz co, ja już nie jadę - mówi żona. Boli mnie kolano. Dobra odpoczywamy. Kawka? Wysokogórska? Cena też wysokogórska. Ale upał. Jestem wycięta. Na Gąsienicowej z piętnaście. Tu dwa. Dla mnie dość. Wiesz - mówię- tu się przychodziło z Kuźnic, jak uruchomili wyciąg. W niedzielę, jak się przyszło od dziewiątej, to w ciągu dnia można było zjechać pięć, sześć razy. Kolejka zaczynała się oo, za tamtą podporą, szła łukiem przez polanę, następnie od dołu stacji i do krzesełka. Ile się stało? Godzinę, półtorej. Ale można się było ładnie opalić. Kasprowy to historia polskiego narciarstwa. Tak historia. Kto dawniej jeździł w Alpy z Polski? To jest jedyna taka alpejska góra. Jeździł tu Bachleda, gdy był jednym z najlepszych na świecie. Później jeździły Tlałkówny.
     
    Nawet mam pewien wątek rodzinny związany z tą górą. Rodzice pobrali się w Zakopanem. Mam parę zdjęć z ich ślubu. Na nich miejscowi w tradycyjnych strojach. Tato przywędrował do Zakopanego z bratem, z dalekiej wsi. Rozeszła się wtedy po Polsce pogłoska, że budują kolejkę na Kasprowy i można zarobić. Pracował przy tej budowie. Później budował stare schronisko w Dolinie Pięciu Stawów. Tu poznał mamę. Niestety wojna spowodowała, że musieli opuścić Zakopane i stracili oszczędności, za które zamierzali kupić dom.
     
    Skoczę na górę. Zjadę ze dwa razy. Ostatni zjazd. Moje kolano zaczęło lekko boleć w tym samym miejscu, co żonie. Zaraźliwe? Muszę uważać. Na trawersie do kotła mały tłumek z przedszkola. Przedszkole nosi nazwę Małgorzata Tlałka-Szkoła Narciarska.
     
    Poniżej esa, na nartostradzie, ładny widoczek na góry. Mam jeszcze jedno zdjęcie w aparacie. Szybciutko, bo słońce schowa się za chmurą. Aha. Tędy na Kalatówki. Tu na Kondratową. A tu się zabił goprowiec z Zakopanego. Stok żaden. Gość doświadczony. Były tu takie belki. Wpadł na nie...
     
    Było nieźle, Było świetnie. Kiedy tak świetnie się mi jeździło, jak dzisiaj na Gąsienicowej? Na pewno nie w zeszłym roku na początku maja na Kicusiu. Rano było tam, owszem, równo, ale tylko przez chwilę. Później słońce i tłum robił swoje. Kilka lat temu w Val di Sole, ale tylko w jednym miejscu w Ponte di Legno. Ale wtedy nie miałem karwingów. Śnieg, dzisiaj, miał być trudny? A jak będzie, gdy warunki będą bardzo dobre? Musimy tu parę razy w zimie wpadać, jak Hausner, albo inny nie pozbawi nas przyszłych, pewnych dochodów.
     
    A teraz ciekawostka.  Lawina na Goryczkowej.  Czternasty kwietnia, godzina druga po południu. Jedziemy z moją ŚP żoną wyciągiem do góry. Słyszę takie głuche „stęknięcie”. Odwracam instynktownie głowę w prawo i widzę, że całe zbocze Pośredniego Goryczkowego się marszczy i urywa nieco poniżej szczytu. Granicą obrywu był wyżłobiony trawers do Świńskiego Kotła, do którego tu też często jeździłem. Być może wcześniej w tym dniu…
     
     




  2. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 26
    Baku, Kijów
    Dwudziestego trzeciego września
    Rano lecimy do Baku. Samolot jest już znacznie większy.  Odrzutowiec TU-135. Pogoda kiepska. Widać z góry szare pustynie, potem pojawia się morze. A na nim wieże naftowe. Morze Kaspijskie jest płytkie. Pomiędzy wieżami biegną nad wodą pomosty. Wież przybywa, jest ich coraz więcej, lepiej też już widocznych, bo samolot schodzi w dół. Pomostów też przybywa. W wodzie stoi już cały las wież. Widać Baku. Plątanina pomostów dąży w kierunku miasta. Lądujemy.
    Po obu stronach drogi z lotniska do miasta wieże i rury do transportu ropy.  Biegnące po ziemi we wszystkich możliwych kierunkach. Jesteśmy w Baku. Idziemy spacerkiem nad morze. Ładna zatoka i przyjemny bulwar z restauracyjkami.
    Mamy nieco miejscowego grosza, po udanym handlu. Herbatę podają tu z dużych samowarów.  Trochę na sposób afgański. Dostaje się duży, ceramiczny czajnik herbaty i do tego szklaneczkę. Na spodku leżą kawałki cukru, które się ssie, popijając ze szklaneczki gorącą, gorzką herbatą.
    Ma tu być ładne stare miasto. Zobaczymy więc, jak to jest w praktyce. Już nieco się naciąłem na Samarkandzie. Orbis organizował tam wycieczki i pisano dużo u nas, jaka tam jest  egzotyka i wspaniałe zabytki. W czasie powrotu z  Hindukuszu nieco sobie tam pospacerowałem. Z dużym jednak rozczarowaniem.
    Widzimy mury miejskie Baku. Od trzynastego do dziewiętnastego wieku. Dość prymitywnie to tu restaurują. Stare miasto jest wewnątrz nich.  Wąskie uliczki. Meczet. Jakieś fragmenty dworu Szirwanszacha. Zdaje się szesnasty wiek. Nic specjalnie ciekawego. Może już jestem zepsuty po Iranie i Indiach.
    Hotel jest najbardziej luksusowy, jaki  mamy w  ZSSR, ale otrzymany po małej awanturze. Jest telewizor. Niestety, tak jak w Taszkiencie - zepsuty. Łazienka nieco zdewastowana. Ale za  to z gorącą wodą.
    24.09.
    Lecimy dziś do Kijowa. Wczoraj w Inturiście,  przy kupnie biletu lotniczego, wyrażono wielkie zdziwienie. Skąd my znaleźliśmy się w Baku? Nie mieliśmy prawa tu być!  Z Termezu powinno się nas było wyekspediować najkrótszą drogą do Polski.
    A mnie chodziło po głowie, że mając sporo rubli jak na mnie, moglibyśmy ewentualnie polecieć sobie do Irkucka i zobaczyć Bajkał. Jedno z moich marzeń. Zarzuciłem tą myśl, bo nie chciałem stresować żony, dodatkowym opóźnieniem i niewiedzą, gdzie jestem. I tak była wystarczająco zestresowana moich wyjazdem do Indii. Wiedziała przecież z praktyki w Iranie, jakich niespodzianek można się spodziewać w czasie takich wojaży jak nasze. Teraz wiedziała, że już wracam do domu. Pisałem kartkę o przewidywanej trasie powrotu.
    Teraz tu w Baku było już wiadomo, że nad żaden Bajkał byśmy nie polecieli. Nie sprzedano by nam biletów. Kasjerka na lotnisku w dalekim Termezie była zdaje się nie bardzo gramotna  i nie powinna nam była sprzedać lotu do Baku, Tylko wprost do Kijowa przez Taszkient. No więc musieli z konieczności nam załatwić jak najszybciej lot do Kijowa, by „inostrańcy” nie włóczyli się po terytorium bratniego kraju.
    Lecimy razem z jakąś polską wycieczką starszych pań, które tu węszą za złotem. My też powęszymy. Bo co robić z rublami, które kupiliśmy za dolary, w pośredni sposób, poprzez chusteczki dla Uzbeczek?  Kupimy złoto czternastokaratowe, bo tylko takie tu sprzedają  i sprzeda się go u nas u Jubilera.
    W sumie cała operacja, biorąc u nas czarnorynkowy kurs zielonego, daje pewne dobre przebicie. Musimy sobie, jak jest okazja, powetować nieco straty, poniesione w Indiach przez głupią żądzę przygody. Nie lepiej to byłoby siedzieć w domu i ciułać na samochód?  Podliczając te kilka eskapad - do Iranu, Afganistanu i Indii zebrałoby się może na jakąś, giełdową Skodę.
    Samolot znów inny. Tym razem Ił-18. Turboodrzutowy. Mam szczęście. Znowu mam miejsce przy oknie. I to właściwej strony. Czteromotorowy. Spoglądam przez okienko na skrzydło z przyczepionymi dwoma potężnymi silnikami. Każdy ma  ogromne śmigło z czterema łopatami.  Nagle łopaty skrajnego silnika zaczęły się pomału obracać. Szybkość ich wzrosła i z silnika buchnął bury dym.
    Silnik zaskoczył. Obroty śmigieł  gwałtownie wzrosły. Już nie było widać pojedynczych obracających się łopat, tylko lekko drgające w miejscu śmigieł  powietrzne koło. Silnik grzmiał. Przyszła potem kolej na  następny, a  z drugiej strony na  pozostałe dwa. Koncert czterech potworów zagłuszał wszystko. Samolot drgał. Po uniesieniu się powietrze drgawki ustały, ale huk i wirujące koła za oknem pozostały.
    Lecimy najpierw na północ, omijając łańcuch Kaukazu, od strony Morza Kaspijskiego, a potem wzdłuż tego łańcucha na zachód. Właściwa strona dla mnie jest ta, z której widać góry. Oglądam wspaniałą panoramę  ośnieżonych gór. Wprawdzie trochę daleko, ale widać nieźle.
    Nie leci też tak wysoko, jak duże odrzutowce. Wysokość gór wzrasta. Widać jakąś dużą grupę. Może to Uszba? Opisywana często w literaturze górskiej zalodzona grupa górska w Kaukazie.
    Potem widać potężny, dwuwierzchołkowy szczyt o łagodnych stokach. Wiem doskonale jak się nazywa - Elbrus. Najwyższy szczyt Kaukazu. Też podobno wygasły wulkan jak Demawend w Elbursie. Zaledwie niższy do niego tylko kilkadziesiąt metrów. Ale za to potężnie zalodzony. Tylko to on może być. Widać doskonale przełączkę między szczytami. Po minięciu tej góry samolot bierze zwrot na północ i Kaukaz znika. Widok był wspaniały. Białe chmury w dole i białe góry na horyzoncie. Kończy się moja indyjska przygoda.
    Epilog
    Co mi pozostało w pamięci po poznaniu Indii? Zaledwie po ich dotknięciu, a raczej muśnięciu. Pozostała wdzięczność Stwórcy, że się urodziłem w Polsce, a nie w Indiach! Byłem wykształcony, miałem pracę. Mieliśmy mieszkanie M-4 i telewizor czarno-biały. Wprawdzie się często psuł, ale zawsze udawało mi się go naprawić. Mieliśmy syna i nawet nowy samochód  Syrenę.
    W niedzielę, a potem nawet w sobotę, bo Gierek pozwolił na sześć wolnych sobót w roku, jechaliśmy do Okocimia, gdzie mama spędzała z moją siostrą wakacje. W zimie były wypady na narty. Byłem szczęściarzem życiowym. Spłynął na mnie ogromny spokój. Nasze polskie problemy były jakieś małe, nikłe, bez porównania w stosunku do tego, co tam zobaczyłem.
    Ceny
    Termez - 5 rubli za przewóz kutrem po Amudarii do Ajratanu w Afganistanie.
    ● Afganistan
    Ajratan - Mazar-i Szerif - 30 Afs(afgani-waluta w Afganistanie).
    Hotel w Mazar-i Szerif – 30 do 60 Afs.
    Mazar-i Szerif – Kabul(ok. 600 km) - wynajęta taksówka – 100 Afs plus bagaż(pow. 20 kg – 15 Afs za 7 kg).
    Hotel w Kabulu - 25 Afs(Friends Hotel – Shar-I Nau).
    Kabul – Peszawar(ok. 500 km) - 100 Afs, plus opłata za bagaż jak z Mazar-i Szerif.
    Wymiana: 1$ = 43 do 45 Afs
    ● Pakistan
    Peszawar Hotel, ok. 5 Rp(rupii pakistańskich).
    Peszawar – Lahore – 25 Rp autobus(może wrosnąć do 40 Rp – zależnie od pojazdu).
    Hotel w Lahore – 6 Rp.
    Lahore – Amritsar – pociąg - ok. 6  Rp.
    Wymiana 1 $ = 9,5 Rp
    ● Indie
    Przelicznik; 1 $ = 8,7 R .W niektórych rejonach Indii  dawano za dolara nieco ponad 9 R
    Amritsar – Deli – pociąg - ok. 26 R(rupii indyjskich).
    Hotel(w stylu indyjskim) w Deli – 2 do 10 R.
    Deli – Chandigarth – pociąg (266 km)- 18 R.
    Chandigarth – Manali –autobus(300 km) - 23 R, plus bagaż.
    Manali – Hotel – 6 R.
    Manali – Keylong – Darcha (170 km)– 13 R.
    Hotel w Keylong – 3 R.
    Kulis – 25 do 30 R na dzień do 30 kg.
    Koń(muł) – średnio 25 R na dzień – 60 kg.
    Pociąg na trasie Dehli – Madras – Trivandrum – Bangalore – Bombay – Janhsi  - Dehli- 7500 km. Bilet specjalny zakupiony w Boroda House p. 35. Tzw. circular ticket – 196,9 R.
    Ceny autobusów – średnio- ok. 6 do 8 R za 100 km.
    Ceny pociągów – 40 R za 1000 km(2 klasa-sypialny), plus opłata za rezerwację miejsca 5,5 R
    Autobusy miejskie 30 pesa(z podziału rupii na 100 części).
    Potrawy w Indiach
    Mutton biriyani – ryż z baraniną(kawałkami), cebulką i kapustą – smaczny.
    Reis biriyani – ryż po wegetariańsku do tego 4 do 6 różnych bardzo ostrych sosów - podawany na południu Indii.
    Porotta albo Barotta – bardzo smaczne placuszki o różnych wymiarach, zależnie od okolicy – spotykane tylko na południu.
    Puri – też smaczne placuszki o dość różnej konsystencji – sprzedawane na północy.
    Placuszki z ryżu(południe) – niezbyt smaczne.
    Czapati(Chapati) – placki z mąki i wody, cienkie i o smaku przypieczonego ciasta na makaron – północ kraju.
    Jajka – sadzone, gotowane, omlet.
    Ryba z curry, ryba pieczona – południe, wybrzeże.
    Napoje
    Herbata z mlekiem – całe Indie
    Kawa(naturalna) z mlekiem – więcej na południu, gdzie jest tańsza od herbaty z mlekiem
    Mleko słodzone(bawolic, kozie)
    Napoje butelkowane – cola, fanta, woda sodowa i jeszcze inne – raczej słodkie
    Owoce
    Piru – owoc podobny do jabłka, ale smaku bliżej nieokreślonym, smak może pośredni między papierówką a dynią
    Ananas
    Orzech koksowy – dojrzały posiada mało mleczka a dużo miąższu. Niedojrzały gasi dobrze pragnienie. Zawiera ok. trzy czwarte szklanki mleczka. Są z grubsza biorąc - podłużny i podobny kształtem do orzecha laskowego – tylko b. duży.
    Banany – duże i małe żółte, zielone, czerwono-brązowe.
    Jabłka – tylko północ.
    Gruszka-jabłko? – smak podobny do gruszki.
    Mango – sezon lipiec, sierpień.
    Pomarańcze – mało soczyste i smaku gorszym od tych kupowanych w naszym kraju.
    Cytryny – malutkie z cienką skórką(limonki).
    Japoński owoc – czerwony, podobny do pomidora o zwartym miąższu. Zatyka jak niedobra gruszka.
    Winogrona.
     
                                                                                                                            
     
     
  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 25
    Termez, Taszkient
    Dwudziestego drugiego  września
    Przed małym budyneczkiem portu lotniczego w Termezie, gdzie kupiliśmy bilety na lot do Baku,  rośnie kilkanaście drzew. Pod nimi jest czajchana.  Czajchaną nazywamy wszystko, gdzie sprzedają herbatę i coś do jedzenia. Zresztą nazwa wywodzi się od czaju i  chyba domu. Nazwa nie łączy się koniecznie z budynkiem. Może to być miejsce pod drzewami.
    Tu nie ma budynku. Tylko jakby duży stół, bardziej przypominający szeroki, niski podest z desek. Na nim dywan. Można sobie na tym usiąść, jak komu wygodnie.  Do jedzenia są tu, jak  i w Afganistanie, szaszłyki z baraniny. Piecze je facet, na rożnie w kształcie podłużnego koryta z blachy, wypełnionego  gorącym węglem. Smakowicie sobie skwierczą kawałki mięsa z cebulą i jeszcze czymś tam, ponabijane na drut. Obracane co pewien czas dla równomiernego przypieczenia.
    Jesteśmy w Związku Radzieckim i nie dziwią mnie stojące na dywanie znajome butelki z jakimś, zapewne mocnym płynem. Towarzyszą im szklanki z grubego szkła. Widok tych butelek za niedaleką  Amudarią, w afgańskiej czajchanie, byłby zupełnie abstrakcyjny.
    Że facet robi świetne szaszłyki, to czuje się  nosem. Andrzej przynosi z pobliskiego sklepu wino. Nie mamy  wyboru, jest tylko słodkie. Popijemy sobie przed lotem do tych szaszłyków. Interes z chusteczkami poszedł  nam wczoraj nadzwyczajnie dobrze. Wypijamy. Od strony butelek z wódką dolatują do nas zachęcające głosy, aby się koniecznie do nich przysiąść. Też, jak mi się zdaje, czekają na ten sam samolot.
    Stakan, czyli szklanka, zostaje napełniona nieco ponad połowę. Należy to wypić jednym ciągiem. Smaczny ten szaszłyk. Pijący zamawiają kolejne u „rożnownika”. Łatwo się rozmawia po rosyjsku w takim nastroju. Nie warto nawet pisać, że słoneczko świeci, bo w Termezie świeci sobie, tak bez przerwy, przez calutki cały dzień od kilku miesięcy. Miły jest za to cień pod drzewami i  perspektywa przyjemnego lotu do Baku, bez nudnej jazdy pociągiem przez  stepy.
    Po trzeciej półlitrówce, wypitej wspólnie z gościnnymi ludźmi,  czuję że za chwilę będę leżał pod tym niskim stołem. Przepadnie bilet lotniczy. Musimy się od nich odczepić! Jeden z nich ma samochód i proponuje, że zawiezie nas na stacje kolejową, gdzie zostawiliśmy w przechowalni nasze plecaki. Nie dziękujemy,  pojedziemy autobusem do miasta.  Po wyjściu z autobusu wymiotuję.
    Dopada nas  facet z Wołgą. Przyjechał jednak za nami. Koniecznie  chce nas jeszcze kawałek podwieźć  na  stację. Jakoś w końcu odczepiliśmy się od niego. Ale dzięki za dobre chęci. Nie mam wcale ochoty jechać taksówką, której kierowca jest kompletnie urżnięty, mimo, że to radziecki człowiek. Idziemy z Andrzejem między domy. Siadamy pod płotem i rzygamy.
    W pobliżu sterczy z ziemi rurka  z  kranikiem.  Okoliczni mieszkańcy biorą sobie zapewne stąd wodę. Głowa, raczej głupi łeb, pod kran i zrobiło mi się lepiej. Stara kobieta, która to widzi, mówi do nas coś tam w stylu - rebiata, rebiata.
    Rebiata za mocno się zetknęły z cywilizacją radziecką. Pierwszy raz w życiu tak się upiłem. Gorąco i zmęczenie też swoje dołożyły. Bardzo rzadko piję wódkę. Według polskiej miary jestem prawie abstynentem. Według rosyjskiej – to już zupełnym.
    Samolot jest niezbyt duży - AN 245. Niektórzy pasażerowie też wyglądają na lekko wstawionych. Lecą także ci z naszego stolika. Mam miejsce przy oknie. Nie leci wysoko. Najwyżej na wysokości kilku kilometrów. Widzę  niezbyt  wyraźnie jakieś wypalone góry. Rude i  brązowe. Głowę mam ciężką i  słabą ostrość widzenia, po tych ekscesach w czajchanie.  Przed Taszkientem trochę rzuca.
    Lot do Baku mamy jutro, o ósmej czasu miejscowego. Jesteśmy pod opieką Inturistu i  miejsce w hotelu mamy zapewnione. W Związku Radzieckim nie można tak sobie szukać hotelu, będąc „inostrańcem”. Dostajemy za pięć rubli pokój w hotelu dla wojskowych, tuż przy lotnisku. W pokoju jest toaleta z prysznicem i duży telewizor. Gałka kanałów się w nim coś kiwa. Niestety nie będzie atrakcji. Zepsuty. Wieczorem chodzimy sobie trochę po śródmieściu Taszkientu. Sklepy już pozamykane.
  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post24
    Kabul
    Dziewiętnastego września
    Kabul to jest dla mnie miasto, gdzie można wypocząć. Człowiek czuje się tu prawie jak w domu. Mamy już połowę drogi za sobą. Dużo jest tu teraz Polaków. Zwęszyli interes. Kupują kożuchy i inne rzeczy. Nawet starsze panie się tu zapuszczają. Dojazd nie jest trudny, jak się załatwi samolot przez ZSRR i ma się lekki bagaż. Kabul się zna.  
    Na bazarze Sikhowie wymieniają walutę. Trzy i pół rubla za jednego dolara. Czterdzieści trzy i pół afgani za jednego zielonego. Chustki kaszmirowe, które świetnie idą w Termezie, kosztują 135 „afsów”(afgani). Uzbeczki powariowały na ich punkcie. Poprzetykane „złotymi” nitkami idą jak woda.
    Produkcja zdaje się japońska. W każdym razie robią je znacznie dalej na wschodzie. Przebicie jest kilkukrotne, takie mamy informacje od kolegów alpinistów. Mimo długich targów handlarze nie chcą spuścić. Kupuję cztery chustki. Andrzej zaś dwadzieścia.
    Po południu przychodzi do nas chłopak, pełniący rolę menedżera hotelu. Ma dziecko chłopca, siedmiomiesięcznego, który bez przerwy wymiotuje i ma biegunkę. Był z nim trzy razy u lekarza i nie pomogło. Mówi, że bardzo lubi małego. Rozumiemy z Andrzejem jego uczucia. Też przecież jesteśmy ojcami. Tłumaczę mu, że jest niebezpiecznie dawać dziecku leki, gdy się nie jest lekarzem. Widocznie jednak ma duże zaufanie do Europejczyków. Mamy tylko Mexaform i węgiel. Mexaform jedna czwarta tabletki, trzy razy dziennie. Potłuc i zmieszać z mlekiem.
    Wieczorem sprzedaję na bazarze aparat fotograficzny Leszka, kolegi, z którym pracuję w  biurze projektów. Kupuję za to trzy chustki. Pożegnalna kolacja. Kebab i herbata. Dyskutujemy z chłopakami hotelowymi. Chcemy się obudzić o czwartej trzydzieści. Obiecują, że obudzą. Wcale w to nie wierzę.
    Mazar-i Szerif
    20.09
    Obudziliśmy się dlatego, że Andrzeja bolał brzuch, po wczorajszej kolacji. Te bóle są spowodowane gwałtowną zmianą odżywiania. Jarskie w Indiach i ostre. A tu baranina z tłuszczem. Bardzo zresztą sycąca.
    Autobus już stał, jak przyszliśmy. Pełny  Afgańczyków i pełen bagażu na dachu. Rano w Kabulu już jest chłodno. Jesień i dwa kilometry nad poziomem morza robią swoje. Od okna ciągnie zimny wiatr. Ładny wschód słońca.
    Wjeżdżamy w dolinę pod  Salangiem. Szczyty już są oświetlone słońcem, a w dolinie jeszcze cień. Wszystkie czajchany zamknięte. No cóż ramadan! Przełęcz  Salang, a ściślej kilkuset metrowy tunel pod przełęczą. Strategiczna droga, łącząca północ kraju z Kabulem. Zimno. Za  przełęczą  mały postój. Jemy zimny Pulao.
    Zjazd w dolinę rzeki Kunduz. Na polach trwa zbiór ryżu. Tu ryż zbiera się chyba tylko raz w roku. Klimat jest w zimie ostry. Krajobraz dookoła jest smętny. Zniknęły resztki zieleni. Wszystko zżółkło, spopielało. Nawet drzewa, w pobliżu domów, są pokryte kurzem. Wszędzie kurz. Afganistan w jesieni jest zakurzony.
    Mijamy miejsce naszego biwaku z przed trzech lat, następnie miasteczko Chulm i  dojeżdżamy do Mazare-i Szarif. Herbaty, oczywiście nie ma. Dopiero po szóstej. Miasto jest bardziej ortodoksyjne niż Kabul.
    Jutro przeprawa przez Amudarię. Rosjanie obiecali nam, że zabiorą nas do portu. Wieczorem zjadam świetną zupę. Niezbyt tłusta o smaku zupy ogonowej z torebki. Do tego kawałki baraniny i sałatka z pomidorów. Zupę je się z chlebem. Tutejszym. Widzę ją po raz pierwszy. Może ją jedzą tylko w czasie Ramadanu. 
    Potrawy w czasie postu różnią się, jak mi się zdaje, od codziennych. Widzę gdzieś zsiadłe mleko. Jedzą winogrona. Dużo się teraz piecze specjalnych placków i ciast. W pozostałym okresie jedli tylko Pulao i Kebab.
    21.09
    Rano awantura z posługaczem w tym dennym hotelu. Woda jest tu tylko okresowo i nie podoba mu się, że się za długo myję. Jest tak bezczelny, że ogląda mnie od strony ustępu. Może jest ciekawy, jak wygląda nie obrzezany facet. Mam ochotę mu przylać, ale to mogłoby opóźnić nasz wyjazd.
    Rosjanie nam robią niemiłą niespodziankę. Autobus jest pełny i nas nie biorą. Do Termezu jedzie teraz większa grupa Polaków. Razem jest nas dziewięć osób. Załatwiamy za osiemset „afsów” autobus. Mamy z Andrzejem tylko dziewięćdziesiąt. Resztę nam pożyczą rodacy, ale w zamian za ruble.
    Amudaria bardzo opadła. Wyszły ogromne łachy. Lodowce w górach przestają się topić. W Hindukuszu Wysokim zbliża się zima. Góry to przecież siedmiotysięczne. Kuter lawiruje między łachami. Polaków jest na nim jest szesnastu, reszta Rosjanie.
    Po odprawie granicznej i celnej na radzieckim brzegu, szukamy z Andrzejem hotelu. Niestety nie ma miejsc. Mamy jeszcze do spuszczenia chusteczki. Cenna rzecz.  Szybko dowiadujemy się, gdzie można je sprzedać. Wiozą nas tam samochodem.
    Andrzej dość dobrze mówi po rysyjsku i podpuszcza Uzbeka, że chcemy się napić herbaty. W rezultacie przynosi  Pulao, Nany(placki) i zieloną herbatę.  Do tego wymuszamy na nim koniak. 
    Potem następuje  handel. Chusteczki oceniają kobiety. Są właściwe, te które tu idą. Ponieważ w Kabulu były różne. Tęga Uzbeczka sięga za obfity biust i  wyjmuje gruby, zwinięty plik rubli i odlicza Andrzejowi i mnie odpowiednią sumę. Niewiele jej z niego ubyło. Tyle rubli jeszcze nie miałem, to dla mnie prawie fortuna.
    Rano pojedziemy sobie na lotnisko. Kupimy za to bilety do Baku przez Taszkient. Czytałem już coś o Baku. Stolica ropy nad Morzem Kaspijskim. Wieże stoją podobno w morzu. Dla inżyniera - takiego jak ja – ciekawostka techniczna. Chwalono tam też ładne, stare miasto. Nocujemy u uzbeckiej rodziny.
     
     
     
     
  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 23
    Ameba
    Szesnastego września
    Rano w biurze turystycznym dostajemy prospekty z rejonu Bombaju. Douczę się kulturalnie. Potem szukamy ambasady afgańskiej, aby dostać wizy na powrót. Upadła  wiec wersja powrotu przez Iran. Jest zbyt ryzykowna. I może trwać nie wiadomo ile czasu. Ta część Iranu od granicy z Pakistanem jest praktycznie pustynią i bardzo rzadko zamieszkana. Jest tam jedyna droga, która prowadzi w kierunku gór Zagros. Środek Iranu to prawie całkowita pustynia.
    Nie mam też czasu, ponieważ jeszcze z  przylądka napisałem do mojego kierownika pracowni w biurze, że proszę o ewentualny bezpłatny urlop, gdy nie przyjdę do pracy następnego dnia po urlopie. Nie przyjdę! Nie wiadomo, gdzie jest pracownik? Nieusprawiedliwiona nieobecność, bumelka  i dyscyplinarka.
    Napisałem, że do Polski mamy około trzynaście tysięcy kilometrów(„zgzakiem”) i stąd nie wszystko się da przewidzieć. Wracamy więc przetartym szlakiem. Wizy będą na jutro, z tym że musimy jeszcze jechać w stronę Comonwelth Place, aby wymienić forsę.
    W naszej ambasadzie dostajemy informację, gdzie możemy się zbadać na obecność ameby. Gdzie jak gdzie, ale  tu powinni mieć dobrych fachowców. Szukamy następnie poleconego lekarza, który bada, czy się  ma amebę. Doktor Kuhrana nazywa się ten pan. Adres - D-64 Defence Colony, obok hotelu Vikran.
    Doktor jest sympatyczny i ma bardzo ładną laborantkę. Studiował w Kijowie. No to pogadamy po rosyjsku – pomyślałem!  Nie pogadamy, bo rosyjski to zna pan doktor, a my mówimy rosyjskim, w jego polskiej wersji.  Rosjanin by się domyślił. Ale pan doktor nie, ponieważ zna porządny, literacki język.
    Wracamy więc do języka Angoli. Andrzej robi od razu kupkę na miejscu. Mnie nic nie wychodzi, chociaż  laborantka wręczyła mi małe naczyńko i dyskretnie wskazała ubikację. Trudno się mówi. Przyjdę jutro rano.
    Kolejnym punktem dzisiejszego dnia jest muzeum. Dużo rzeźb, płaskorzeźb, obrazów. Podzielone na okresy historyczne(kultury). Zaczyna się od prehistorii, potem kultura Harappy i Mohenjo-daro w dolinie Indusu. Następnie Ariowie, Kuszanie i tak dalej, aż do czasów obecnych. Nie zdążyłem do końca obejrzeć. Muzeum jest bardzo duże.
    17.09
    Rano ożywiona dyskusja w hotelu,  hosstelu, campingu – jak prawidłowo nazwać to miejsce. Zdaje się, że  nazwa jest używana w zależności od potrzeb. Bez starego nie wydadzą nam naszych rzeczy, które u niego zostawiliśmy dwa tygodnie temu. Może będzie o jedenastej. Pojechał na urlop poza Deli.
    Paszporty w wizą afgańską dostajemy  w południe. Potem wizyta na poczcie. Nic dla mnie nie ma. Po drugiej jesteśmy u lekarza. Wyszedł. Laborantka pochodzi z  Kerali. Ma więc sporo do domu, że trzy tysiące kilometrów. Nie wie, gdzie są wyniki. Przychodzi pan doktor.
    Dostajemy certyfikaty opisane po angielsku. Nie mamy ameb, ale nasi koledzy niestety złapali. To jest ta  dwójka,  z którą Andrzej zawarł znajomość jeszcze w Warszawie. Też objechali Indie. Tylko, że oni pili wodę na stacjach, a my nie.
    Na każdej prawie stacji stały  takie duże stągwie z gliny. Glina ma pory i dobrze chłodzi wodę. U dołu był kranik i przyczepiony na łańcuszku metalowy kubek. Pisało na tej stągwi „drinking water”- woda do picia. Hindusi wysiadali z gorącego pociągu, więc chciało się im pić. Tak więc z troski o człowieka przygotowywano dla nich taką możliwość.
    Wysoko w górach, gdzie jest zimno, woda była pewna. W dużych miastach, można było domniemywać, że wodociągi miały wodę  kontrolowaną. Czym mniejsza miejscowość to zaufanie nasze do wodociągu   malało. Inne źródła, poza wodociągiem, nie wchodziły w rachubę. Z tym, że surowej wody nigdy nie piliśmy. Tylko płyny z kapslowanych butelek.
    Niemniej trzeba było myć zęby, czasem myć owoce. Mieliśmy środki(chlor) do odkażania wody. Ale na ile były one skuteczne? Nie było mi to wiadomo. Jedynie zaufanie miało się do gotowania, z tym że praktycznie już nie mieliśmy takiej możliwości. Przeszliśmy całkowicie na miejscowe, „restauracyjne” wyżywienie.
    Plecak horolezkę mi wydano. Lekko zapleśniały skórzane paski. Starego dalej nie ma. W nocy pojedziemy do Amritsaru. Pożegnalny spacer po Deli. Zwiedzamy świątynię Jinistów(Dźinistów). Ta religia wyodrębniła się około dwa tysiące lat temu z Buddyzmu. W środku małe sanktuaria, w których widzimy postacie Buddy.
    Powtarza się motyw - Budda w otoczeniu dwóch nagich mężczyzn. Wchodzimy do dużej sali, która pełni rolę czegoś w rodzaju „zakrystii” Na ścianach bardzo duże obrazy. Centralne miejsce zajmuje portret nagiego mężczyzny. Trwają tu przygotowania, jakby do posiłku, dla większej liczby osób. Świątynia jest bardzo czysta.
    Następnie wizyta w „Red Fort”- Czerwony Fort. Duża budowla z czerwonego piaskowca. Nie robi na mnie specjalnego wrażenia.  Andrzej usiłuje sprzedać aparat fotograficzny – niemiecką  Praktikę. Nie chcą  dać gotówki, tylko kamienie półszlachetne, których począwszy od Afganistanu,  jest tu zatrzęsienie.
    W nocy w pociągu do Amritsaru  nie mogę spać. Jestem cały zlany potem. W przedziale jest bardzo gorąco.
    Pakistan, Afganistan
    18.09
    Rano jedziemy dalej z Amritsaru do Lahore. Stacja graniczna. Odprawa przebiega bez kłopotów, ale celnik, przeglądając paszport, sprawdza czy mam aparat fotograficzny. Gdyby go nie było, należałoby opłacić cło. Wydajemy ostatnie rupie. Dalej mają wartość papieru. Kupujemy ostatnie tanie banany.  
    Lahore. Znów jesteśmy w Pakistanie. Plecaki zostawiamy na stacji. Decydujemy się na autobus, na dalszą drogę. Włóczę się po bazarze. Miejscowe knajpy strasznie brudne. Masy much. Plącze się po ulicach jakieś bydło. Zjadam porcję szaszłyków z plackami. Wreszcie dobry kawałek mięsa. Na deser kupuję kilo gruszek, które obierając scyzorykiem  zjadam, siedząc obok kościoła protestanckiego. Jest to jedyne miejsce, gdzie można usiąść.
    Po drodze na stację autobusową sprzedaję swego rosyjskiego Feda za sto dziewiętnaście rupii, ale pakistańskich. Autobus odjeżdża o dwudziestej. Przed odjazdem wypijam kilka szklanek ciepłego mleka. W nocy jest zimno. Marznę w cienkiej koszulce. Autobus jedzie bardzo szybko do Peszawaru. Gdzieś koło czwartej nad ranem zjadamy placki w przydrożnej knajpie. Gorące i smażone na oleju. W Peszawarze  jesteśmy przed szóstą rano.
    Gruby ryksiarz wyczuł interes i za dziesięć rupii wiezie nas do miejsca, skąd odjeżdżają afgańskie autobusy do Kabulu. Autobusy już stoją, a w autobusie nasi przygodni znajomi z Amritsaru - Anglicy, Amerykanie. Małżeństwo z dwu i pół letnim dzieckiem.
    Żeby wykupić bilet trzeba mieć wizę wjazdową do Afganistanu. Nie dostaniemy, niestety,  herbaty ani czegoś do jedzenia. Post. Zaczął się Ramadan. Od szóstej rano do szóstej wieczorem nic nie jedzą i nie piją.
    Nasi zagraniczni znajomi zostali w Peszawarze. Tutejsi ryksiarze tak się wycwaniaczyli, że wożą ich od hotelu do autobusu, do konsulatu. Wiedzą gdzie, co trzeba załatwić. Oczywiście cena za rykszę wzrasta dwukrotnie
    Przed wyjazdem mała awantura. Przejeżdżający inny autobus, obok naszego, urwał mu lusterko wsteczne. Kłótnia trwała pół  godziny. Wreszcie jedziemy. W autobusie są wolne miejsca. Z nami jedzie tylko dwóch „białych” z dużym instrumentem muzycznym. Kupiony zapewnie w Indiach.
    Jedziemy znów w górę w stronę przełęczy Khajber. Za nami zostaje zieleń, palmy, banany, mango. Jednym słowem tropik. Gorąco jeszcze będzie, ale to już będzie upał pustynny. Granica pakistańsko-afgańska jest warta powieści. Znów całe masy cinkciarzy. Kurs rupii pakistańskiej jest niski. Tracę przy wymianie na afgany parę dolarów. Dolar też poszedł w dół o dwa afgany.
    Urzędnicy na tej granicy są bardzo leniwi. Celnikowi nie chce się zupełnie coś robić. Dane z paszportów do dużej księgi za niego wpisują sami klienci. Kontrola paszportów tak wygląda,  że jeden z typów przepisuje z nich dane  na maszynie i rzuca wściekły je potem po stole. Widać, że z powodu podróżnych ma dodatkową robotę.
    Teren dookoła nas wygląda jak wypalony. Przez te dwa miesiące, gdy byliśmy w Indiach, nastąpiły tu duże zmiany.  Góry  dookoła  zupełnie wyschły. Znów przejeżdżamy przez miasteczko Dżelalabad. Herbaty, oczywiście, nie dostaniemy – ramadan. Zjadamy z Andrzejem duże placki biszkoptowe, jeszcze z Pakistanu. Potem zjadam kilo wspaniałych winogron. To był błąd - za dużo i zbyt łapczywie.
    Do zasnutego kurzem Kabulu dojechałem z bólem żołądka. A tu, jak na złość, nigdzie nie ma herbaty. Wreszcie ją dostajemy w jakiejś czajchanie. Ładuję w siebie węgiel, Hydroxinum i Mexaform. To jeszcze pozostało nam z zapasów naszej apteki. W Friends Hotelu wymiotuję całą menażkę. Wszystkie absolutnie winogrona ze mnie wyszły. Jest mi zimno i mam dreszcze. Śpiwór puchowy to jednak świetna rzecz, nawet w ciepłym klimacie.
  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 22
     
    Adżanta
    Czternastego września
    Jalgaon(Dżalgon) typowe indyjskie prowincjonalne miasteczko, choć ludności liczy zapewne nie mniej od Krakowa. Wychodząc z pociągu idziemy kładką nad torami do hali dworcowej. Jesteśmy wyżej i widzimy halę z góry. Jest bardzo wczesny ranek. Z góry posadzka hali wydaje się być usłana szczelnie szarym płótnem. Nieco zaspani dostrzegamy jednak, że to są szare szmaty, z pod którym wystają bardzo chude ludzkie nogi. Hala służy za miejsce do spania. Wracając pod wieczór z Adżanty była jeszcze pusta. Po ulicy gonią czarne, brudne świnki. Targ owocowy,  góry pomarańcz, bananów, jakieś dyniowate owoce.
    Wysiedliśmy w Jalgaon, aby zwiedzić Adżantę(Adjanta).  Do naszego dzisiejszego celu jedziemy  dalej autobusem. Na każdym postoju do autobusu dosłownie rzucają się sprzedawcy, różnych orzeszków, groszku, bananów. Towarzyszą im żebracy. Tu każdy klient, potencjalny posiadacz gotówki, jest na wagę złota.
    Nasza jazda wokół tego subkontynentu przypomina polowanie na zabytki. Poczytałem sobie w domu nieco o sztuce indyjskiej. A i prospektów tu nie brakuje. Szkopuł w tym, że jeden zabytek od  drugiego  leży w odległości pięćset, czy tysiąc kilometrów.
    Adżanta. Jest to kanion małej rzeki Wakhora, położonej na wyżynie Dekan. Posiada ona, po swojej orograficznie lewej stronie, wysoki mur skalny, ciągnący się na pewnej przestrzeni.  W  skale tej wykuto, między drugim wiekiem przed nową erą i szóstym-nowej ery, około trzydziestu grot. Służyły jako świątynie buddyjskie(czajtie) i miejsca zmieszkania w klasztorze (wihary). Pokryte były wewnątrz malowidłami, znanych pod nazwą fresków z Adżanty. W kilku z nich zachowała się jeszcze ich część.
    Niektóre posiadają wspaniałe portale, zachowane w niezłym stanie. Tematem jest głównie Budda. Całość robi duże wrażenie, między innym ze względu na ogrom włożonej pracy, aby to precyzyjnie wykuć w dziewiczej skale.
    Wracając kupuję sobie na pamiątkę rozłupane kawałki opalu. W środku są ametysty. Zabarwione na fioletowo kryształy kwarcu. Wieczorem mamy pociąg do Dehli. To już ostatni odcinek z  siedmiu tysięcy pięciuset kilometrów. Nie mamy rezerwacji, ponieważ przerwaliśmy jazdę w  Jalgaon, aby zwiedzić Adżantę.
    Na stacji nie ma miejscówek na nasz pociąg. Wiemy już z poprzednich jazd, jak wyglądają wagony typu „open”-bez  rezerwacji. Lepiej ich unikać za wszelką cenę. Spróbujemy wejść bez miejscówki do wagonu z rezerwacją. Czasem ktoś wysiądzie na niedalekiej stacji. A może konduktor ma zamelinowane jakieś miejsce?
    Konduktor nie chce nas wpuścić do wagonu. „No place gentelments”- nie ma miejsca panowie.  Tłumaczę, że kończy się nam wiza i musimy być w Dehli. Nie jest to całkiem prawda, ale nie będzie sprawdzał paszportów. Nie i nie! Więc „dżentelmeni” wpychają się na siłę do środka i wyciąga nas za chwilę stamtąd  policjant, wezwany przez konduktora.
    Sąsiednie wagony „otwarte” są dokumentnie zapchane. Przez drzwi się nie da wejść. Na szczęście ich okna nie mają, typowych w indyjskich pociągach  poziomych prętów. Staliśmy my się na chwilę obiektem zainteresowania  jadących w  pociągu. Pasażerowie w środku „otwartego” zrozumieli naszą trudną sytuację i pomagają nam jak mogą,  przy wciskaniu się przez okna. A jest ono wielkości jednej czwartej okien w naszych pociągach.
    Byliśmy w takim typowym przedziale, gdzie jak  już pisałem,  mając miejsce do spania, miało się po jednej stronie trzy twarde ławki do spania. Po drugiej - drugie trzy. Tak więc jesteśmy w takim przedziale z tym, że teraz tu jest ponad dwadzieścia osób, na pewno z tobołami. Dokładnie tego nie widać,  bo jest wieczór a w wagonie palą się tylko jakieś mizerne lampki.
    Mamy więc niezłe atrakcje na koniec podróży. Do Deli mamy co najmniej dobę jazdy. Jadą z nami  pasażerowie o wyglądzie Tybetańczyków. Z całego towarzystwa tylko oni wzbudzają we mnie zaufanie. Tłumaczą nam, że siedzący na ławce bezzębny dziadek niedługo wysiada.
    W Indiach niedługo, to pewnie tak jak i u nas, u górali – bliziutko, kawałecek panie. Na razie siedzę na jakiejś skrzyni dziadka, a Andrzej na tobołku Tybetańczyków. W następnym przedziale jedzie grupa policjantów. Jeden siedzi na podłodze po turecku, przyciskając do ławki karabin. Co stacja, to okna zostają zamknięte, żeby grupa żądnych miejsc nie wtargnęła do środka.
    Po kilku  godzinach tych atrakcji wysiada dziadek i ja też - przez okno. Biegnę do wagonu z rezerwacją. Są miejsca! Będzie można spać i jest nadzieja, że nie okradną. A do Deli jeszcze osiemnaście godzin jazdy.
    Kradzieże to też był swego rodzaju problem. Opisywano u nas różne historie, które się przydarzyły Polakom w indyjskich pociągach. Znanemu operatorowi i podróżnikowi ukradziono wszystkie wartościowsze rzeczy. Mimo, że miał je wszystkie przy sobie. Do pociągu wsiadła orkiestra. Zaczęła grać i przeciskać się przez wagon. Zrobił się rozgardiasz, ścisk. Chłop stracił dokumenty, pieniądze i sprzęt filmowy.
    Mam specjalną malutką saszetkę na paszport, książeczki szczepień, pieniądze. Trzymam to na pasku  pod spodniami, w strefie między pępkiem i  zewnętrznym dowodem męskości. Mam nadzieję, że w tłoku nikt mi tu łapy nie włoży.
    15.09
    Trochę się wyspałem. Niżej mam niesympatyczną, starą babę. Coś do mnie gada.  Ma o coś pretensje. Andrzej, śpiący na środkowej, składanej na dzień ławie, miał rano awanturę. Śpiący niżej facet zażądał złożenia półki Andrzeja, bo on chce siedzieć. Andrzej sprowadził konduktora. Ten wyjaśnił, że noc w indyjskich pociągach trwa  formalnie do szóstej. Anglicy nauczyli ich znakomicie biurokracji a  i  przy okazji porządku.
    Jest pogodnie, ale bez zbytniego upału. Krajobraz monotonny. Właściwie częścią tej trasy jechaliśmy już do Madrasu. Kółko się zamyka. Dalsza cześć dnia przechodzi bez specjalnych wrażeń.
    W hotelu, to znaczy w dwu namiotowym  hosstelu, nas rozpoznają. Starego nie ma. Zostawiliśmy tu parę rzeczy u niego. Nie wydadzą nam. Mamy do dyspozycji na noc tylko jedno tutejsze łóżko na dwóch, z plecionki na drewnianym stelażu. Po losowaniu przypada ono Andrzejowi, a mnie pozostało spanie na materacu plażowym na ziemi.
     
     Zdjęcia:
    1.  Adżanta, widok_1. Następne widoki bardziej w prawo. Zdjęcia były robione z  niewielkiego wzniesienia po drugiej stronie rzeczki Wakhora(niewidoczna niżej w zieleni).
    2.  Adżanta, widok_2.
    3.  Adżanta, widok_3.
    4. Budda, Portal_1. Tematem jest głównie Budda.
    5  Budda, Portal_2.
    6. Budda_lotos. W pozycji lotosu.
    7. Wnętrze, Stupa. Stupa(„kapliczka”) wewnątrz świątyni buddyjskiej(Czajtie)
    8. Restauracja wejścia jaskini. Dzisiaj widać w sieci skutki restauracji. Przykładowo, ze Stupy na poprzednim zdjęciu, usunięto widoczne tu plamy.








  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 21
    Bombaj
    Jedenastego września
    Rano wita nas duże miasto Bangalore. Ładny dworzec. Pociąg do Bombaju mamy za dwie godziny. Śniadanie - bo mamy ranek następnego dnia - składa się z omletów i kawy. Na deser banany, które tu są wyjątkowo tanie. Osiem sztuk za rupię, czyli za dolara było by ich osiemdziesiąt.
    Pociąg znów jest wąskotorowy. Jedziemy do stacji Miraj(Miradż) a tam przesiadka do Bombaju. W sumie trzydzieści sześć godzin jazdy do tego miasta.  Krajobraz mało ciekawy. Wjechaliśmy już na wyżynę Dekan.  Monotonię jazdy urozmaicają,  od czasu do czasu pojawiające  się jakieś małe, skaliste wzgórza. Porośnięte są rzadkimi drzewkami.
    Jest dość chłodno i pada czasem deszcz. Temperatura dwadzieścia kilka stopni. To wszystko z powodu wysokości na poziomem morza. Niżej jest ze dwadzieścia stopni więcej. Mnie  też jest chłodno i dostałem kataru.
    O dwudziestej pierwszej dwadzieścia wyjazd  z Miraj do Bombaju.   Na szczęście, mamy miejsca do spania. Dzisiaj zjadłem dziewiętnaście bananów. Krajobraz w dalszym ciągu monotonny. Jadąca z nami w przedziale rodzina hinduska częstuje nas ciastkami domowego wyrobu. Jedno jest słodkie i zrobione z orzecha kokosowego. Drugie – to precelki  zrobione z kokosa i ryżu, smażone na oleju. Potem jeszcze częstują nas czapati, tylko na słodko.
    12.09
    Jak ten czas leci! Z Dehli wyjechaliśmy pierwszego września. A my ciągle jedziemy i  jedziemy. Mamy w plecakach prymus, benzynę, menażki. Więc na śniadanie robimy sobie  jajka sadzone. Potem sześć bananów i tradycyjne kawy.   
    Dobrze, że przynajmniej banany tanie. Jest to w pewnym sensie moje główne pożywienie. W ciągu dnia dochodzę nieraz do dwudziestu sztuk. Idealny owoc na te tropiki. Pożywny i  idealnie sterylny. Wystarczy delikatnie paluszkami odwinąć,  począwszy od czubka, skórkę i środek jest nieskażony. Ręce dotykają wszystkiego. Okazje do ich umycia są tylko w  hotelu. Zresztą woda też tu jest podejrzana, nawet z kranu. I myj tu, na przykład, winogrona.
    Banany są różne, w zależności od rejonu. Zagięte, prawie proste, pękate i  duże, malutkie i o skórce różowawej. W Dehli były tanie i głównie te najczęściej spotykane - to znaczy zagięte i zielone. Jadąc w kierunku na południe - drożały. Pomarańczy tu prawie nie ma. Też dało by się je jakoś pozbawić skóry, bez dotykania wnętrza.
    Przez wagon przeciągają bez przerwy jacyś grajkowie. Śliczna była trójka – chłopak około dziesięciu lat, dziewczynka siedem, osiem z wyglądu, z  chłopczykiem czteroletnim. Dziewczynka była bardzo ładna. Przeciąga sporo niewidomych. Jeden z nich miał coś w rodzaju mandoliny z dwoma strunami.
    Wieczorem pociąg zaczął zjeżdżać z Dekanu w stronę Bombaju. Zrobiło się mokro i zielono. Ładnym krajobrazem kończył się płaskowyż. Jedziemy teraz  przez Gatty Zachodnie. Tak nazywają się geograficznie „zbocza”, którymi opada wyżyna Dekan w stronę Zatoki Arabskiej. Teren jest poryty głębokimi dolinami, porośniętymi bujną roślinnością.  Widać liczne wodospady.  Pociąg, jak wąż,   przewija się przez ten  malowniczy, zielony krajobraz. Zbliża się wieczór. Ciemność w tropikach następuje nagle, bez ostrzeżenia, jak u nas stopniowo następującą szarością  po zachodzie słońca.
    W miarę zbliżania się do Bombaju narastał we mnie jakiś podświadomy niepokój. Nawet nie wiem dlaczego, bo nigdy nikt mnie nie ostrzegał przed Bombajem. I rzeczywiście! Po wyjściu z dworca miasto przywitało nas od razu slumsami. Ohydne budy zrobione z byle czego, potem jakieś wyludnione domy, ludzie śpiący pokotem na ulicy, albo pod miniaturowymi daszkami ze szmat, przyczepionymi do ścian. Domy, które wyglądały jak mrowisko, ciemne, ohydne zaułki.
    Ledwo wyszliśmy ze stacji i już się do nas przyczepili.  „Cheap hotel”, tani hotel, przenieść bagaż - jaki? Bo mamy tylko plecaczki. I temu podobne zaczepki. Dość porządny hotel, obok  dworca. Nie ma miejsc. Idziemy, chyba tutejszą główną ulicą. Nie ma hoteli. W jednym są miejsca, ale za trzy dolary.
    Dotychczas kosztowało nas to średnio nieco powyżej  połowy „one”(jeden dolar). Boimy się zapuścić w boczne ulice. Wyglądają ponuro. W jednym miejscu leżą jakieś strasznie chude krowy. W innym coś, mało apetycznego  cieknie z budynku wprost na ulicę. Z pewnością  kanalizacja. Bez przerwy ktoś nas zaczepia. Jest dziesiąta wieczór.
    Jest wreszcie hotel za półtora dolara. To jest chyba jedyne bezpieczne miejsce w tym mieście. Stary przyjmujący nas  ma wygląd doświadczonego sutenera. Hotel, mimo  że przy głównej ulicy jest ohydną budą. Mieszkamy na drugim, albo też wyższym piętrze. Trudno jest stwierdzić, na którym,  bo przy każdym zakręcie wąskich schodów są jakiś pokoiki. Co za miasto! Zobaczymy jak wygląda w dzień.
    13.09
    Nie lubię nocy. Dzień jest jednak znacznie przyjemniejszy. Uliczki, które wczoraj wyglądały ponuro są trochę przyjemniejsze. Mimo to dzielnica, którą oglądamy, ma wygląd slumsów. Domy brudne. Między nimi płynące ścieki. Na ulicy nawóz. Za to banany są bardzo tanie, dwanaście sztuk za rupię. Znajdujemy, po dłuższym szukaniu miejsce w porcie, z którego płynie kuter do Elephanty. Tam jest świątynia, która nas głównie interesuje w Bombaju.
    Woda w porcie jest brudna. Na redzie dużo statków, oczekujących na wejście do portu. Bombaj od strony morza wygląda nawet przyjemnie. Przy nabrzeżu stoją wysokie reprezentacyjne budynki, z czasów potęgi wyspiarskiego imperium. Po godzinie dobijamy do małej przystani. Wróciliśmy na stały ląd, bo Bombaj właściwie leży na półwyspie.
    Proponują nam lektyki. Do świątyni idzie się w górę, po schodach. Lektykę nosi czterech kulisów. Świątynia jest ciekawa. Typu groty hinduskiej, wykutej w skale. Ma trzy sanktuaria, w których jedyną rzeźbą wysoką na prawie metr i stojącą w środku pomieszczenia jest phallus. Poświecona jest Bogu Sziwie, którego symbolem jest to męskie narzędzie zapładniania. Liczy sobie od tysiąca trzystu do tysiąca czterystu lat.
    Przed wieczorem zapuszczamy się w dzielnicę bazaru. Choć na dobrą sprawę wszystko tu jest bazarem. Brudno. Jakieś domy, podobne do naszych bloków, które wybudowało chyba miasto dla koczujących na ulicy. W otworach okiennych, bo okien w nich nie ma,  widać kłębiące się mrowisko ludzkie.
    Zaczepiamy młodego człowieka o wyglądzie wskazującym, że zna więcej niż kilka angielskich słów. Wyjaśnia, że faktycznie miasto zbudowało te domy. Ale do tych, co w nich zamieszkali, przyjechali krewni z dalekich wsi. Nie wypada odmawiać krewniakowi, nawet dalszemu. Ponieważ budynek nie jest z gumy, więc powstał ten efekt mrowiska.
    Na ulicy koczują całe  rodziny. Coś sobie pitraszą na ognisku pod murem. Cały dobytek to kilka szmat i jakiś osmolony garnek. Szczególnie mi żal dzieci w wieku mojego syna Darka. Brudne, ubrane jedynie w podarte majtki, leżące na gazecie, albo kawałku folii. Wydaje się, że śpią, a obok tętni życie miasta, jeżdżą auta, autobusy, słychać krzyki ludzkie. Nie wiadomo, kto je spłodził i kto je żywi. Ich wychowanie i wyżywienie, jeśli tak można to nazwać,  przejęło obojętne środowisko dookoła nich.
    Złakomiłem się na dużego ananasa. Gorszy od tego z Madurai, nie jest tak słodki. Ale ważne, że ma dużo soku. Siedzę pod dworcem i  scyzorykiem obieram go, wydłubując z niego wszystkie ciemne zagłębienia. Robię to ostrożnie tak, aby nie dotknąć palcem miąższu.  Ucinam scyzorykiem delikatnie kawałek. Nabijam na scyzoryk i do buzi. Pełna higiena spożywania tego rarytasu tropików. Jedziemy dzisiaj dalej pociągiem, do Jalgaon.
    Zdjęcia:
    1.  Bombaj ulica.  Ulica w reprezentacyjnej części miasta, w pobliżu portu. Domy z okresu potęgi brytyjskiego imperium. W głębi nowoczesne wieżowce.
    2.  Życie na ulicy_1. To zdjęcie i następne to też Bombaj. Nie ma potrzeby ich komentować.
    3. Życie na ulicy_2



  8. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 20
    Koczin
    Dziewiątego września
    O dziewiątej wyjeżdżamy z Trivandrum do Ernakulam. Po drodze przesiadka w Villon. Pociąg jedzie przez lasy palm koksowych. Miejscami wśród zagajników palmowych widać laguny, ze strasznie brudną wodą przy brzegach. Pola ryżowe. W jednym miejscu odbywa się zbiór ryżu w innym - sadzenie.
    Ryż, w zależności od klimatu się sadzi i zbiera do czterech  razy w roku. Każdy kawałek ziemi jest tu wykorzystany, albo pod palmy kokosowe, albo pod pola ryżowe. Między tym wszystkim są upchane domy. Dużo tu jest tej wody. Z Gór Kardamonowych płyną w stronę Morza Arabskiego krótkie, ale obfite w wodę rzeki.
    Po drodze do Ernakulam odwiedzamy Fort Cochin(Koczin). Atrakcją są tu bardzo ciekawe sieci do łowienia ryb. Dawniej, za panowania brytyjskiego, byli tu Chińczycy. Sieci są chińskie. Konstrukcja przypomina ogromnego żurawia z  powiązanych pni bambusa. Na  szczycie wiszą cztery ramiona na których u dołu jest  podwieszona sieć, o orientacyjnych wymiarach dwanaście na dwanaście metrów. Moje  inżynierskie oko to oceniło. Na przeciwnym końcu żurawia znajduje się przeciwwaga z owiniętych linami kamieni. 
    Z żurawia po stronie sieci zwisają  cztery grube liny. Sieć obsługuje czterech rybaków. Opuszczają ją do wody, ciągnąc za liny i następnie, zwalniając liny, sieć wynurza się z wody. Jeżeli w momencie wynurzania nad siecią jest ryba, to już jest złowiona. Obserwujemy połów. Co drugie, trzecie zanurzenie przynosi łup w postaci jednej, lub dwóch małych rybek. Podobno są w stanie średnio złowić około dziesięć kilogramów dziennie, wartości sto rupii, czyli z dziesięć dolarów. Tak nas informuje młody człowiek, który prowadzi nas następnie na smażoną rybę.
    Rybę smarzoną sprzedaje facet w budzie, w pobliżu żurawi,  zrobionej z bambusa i liści palmowych. Do tego pozwalamy sobie na dwie szklaneczki araku, który nam poleca szef interesu.  Dobry, ale zbyt rozcieńczony wodą.  W czasie konsumpcji informuje nas, że umarł Mao-Tsetung. Niemożliwe! Umarł Mao! Jako dowód przynosi nam gazetę w języku angielskim. Faktycznie! Na pierwszej stronie duże zdjęcie Mao, w czarnej obwódce.
    Rachunek jest wysoki. Droga była ta rybka. Stary  coś na ucho szepcze Andrzejowi, który nie zna angielskiego, więc potem mnie. Tłumaczę Andrzejowi o co chodzi i wybuchamy śmiechem. Ma do sprzedania książki seksualne.
    Po morzu pływają łodzie z małymi żagielkami. Wyglądają jakby były zrobione z pęcherza.  Czasem przepłynie, całkiem blisko, do niedalekiego  portu, a może z portu, bo nie wiemy, gdzie ten port jest, duży oceaniczny statek.
    W autobusie do Ernakulam towarzyszy pasażerom grajek i jednocześnie  śpiewak. Mały chłopiec śpiewa, akompaniując sobie małymi klapkami. Wczoraj w pociągu też mieliśmy takiego śpiewaka, tylko że niewidomego. Jego klapki miały jeszcze brzękadełka. W pewnym momencie wskoczył do pociągu czyścibut. Obszedł cały wagon, ale bez rezultatu. Wtedy odłożył szczotki i pastę i zaczął śpiewać, akompaniując sobie klepaniem po brzuchu. Rezultat tego wysiłku był też finansowo mizerny.
    Niewiele dzisiaj ujechaliśmy,  zaledwie dwieście dwadzieścia kilometrów. W Ernakulam zostajemy do jutra. Wieczorem kolacja składa się z ryby „Fish  and curry” i  Porotta(Borotta). Do tego smaczne placuszki. Wymiary ich zależą do okolicy. Do popicia jak zwykle kawa. Nie mogę zasnąć. Coś mnie gryzie i jest gorąco. Nie pomaga wentylator pod sufitem. Dwa razy chodzę pod prysznic i mokrej piżamie kładę się na łóżku. Pobolewa mnie wątroba. Andrzeja też. Podobno to jest objaw ameb.
    09.10
    Nic ciekawego nie zanotowałem w dzienniczku rano w Ernakulam. Po południu  jedziemy dalej pociągiem do Bangalore. To duże miasto indyjskie, położone przed wjazdem na Wyżynę Dekańską. Do Bombaju pojedziemy przez Dekan.  Krainę na południu  Indii, położoną  na średniej wysokości  tysiąca metrów.
    Wyjazd poprzedzony jest bieganiem z jednego końca pociągu na drugi i kłótniami z konduktorami w poszukiwaniu wolnego miejsca do spania.  Krajobraz za oknem, wolno sunącego po jednym torze pociągu, taki jak  wczoraj do południa.
    Jedziemy dalej przez stan Kerala. Podobno najpiękniejszy w Indiach. Laguny – i „pola ryżowe w wodzie mokną, bawoły groblą ciągną wóz…”. Tak było w piosence Połomskiego. Budziła tęsknotę za tropikiem. Za jego pięknem i egzotyką.
    Przez przesuwające się okno pociągu widzimy ten tropik. Jest piękny, to prawda, z daleka. Ale ma też drugą stronę. Nędza, ciężka praca na polach ryżowych. Nawet to, że laguny są ładne na zdjęciu, a nie w bezpośrednim zetknięciu się z nimi. Z ich brudną i pełną zarazków wodą.  Ale o  tym  piosenka nie mówi.
    Zdjęcia:
    1. Załoga żurawia.  Po całym dniu pracy, „zmuszanie” sieci, aby się zanurzyła do  wody(wynurzała się sama), można było zarobić 10 dolarów, ze sprzedaży ryb. 
    2. Żurawie.  W mieście Cochin, stan Kerala.
    3. Statek.
    4. Sprzedawca ryb.
    5. Waga. System ważenia bardzo popularny od Iranu do Indii.
    6. Rybak. Ten zdaje się pracował solo. Ale zdaje się nie łowił ryb. Miał łopatę i może wykopywał coś jadalnego przy wodzie.
    7.  Arak. Serwowany pod smażoną rybkę w tej budzie.
    8. Riksza. Nie było problemu, aby dotrzeć do domu, gdy się wypiło za dużo araku.
     
    patę
     







  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 19
    Komorin
    Siódmego września
    W Trivandrum plecaki zostawiamy na stacji w przechowalni bagażu i jedziemy na przylądek Comorin, po polsku Komorin, a tu zwany Kanyakomari. Jest do niego kilkadziesiąt kilometrów. Autobus jedzie przez zagajniki palm kokosowych.  Na których, wysoko u góry, wiszą pęki zielonych owoców.  Wzdłuż całej drogi stoją domy. Na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów  droga przypomina długą, miejską ulicę.
    Instalujemy się w miejscowym hotelu. Jak zwykle pada najpierw podstawowe pytanie, czy jest  woda i czy jest bez przerwy. Nie jest podgrzewana, ale ciepła. Taka już jest w tym klimacie. W tej łazience był jeszcze kranik z umywalką,  a nad  nim nieco zdezelowane lustro.
    Byliśmy na przylądku. Powietrze jest chłodniejsze i wieje lekki wiatr od Oceanu Indyjskiego. Dość daleko w oceanie  sterczą skały. Do równika mamy tylko osiem stopni  szerokości geograficznej. Przelatuje mi przez głowę myśl, czy mi się jeszcze uda w życiu być dalej na południu?
    Na dużej skale, ze sto metrów od lądu, zbudowano mauzoleum hinduskiego filozofa i poety Swami Vivekanada. To wiemy z posiadanych prospektów. Miał podobno zwyczaj przebywać tu na przylądku i siadywać na skale, kończącej na południu subkontynentu jego ojczyznę. Od oceanu idzie silna fala. Po prawej stronie Zatoka Arabska, po lewej-Bengalska. Na wprost otwarty ocean. Za to na  południu, najbliższy większy ląd, nie licząc Madagaskaru, to Antarktyda.
    Rano na morzu widać było masę łodzi. Rybacy przy brzegu pomagali sobie wiosłami. Potem rozpinali prymitywny, ciemny żagiel, przymocowany do reji zamocowanej u góry na bambusowym maszcie
    Po południu zwiedzamy wioskę rybacką. Na plaży leżą łodzie wykonane z powiązanych ze sobą pni palmowych,. Na uliczkach, między domami wiszą, przymocowane do pni palm porozciągane sieci. W jednym miejscu skupisko ludzi. Targ. Rybacy przynoszą połów. Na długim drągu niosą nadziane, wiszące ryby. Duże, nieznane z pyskami, w których sterczą zęby jak małe piły. Na brudnym piasku porozkładane są małe rybki, podobne do sardynek.
    Ludność miejscowa to Drawidowie. Drawidowie są zaliczani przez antropologów ras do rasy czarnej. Do której też są zaliczani Aborygeni z Australii.
    Wśrodku wsi stoi duży katolicki kościół. Pamiątka po kolonizacji. Tu najwcześniej docierały statki z Europy. Na horyzoncie widać słabo zarysy Cejlonu. Wieczór jest piękny. Księżyc oświetla ocean, z którego sterczy teraz więcej skał. Pora odpływu. Na skałach kraby, muszelki, jakieś małże w skorupkach. Próbuję je oderwać,  ale są niesamowicie przyssane do skały. Brodzimy boso po wodzie.
    Zastanawiam się nad ewentualna kąpielą. Że w wodzie mogą być rekiny i inne grożne stworzenia  to wiem. Ale tak tylko kawałeczek od brzegu.  Po namyśle odrzucam ten zamiar. Może być silny prąd ciągnący w stronę oceanu. Falka jest spora. Tu nikogo nie będzie interesować,  jak będę miał kłopoty w wodzie. Lepiej nie ryzykować.
    8.09
    Wracamy do Trivandrum. Hotel za pięć rupii z tym, że drugie pięć dodatkowo jako zastaw. Pisze się tu godzinę przybycia. Dokładnie o tej samej godzinie następnego dnia mamy się wynieść, aby nie płacić za dwie doby.
    Hotele w Indiach, jak się zorientowałem, dzielą się z grubsza na dwie kategorie: europeen style i  indien style. W stylu europejskim i indyjskim. Nie wiem jak wygląda styl europejski, ponieważ zaczyna się od pięciu dolarów w górę. Co jest dla nas ceną abstrakcyjną. Może ma w ustępie europejski-sedes do siedzenia. Styl indyjski ma ustęp kucany, tak samo, jak w Iranie, Afganistanie i praktycznie wszędzie tu na wschodzie. Zresztą chyba lepiej kucać, niż trzymać własną pupę w miejscu, gdzie różne takie egzotyczne robiły sobie dobrze. Wszelki dotyk jest niebezpieczny.
    Hotel w Trivandrum jest taki typowy, indyjski. Pokój z ceratowymi leżankami. Wielki wentylator z dużymi czteroma łopatami pod sufitem. Na ścianie regulator biegów. Można sobie wolniej, lub szybciej mieszać powietrze w pokoju. Okno się otwiera do środka, bo na zewnątrz ma kratę. Zresztą, co jest za oknem, to nas  zupełnie nie interesuje. Z pewnością nie jest to widok z hotelu pięciogwiazdkowego na Lazurowym Wybrzeżu.
    Najważniejsza jest woda. Mam kilka bawełnianych podkoszulków. Wychodzę z pod prysznicu, wkładam wyprany i zaraz piorę ten, co go zdjąłem. I tak w kółko, parę razy na dobę. "Wyższe" kategorie łazienek(taka jak na przylądku) mają coś w rodzaju umywalki, ze zdezelowanym lustrem. Ale to jest zbyteczny gadżet. Lusterko do golenia wożę ze sobą. Na nogach nosimy sandałki. Skarpetki to też zbyteczny i szkodliwy gadżet.
    To cała filozofia ubioru w klimacie, gdzie nawet w nocy, temperatura nie ma ochoty spaść poniżej trzydziestu kilku stopni. A w dzień  osiąga na ulicach miast sporo ponad czterdziestkę, w cieniu. W słońcu przekracza pewnie pół setki stopni „C”. Po pytaniu o wodę oglądało się  pokoje. O`key! Najważniejsza rzecz, cena za dobę – to było pierwsze pytanie przy wejściu. Nie powinna  była przekraczać jednego dolara.
    Po południu jedziemy do akwarium morskiego. Rozczarowanie!  Szumna reklama i trochę rybek. A przecież w tym oceanie żyją cuda. Chodzimy potem po plaży. Wzdłuż niej leżą łodzie. Południe i nikt nie łowi. Mężczyźni  grają w karty w cieniu drzew. Co chwila spotykam gówna. Po prostu robią sobie kupy na plaży, licząc, że ocean to zabierze. Zaczepiają nas dzieci, pokazując  na brzuchy. Znaczy, że są głodne i potrzebują pieniędzy. Nawet źle nie wyglądają. Ryb tu chyba nie brakuje. Są bezczelne. Nic tylko money, money. Pieniądze, pieniądze.
    A tak w ogóle to tu na południu wszyscy  są strasznie natrętni. Pieniądze, wszyscy chcą pieniędzy. Dzisiaj, po raz pierwszy dałem małemu dziesięć pesa(rupia się dzieliła na pesa). Przyczepił się, powtarzając bez przerwy babu, babu. Trącał mnie i Andrzeja.  W końcu ustąpiłem. Miał wypracowaną dobrą metodę, bo nazbierał całą garść drobnych.
    Trwa tu bez przerwy bezlitosna, straszna walka o byt. Kto jest słabszy, ma mniej szczęścia, jest spychany w dół. Aż w końcu, na zbyt wczesną starość, staje się szkieletem leżącym na ulicy, nie mającym już prawie sił do żebrania.
    Cholerny kraj. Spotyka się tu trędowatych. Pierwsze znamiona, to odbarwiona skóra, jasnoróżowa na nogach. Potem brak części ciała. Wracając z plaży widzimy takiego człowieka siedzącego na ulicy. Brak mu jednej nogi, a u drugiej – stopy.
    Zdjęcia:
    1.  Skały przylądka.  Dalej na południe jest tylko Ocean Indyjski. Pierwszy większy ląd to dopiero Magdagaskar.
    2. Łodzie na morzu. Poranny połów. Rybacy postawili trójkątne żagle. W takim  domku może podziwiał  ocean poeta indyjski Swami Vivekanada.
    3.  Przybicie do brzegu. Było pewnie łatwiejsze, niż wypłynięcie na połów.  Wypłynięcie obserwowałem w Madrasie.
    4.  Łodzie z pni palmowych. Materiału na łodzie nie brakowało. Palmy koksowe mają nawet odpowiednio wygięte pnie, zdjęcie dalej.
    5. Suszące się sieci.
    6. Naprawa sieci.
    7. Rybak. I jego sieci. Pod liścimi palmowymi leżą belki palmowe na łódź.
    8. Domy rybaków. Domy pod palmami. Kryte jej gałęźmi.
    9. Wioska rybacka. Na przylądku Komorin. To nie była biedna wieś indyjska z głębi lądu.
    Świadczą o tym widoczne domy. Łukowato wygięte, wysokie i gładkie pnie palm kokosowych. Widoczne zielone orzechy. Zbiór tych zielonych orzechów wymagał sporej ekwilibrystyki. Wyjść wysoko po gładkim pniu i odciąć orzechy. Miałem okazję się przyglądnąć tej pracy, gdy jechaliśmy z Trivandrum na przylądek.
    10. Domy rybaków.
    11. Połów. Nie wiem, co to za ryby. Wyglądają od ogona, jak małe rekiny.
    12. Ryby na głowie.  Może mamy na forum morskiego ichtiologa? I podpowie, co to za ryby?
    13. Drawidowie. Rodzinka Drawidów. Nie wiedziałem przed wyjazdem do Indii, że tu też żyje rasa czarna - Drawidowie. O Aborygenach w Australi to już wiedziałem. 
    14. Chłopiec z piłką.  Piłka co prawda bez powietrza. Ale to jest skarb dla malutkiego chłopca.
    15. Kościół. Tą część Wybrzeża Malabarskiego(wybrzeże Indii od strony Zatoki Arabskiej), od Goa do przylądka, kolonizowali Portugalczycy. Została po nich pamiątka. Nie tylko ryby były tu podstawą utrzymania się. Na zdjęciu są krowy. Żyli tu zapewne chrześcijanie, więc nie było problemów, że krowa jest święta.















  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 18
    Góry Kardamonowe
    Piątego września
    Pożegnanie z Ryśkiem jest zimne. Robi mnie i Andrzejowi  propozycje, aby z nim się zabrać. Wydaje się mu, że jak ma w kieszeni więcej zielonych i dużo czasu, to każdy ma te same możliwości. Zostaje na razie w Madrasie. Stąd w połowie września ma za sto dolarów zabrać się jakimś niewielkim stateczkiem handlowym do Singapuru. Załatwił sobie to już z kapitanem w porcie. Ma zamiar dotrzeć do Indonezji i wrócić przez Afrykę.
    Też bym tak chciał, gdybym miał dolary, nie pracował w biurze projektów, gdzie łaskawie zgodzono się na urlop bezpłatny, dołożony do zaoszczędzonego normalnego. W kraju została przecież Rysia z trzyletnim Darkiem. Za tysiąc dolarów można by było objechać świat. Do Indonezji statkiem, stamtąd do Japonii też stateczkiem.
    Przeskoczyć Ocean Spokojny do Ameryki. Na towarowym stateczku można coś tam robić, choćby czyścić  i zarobić parę dolarów. W Stanach też można  zarobić parę zielonych, jak twierdza bywalcy i do Europy. Robiłem sobie takie kalkulacje - marzenia w głowie.
    My(Andrzej i ja) natomiast jedziemy do Madurai. Do wagonu wpychamy się z Andrzejem na tak zwanego „chama”, ponieważ nie mamy rezerwacji. Proponują nam wagon typu „open”, (otwarty) - bez potrzeby rezerwacji miejsca do spania. Jest tu tyle ludzi, co śledzi w beczce. W tym klimacie jazda takim wagonem, to dla nas samobójstwo. Szczęściem współpasażerowie są mili i nie protestują, z wyjątkiem jednego typa w dziurawych skarpetkach.
    Pociąg wąskotorowy,  zwany ekspresem  Madras -Trivandrum jedzie przez kraj Tamilów. Na polach ryżowych wre praca. Po ścięciu ryżu zostały suche, twarde rżyska. Pokrywane są wodą, aby rozmiękły. Potem w tej wodzie brodzą  bawoły  ciągnąc swoje sochy. Na karkach rogatych, ciemnych zwierząt - zwanych indyjskim traktorem, zamocowano drewniane jarzmo. Od  którego biegnie do sochy długi mocny drąg. Socha to kawał  spiczastego kloca z zamocowanymi rączkami. Proste to narzędzie nie orze jak pług i nie odwraca skib. Tylko rozrywa namoczone korzenie ryżu i spulchnia ziemię.
    Z sochą mocuje się chudy człowiek, brodząc boso po kolana w błocie. Na innym miejscu, to niby zaorane sochą błoto, jest wygładzane  długą deską, ustawiona na sztorc, którą też ciągną  bawoły. Wyrównane w ten sposób błotko jest pokrywane cienką warstwą wody. Do tej wody kobiety wtykają wcześniej przygotowane sadzonki ryżu. Bardzo egzotycznie i kolorowo to wygląda.
    Ale tylko wygląda. Kilkanaście kobiet w kolorowych sari, z bosymi nogami w błocie, pochylone nad wodą w palącym słońcu, sadzi  to zboże tropików.  Sadzonki spięte w pęczki, roznoszą młodzi chłopcy. Każdą roślinkę należy w określonych odstępach wepchać w błotko ukryte pod wodą. Za rzędem  przesuwających się kobiet rośnie stopniowo zielona ruń, zasadzonego ryżu. Przed nimi jest część dziewiczego poletka czekającego na swoją kolej.
    Tło dla tej grupy barwnych, ciemnych, pochylonych nad wodą  kobiet stanowią zagajniki palm kokosowych i plantacje bananowców.  Jedziemy równolegle do wybrzeża w kierunku przylądka Komorin. Gdzieś tam daleko za cieśniną powinien już być Cejlon.
    Na horyzoncie majaczą Góry Kardamonowe. Nazwa pochodzi od rośliny, która jest znaną przyprawą. Są to góry całkowicie pokryte roślinnością. Sięgają do niecałych trzech kilometrów nad poziomem morza. Żyją w nich, między innymi, tygrysy. Obrazki dokoła  nas, jak z książki o tropikach. Niestety nie wszystko jest książkowo-różowe. Od okna leci gorący wiatr.
    Wieczorem jesteśmy w Madurai.  Przyczepia się do nas chłopak i natrętnie proponuje hotel. Nie chcemy i chodzimy razem z gówniarzem od hotelu do hotelu. Nigdzie nie ma miejsc. Co u licha!? Domyślam się, że szczeniak daje jakieś znaki za naszymi plecami. Go! Zjeżdżaj ! I okazuje się, że w następnym hotelu jest już miejsce. Noc jest gorąca. Madurai to chyba najcieplejsze miejsce na południu Indii. Leży w głębi lądu i nie sięga tutaj wpływ morza.
    6.09
    Z nieba leje się żar. W banku wymieniamy forsę. Niestety nie chcą mi rozmienić przy tym   pięćdziesięciu zielonych na mniejsze banknoty. Mam za duże banknoty i mogą być później  kłopoty w tym sensie, że lepiej jest wymieniać mniejsze sumy, bo kursy się nieco różnią w różnych miejscach.
    Ważniejsze jest jednak to, że lepiej jest mieć przy sobie dolary, niż równowartość miejscowej waluty, mającą za granicą wartość papieru. Rupie są niewymienialne. Dlatego strzeżemy naszych zielonych, jedynego naszego zabezpieczenia. Bez pieniędzy człowiek, szczególnie tu, staje się nikim.
    Po południu zwiedzamy Tirumli Kayah. Pałac pochodzi z siedemnastego wieku. Niezbyt ciekawy. Potem Meenakshi Temple. Świątynia nie jest dziełem sztuki. Ciekawe jest jedynie to, że jest czynna. Wchodzi się do niej przez hall, gdzie jest mnóstwo kramów. Dalej jest basen rytualny. Centralny punkt stanowi sanktuarium, gdzie miejscowa dewotka nie chce nas wpuścić. Jakiś gość interweniuje i możemy spojrzeć do środka.
    W głębi widać posążek Boga a przed nim długi stół. Dłuższą częścią skierowany do wejścia. Wzdłuż jednej dłuższej strony stołu stoją wierni. Po  drugiej  – kapłan z dziwną lampką  wykonujący  jakiś obrzęd, Przechodząc przy tym od jednego Hindusa do drugiego. Przed  wejściem czeka kolejka wiernych. Na wprost wejścia zamknięte ogrodzenie, w środku którego, na małym postumencie znajduje się posążek, jakby małego cielęcia.
    Ten motyw powtarza się prawie we wszystkich świątyniach. Oglądamy małe wewnętrzne kapliczki. Za ogrodzeniem są posążki przybrane szatami. W jednej kaplicy oglądam  bardzo duży posąg. Od  dołu budowa ciała kobiety z dużym gołym biustem i  głową z trąbą słonia, siedzącej na tronie. Wierni przystają i mówią kilka słów modlitwy. W świątyni składa się ofiary. Na  małych, płaskich koszyczkach znajdują się jarzyny, owoce, czy też specjalnie plecione wieńce. Niektóre sanktuaria są puste w środku. Filary ozdabiają maszkarony.
    Bramy wejściowe(Gopuram) są ozdobione  niesamowita ilością rzeźb. Trafiamy na taką bramę już  po restauracji. Posążki są  jaskrawo kolorowe, takie jakie dawniej były na wszystkich  Gopuram. Przedstawiają sceny, których treść jest mi zupełnie nie znana. Aby zorientować w tym wszystkim należałoby skończyć studia, ze specjalnością sztuka Indii. Nieco na ten temat poczytałem, ale to zdecydowanie za mało.  
    Idąc z powrotem do hotelu spotykamy krąg ludzi. W środku człowiek stojący jakby na głowie, tylko jej nie widać, ponieważ do szyji jest zupełnie zakopana w ziemi. Facet klepie się po brzuchu, a towarzystwo dookoła wybucha śmiechem. Wieczorem przez ulicę obok obok hotelu przeciąga mała procesja. Niosą obraz  oświetlony lampą i ubrany kwiatami. Nad obrazem parasol. Obraz poprzedzają osobnicy grający na wydłużonych bębnach. Rytm muzyki jest bardzo interesujący.
    Na kolację spożywamy ananasy. Chyba jeden z lepszych owoców na świecie. To jest bardziej  jarzyna, bo rośnie na polu jak buraki.
    Odjeżdżamy do Trivandrum. Jakoś zdobyło się miejsce do siedzenia, a nawet do spania. Świeci księżyc w pełni. Pociąg jedzie do góry. Przekroczymy  przełęcz w Górach Kardamonowych, zwaną Południową Bramą Indii. 
    Zdjęcia:
    1. Sadzenie ryżu. W tle człowiek z bawołem przygotowuje kolejne poletko do sadzenia.
    2. Bawoły. Rozbawione towarzystwo kobiet na wozie, który ciągną przed światynią bawoły.
    3. Kolory Gopuram. Takimi kolorami szczyciły się wieże po zbudowaniu. Setki lat i intensywne deszcze pozbawiły je kolorów. Tu kolory został odrestaurowane.
    4. Płaskorzeźba. Nie wiem, gdzie zrobiłem to zdjęcie. Sądzę, że gdzieś w świątyni w Madurai.  Płaskorzeźba jest ciekawa, ponieważ przedstawia człowieka z głową knura. Który trzyma na ręce młodą dziewczynę. Druga - niżej  stoi z błagalnym gestem. W środku, u dołu jest być może zrozpaczona matka.
    Notka!
    Kupiłem sobie na koniec pobytu w Deli książeczkę, za równowartość 2,5 $, „Indian Art”. Wydaną przez Fratelli Fabri Editore, Mediolan – 1966 r. I przetłumaczoną w 1972 r na angielski, oraz wydaną przez Octopus Books Limited w Londynie.  Kredowy papier, kolorowe zdjęcia. Obejmuje ona także - Cejlon, Afganistan, Nepal i Tybet, Tajlandię, Birmę i Indonezję. Fajnie się to czyta.
    Historię Indii tworzyli pierwotnie Ariowie(p. post nr 1), potem Persowie, Grecy i wyznawcy Islamu(Mogołowie). Pierwsz wzmianki o cywilizacji w Indiach pochodzą  z czwartego tysiąclecia przed Chrystusem. Rozwinęła się wtedy bardzo zaawansowana cywilizacja w Dolinie Indusu(miasta Harappa i Mohenjo-daro). Która zniknęła nagle po ok. dwu tysiącach lat. Przypuszcza się, że przyczyną mogły być zmiany klimatyczne, na terenie na którym się rozwijała.
    Ariowie opanowali Indie tysiąc pięćset lat przed nową erą. Przynieśli ze sobą ich święte księgi „Wedy”. Które potem tworzyły podstawy Hinduizmu, Buddyzmu i  Dźinizmu(Janism). Pod koniec ostatniego tysiąclecia przed nową erą dynastia Maurjów podporządkowała sobie liczne małe królestwa tego subkontynentu. Maurjowie wyznawali Buddyzm.  I z tego okresu pozostało w Indiach wiele zabytków.
    Hinduizm, którego początki sięgają wierzeń Ariów, nigdy nie zaniknął z kontynentu, tylko był wyznawany przez niższe warstwy społeczne. Kilkaset lat po nowej erze mała, prowicjonalna dynastia Gupta z Biharu opanowała północne i centralne Indie.  Guptowie wyznawali storoindyjską religię, w której główną część oddawano Wisznu, Krysznie i Sziwie. Zaczęły powstawać pierwsze świątynie hinduistyczne.   Buddyzm stopniowo zaczął być wypierany w stronę Himalajów.
    W drugiej połowie, drugiego tysiąclecia po nowej erze północne Indie zostały opanowane przez najeźdzców z północy(Mogołowie), przynoszących islam. Powstały wtedy tak wspaniałe zabytki, jak Tadj Mahal w Agrze.
     




  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 17
    Kanczipuram
    Czwartego września
    Postanawiamy zwiedzić świątynie w Kanchipuram(Kanczipuram) i okolicy.  Praktycznie można to jedynie zrobić wykupując wycieczkę w  jakimś biurze podróży.  Tak też uczyniliśmy.  Autobus  do Kaczipuram odjechał punktualnie. Jest to jedno z siedmiu świętych miast Indii. Odwiedzenie ich jest marzeniem każdego Hindusa. Najpierw zwiedzamy pierwszą z brzegu  świątynię.
    Wchodzi się na dziedziniec świątyni przez bramę wejściową z wysoką wieżą zwaną Gopuram. Wysoką na kilkadziesiąt metrów wieżę tworzą, kolejne piętra  zapełnione rzeźbami. Takie piętro, ma  jakieś pomieszczenia w środku  i  biegnący dookoła nich  taras, na którym stoją rzeźby. Wyjście na niego odbywa się przez otwór,  ze środka wieży,  widoczny pomiędzy rzeźbami. Tarasy są dosłownie zatłoczone rzeźbami i  kolejne piętra zwężają się w kierunku szczytu wieży, tworząc schodkową piramidę.
    W środku, po przejściu bramy,  jest właściwa świątynia podparta filarami. Każdy filar jest ozdobiony płaskorzeźbą. Centralny punkt świątyni stanowi drzewo Mango, pod którym brał ślub, chyba Wisznu ze swoja wybranką. Jeden z panteonu bogów hinduskich.
    Kapłan zaprasza mnie do obejścia drzewa. Tylko w prawo. W lewo obchodzi się przy pogrzebach. Obchodzę. Daje mi jakąś sadzonkę, pyta o nazwisko, przykłada do głowy czarkę i żąda ofiary. Jest zaskoczony niską kwotą jednego dolara. Obok  jest święty, rytualny basen. Woda w nim jednak nie zachęca do kapieli.
    Następna świątynia jest w podobnym  stylu, tylko znacznie większa. Tu przed nią widzę po raz pierwszy w Indiach słonia. I to świętego, świątynnego. Pomalowany w różne wzory. Jedzie na nim kilka osób.  Obok świątyni stały duże jakby wozy ze szpiczastymi wysokimi dachami. Miały prawdopodobnie jakiś związek z religią, bo wydawały się służyć do niczego.
    Postój na obiad. Obiad, niestety, nie wchodzi w koszty wycieczki, jak w przypadku  Agry. Postanawiam z Andrzejem(Rysiek został w Madrasie) skorzystać z  miejscowej  restauracji dla Hindusów.  Będzie na pewno taniej i  dodatkowo poznamy, jak wygląda taka restauracja.
    Przy wejściu nad korytkiem mamy kilka  kraników z wodą. Można sobie umyć rączki, ale mydło musi być własne. To i tak dużo. Siadamy na drewnianej ławie przy długim stole. Kelner w krótkiej spódniczce, z pod której stercza chude, brązowe, bose nogi,  rozkłada przede nami umyty kawałek liścia bananowca.
    Stos, tych ociekających wodą „talerzy”, piętrzy się przy wejściu. W sporym, metalowym wiadereczku  miał biały, sypki ryż. Nasypuje chochelką  na środku liścia duży, biały stożek. Paruje on i wygląda  bardzo apetycznie.
    Przybiega w spódniczce następny. W naczyńkach, które można nazwać nie dwojaczkami, ale szósteczkami, bo jest sześć takich sklejonych ze sobą czarek ze wspólnym uchem u góry, są różne, kolorowe sosy.
    Hindusi  są jaroszami, więc nie ma tu śladu mięsa. Można sobie było zażyczyć do wyboru dowolny sos - przyprawę. Przy wyborze kierowałem się kolorem. Bardziej mi odpowiadały jaśniejsze barwy. I tak nie wiedziałem, co jest z czego. Polał wybranym przeze mnie kolorami  mój  stożek.
    Hindus je, ugniatając  z  tego stożka palcami kulkę ryżową, która następnie  wkłada do buzi.  Dałoby się i nam tak robić. Potrzeba nieco wprawy. Tylko te obawy? Choroby tropikalne! Tyle się czytało o nich w książkach. Prosimy więc o łyżki. Nie chcą nam dać łyżek. Wreszcie ustępują  i  po zamieszaniu w całej restauracji, przynoszą nam gdzieś  z zaplecza dwie sztuki. Jaki z tego wniosek? Na przyszłość należy nosić własną łyżkę. Smacznie sobie podjedliśmy i tanio.
    Ostatnia miejscowość zwała  się Mahabalipuram. Sławna  ze swych świątyń nadbrzeżnych. Nadbrzeżne, bo położonych blisko morza(Oceanu Indyjskiego). Jedna stała nawet na plaży.  Metoda budowania była prosta. Wybierało się odpowiednią skałę i obkuwało z zewnątrz, aby wyglądała jak świątynia. Wewnątrz  skały wykuwano pomieszczenia. Powstawał więc  kamienny budynek, bez murowania.
    Chodzimy po piasku wokół świątyni. Stoją przy niej rusztowania. Odbywa się tu konserwacja, bo czas jednak robi swoje i kamień jest już z zewnątrz zaokrąglony, rozmyty. Stoi w dodatku tuż przy słonej wodzie oceanu.
    Z kolei oglądamy relief skalny zwany Gangawatarana – zejście Gangesu na ziemię. Jest to ogromna płaskorzeźba. Z prawej strony, u dołu jest grupa słoni. Jeden maleńki stoi pod brzuchem matki. Po skale z płaskorzeźbą chodzą kozy.
    Przenosimy się dalej od brzegu oceanu w miejsce, gdzie stoją kolejne wykute z obłej, dużej skały świątynie,  podobno Durgi i Sziwy. Na  placu obok tych budowli leży sobie duży stos zielonych kokosów.  Faceci sprzedają niedojrzałe kokosy. Mleczko ich gasi dobrze pragnienie. Mają coś w rodzaju krótkich sierpów, a może to forma maczety i zdecydowanym ruchami odcinają koniec. Robią dziurkę, podają i można pić. Smak kokosowego mleczka jest nieokreślony, ale w tym klimacie każdy napój jest dobry.
    W Dehli kupiłem raz orzech dojrzały. Z grubej zielonej skóry, które mają te na stosie, pozostały brązowe jakby włosy. Usunąłem je i dużym scyzorykiem z piłką chciałem się dobrać do środka. Wyjątkowo odporna skorupa. Ale w końcu rozłupałem go i w środku był kokos, w postaci grubej na centymetr białawej masy przylepionej od wewnątrz skorupy. Spróbowałem to jeść. Twardy  i bez specjalnego smaku. Wysuszona masa, ze środku orzecha,  zwana była koprą i wożona do Europy statkami żaglowymi.  
    Zdjęcia:
    1.  Kanczipuram, Gopuram.  Wieża świątynna, zwana Gopuram, lub Gopura. Stawiana na wejściu do świątyni hinduistycznej.
    2. Thiruvannamalai. Świątynia Sziwy w tej miejscowości. Musiałem podejść wyżej, w stronę świętej góry Arunachala, by zrobić to zdjęcie kompleksu świątynnego.  Kompleks zajmuje 10 hektarów, jeden z największych w Indiach. Był budowany między szesnastym a siedemnastym wiekiem. Ma cztery wysokie gopuram, z których największa ma 11 pięter i 66 metrów wysokości.
    3. Szczyt Gopuram_1.  Wykonany przez teleobiektyw. Gopuram nie były prostymi budynkami. Na każdym piętrze był szereg postaci wykonanych jako płaskorzeźba lub prawie rzeźba, związanych z  religią, hinduizmem. 
    4. Szczyt Gopuram_2.  Przykład innego szczytu.
    5. Basen w Arunachalaleshwarar Temple. Taką nazwę nosiła ta świątynia Sziwy. Zawiera wiele osobnych „kaplic”(shrins) poświęconych Sziwie i jego małżonce Parvati.
    6. Byk. Nani. Święty Byk. Umieszczany na fladze wyznawców Boga Sziwy. 
    7. Wozy. Dlatego taka  nazwa? Ponieważ pod tymi szpiczastymi dachami był wózek, na którym się opierały.
    8.  Mahabalipuram. Świątynia nadbrzeżna w tej miescowości. Ósmy wiek.
    9. Mahabalipuram, Gangawatarana. Płaskorzeźba  skalna o wymiarach dziesięć na trzydzieści metrów. Gangawatarana(narodziny Gangesu). Ganges symbolizowała struga wody, płynąca  z góry zagłębieniem(rowkiem) w skale do zbiornika. Wszystkie postacie z lewej  i prawej strony tego zagłębienia skierowane są ku „Gangesowi”.
    10. Słoń. Fragment  Gangawatarana.  Zagłębieniem z lewej strony słonia płynął „Ganges”. W wodzie  pływały „ryby”. Jedna, wyższa, mająca głowę i tułów mężczyzny. Niższa - kobieta. To moja interpretacja. Nie wiem, co by powiedzieli eksperci od hinduizmu.
    11. Rathas_1. Mahabalipuram. Nazwa”Rathas”  oznacza „Ritual Chariots”(Rytualne Wozy).  Wykuwane były ze stojącej skały. I mają trzynaście wieków. Nie wiadomo, czy służyły jako światynie. 
    12. Rathas_2. Tu miałem okazję spróbować mleczka kokosowego.  Sprzedawca przygotował stos zielonych koksów. Przyjechała „wycieczka” z Madrasu, więc ludziom chciało się pić.












  12. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 16
     Znów Dehli
    Trzydziestego sierpnia
    Odjeżdżamy z gór do Chandigarth. Wszędzie, w dolinie rzeki Beas,  trwa zbiór jabłek. W dzień słoneczny przełom Beas między Kulu i Mandi nie robi na mnie takiego wrażenia, jak poprzednio. Przyzwyczaiłem się też do jazdy po tych eksponowanych, wykutych  w skale półkach. Za dużo już jeździliśmy w ekspozycji, i jak to się mówi - nad przepaściami - i moje odczucie strachu się stępiło.
    W Mandi zostają  Janusz z Elzbietą. Zamierzają już wrócić do kraju. Czeka ich praca na uczelni. Mijamy Bilaspur i  docieramy do  Chandigarth. Na stacji kolejowej bierzemy kąpiel. Można spać w wagonie na bocznicy. Rano będziemy pociągiem w Dehli.
    31.08
    Znów więc jesteśmy w Dehli. Tym razem przyjechaliśmy do innego dworca - Old Dehli Station. Czyli Stacja Stare Deli. Jedziemy do dzielnicy Karol Bagh, ulica Link Road. Ma tam być Youth Hosstel(Hotel Młodzieżowy, dla młodzieży). Nieważne, dla kogo,  byle tani. Po drodze małe śniadanko, kupujemy ze stoiska barowego placuszki smażone na oleju, herbata.
    Oczywiście z mlekiem. To Indiach standard wprowadzony przez wyspiarzy. Zresztą świetny wynalazek. W tym klimacie gorąca herbata powoduje wystąpienie potu na ciele, który przyjemnie chłodzi przez pewien czas ciało. Miłe uczucie po wypiciu nieco więcej, niż pół szklaneczki, mniejszej niż nasza. Taka  ilość w szklance była standardem. Tyle wszyscy sprzedający nalewali. Mleko bawolic i cukier to zastrzyk energii, tak potrzebny, aby jakoś się ruszać w tym upale.
    Hosstel  jest przyjemny w tym sensie, że jest otoczony grubym wysokim murem. Jego wyposażenie było skromne, ale dobrze dobrane. Składają się na nie dwa  stare namioty i kilka łóżek z plecionki. Gospodarzem jest  stary Hindus. Ale jest czysto. Rosną tu drzewa pokryte kwiatkami. W prysznicach jest woda. Całkiem fajnie. Była to chyba posiadłość bogatego Hindusa. Może ze sto lat temu. Został tylko mur i dwie wejściowe bramy.
    Na poczcie „na poste restante” nic na mnie nie czeka. Brudas i Andrzej dostali listy. W ambasadzie irańskiej informacja, że wizy dostaniemy za dwa tygodnie. I że możliwy jest przejazd z  Qwetty do Zahacktanu? Ominiemy w ten sposób Afganistan wracając do Polski. Pojedziemy przez południe Iranu. Iran mi jest znany z  przed czterech lat.
    Skąd tani pomysł? Ano wpadł mi do głowy, przed wyjazdem w góry, aby nie wracać do Polski tą samą drogą, przez ZSRR. Pojedziemy  z Afganistanu do Iranu. Przekroczymy granicę na południu tego ostatniego i przejedziemy tamtędy, bo podobno jest tam jakaś droga w kierunku Shiraz(Sziraz`u). Dalej już znam teren, bo byłem w Szirazie.
    Jesteśmy we trójkę - Rysiek, Andrzej i  ja.  Oszacowałem przed wyjazdem, że nie będzie mnie w pracy ponad dwa miesiące. Poprosiłem, obok należnego mi urlopu, o bezpłatny. Mam czas nie muszę wracać do kraju. Liczyłem na więcej w górach i na dłuższy pobyt. Ale jest, jak jest! Mam swoje pięć minut. Jestem w Indiach.  Nie można tego zmarnować.
    Jest szansa nieco poznać ten olbrzymi kraj.  Spotkani rodacy wspomnieli o możliwości nabycia kolejowego biletu okrężnego. Jego cena mieści się w moich możliwościach.  Przy tych tu odległościach, jedynie pociąg daje takie szanse.  Pojedziemy zwiedzać indyjskie zabytki.  Nieco o nich wiem, choćby z niezliczonych prospektów. Coś poczytałem w domu o historii Indii oraz sztuce.
    Elżbieta z Januszem wracają już do kraju. Jak się potem okazało, pierwszym ich przystankiem, po rozstaniu w Mandi, była Daramsala. Leżąca na przedgórzu Himalajów. Znana na świecie z pobytu Dalaj Lamy. Ze swoimi najbliższymi współpracownikami znalazł on tu gościnę u Hindusów, po zajęciu Tybetu przez chińskie wojska.
    Kierujemy się we trójkę na południe Indii. Korzystając z wcześniejszych informacji naszych rodaków załatwiamy dzisiaj w dyrekcji kolei północnych, mieszczącej się w Boroda House, rezerwację na jutro wieczór do Madrasu i bilet okrężny. Otrzymamy na ten bilet zniżkę. Indie popierają turystykę. Niech więc taki obcokrajowiec, jak ja, zobaczy kraj i pozna nieco ludzi. A nóż jeszcze potem przyjedzie, poleci innym…
    Wieczorem, na pożyczonym prymusie za dwie rupie, gotujemy zupę i herbatę. Do tego konserwa z sałatką i gruszki na deser. Apetyt mam ciągle duży. Odrabiam górskie zaległości. W nocy gryzą trochę komary. Jest gorąco. Nie ma niestety wiatru, bo mury nas osłaniają.
    1.09
    Czekamy do południa w ambasadzie irańskiej. Wreszcie dowiadujemy się, że wizy możemy otrzymać w ciągu dwóch dni. Mogli nam to wczoraj powiedzieć. Na dwa dni zabiorą nam więc paszporty do ich wbicia. Załatwimy to sobie przyjeździe z południa Indii.
    Wracam z Andrzejem z ambasady na camping(hosstel) autobusem. Nie za bardzo śledziłem jego trasę i w rezultacie wywozi mnie i Andrzeja na obrzeże miasta. Nie ma żadnego punktu odniesienia, aby się zorientować według planu miasta, gdzie jesteśmy? Dajemy sobie radę i o wpół do piątej znów jesteśmy w  Boroda House.
    Jest pismo upoważniające do wykupienia na stacji New Dehli biletu okrężnego.  Najbliżej mamy do Old Dehli, bo tu przyjechaliśmy z Chandigarth.  Biletu tu nam nie sprzedadzą, ponieważ na bilecie jest  New Dehli, a tu jest Old Dehli. Jadę  rikszą trójkołowcem do New Dehli. Cholerna biurokracja. Nauczyli ich tego wszystkiego Anglicy!
    To nie było takie proste, aby wykupić taki bilet. Pierwsze wrażenie, gdy weszliśmy wczoraj do Boroda House, to ogromna wysoka sala z cienkimi  kolumnami podpierającymi sufit. Między nimi, biurko przy biurku. Ile było tych biurek w tej sali. Nie liczyłem, na oko pod  setkę? Na każdym z nich stosy dokumentów sięgające miejscami, tak mi się wydawało, do półtora metra ponad biurko. To były bardzo stare dokumenty. Niektóre z tych papierzysk wyglądały tak, jakby ich od dziesiątków lat nikt nie ruszał. Pożółkłe i zakurzone. Wszyscy tu ciężko pracowali.
    Pytamy przy najbliższym biurku o taki bilet do zwiedzania. Siedzący przy nim wskazuje nam  miejsce, gdzie się to załatwia. Aha! Nie u niego, tylko tam. Tak - to tu, ale należy najpierw podać, jaką trasą chcemy jechać. Wyciągam szybko mapę i piszę szybko trasę na kartce .
    Jedziemy na zwiedzanie. Wiem dość dokładnie, gdzie są jakieś ciekawe zabytki. Więc piszę szybko: Dehli-Madras-Madurai-Goa-Bombay-Janhsi-Dehli. Wspólnymi siłami, jeżdżąc palcem po mapie, ustalamy z urzędnikiem ostateczną trasę. Potem się okazało, że to jest  około 7500 km.
    Jeszcze musi być zgoda człowieka, pod  którego pieczą zapewnie jest cała ta sala. Siedzi w pokoju za wahadłowymi drzwiami. Wyłuszczamy od nowa sprawę i otrzymujemy na to zgodę, ale odpowiedni dokument do wykupienia biletu będzie dopiero jutro.  
    02.09
    Jest środa.  Dzisiaj o dziewiętnastej trzydzieści wyjedziemy do Madrasu. W piątek rano, o jedenastej trzydzieści, będziemy na miejscu. Niecałe dwie doby. Mamy do przejechania 2188 kilometrów i dojechanie do jedenastego równoleżnika. Czyli czeka nas już prawdziwy tropik.
    Współpasażerów przedziału mamy miłych. Noc była dość przyjemna. Mam dobre miejsce na dole. Nad głową mam jeszcze dwóch śpiących. Po drugiej stronie otwartego przedziału też leży trójka. Środkowe  leżysko(ława), z drewnianych szczebelków, między ławą na dole i tą u góry pod sufitem wagonu, jest składane. Składa się go w czasie dnia i trójka pasażerów siedzi zgodnie na dole. Ich pościel leży na górnej ławie.
    Hindus pasażer pościel sobie przynosi.  Podróżny wybierając się w dłuższą drogę takim wagonem miał ze sobą pakunek, zwierający materacyk, poduszeczkę. Może coś do przykrycia. Dokładnie nie wiem. Nie sprawdzałem tego szczegółowo. Widziało się tylko takich podróżnych, z dużym tobołkiem na głowie, wsiadających do wagonu. Może to pożyczał, a może miał swoje.
    My mieliśmy materace plażowe i śpiwory. Z tym, że się leżało na śpiworze. Miałem specjalnie uszyty niby śpiwór z takiej cienkiej  popeliny, jak na prześcieradła. Służył mi za jedyną pościel (i izolację!) także w hotelach. Gdzie „pościelą” było ceratowe łóżko - leżanka, na którym spała połowa ludności Indii.
    Leżę sobie więc wygodnie na śpiworze puchowym, jeszcze robionym na wyprawę w Hindukusz. Od małego okna, zabezpieczonym poprzecznymi prętami, wieje przyjemny wiatr. Pod sufitem przedziału kręcą się sporych rozmiarów cztery wentylatory. W przejściu, wzdłuż przedziałów, też się leży, ale tylko na parterze.
    Jedziemy na południe. Krajobraz lekko pofalowany. Wszystko porośnięte gęsto, nieznaną mi roślinnością o dużych liściach. Dużo wszędzie wody. Przekraczamy rzeki niosące czerwono-brunatną wodę. To okres monsunu i są wezbrane. W rozlewiskach leżą stadka bawołów błotnych. Zwierząt nie widać w brunatnej wodzie. Że coś tam jest, można poznać po sterczących tuż nad wodą - dwóch dziurkach od nozdrzy,  oczach i rogach.
    Co kilka godzin pociąg staje na dłuższy, kilkunastominutowy postój. Pasażerowie wylegają na perony. Wszędzie na peronach można tu kupić herbatę. Nie piszę, że z mlekiem, bo to oczywiste. Zjeść sobie banana,  puti z sosem. Można też oczywiście zamówić sobie obiad w wagonie. Roznoszą takie zestawy załadowane na stacji. Tylko, że  jest to za droga, przynajmniej dla mnie, forma wyżywienia.
    Nasz bilet okrężny opiewa na trasę 7500 kilometrów i kosztuje 196,60 Rs(rupii). Czyli prawie 23 dolary. Koniecznym uzupełnieniem jest miejscówka za pięć rupii, na miejsce do spania. Miejscówka jest ważna na daną trasę. Jedziemy do Madrasu, więc mamy miejscówkę tylko do tego miasta. Gdybyśmy przerwali podróż w środku trasy, to tracimy miejscówkę. I należy kupić nową. Bilet jest dalej ważny.
    Zgadałem się z Hindusem z przedziału, wyglądającym na pracownika jakiejś instytucji. Jedzie na delegację do Madrasu. Po informacji z jakiego kraju jesteśmy - mówi, że miał do czynienia z Polakami. Z wykształcenia inżynier. Kupowali duże transformatory w fabryce w Łodzi. Z zawodu jest elektrykiem. Ja też nim jestem. I znam ten zakład, bo projektowaliśmy na ich urządzeniach.
    Mamy wspólny temat. Zarabia  sześćdziesiąt dolarów na miesiąc. Ja średnio staram się tu jakoś wyżyć za trzy dolary dziennie. Wożę ze sobą znany podręcznik języka angielskiego Candlin`a. Przygotowuję sobie w myśli pytania, bo to jest łatwiejsza dla mnie forma rozmowy, przy bardziej wyszukanym dialogu.
    Gorąco i jestem spocony po nocy.  Dobrze byłoby wziąć prysznic. W wagonie jest duży, kucany ustęp. Obok  dziury w posadce mały kranik do spłukiwania,  może też do podmycia sobie czegoś bardziej intymnego. Wody do dyspozycji jest dużo, bo co większa stacja i dłuższy postój to rozciągają po peronie węże i leją do zbiorników w wagonach.
    Ukradkiem zwijam ręcznik, który mam przy sobie, do środka wkładam mydełko i udaję się dyskretnie do "łazienki"  pod prysznic. Nie jest już wcześnie rano i  pasażerowie nie mają gwałtownej potrzeby zrobienia sobie natychmiast siusiu. Więc powinienem mieć chwilę spokoju w środku, bez walenia w drzwi.
    Rozebranie się do rosołu w „łazience” nie jest skomplikowane i czasochłonne, bo mam  na sobie mam tylko luźne spodnie  z popeliny i koszulkę bawełnianą. Majtek nie noszę, bo byłoby mi za gorąco i  zaparzyły by mi się moje klejnoty. A tak ciąg powietrza w górę w nogawkach je chłodzi i suszy. Kąpiel wymaga ode mnie  nieco gimnastyki.  Kran z wodą jest dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Ale co to za ulga!  Czuję się jak nowo narodzony.
    Niebo jest już lekko zachmurzone i temperatura nieco opadła. Przed południem zaczyna mocno lać i pociąg jedzie w silnym deszczu monsunowym. Dowiedzieliśmy się z prospektu,  że najlepszy okres do zwiedzania Madrasu to wrzesień. W sierpniu kończy się monsun letni. W październiku zaczyna zimowy.
    Pociąg jedzie przez Agrę, Janhsi(Dżansi), Hosnangabad(Itersi), Nagpur, Hedylaralbad.  Rzeka, którą minęliśmy przed Hosnangabadem to Narmanda i uchodzi do Oceanu Indyjskiego koło Bombaju. Od czasu do czasu mijamy poletka ryżowe, które orze człowiek w przepasce na biodrach, brnąc razem z bawołami po kolana w błocie.
    Jest nawet dosyć chłodno, jak na Indie. Jeden z naszych współpasażerów dostał gęsiej skórki. Brudas okrywa go kurtką puchową. Temperatura około dwadzieścia pięć stopni. Zmieniły się już znów ubiory ludzi za oknem wagonu. Na polach widać mężczyzn w białych spodniach,  białej koszuli i białych furażerkach. Nosił taką premier Indii Neru. A zdaje mi się też, że  nosił także białe spodnie i koszulę.
    3.09
    W piątek rano jesteśmy w Madrasie. Nazwa miasta kojarzyła mi się dotychczas z herbatą, sprzedawaną w naszych sklepach. A to jest przecież milionowe miasto, znane też z produkcji filmów. Jeśli mowa o filmach, to wszędzie w Indiach widuje się ogromne, kolorowe afisze filmowe. Z malunków na nich można się domyślić, że mowa jest o miłości, o bohaterach  w walce dobrego ze złym. Miłość jest raczej w nich przedstawiana w wydaniu marzeń pięknej, młodej, ubogiej dziewczyny, którą w końcu poślubia, młody, przystojny książę, czy maharadża. W Indiach produkuje się rocznie więcej filmów fabularnych, niż w Stanach Zjednoczonych.
    Plecaki zostawiamy na stacji i szukamy biura turystycznego. Po drodze  ktoś nas nagle zatrzymuje. Okazuje się, że na chodniku jest mała świątyńka i trzeba zdjąć buty, przechodząc przez nią, albo zejść na jezdnię. Obok świątyńki „urzęduje” chyba kapłanka. Ma jakieś utensylia. Rozpoznaję wśród nich maskę. W biurze informacyjnym dla turystów dostajemy prospekty i zapisujemy się na jutro na wycieczkę do trzech miejsc ze świątyniami.
    Zaczepiają nas bez przerwy sprzedawcy skór z jakiegoś węża. Sprzedają też portmonetki z tych skór. Jeden z nich jest wyjątkowo uparty i ciągle nas o coś nagabuje.  Nie wiem o co mu chodzi, bo  nie zna angielskiego, tylko powtarza ciągle jakieś słowo. Wyjaśnili  nam  potem, że w Tamil  Nadu  stanie,  którego stolicą jest Madras,  obowiązuje całkowita prohibicja. Cudzoziemcy dostają specjalne zezwolenie na zakup alkoholu. I takie zezwolenie chciał ten gość kupić od nas za dwadzieścia rupii.
    Hotel znajdujemy, po dłuższym szukaniu, za trzynaście rupii za trzy osoby. Po południu jedziemy we trójkę na plażę Marina Beach. Leżą na niej łodzie rybackie, obok małych domków ze strzechami. Leżą tu też belki z drzew palmowych, z których robi się te prymitywne łodzie.
    Mamy okazję zobaczyć, jak z taką łodzią mocują się miejscowi rybacy. Usiłują ją przepchać przez silną falę przybrzeżną.  Potem stawiają na takiej łódeczce  żagiel.  Łupinka jest prawie niewidoczna zza fal. Od czasu, do czasu widać tylko  głowę rybaka.
    Po plaży chłopcy noszą muszle. Piękne i duże.  Duży wybór. Można się potargować. Rysiek proponuje nam rybę. Która  jest smaczna, ale  i  droga. Nie wiadomo też jaka, jak wszystkie tutejsze dania.
    Uliczka prowadząca z plaży do miasta jest  bardzo kolorowa. Kwitnie w całej pełni handel. Mnóstwo straganów z plastykowymi trepkami. Całe Indie są obute w buty z plastyku, za pół dolara. Nie jest to  tak znowu tanio dla przeciętnego Hindusa. Obok naszego hotelu też  mamy małą świątyńkę.
    Zdjęcia:
    Młoda matka. „Upolowałem” ją na jakimś peronie, w czasie dłuższego postoju pociągu. Ładna dziewczyna.  W tym zawiniątku było chyba jej dziecko, niemowlak. Ulica .  W Madrasie.  Ta kobieta trzyma w ręce dwa dojrzałe orzechy kokosowe. Z takim orzechem mocowałem się w Deli, by go otworzyć. Z tyłu afisze filmowe. Jak ktoś jest dociekliwy to może zobaczyć,  że napisy na niektórych plakatach nie są pisane alfabetem łacińskim, ani też arabskim. 

  13. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 15
    Powrót z gór 
    Dwudziestego piątego sierpnia
    Rano przy namiocie była bardzo żywa moja dyskusja z Januszem. Uparł się, że we dwójkę, praktyczne bez sprzętu, bez żadnego zabezpieczenia,  w postaci naszych kolegów, możemy wyjść na szczyt KR 2- 6187 m. Po tym długim lodowcu, który widzieliśmy podchodząc wczoraj na szczyt. Być może chodziło tylko o ten(kulminację) „6035 m”. Nie pamiętam. To porównywalna wysokość z tym, co już osiągnęliśmy w dobrej formie. Co świadczyło o już niezłej aklimatyzacji. 
    Lodowiec był  długi i choć wydawał się niezbyt stromy, to na pewno było tam sporo szczelin. W dodatku niewidocznych, ponieważ zasypanych monsunowym, świeżym, grząskim śniegiem. Ja też bym chciał zaliczyć tą górę.  Dobrze się znamy. Ale rozsądek zwycięża
    Wiem, jak dbał o bezpieczeństwo Jurek Wala  w  Hindukuszu. Gdyby był z nami Brudas, to bym poszedł. Rysiek posiada naprawdę duże doświadczenie.  Nie mam ochoty zginąć w tych górach. To są Himalaje. Wprawdzie nie te najwyższe, ale góry również bardzo niebezpieczne. Tutejsze lodowe ściany znacznie przerastają alpejskie. Nie byłem w Alpach, ale ze zdjęć, opisów wiem wystarczająco dużo, aby je porównać z tym co widzę.
    Tuż pod nosem mamy ponad tysiąc metrów lodu i śniegu, pożłobionych lawinami z łamiących się nawisów. A że na tą górę można ewentualnie wyjść od południa po trawie, to już inna sprawa. My musimy iść od północy z tego miejsca, gdzie jesteśmy. Jest się zdanym tylko na siebie lub na pomoc kolegów. W dodatku kolegów, których  nigdzie nie widać.
    W miejscu, gdzie dwa dni temu gotowaliśmy obiad, pod kamieniem jest karteczka. „Nie chcemy się z nimi spotkać”?  To oni schodzą do Patsio i jadą do Keylongu. Całe szczęście, że nie poszliśmy we dwójkę na ten szczyt. Gdyby były kłopoty, to kto by nam pomógł?  Schodzimy po prawej stronie potoku. Dosyć szybko to idzie.  O siedemnastej jesteśmy w Patsio. Atmosfera napięta. Po kolacji wzajemne oskarżenia.
    Dlaczego Rysiek nie chciał pójść? Może się już znudził górami. Był kilka razy w Hindukuszu.  Przekroczył siedem kilometrów. Więc go takie „górki”  może nie interesują.  A może też zdał sobie sprawę, z racji swojego bardzo dużego doświadczenia alpinistycznego, że wyjście na  KR 2 z tej strony, w takim zespole i z tym sprzętem co posiadamy, nie ma szans. Mógł to nam szczerze powiedzieć.  Może powiedział Andrzejowi. Którego dodatkowo podłamała historia z płucami na Baralaczy. Koniec marzeń, koniec Himalajów! Jutro wszyscy schodzimy do Darczy.   
    _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Wracam teraz ciągle, pisząc ww. tekst, do zdjęcia „Sześciotysięczniki_1” z poprzedniego postu. Tego terenu Brudas i Andrzej nie widzieli, tylko my we trójkę go widzieliśmy schodząc z góry.  I to nie wyraźnie. Więc nie mógli być definitywnie przekonani, że od tej strony się wyżej nie dojdzie w stronę KR 2. Mogli  dojść do nas i mogliśmy razem wejść na ten lodowiec i ocenić dokładniej teren w kierunku tego szczytu.  Choć jestem teraz pewien, że skończyło by się to  na niczym. Widząc wysoką ścianę skalną w głębi . Zamykająca dostęp. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    26.08
    Rano trwa pakowanie. Potem żegnamy się z czołkidarem. Załatwił nam konie do transportu plecaków. Wprawdzie nie do Darczy, ale dobry kawałek drogi. Ale najpierw trzeba złapać wolno pasącego się konia. Robią to w ciekawy sposób. Dwóch pastuchów, przy pomocy tego sznura owiniętego w pasie, łapie go za szyję.
    Idziemy. Tworzy się  mała karawana. Idąc obok nich, przyglądam się im bliżej. Właściwie strój pasterza składa się z wełnianej tuniki.  Młodszy z nich ma zatknięte za sznur w pasie coś w rodzaju małej czarki. U pasa wiszą też na małym kółku dwa szpikulce i coś w rodzaju żelaznej pincety. Może te narzędzia są potrzebne do pielęgnacji zwierząt.
    Żegnaj Patsio, żegnaj sympatyczny czołkidarze! Na drodze kurz. Z żalem rozstaję się z tą  „miejscowością”, z pysznym ryżem kierownika. Naprzeciwko nas idzie dwójka - kobieta i mężczyzna z plecakami. Prowadzą ze sobą małą owcę.  Następuje standardowe w Indiach pytanie - „What country do you come from”(z jakiego kraju jesteście)?
    Pada odpowiedź-„juesej”(USA). Aha! Amerykanie. Idą do Leh. A po co sheep(owca)? Food(żywność)!  Po drodze nie ma sklepów. A  jeść trzeba przez tydzień. „Żywność” się w ten sposób sama transportuje. Przynajmniej do pewnego czasu. Niezły pomysł! Dzisiaj nie jestem pewien, czy  ją zjedli. Była taka sympatyczna. Może nawet sprzedali z zyskiem.
    Policjant w Darczy nas poznaje. W czasie obiadu przychodzą do nas kolejni Amerykanie. Kobieta i mężczyzna. Babka ma ładny kożuszek za tysiąc rupii. To gigantyczna kwota, jak na tutejsze stosunki. Sto dolarów. W sam raz na zimno. Idą z dwoma mułami do Kargilu.  Wieje bez przerwy wiatr. W głębi doliny widać wysoki szczyt, zapewne Mulkila
    27.08
    Wstajemy wcześnie. Darcza jest końcowym przystankiem autobusu z Manali. Dalej  i  wyżej w stronę Baralaczy można tylko jechać gazikiem i to z trudem. Autobus miał odjechać o piątej trzydzieści. Jedziemy dzisiaj do Manali. Pomocnik kierowcy przygotowuje autobus do drogi. Posiada silnik diesela, trudny do rozruchu na zimnie. Ranek był zimny,  najwyżej parę stopni powyżej zera. Może nawet na trawie był szron, ale już stopniał.
    Na grubym kiju owinął szmatę, nasączoną ropą, może zmieszaną z benzyną. Zapalił to i wczołgał się pod autobus. Leży tam i chwilę coś tam podgrzewa. Nalewa następnie wody do chłodnicy. Pewnie ją spuścił, obawiając się przymrozku.
    W Himalaje niedługo zawita zima. Wsiadają pasażerowie z okolic i jedziemy. Jeden z nich jedzie z owcą. Koło miejscowości Jaspa spotykamy Ryśka i Andrzeja. Wsiadają. Jeszcze rzut oka do tyłu, na góry zostające za autobusem. Na moment widać lewą stronę wejścia do doliny, o którą walczyliśmy z policjantem.
    Trawiasty stok biegnie wysoko w górę. Brudas zauważa, że mogliśmy z tej strony wyjść na szczyt w trampkach. Ma na myśli szczyt KR 2(6187 m)? Nie wiadomo, czy to on jest widoczny? Ale zapewne jeden z sześciotysięczników w jego pobliżu. No cóż! Nie udało się przekroczyć sześciu kilometrów.  Moglibyśmy, ja mogłem, mieć swój rekord wysokości, tylko stanął nam na przeszkodzie policjant. Może byliśmy(raczej na pewno) za to pierwszymi zdobywcami  tych dwóch naszych „górek”. Ale to zupełnie bez znaczenia w morzu takich szczytów. 
    Alpiniści się rzadko zapuszczają na takie górki. A one dla nawet doświadczonego turysty,  są  zbyt trudne i niebezpieczne. Należy wziąć pod uwagę wysokość i potrzebę trochę dłuższej aklimatyzacji. Do tego dochodzi pogoda. Niewiele potrzeba, aby się nagle zepsuła i ze słonecznego, ciepłego dnia zamieni się w zimę z mrozem i zadymką śnieżną. Miejscowi się na pewno nie zapuszczają tak wysoko, bo i po co? Trawy tu już nie ma dla bydła.
    Wyjście na taką wysokość w Himalajach nie jest wybitnym alpinistycznym  osiągnięciem, szczególnie po piargu i nie za trudnej skale. Wyjście, po stromym lodowcu, z drugiej strony to jest jednak bardzo poważny wyczyn, przerastający najtrudniejsze alpejskie wyjścia.  Możemy więc sobie zaliczyć pierwsze wyjścia w Himalajach na szczyty bez nazwy.  Nazw im jeszcze długo nikt nie nada. Zrobiliśmy to nielegalnie, ponieważ z trasy trekkingowej, raczej nie wolno wchodzić na okoliczne szczyty. Trzeba mieć do tego specjalne pozwolenie. Dlatego policjant nas nie wpuścił pod Mulkilę.
    Po dwóch  godzinach  jesteśmy w Keylongu. Następuje tu zmiana kierowcy. Przystanek autobusu jest miejscem spotkań miejscowej „złotej młodzieży”. Pogoda wspaniała. Mam świetne miejsce z przodu autobusu.  Jakiś  facet nosi na drodze na prymitywnych nosiłkach kamienie. Obok nas jadą miejscowe kobiety. Mają przekłute nozdrza i wpięte małe złote kółeczka z kamieniem pośrodku.
    Tandi-miejsce,  gdzie spotykają się rzeki Czandra i Bhaga. Teraz jedziemy w górę Czandry. Drzew coraz mniej. Po naszej lewej stronie widoczne są bardzo nisko schodzące z gór lodowce.  Tu są już większe opady, w czasie monsunu. W pewnym momencie pęka nagle tylna opona. Naprawa trwa dość długo. Nie mając co robić, szukam kamyków przy rzece. Janusz znajduje żyłę kwarcu. Wydłubujemy co ładniejsze kryształy.
    Khoksar. Jemy tu  obiad. Pozwalamy sobie na ryż z fasolą i do tego jemy jeszcze dwa placki o nazwie Puti, o smaku ciasta na naleśniki. Do tego zamawiamy trzy herbaty z  mlekiem. Wszystko kosztuje trzy i pół rupii. Około jednej trzeciej dolara.  Kurs  rupii jest prawie stały i za dolara dostaje się około dziesięciu rupii.
    Podjazd pod przełęcz Rothang. Na przełęczy pojawia się mgła ciągnąca z doliny Baes. Spotykamy stada owiec i kóz idących w dół. Widocznie pasterze schodzą z górnych partii gór do niżej położonych części dolin. Zbliża się pomału  himalajska jesień.  
    W Manandi  krótki postój i znów jedziemy w dół doliny. Z okna autobusu oglądam domy  z arkadami na piętrze. Dachy kryte płytami z łupka. Które z daleka wyglądają jak dachówki.
    Po trzech tygodniach pałętania się po dolinach  Himalajów w stanie Himachal Pradesh wracamy do Manali. Hotel ten sam, co poprzednio, o dumnej nazwie „Top Hill” Wieczorem wytworna kolacja. Leczo plus wódka ryżowa i owoce. Kolację spożywamy w towarzystwie wspomnianych poprzednio sklepikarzy. Po kolacji próba sprzedaży całości wyposażenia „wyprawy”. Odkupują tylko dwie pary butów, a resztę to może ich znajomi.
    W czasie poprzedniego pobytu tutaj były opowiastki, że kupią wszystko. Dużo dymu, mało ognia.  Chętnie tu kupują mocniejsze skórzane buty, takie jak nasze pionierki i cieplejsze kurtki.  W plastykowych klapkach nie da się chodzić po śniegu. A zima w Manali jest nieco podobna do naszej.
    Nasz hotel jest domem wypoczynkowym. Teraz w Manali jest sezon na wczasowiczów. Bardziej na południu, poza górami, upał obezwładnia. A tu teraz klimat, jak u nas w lecie.  Przyjechała właśnie młoda mama z dzieckiem.
    28.08
    Rano pranie, a potem śniadanko. Przyjeżdżają kolejni goście na wypoczynek. Mężczyźni są od pasa w dół owinięci czymś w rodzaju prześcieradła. Powyżej luźna koszula. Pytamy hotelarza-co za jedni? Bengalczycy!  A „prześcieradło” nazywa się sarong. A o to się już nie pytamy, bo ktoś z nas to wiedział. W sumie jest to strój idealny na klimat indyjski. Luźny, przewiewny, łatwy do prania. Mają spory kawałek do domu nad Zatoką Bengalską. A może nawet są z  samej Kalkuty?
    Po południu sprzedaję raki i czekan członkom jakiejś grupy z Kalkuty. Przyjechali na zlot w Himalaje. Dlaczego tu? Ponieważ nie mają bliżej do takich niskich Himalajów. W Indiach najbliżej Kalkuty jest w Sikkimie Kangczendzanga. To jest zupełnie inna alpinistyczna półka, mówiąc handlowym językiem.
    Posuwając się w górę Gangesu, jedzie się wzdłuż  ponad tysiąckilometrowej granicy z Nepalem. Należałoby przekroczyć jego granicę, aby się dostać do Himalajów. Które w Nepalu są bardzo wysokie i trudno dostępne.  I o wiele silniej w lecie atakowane przez monsun. Są bliżej Oceanu Indyjskiego. A tu na północ od Dehli  można pod ładne, zalodzone sześciotysięczniki dostać się prawie autobusem.
    Wieczorem oglądamy kramy na małym placu. Miejscowa Cepelia, ewentualnie import z pobliskiego Tybetu. Kupuję sobie pamiątkę nóż Kukri. Typowy turystyczny gadżet. Używany w Tybecie. Ale ten zapewne się do cięcia nie nadaje. Chyba coś tu sprzedamy. Sikh nie chciał już nic kupić.
    Apetyt mam ogromny, ciągle mi się chce jeść. Brudas nas prowadzi na Momo. Tylko, że  te Momo są o wiele ostrzejsze, niż jedzone w Keylongu. Andrzej po zjedzeniu nie może przez chwilę przyjść do siebie. Siedzi z otwartymi ustami. Potem jemy Jelabi. Nachodzą nas ciągle różni klienci. Mają okazję coś od nas kupić.
    29.08
    Idziemy sobie rano zwiedzać miejscową wioskę, położoną obok Manali. Droga prowadzi wzdłuż wspaniałego, ni to parku, ni to ogrodu. botanicznego. Rozpoznaję drzewa, a jak nie znamy-to się pytamy: deodary, cedry himalajskie, kasztan jadalny, orzechy włoskie, modrzewie. Rośnie tu nawet lipa, buk, dąb i świerk. Lipa, buk, świerk są tu obce.
    Wszystkie drzewa są  potężne i piękne. Na małym potoku zainstalowano prymitywny tartak, napędzany wodą. Odbywa się rżnięcie deseczek na skrzynki, w które wszędzie pakuje się jabłka. To jest dolina jabłek. Dziewczyny noszą je na plecach, w lejkowatych, uplecionych koszach.
    Wchodzimy do wsi. Domy są  piętrowe. Na dole są stajnie dla  bydła. Na górze mieszkają ludzie. Wejścia do stajen są ładnie ozdobione. Ładnie też ozdobione są  balkoniki, biegnące wokół piętra. Suszy się bielizna i wiązanki roślin. Domy są kryte płytkami z łupka.
    Monsun z nad oceanu traci swą siłę na południowych stokach Himalajów. W Manali jeszcze bardzo mocno leje. A  już za kilkoma łańcuchami górskimi w Keylongu, nie tak znów daleko, deszczu jest znacznie mniej i dachy są  płaskie. Za przełęczą Baralacha góry są już zupełnie suche. Tam jest klimat tybetański.
    Przy  studni  gawędzą kobiety.  Niektóre miejscowe zdobnisie  noszą złote kolczyki w uszach, kółeczka w nozdrzach i zwisające kolczyki z przegrody nosowej. Oglądamy proste warsztaty tkackie, na których tka się materiał  z wełny owczej.
    Po zwiedzaniu wsi następuje kawa. Wieczorem sprzedajemy co się da. W sumie uzyskuję za całość sprzedanych rzeczy, gdzieś w granicach czterdziestu pięciu dolarów. Niezły zastrzyk finansowy na dalsze przygody.
    Zdjęcia:
    1. Mostek. Dziewczyny nosiły w lejkowatych koszach jabłka.
    2. Dom. To bardzo solidny dom.
    3. Chłopcy. Wejście do stajni. Mała dziewczynka schowała głowę. Widocznie się mnie bała.
    4. Krosna. Podstawowym materiałem była wełna owcza.




  14. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 14
    Drugi szczyt
    Dwudziestego czwartego sierpnia
    Rano jest mokro. Fotografuję sobie kwiatki. Kwiatki rosnące w surowym klimacie na jałowej ziemi. Nieraz z pomiędzy kamieni wyłania się śliczny bukiet. Stanowią  silny kontrast z lodem i śniegiem.  Śniadanie jest dzisiaj nieskomplikowane. Zupa mleczna z  proszku Humana i konserwa rybna. Nie mamy placków czapati, ani też  herbaty.
    Robimy rekonesans  z zamiarem wejścia na szczyt z lewej strony przełęczy. Idziemy przez niekończące się  moreny. Spadał tu kiedyś lodowiec, który już stopniał. Po drodze mijamy piękne jeziorka rynnowe, pozostałość po lodowcu, leżące na wysokości nieco powyżej pięciu kilometrów.
    Po drugiej stronie przełęczy otwiera się górne piętro doliny,  którą już widzieliśmy będąc  na Baralaczy i zaglądając w stronę doliny Czandry. Widać znów ten piękny lodowiec. Płynący jak rzeka w stronę doliny Czandry. Piękna lodowa dolina i piękne szczyty. Widzieliśmy je  bardziej od północy. Teraz widzimy od strony zachodnio-północnej.
    Jakie są kolosalne kontrasty w tych górach. Południowe stoki szczytów sięgających sześć kilometrów, wystawione do słońca są pozbawione śniegu, który bardzo szybko topnieje, nawet przy większym opadzie.  Nie ma wtedy warunków do tworzenia się stałej pokrywy i lodowców. I mogą nieraz być nie trudniejsze wspinaczkowo  do wejścia, niż w Tatrach.
    Inna sprawa, gdy się jest odpowiednio zaaklimatyzowanym i ma się doświadczenie alpinistyczne w tak wysokich górach.  Głównie chodzi tu o zmiany pogody. Załamanie pogody i ogromne opady śnieżne mogą spowodować, że znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia.
    Teraz widzimy  północną stronę, tych  gór. Jest diametralnie inna. Pokryta całkowicie lodowcem,  który ze szczytów spływa tysiąc i więcej metrów niżej. Panuje tu zimno, lód  i śnieg. Z południowych zboczy , stosunkowo ciepłych ciepłych gór,  przenosimy  nagle się w zimne, lodowate, nieprzyjazne góry. Teraz zasypane świeżym monsunowym śniegiem, który na południowych stokach w słońcu szybko topnieje.  Wystarczyło tylko przejść przełęcz, czy  będąc na szczycie na Baralaczą wychylić głowę na drugą stronę grani, na jego północną jego stronę.
    Podchodzimy żlebem od strony południowo-wschodniej, na szczyt z lewej strony przełęczy. Droga jest łatwa, ale niebezpieczna, z powodu lecących, od czasu do czasu, po zboczu kamieni. Jak zwykle droga na szczyt wydaje się nie mieć końca. Widać lodowiec po drugiej stronie grani spadającej ze szczytu 6035 m. Długi, prowadzi jak się wydaje, do samego tego szczytu.
    Wejście na szczyt, na który idziemy,  okazuje się o wiele prostsze niż myślałem. Janusz idzie pierwszy, ja drugi a Elżbieta daleko w dole. W pewnym momencie strącam kamień, który z ogromną szybkością pędzi w dół. Szczęśliwie Elżbiecie nic się nie stało. Około piątej po południu jesteśmy z Januszem na szczycie.
    Po jednej stronie południowej - piarżysko, z płatami śniegu,  po którym podchodziliśmy. A po drugiej - północnej lodowcowy kocioł, nad którym zwisają  ze  szczytu nawisy śnieżne. Na kotłem wisi gęsta mgła,  a z jego dołu ciągnie ziąb. Niewiele widać. Góra może mieć około sześciu kilometrów. Mamy  tylko graniówkę, od Japończyków, na której podane są wysokości jeszcze bardziej wybitnych szczytów. Nasz  jest tylko zaznaczony jako szczyt bez podania wysokości.
    Fotografuję  we lekkiej mgle Elżbietę i Janusza z proporczykiem naszego oddziału PTTK do którego należy Klub Tatrzański.  Schodzimy w dół. Do namiotów docieramy w ciemnościach, klucząc po morenach. Kolegów nie ma. Nie ma co tu siedzieć we trójkę. Rano moją decyzją będzie, że schodzimy do Patsio. Jest tu zbyt niebezpiecznie i nic tu nie zdziałamy,  praktycznie we dwójkę, bo Elżbieta się nie wspina.
    Zdjęcia:
    1. Stoki południowe.  Widoczna prawa(orograficznie) strona doliny Panchi Nala w czasie podejścia pod lodowiec Tellaman. Taką nosi nazwę. Te stoki i wyżej widoczny szczyt, czy też grań, sięgały do ok. 5700 m. Jak widać są zupełnie pozbawione, nawet większych płatów śniegu. Dlatego, że  są wystawione na silne działanie promieni słonecznych. Słońca, które w kulminacji letniej, jest prawie w zenicie.
    2. Biwak. Zdjęcie publikowane w poprzednim poście. Ale wykonane  dzisiaj. Piękny ranek. Nie mogłem się poznać na zdjęciu. Zarost, kontrastowe oświetlenie. Pomarańczowy namiot to mój. Nosiłki, jeszcze z Hindukuszu, też moje.  
    3. H-kwiatki. W dolinie Panchi Nala  rosły prawie na skale.
    4. Sześciotysięczniki._1.  Zdjęcie wykonane w czasie podchodzenia dość szerokim żlebem na nasz szczyt.  Na pierwszym planie z prawej zbocze, którym podchodziliśmy. W głębi szpiczasty szczyt(5451 m), w grani odchodzącej na północ z T2. Od lewej  z dołu ciągnie się ciemna(skały) grań w stronę szczytu 6035 m. Nie wymyślilśmy tej góry. Musiała być zaznaczona mapie od Japończyków. Być może była to tylko niewielka kulminacja, kończąca grań z KT 2(wyższy o 150 m). Tą granią być może była szansa wyjść na tą górę. Ale wydawało się prościej filarem, widocznym  na następnym zdjęciu. 
    Jest jeszcze jedna kwestia z wiązana z tym wyjściem na szczyt 6035 m. Z lewej za tą czarną granią widać lodowiec. Myśmy ten lodowiec widzieli z naszego szczytu.  Wydawało nam się, że podprowadza pod szczyt(6035 m). Odległość do niego, z naszego punktu widzenia, wynosiła w linii prostej ponad sześć kilometrów. Nie mieliśmy lornetki. Była lekka mgła na górze i byliśmy zmęczeni. Teraz oglądając wyraźnie zdjęcie widzę, że ten lodowiec kończył się wysoką ścianą skalną. Byłaby to pułapka, nie do przejścia. Jedyna szansa wejścia na kulminację 6035 m była  granią lub filarem. Obie bardzo trudne i wymagające sporo dni i sprzętu.  
    5. Elżbieta i Janusz. Jesteśmy na górze. Fotografuję moich przyjaciół. Janusz z proporczykiem PTTK w Krakowie. Wydaje nam się, że mamy około sześć tysięcy metrów. Wokół nas prawie nie ma śniegu. Ale to stok południowy. Za to z boku, od strony północnej, były duże nawisy i niżej zamglony lodowiec, z którego ciągnęło przenikliwe zimno.
    Elżbieta była bardzo dzielną kobietą. Nie wspinała się, ale jej wyjścia, w ówczesnym czasie, należały do liczących się.  Wyszła w 1972 roku na Tacht-e Sulejman(4650 m) i na Demawend(5678 m) w górach Elburs w Iranie. Teraz zaliczyła himalajski szczyt. Z Januszem weszła też na Mont Blanc(4810 m). Polskie kobiety alpinistki zaczynały wyjeżdżać w góry wysokie na szerszą skalę, dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
    6. Sześciotysięczniki_2.  Schodzimy w dół do namiotów. Słońce zbliża się do zachodu i oświetla tylko wyższe partie gór. Nieco poza środkiem zdjęcia widać filar prowadzący w kierunku, nazwijmy to kulminacji 6035 m. I dalej nad nim widać lodowy stok.  Który ma z  jego prawej strony ogromną ścianę pod KT 2. Dalej z prawej widać skały T 2. W lewo wysoka grań się ciągnie z KT 2 w kierunku KR 4(6340 m), drugiego, co do wysokości szczytu grupy górskiej w widłach Czenabu i Bhagi. Ten właśnie szczyt i jego potężną, zalodzoną północną ścianę oglądaliśmy, gdy weszliśmy na płaskowyż koło Baralaczy(post 11).  
     ____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 
    Notka, dodatkowe wyjaśnienia!
    Przy wertowaniu  materiałów z tego wyjazdu,  wyszukałem w Internecie informację o wyprawach warszawskiego Klubu Matragona w rejon, w którym się wtedy poruszaliśmy.
    W 1979 roku ich celem był szczyt KR 4 (6340 m). Który jest jako ostatni na zdjęciu nr 6. Jego  północna ścianę i lodowiec dobrze widzieliśmy w dniu 13 sierpnia(post 11) schodząc po płaskowyżu w stronę doliny Czandry. Niekorzystne warunki pogodowe spowodowały, że musieli z niego zrezygnować. Działając w rejonie doliny Panchi Nala. Byli tu więc trzy lata po nas. Wchodząc na kilka wierzchołków do 5820 m.
    W 1983r. „Matragona”wybrała sobie jako cel KR 2. Nie napisano jednak z której strony weszli na szczyt. Sądzę, że raczej od strony doliny, która prowadziła pod Mulkilę. W którą nas nie wpuścił policjant w Darczy. Dojście pod ten szczyt od tej strony jest stosunkowo długie, ale łatwe do wysokości ok. 5300 m. Dalej teren był stromszy, ale zachodni, czy południowo- zachodni, który nie był pokryty lodowcem. A nawet mógł być niżej pozbawiony ciągłej pokrywy śnieżnej. Natomiast wejście od doliny Panchi Nala, tą zalodzoną, północną ścianą byłoby wielkim wyczynem alpinistycznym. 
    W roku 2005 „Matragona” zorganizowała kolejną wyprawę do doliny Panchi Nala. Próbując wejść na szczyt T2(6107 m), sąsiada KR 2, od którego dzieli go długie(ok. 2 km) śnieżne „plato”. Chcieli wejść lewą częścią północnej ściany tego szczytu. Bazę założyli na wysokości 4450 m w dolinie Panchi Nala, w terenie, który był nam dobrze znany, z wypadów z Patsio. Bazę wysuniętą założyli na lodowcu dwieście metrów wyżej. Rozpoczęli się wspinać terenem skalnym widocznym na zdjęciu. Docierając do wysokości 5400 m. Nad nimi były wysokie bariery lodowe, a bardziej w lewo teren był bardzo zagrożony lawinami z nawisów, widocznych na moim zdjęciach. Postanowili wytrawersować, głównie po skale,  w stronę przełęczy(5380 m) między szczytem 5451 m(ostry „dzióbek szczytu) i T 2. I dalej granią północną na wybrany cel.  W opisie z wyprawy jest pomyłka - napisano zachodnią,. Tylko, że to się zupełnie nie zgadza z publikowaną „graniówką” z wyprawy. Załamanie pogody i duże opady śniegu spowodowały zakończenie wyprawy.
    Opis wypraw "Matragony"na podstawie materiałów:
    Aneta Marek. Akademia Pomorska Słupsk. Himalaje jako kierunek geograficzny polskich wypraw wysokogórskich do 1989 roku. Słupskie Prace Geograficzne 12 -2015 r. Andrzej Zboiński. Gazeta Górska „Matragona znów w Lahulu-2005 r. Załączam internetowe zdjęcia z wyprawy w 2005 r „Matragony”.  
    7.  Matragona w Panchi Nala.. Nie znam autora zdjęcia. Widać silny zespół kolegów alpinistów. Wyprawa była kierowana przez Andrzeja Zboińskiego. 
    8.  Szczyt T 2 - zdj. W. Szypuła. W środku  szczyt KT 2(6187 m). Czarne skałki u góry po prawej  T 2(6107 m). Z lewej u dołu filar, o którym  piszę w poście. 
    Porównanie moich zdjęć i z wyprawy z 2005, które dzieli okres 30 lat, wskazuje na poważne zmianie w pokrywie lodowej. Odsłoniły się na dole znaczne połacie skalne, dawniej pokryte lodem. Lodowce w Himalajach szybko znikają, jak wszędzie.
     








  15. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 13
    Patsio
    Siedemnastego sierpnia
    Rano okazało się, że to przyjechał z Leh  generał i pułkownik ze „świtą”. Wracali z inspekcji jednostek wojskowych, nad granicą z Tybetem. Kim były te damy, to już nie dociekaliśmy. Miałem jednak wielkie wątpliwości,  że prowadzili inspekcję w towarzystwie żon?
    Generał z pułkownikiem odjechali ze świtą w stronę Manali. Przed odjazdem zapytaliśmy o  naszą górę nad Balaraczą. Wyciągli wspaniałą, wojskową mapę tych rejonów. Nasza góra, na którą wyszliśmy, miała kotę -18940 stóp, a więc mniej niż przypuszczaliśmy - bo tylko 5773 metrów. Do Leh można było iść tylko przez Padam, a potem przez Tonpongma. Potrzeba na to było od siedmiu do dziesięciu dni.
    Apetyt mi wzrasta, to bardzo dobrze. Od rana znów leje deszcz. Brudas odsypia noc. Andrzej postanawia wrócić do Manali. Obawia się o swoje płuca. Ma tylko problem, jak ściągnąć swój plecak z  przełęczy. Do przełęczy jest dwadzieścia dwa kilometry i  ponad tysiąc metrów w górę.
    Tuż nad  Patsio wznosił się piękny piramidalny szczyt, po drugiej stronie rzeki Bhaga, patrząc od nas. Mógłby być ciekawym problemem sportowym. Był „niewysoki”, bo miał może niewiele więcej, niż pięć tysięcy  pięćset metrów(miał w rzeczywistości ok. 5700 m – Googl`e). I  był ładnie ośnieżony.
    Po śniadaniu ostra dyskusja, co robić z Andrzejem. Andrzej nie bardzo jest zdecydowany, gdzie jechać. Do Manali, czy do Srinagaru? Uważa, że ktoś powinien mu towarzyszyć. Nie zna języka i jest chory.
    Z tą chorobą to jest dziwna sprawa. Płuc się nie leczy na tej wysokości, albo się jest chorym, albo nie. Jeżeli jest chory, to niech jedzie do Dehli. Tam są dobre,  jak na warunki indyjskie,  szpitale i jest polska ambasada. Moje stanowisko spowodowało, że naraziłem się Andrzejowi. Dyskusja skończyła się na niczym.
    Oczekujemy na mulnika z Darczy. Ponury dzień. Co chwilę pada deszcz. Szef Rest House`u, nazywa się „chowkidar”(czołkidar). Gotuje nam dziś  na obiad ryż z żółtym groszkiem. Przyprawiony curry, bardzo mi smakuje. Po ryżu następuje herbata z kozim, świeżym mlekiem.
    Mulnik nie przyszedł. Wieczorem, przy lampach naftowych dyskusja o Wyspie Wielkanocnej i węglu C-14. Pogoda się nie poprawia. Doliny są zapchane mgłami. Nie wiadomo, co właściwie będziemy robić. Jak co noc zasypiam, słuchając szumu pobliskiego potoku. Przewala się wściekle w głębokim, skalnym  kanionie obok domku.
    18.08
    Janusz rano proponuje, aby iść na piechotę do Leh. Mam do tego obiekcje. Po dyskusji idzie na Baralaczę po zostawiony tam sprzęt. Czołkidar  piecze mi czapati na  śniadanie. Kierownik tego małego domku jest osobistością w tym rejonie. Bez przerwy przychodzą do niego okoliczni pasterze. Odbywa się handel. Wczoraj sprzedawał mąkę.  Jeden z pastuchów tarł ziarno na mąkę  kamieniem na betonie. W tym czasie kierownik też się nie lenił, tylko skręcał  z wełny sznur - linę  używaną tu przez pasterzy.
    Ubranie miejscowego pastucha, mówiąc raczej - pasterza, bo wyglądają elegancko, składa się z krótkich spodni, koszuli, czegoś  w rodzaju tuniki. Na gołych nogach mają sandały. Owijają się dużą wełnianą chustą z frędzelkami.  Tu noce, nawet w lecie, są tu bardzo zimne. Temperatura spada do zera i pojawia się przymrozek. W dzień słońce robi swoje i temperatura szybko wzrasta. W pasie mają, wielokrotnie owiniętą, długą wełnianą  linę - sznur, służący do różnych celów, min. wiązania zwierząt, łapania ich. Pasą się tu tylko owce, kozy, muły i konie. Krów nie ma.
    Bardzo smakowały mi dziś czapati z pasztetem. Około dwunastej wychodzę z Brudasem na rekonesans do bocznej doliny, u wylotu której stoi nasz domek. Po raz pierwszy od dwóch dni świetnie mi się idzie. Przechodzimy przez mostek lodowy nad potokiem, wypływającym z niej, a potem jego lewą orograficznie  stroną idziemy w górę. Stok porośnięty jest  małymi, żółtymi kwiatkami.
    Docieramy po dwie  i półgodzinie na wysokość około cztery tysiące sześć set metrów. Z lewej strony(patrząc w górę) mamy pokryty piargiem lodowiec. Widać dalej jak łagodnie wznosi się do góry. Niestety nie widać, z powodu mgły,  wierzchołka mającego, według mapy,  sześć kilometrów i trzydzieści pięć metrów. A głównie przyszliśmy po to, aby sprawdzić, czy możliwe jest wyjście na ten szczyt.
    Znajdujemy za to świetną kolibę zrobioną przez pastuchów. Zbudowana z kamieni jest sucha i ciepła. Nawet można palić ogień małymi krzaczkami.. Podobne są trochę do jałowca. Brudas przemoczył buty i schodzi w dół. Ja zostaję, bo mam nadzieję, że może się coś odsłoni. Niestety jest coraz gorzej. Zaczyna padać  zimny deszcz. Postanawiam schodzić, a następnie biegnę w dół. Po godzinie jestem w  Patsio. Kierownik gotuje nam dziś na obiad ryż.
    20.08
    Elżbieta wybiera się na Baralaczę do Janusza. To jest kawał drogi.  Ja z Brudasem idziemy prać i myć się do miejscowego jeziorka. Stosuję metodę opracowaną w Hindukuszu. Robię zagłębienie w gruncie i kładę w nim  folię. Rano nalewam na nią wody i czekam, aż się ogrzeje od słońca. Ale jak słońca nie ma, to trudno się jest umyć. Jest za zimno i woda nie jest niestety  nagrzana.
    Coś mnie kusi, aby wyjść na stok naprzeciwko i zobaczyć dolinę, w której byliśmy wczoraj  i szczyty sześciotysięczne. Idę coraz wyżej, pomału odsłania się górna część doliny. Niestety z tej odległości trudno jest stwierdzić, jakie są możliwości wyjścia na jakiś z tych szczytów. Zbiegam na dół. Z prania też nic nie wyszło.
    Kierownik serwuje nam na obiad ryż, polany sosem z jakąś miejscową przyprawą. Chodził dookoła domku i coś tam szczypał. Nie widziałem, aby tu rosły jakieś wyróżniające się rośliny. Zresztą owce i kozy radzą sobie ze wszystkim, co jest zielonego. Ale coś tam widocznie było, co ugotowane nadaje się dla człowieka. On zna się na tym. Powstał z tego żółtawy sos i nieźle smakował z  suchym ryżem.
    21.08 
    Pogoda nam, dzisiaj dopisuje. We trójkę robimy rekonesans - Andrzej, Rysiek i ja. Idziemy w stronę kolib pasterskich. Odsłania się nam wspaniała, północna ściana szczytu sześć tysięcy sto osiemdziesiąt siedem. Z lewej strony biegnie w górę filar. W dole skalny, w górze lodowy. Zachwycają się nim  moi koledzy.
    Idziemy następnie w lewo, przez lodowiec, w kierunku małej przełączki, która znajduje się w krótkiej grzędzie  będącej początkiem tego skalnego filara. Docieram na przełączkę i czekam na kolegów. Po godzinie czekania nikt się nie zjawia.           
    Postanawiam zejść na drugą stronę na lodowiec spływający z kotła pod szczytem 6035 m. Trawersuję lodowiec. Spotykam po drodze grzyby lodowcowe, potoki płynące po lodzie i wreszcie docieram do moreny  bocznej. Obserwuję grań spadającą ze szczytu 6035 m. Wydaje mi się, że  możliwe jest wyjście na ten szczyt tą granią.
    Jestem solidnie zmęczony i postanawiam zejść do Patsio.  Wypijam prawie całą torebkę glukozy z wodą, wypływającą z lodowca. To mnie stawia na nogi. Schodzenie jest okropne. Prawa strona potoku(orograficznie) jest stroma i bez śladu ścieżki. Piarg usuwa mi się pod nogami.  Robi się ciemno.
    Wreszcie po kilku godzinach jest Rest House w Patsio. Czeka na mnie zimny ryż  i pół konserwy. Elżbieta i Janusz, wrócili  już z Baralaczy. Odgrzewam sobie ryż z konserwą  a następnie robię herbatę i świat staje się nieco lepszy. Postanawiamy jutro w południe wyruszyć na pięć dni w głąb doliny. Chcemy założyć bazę w pobliżu przełęczy, na którą schodzi grań ze szczytu 6035 m.
    22.08
    Rano trwa niemrawe pakowanie plecaków. W południe okazuje się, że Brudas z  Andrzejem dzisiaj nie pójdą w góry. Twierdzą, że lepiej jest wyjść rano. Janusz się wścieka i wychodzi razem z Elżbietą. Wychodzę za nimi i ja. Trochę rzeczy zostawiamy u czołkidara. Bierzemy żywność tylko na około pięć dni. Mimo to plecak jest ciężki.
    Docieramy do pierwszej koliby, potem trawers, w stronę potoku, wypływającego z lodowca  z północnej ściany szczytu 6187 m. Taka drogę zaproponowałem,  po wczorajszym rekonesansie, aby nie podchodzić za wysoko lodowcem i później musieć się obniżać. Byłaby to niepotrzebna strata sił, tym  bardziej,  że od wielu dni poruszamy się ciągle powyżej czterech kilometrów. Jesteśmy zapewnie już dość dobrze zaklimatyzowani.
    Przekroczenie potoku okazuje się jednak niezbyt proste. Wybieram miejsce, gdzie można zaczepić linę o skalny blok. Szukamy miejsca, gdzie jest najwęziej. W tym miejscu Janusz przeskakuje bardzo ryzykancko ze skałki  na  skałkę, po drugiej stronie rwącej wody.  Mocujemy linę do skalnych bloków  po obu stronach potoku. Transportujemy na niej  mój plecak.
    Elżbieta na własną rękę próbuje przejść potok. W pewnym momencie widzę, jak jej spada plecak i porwany prądem wody pędzi w dół.  Na szczęście zatrzymał  się niżej  w jakimś zakolu potoku, gdzie woda wirowała. Ale śpiwór, kurtka puchowa i inne rzeczy przemokły. Przeprawiam się na drugi brzeg, trzymając się liny. Prąd wody jest tak silny, że z największym trudem trzymam się liny. Jestem cały przemoczony.
    Powracam jeszcze raz po plecak Janusza. W pewnym momencie zostałem prawie cały zalany wodą. Ostatkiem sił trzymam się liny. Nie sądziłem, że parcie wody będzie tak silne.  Siła spadającej po stromym stoku wody jest ogromna. Puszczenie liny oznaczałoby raczej pewną śmierć w tej piekielnej wodzie. Pędzi w dół z topniejącego lodowca, malutkimi wodospadami, po kamienistym stoku, prawie o narciarskim nachyleniu.
    Przy powrotnej przeprawie wiążę sobie do pasa pętlę. Teraz, gdybym się puścił to pętla mnie zatrzyma. Pokazuję Elżbiecie jak ma sobie przywiązać pętlę. Mimo, że jesteśmy od siebie nie dalej niż dziesięć metrów, ryk wody jest tak silny, że nie słychać ani słowa. Wreszcie po przeprawie. Przemoczeni idziemy dalej. Po godzinie marszu  rozbijamy biwak. Elżbieta robi świetne frytki na kolację. Do tego konserwa z sosem pomidorowym.
    23.08
    Podchodzimy na morenę lodowca spływającego z kotła miedzy 6035 i 6187 m. Ciężko, jest coraz wyżej i plecaki wydają się jeszcze cięższe. Po południu, przy potoku robimy sobie zupę. Na morenie widać postać. To chyba Andrzej. Idą za nami w odległości dwóch godzin. Wieczorem rozbijamy biwak pod przełęczą.
    Miejsce przyjemne i bezpieczne. Nic nam tu nie zleci na głowę z góry. Wysokość około pięć tysięcy metrów. Z  Patsio podeszliśmy prawie tysiąc dwieście metrów. Namioty stoją na ładnej, ale wilgotnej  łączce,  na której rośnie mnóstwo kwiatków. Koledzy  niestety nie doszli  do nas. Po nocy trawa jest pokryta cieniutką warstwą krupy śnieżnej, która topnieje rano.
    Zdjęcia:
    1. „Materhorn”. Tak sobie nazwałem ten szczyt z drugiej strony doliny. Tworzył ładną, śnieżną piramidę.
    2. Pasterze. Ubrani byli bardzo elegancko.  I dobrze dostosowani do bardzo zimnych, letnich nocy.
    3. Koń. Ilustracja do czego służyła wełniana lina.
    4. Jagnię.
    5. Fajka wodna.
    6. St pasterz.
    7. Kwiatki. Wysoko rosły. Wyżej niż w Hindukuszu.
    8. Koliba. Koliba pasterska. Wypas owiec, kóz, mułów i koni sięgał  do pięciu kilometrów na stokach wystawionych na słońce(południowe).  Na stokach północnych od tego poziomu i niżej rozpoczynały się lodowce.
    9.  Szczyty. Szczyty w głębi doliny Panchi Nala(Panczi Nala).
    10. Lodowe bariery. Mieliśmy ze sobą tylko mapę „graniówkę” otrzymaną od Japończyków w Manali. Na niej były zaznaczone od prawej T2(6107 m), KR2(6187 m) i szczyt 6035 m. Ta widoczna u góry grań ma około 4 kilometrów długości.  Lodowiec widoczny na pierwszym planie ma ok. 1 km szerokości.
    11. Lodowa ściana. Spiętrzający się lodowiec i  lodowa ściana szczytu KR2(6187 m). Z prawej grań w stronę szczytu T2(6107 m). Z lewej szczyt 6035 m.  Zdjęcie zrobione  z poziomu 5000 m. Widać wyraźnie wysokie bariery lodowe i  żlebki lawinowe z urywająjących się potężnych nawisów na grani.
    12. Biwak. Nasz biwak rankiem następnego dnia.  Wysokość 5000 m. Z tyłu ciemny pas skał to grzęda w stronę szczytu 6035 m. Wyżej skały tworzyły filar.












  16. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 12
    Pierwszy szczyt
    Czternastego  sierpnia
    Nasze namioty stały na wysokości ok. 4900 m. W nocy w kałużach zamarzła woda.  Idziemy dzisiaj we czwórkę na łatwy, ale dość wysoki szczyt, widoczny dobrze z naszych namiotów. Wyruszamy późno, o wpół do jedenastej. Elżbieta zostaje przy namiotach. Podchodzę  od strony  płaskowyżu piarżystą grzędą, a potem dużym, śnieżnym plateau.
    Plateau przechodzi w łagodny, południowo zachodni, śnieżny stok. Janusz z Andrzejem idą trochę inną drogą. Nie jest to lodowiec i nie  obawiamy się szczelin. Każdy idzie swoim rytmem. Śnieg jest miękki. Zapadam się miejscami w nim po kolana. Jestem coraz bardziej  zmęczony. Odpoczywam na stoku, co kilkanaście  metrów. Janusz z Andrzejem już są na szczycie. Brudas dwieście metrów przede mną. 
    Raki, które włożyłem, tylko mi przeszkadzają, nabijając się śniegiem. Zdejmuję je, połykając, przy  okazji, trochę glukozy. Po kilku krokach chwytają mnie torsje. Od strony doliny Czandry zbliża się burza. Słychać grzmoty. Zaczyna sypać krupa śnieżna. Do szczytu mam już niedaleko.
    Koledzy zabierają ode mnie  plecak. Idę do góry tylko z czekanem. Zostawiam czekan i odpoczywam teraz co kilka metrów. Jestem słabo zaaklimatyzowany. O jakieś poważniejszej aklimatyzacji można mówić dopiero od poziomu Keylongu.  Od ponad trzech tysięcy metrów. Od tego czasu upłynęło sześć dni, a ja jestem prawie dwa razy wyżej. Wreszcie jestem na górze.
    Po drugiej stronie szczytu rozpościera się duży śnieżny kocioł.  Z którego ciągnie lodowate zimno. W stronę doliny Indusu widać niekończące się  łańcuchy górskie. Widzę je od południa więc wydają się pozbawione lodu i śniegu, mimo że wszystkie są wyższe niż pięć kilometrów. Góry są rudo - szare. Na horyzoncie, w kierunku zachodnim, dominuje daleko jakaś wysoka, ośnieżona grupa. Może to być Nun Kun, najbliższy nas siedmiotysięcznik. Ale nie jestem tego pewien.
    Schodzę. Po drodze wetknąłem czekan między duże kamienie i łamie mi się jego stylisko. Jestem bardzo zmęczony. Szczyt miał około pięć tysięcy dziewięćset metrów, tak się nam wydaje. Po ciemku docieram z przeklinającym Brudasem do namiotów. Elżbieta serwuje nam zupę, drugie danie i herbatę.
    ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Notka!
    Oszacowanie było bardzo dobre. Pisząc ten post i  porównujęc moje zdjęcia oraz  zdjęcia z sieci,  pokazujące ten sam szczyt.  A także  odczytując wysokość z map Googl`a  z poziomicami, doszedłem do wniosku, że ma prawie 5840 m npm. Po jego północnej stronie jest kocioł lodowy,  szeroki na około 2 km, z lodowcem  o długości  ponad 5  km. Czuło się wyraźnie na górze oddech tego lodowca. 
    ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 
    15.08 
    Rano siedzę obok namiotu w kurtce puchowej. Jest pochmurno.  Proszę o zrobienie mi zdjęcia na tle szczytu, na którym wczoraj byliśmy. Janusza jest z nas w najlepszej formie. Szwendamy się po tej niby bazie. Czyszczę aparat. Potem uzupełniam notatki.
    Od strony Czandry znów widać burzowe chmury. Większość z nas jest zdania, że należy iść dalej w stronę Leh. Tylko jest problem karawany. Z tymi worami, co mamy,  można się zamordować. To co najmniej tydzień drogi i trzeba nieść całą żywność na ten okres, bo nic się po drodze nie kupi. Do tego namioty, śpiwory, materace.
    Po południu próbuję fotografować kwiatki, rosnące na wysokości pięciu kilometrów. Mimo słońca piszę swoje notatki w swetrze i kurtce puchowej. Od strony Czandry nadciąga burza. Monsun daje znać o sobie. Tu już, co prawda,  nie leje ciurkiem jak w Manali, ale niebo od południowej strony  jest ustawicznie zachmurzone.
    Jesteśmy prawie na granicy, do której dociera monsun. Dalej na północ, w stronę Tybetu, czy Karakorum jest już tylko słońce i słońce. Pada krupa śnieżna, która momentalnie topnieje w zetknięciu z dość ciepłą ziemią.
    Andrzej wieczorem ma  trzydzieści osiem i sześć. Podejrzewa, że to coś z płucami. Rysiek też się źle czuje, sądzi, że ma zapalenie okostnej. Nie lubię nocy. Człowiek jest taki zagubiony w tych niegościnnych górach.
    16.08
    Apetyty nam nie dopisują. Każdy próbuje coś zjeść. Po śniadaniu narada, co dalej robić?  Nie możemy tu zostać, aby Andrzej i Rysiek mogli się podleczyć. Postanawiamy zejść do Patsio. Tam poczekać na mulnika, a potem wyruszyć w stronę Leh.  
    Miejscowość ta leży w dolinie Indusu. Schodząc w dół doliny Indusu i decydując się na wejście do Pakistanu, zobaczylibyśmy z  bardzo bliska himalajskiego giganta Nanga Parbat. My jednak nie mamy takiego zamiaru.  Pozostaniemy w Indiach, skręcając  do Srinagaru.
    Kręcąc się wokół naszej wysokiej „bazy” spotykaliśmy małą karawanę.  Byli to hinduscy geolodzy, którzy się włóczyli po górach. Jeden z nich miał niesamowity wygląd. Wystające białe zęby i duży zarost. Zaświtała nam myśl, aby iść jednak w stronę Leh. Około dziesięć kilometrów stąd była miejscowość Kinlung. Tam będzie niżej dla chorych kolegów i może uda nam się zorganizować karawanę.
    Niestety, po dyskusji z geologami dowiadujemy  się, że Kinlung jest położony zaledwie sto metrów niżej od Balaraczy, a najbliższe miejsce, w którym mieszkają ludzie, to miejscowość Sarchu,  prawie czterdzieści kilometrów od przełęczy.
    Zostawiamy żywność pod kamieniami, a sprzęt u geologów i schodzimy w stronę Patsio. Biorę najpotrzebniejsze rzeczy, bo może tu już nie wrócimy. Po niebie snują się rzadkie monsunowe chmury. Ładnie dziś wygląda jeziorko Suraj Tal. Nazwy w tych górach są pochodzenia tybetańskiego. Dolina, którą idziemy jest bardzo piarżysta. Ale zdarzają się miejsca, gdzie rosną trawki i kwitną kwiatki. Wyżej widać lodowce.
    W Zing Zingbar, spotykamy mulnika, który przyniósł „list” od „naszego” mulnika z Darczy,  mówiący że jutro  pójdzie w stronę Baralaczy. Piszemy, aby opóźnił wyście o jeden dzień, ponieważ chcemy wypocząć trochę w  Patsio. Robi się ciemno. Maszeruję w dół  jak maszyna, nie czując prawie nóg. Po ciemku docieram do Rest House w  Patsio.
    Mamy tu do dyspozycji dwa pokoje, fotele, stoły. Co za luksus na wysokości trzy tysiące osiemset metrów! Facet, który nas przyjmuje, jest chyba zawiany. Idę za nim do jego  „kuchni”, która się mieści w domku obok. Siedzi w niej jeszcze dwóch  innych, bosych osobników. Jeden z nich naprawia naftową lampę, a drugi grzebie w dużym worku pełnym kości z kawałkami mięsa, wybierając co lepsze widać kawałki, prawdopodobnie  na zupę. Zdaje mi się, że wszyscy są chyba podchmieleni. Ten co przyszedł ze mną  gotuje dla nas herbatę.
    Jego sposób przygotowania herbaty był następujący. Na prymusie w kociołku gotowała  się woda. Do wrzącej wody wsypał trochę herbaty. W małym metalowym kubku rozrobił z wodą mleko w proszku i cukier. Wlał to wszystko do kociołka i  gdy się to zagotowało, to przecedził herbatę przez sitko. Herbata po angielsku była gotowa do podania.  Pojawili się wreszcie   Janusz z Elżbietą   oraz wykończony Brudas.
    Późno wieczorem od strony Baralaczy widać światła jeepów. Niestety, skręcają do naszego Rest House. Będziemy mieli gości. Z jeepa wyskakuje facet o wyglądzie kowboja. Ma kapelusz z szerokim rondem i sprężystą sylwetkę. Bardzo energicznym głosem pyta się-skąd jesteśmy? W świetle reflektorów widać, że towarzystwo w jeepach  jest wojskowe. Mają ze sobą  dwie panie. Jedna Hinduska, a druga o wyglądzie europejskim.
    Gospodarz domu prosi nas delikatnie o odstąpienie jednego pokoju dla gości. Kierowcy śpią w samochodach. Wieczorem trwa za ścianą prywatka. Nas też zapraszają na zabawę, ale jakoś się wykręciliśmy. Magnetofon gra najnowsze, światowe przeboje. Żołnierze noszą dla pana generała napoje. Ciekawa noc. Dookoła bardzo wysokie góry, pada deszcz, pustka, a za ścianą melodie, jak z radia Luksemburg.
     
    Zdjęcia: 
    1. Gienek.  Siedzę w kurtce puchowej w naszej bazie. Namioty stały  obok murka, ułożonego przez pasterzy, jako osłona od wiatru.  W głębi widać charakterystyczny szczyt z długim i bardzo łagodnym, śnieżnym stokiem z prawej strony. To nasza, prawdopodobnie dziewicza, himalajska „górka”.
    2. Janusz.  W głębi ten sam szczyt.  U dołu zdjęcia  szeroki i długi płaskowyż w  pobliżu przełęczy Baralacha La.  Przełęcz jest poza zdjęciem na lewo.  Potoki które widać zasilają jezioro Suraj Tal i są właściwie początkiem rzeki Bhaga. Po kilku kilometrach, idąc w kierunku zdjęcia, prawie zupełnie płaski  płaskowyż(na wysokości 5 km) zaczyna opadać w dół, dając początek dolinie rzeki Chandra(Czandra).
    3.  Szczyty nad Panchi Nala.  W następnych postach będzie relacja o tej dolince.  I będą zdjęcia tych dobrze widocznych szczytów. Ten lekko zaokrąglony biały wierzchołek z lewej strony był prawdopodobnie naszym udziałem.
    4. Rest House. Anglicy stawiali sobie takie domki w całych Indiach. Robiąc inspekcje w  swojej kolonii musieli podróżować i spać w miarę przyzwoitych warunkach.  Ten stoi przy „Himalayan Highway”,  w Patsio(Putseo), na wysokości 3820 m, u wylotu bocznej dolinki Panchi Nala.  „Himalayan Highway” to pięćset  kilometrowa droga łącząca Manali z Leh, położonym  w Dolinie Indusu.  Przecina ona niski w tym miejscu(maksymalne szczyty średnio w granicach sześć tysięcy kilkaset metrów) łańcuch Himalajów Zachodnich.




  17. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 11
    Baralacha La
    Dziesiątego sierpnia
    Od rana usiłujemy się dowiedzieć, czy można jakoś dojechać do miejscowości Darcha(Darcza). Jest położona wyżej  i dalej w górę Bhagi. Otrzymujemy sprzeczne odpowiedzi. Może pojedzie autobus, a może nie. Nawet specjalny urzędnik, nazywany tu „oficer” od  spraw publicznych nie wie. Radzi nam, aby najpierw pojechać do Istingli, pięć kilometrów  od Keylongu. Stamtąd podobno wojsko jeździ do Darczy.  
    Na szczęście trafił się nam autobus, który przyjechał z Manali, wioząc grupę wojska. Gdzieś tam jadą, ale najpierw autobus jedzie do Darczy. Droga najpierw biegnie półkami, wykutymi w skale, wysoko nad Bhaga.  Dwieście metrów niżej widać było spienioną rzekę.  Droga na jeden pojazd. Czasem tylko jakieś rozszerzenie, na wyminięcie się. Potem  przekraczamy dość wąską przełęcz, o nazwie jak rzeka- Bhaga. Po obu stronach drogi widać było  lodowce,wysoko w górach.  
    Za przełęczą dolina się rozszerzyła, rzeka rozlewała się tu szeroko, tworząc piaszczyste łachy. Dojechaliśmy na miejsce. Sama wieś  Darcha była położona  nieco dalej. Biwakujemy nad rzeką. Byliśmy u zbiegu trzech głównych dolin.  Jedna prowadzi na przełęcz Singo La, druga - Balaracha  La, a trzecia pod interesującą nas grupę górską, ze szczytem Mulkila.  Wieczór jest nadzwyczaj ciepły, jak na tą wysokość trzy tysiące  czterysta metrów. Długo nie mogę zasnąć. Świeci piękny księżyc. W jego świetle, w głębi doliny, tam skąd przyjechaliśmy, widać było białe szczyty.
    11.08
    Od rana pakujemy się, czekając na umówione na dzisiaj muły, chcemy dotrzeć pod Mulkilę. Odwiedza nas policjant, który oświadcza, że nie wolno nam wchodzić do tej doliny. Potem przychodzą jacyś faceci, usiłujący ubić na nas interes na pośrednictwie przy wynajmie mułów.
    Nie jest jasna sprawa dotarcia do „naszej” doliny. Obok mamy indyjskie wojsko. Grupa wojskowa wraz z instruktorami z Manali przyjechała trenować na lodowcu. Instruktorzy nas odwiedzają,  prosząc o mapę. Chcą dostać się na najbliższy lodowiec. Nieco mnie dziwi, że nie mają swoich map.
    Rysiek, Elżbieta i Andrzej poszli do wioski kupić „chapati”(czapati) - małe placki. Zupełnie inaczej smakuje świeżo upieczony placek.  Ja z Januszem pilnuję namiotów. Słońce mocno przypieka. Nad nami wznosi się szczyt około pięć tysięcy sześćset metrów. Tak na oko go oceniam. U jego stóp na zboczu widać wioskę z tarasowymi polami. Widzę dzieci kąpiące się w strumyku, który wypływa ze środka dużej  bałuchy, wznoszącej się nad dolina rzeki.
    Zdrzemnąłem się pod namiotem z gołymi stopami wystawionymi na zewnątrz. Obudziwszy widzę, że połowa stóp  jest mocno czerwona. Granicą był cień. No tak, słońce jest prawie w zenicie. W nocy będą mnie z pewnością bolały.
    Wracają nasi, przynosząc w siatce porozbijane jabłka. Brudas daje dzieciom cukierki. Biedne dzieciaki. Chłopcy w wieku  orientacyjnie od ośmiu do dwunastu lat. Brudni, bosi i w strasznie brudnych ubraniach. Są nadzwyczaj ciekawi nas. Do tego stopnia, że musimy się opędzać bojąc się, aby czegoś nam nie zwędzili.
    Wieczorem załatwiamy mulników, za sto pięćdziesiąt rupii(nieco powyżej 15 dolarów) na przełęcz Baralacha La. Próbuję jeszcze zaprosić pilnującego nas policjanta do nas, aby go ewentualnie przekupić butami, namiotem, zegarkiem. Chcemy koniecznie wejść do doliny, prowadzącej pod najwyższy szczyt grupy górskiej w widłach rzek  Czandra i Bhaga.  Nic z tego!  Nie chce nawet  rozmawiać. Może boi się swojego młodszego kolegi.
    Wojsko częstuje mnie kolacją. Zajadam ziemniaki w ostrym sosie, przegryzając czapati. Noc jest piękna, księżycowa. Takie noce przeżywałem też w Tatrach. Pełnia księżyca i wokół ciemne, zębate szczyty.
    12.08
    Umówieni na szóstą mulnicy jakoś się nie spieszą. Wreszcie około dziewiątej wyruszamy. W ostatniej chwili jeszcze raz rozmawiamy z policjantem oświadczając mu, że za wejście do doliny zostawimy potem policji buty i namioty. Nie zgadza się.
    Idziemy więc w stronę Baralacha La. Droga biegnie zboczem doliny. Po kilku godzinach dochodzimy do wsi  Patsio. Tak nazywają to miejsce mulnicy. Przed wsią jest na rzece piękny stawek. Właściwie to żadnej wsi tu nie ma, tylko kilka pustych domów z kamienia. Ale miejsce jest bardzo ładne.   Wokół nas brązowe skały, niebieska woda w stawku  i dookoła ośnieżone szczyty. Wysokość  trzy tysiące osiemset dwadzieścia metrów. A woda w stawku, jak na tę wysokość, nie jest zbyt zimna.
    Czekamy przy stawku na mulników,  ponieważ idziemy szybciej, luzem - bez ciężkich plecaków, które transportują muły. Gotujemy  herbatę i barszcz. Dochodzą muły i  idziemy dalej. Niedaleko drogi leżą metalowe słupy, złamane w połowie. Wyglądają na telefoniczne. Pytam się mulnika, o co tu chodzi. Odpowiada –„war”(wojna). W 1962 roku Chińczycy weszli na terytorium Indii z pobliskiego Tybetu. To są jej pozostałości.
    Elżbietę zabrał jakiś gazik do następnego miejsca o nazwie Zing Zingbar. Położonego na wysokości cztery tysiące dwieście siedemdziesiąt metrów. Dochodząc tam widzimy, że ta kolejna miejscowość składa  się jedynie z kilku rozwalonych, pustych domów z kamienia i dwóch namiotów. W których mieszkają jacyś osobnicy, zresztą całkiem mili.
    Andrzej chce iść dzisiaj jeszcze dalej, aby zrobić rekonesans po drugiej stronie przełęczy, już po stronie doliny  Czandry. Jest tam podobno  mała dolinka, w której wznoszą się szczyty sześciotysięczne. Wyruszamy po obiedzie około osiemnastej. Droga biegnie w górę piarżyskami. Ściemnia się. Idziemy ciągle do góry, trochę na ślepo.
    Wreszcie solidnie zmęczeni kładziemy się na drodze w płachtach biwakowych, obok jeziorka o nazwie Suraj Tal, z którego wypływa Bhaga. Gdzieś niedaleko jest przełęcz Baralacza.  W nocy bardzo źle śpię. Jestem bardzo zmęczony. Poza tym jesteśmy prawie na wysokości szczytu Mont Blanc. Rano nasze śpiwory są pokryte szronem.
    13.08
    Po „śniadaniu" idziemy w górę w stronę przełęczy.   Czy można nazwać śniadaniem coś,  co jest zrobione  z żywności, którą transportujemy z kraju w plecakach. Rzucanych, przerzucanych i podawanych temperaturom powyżej czterdzieści stopni Celsjusza. Jak się w takiej temperaturze otwiera konserwę mięsną to sika.  
    Przełęczą nie będzie  Baralacha La, tylko inna otwierająca drogę do doliny Czandry. Trudno się tu zorientować. Obie przełęcze tworzą wysoki płaskowyż, długi na kilka kilometrów i  poprzecinany małymi potokami. Wysokość około pięciu kilometrów. Na tej wysokości pasą się owce. Rośnie tu jakaś mizerna trawka. Kwitną  też małe ładne kwiatki. Takie są  prawie całe Himalaje. Te gigantyczne, zalodzone szczyty zaczynają się dopiero powyżej pięciu kilometrów.
    Otwiera się wreszcie „nasza” dolinka. Nasza, bo wykombinowaliśmy sobie z mapy, widząc wysokość szczytów i ich bliskość przełęczy, że tu może gdzieś wyżej wyjdziemy. Nikt nam nie przeszkodzi. Dolinka jest  śliczna. Piękne szczyty. Duży lodowiec, jak rzeka,  spływa do doliny Czandry. W dolnej części pokryty jest cały gruzem.
    Niestety! Szczyty, które widzimy mają ponad kilometrowej wysokości, lodowe,  północne  ściany. Nie na nasz  zespół!  Szkoda! Wracamy. Widzę pasące się konie. Spotykamy Francuzów z Kelongu z mułami. Francuska jedzie na mule, a Francuz ugania się z tyłu, skacząc przez potoki. Schodzą do doliny Czandry.
    Boli mnie głowa. Nie bardzo dociera do mnie to, co mówi Francuz. Podobno nasi mulnicy wyruszyli z Zing Zingbar`u i idą w stronę Baralacha La. Wychodzę na małe bałuchy, starając się obserwować drogę w stronę przełęczy. Nikogo nie widać. Mimo słońca jest mi zimno. Wkładam kurkę puchową. W tym momencie od strony jeziorka Suraj Tal ktoś daje czerwoną szmatą znaki. To oni. Mulnik uparł się i nie pójdzie dalej. Postanawiamy  rozbić bazę za jeziorkiem na około sześć dni.
    Zdjęcia:
    1. Biwak Darcza_1.  Ranek. Słońce oświetla nasze namioty i szczyty w dolinie Bagha. Widok w kierunku na południe. Za tym pierwszym szczytem w prawo kryje się w dolinie Kerylong. 
    2. Biwak Darcza_2.  Popołudnie. Widok na północ, w górę rzeki Bagha.  Dominujący szczyt to prawdopodobnie „Dartse”- ok. 5700 m.
    3. Widok z Patsio na dolinę rzeki Bagha. Wysokość ok. 3800 m.
    4. Widok na zachód  z doliny Bagha. Mocno zalodzone szczyty, rzędu 5700 m, widziane z ok.4500 m.
    5.  Suraj Tal. Jezioro górskie. Nosi także nazwy Tso Kamsi i Surya Tal(dosł. Sun God`s Lake). Długie na 800 m. Położone na wysokości 4883 m w pobliżu przełęczy Baralacha La(Baralacza La-4850 m).  Z jeziora wypływa rzeka Bagha. Drugie co do wysokości jezioro górskie w Indiach. Średnie opady śniegu w tym rejonie sięgają od 12 do 15 metrów. Najniższe temperatury w zimie są rzędu minus 27 st. C.
     





  18. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 10
    Keylong
    Siódmego sierpnia
    Rano wyjeżdżamy autobusem dalej w głąb gór. Zaraz za Manali nastąpiła przerwa. Na drogę spadł spory głaz, który ją zablokował. Zostaje usunięty zgodnym wysiłkiem pasażerów. Tablica, obok drogi,  poinformowała nas w języku angielskim, że jedziemy drugą, co do wysokości drogą świata. Pierwsza jest zapewne w Andach.
    Jedziemy dalej w górę rzeki Beas, po galeryjkach nad rzeką.  Potem  ciasnymi serpentynami w stronę przełęczy Rothang. Wysokość rośnie. Drzew coraz mniej.  Rosną już pojedyncze wysokie sztuki himalajskich cedrów. Z okolicznych ścian skalnych spadają potężne wodospady. Droga biegnie miejscami w sporej ekspozycji. Pojawiają się namioty, zapewne miejscowych ludzi. Autobus znowu staje, droga jest dalej definitywnie zablokowana.
    Podobno, po iluś tam kilometrach, będzie drugi. Podobno - bo kto tu ma udzielać informacji. O wszystko się trzeba dopytywać.  Konfrontować otrzymane informacje z innymi wiadomościami. To jest normalna praktyka, w czasie takiej wyrypy.  Nasz autobus miał jechać dzisiaj do doliny rzeki Czandra, do miejscowości Khoksar i dalej do kolejnej o nazwie Keylong.
    Nie ma jednak problemu, bo natychmiast zjawiają się tragarze, gotowi przenieść nasze bardzo ciężkie plecaki. Żądają jednak za przeniesienie bagażu po 30 rupii od osoby, czyli trzy dolary. Wyjechałem z Polski ze stu kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. To dla mnie i pozostałych za dużo. Niesiemy sami. Biorę naraz cały swój bagaż. Prawie pięćdziesiąt kilogramów. W dodatku znowu pada deszcz  i  jest ślisko. Co kilkanaście metrów odpoczywam. Wysokość trzy tysiące metrów.
    Docieramy do jakiegoś mostku i gotujemy sobie zupę i herbatę. Od nikogo nie można się za cholerę dowiedzieć, czy będzie dalej jakiś autobus i  kiedy?  Powyżej mostku stoi kilka domów z kamienia i  kilka namiotów. Pytamy, co to za miejsce?  Odpowiedź, że to jest miejscowość o nazwie Manandi.  
    Gdzieś tu musi być dalszy ciąg tej drogi, w stronę przełęczy Rothang.  Ale gdzie jest ta droga?  Nie wygląda na to, aby tu można było przeprowadzić jakąś drogę.  Przed nami stromy, bardzo wysoki stok. Dobry na narty, ale nie na drogę. Podnosząc głowę w górę widzę jednak w połowie jego wysokości pojazd. To zjeżdża z góry pewnie nasz autobus. Wygląda z daleka, jak dziecinna zabawka na ogromnym stoku.
    Koledzy jeszcze noszą  plecaki, a ja czekam w namiocie, który jest domem i sklepem rodziny o wyglądzie tybetańskim. W głębi namiotu leży kilka barłogów. Bliżej stół i ława. Z lewej strony wejścia lada z towarami, a obok niej ognisko, na którym gotuje się coś w dużym garnku. Dym wychodzi przez dziurę w namiocie. Obok ogniska kobieta z małym dzieckiem, które na klepisku dopiero zaczyna się uczyć chodzić. Maleńkie, ciemne i  bezradne dziecko. Zostawiłem w domu w Krakowie dwu i pół letniego Darka.
    Autobus zjechał ze stoku i zawrócił. A więc jednak pojedziemy dalej. To był dalej ten „drugi”.  Teraz my jedziemy po stoku „narciarskim” do góry. Nie jest tak źle.  Ten stok nie jest, aż tak stromy, jak oglądany z dołu. Ale lepiej, aby autobus nie wyjechał poza drogę, bo byłaby to ostatnia jego jazda.
    Droga biegła do góry serpentynami. Kilometr jazdy pod górę w jedną stronę, nawrót i drugi kilometr-znów do góry. Takim zygzakiem pomału pnęliśmy się po himalajskim stoku. Ekspozycja  jednak była duża. Nawierzchnia też była coraz gorsza. I  było  coraz zimniej. W pewnym momencie przejeżdżamy między ścianami śniegu. Zastanawiam się, czy to pozostałość z  zimy, czy też mały lodowczyk?  Za nisko na lodowiec. Chociaż nie było widać  co jest  wyżej, u góry.  A tam może być wysoki szczyt.
    Teren w pewnym momencie się wypłaszczył. Byliśmy na przełęczy  Rothang.  Wysokość cztery kilometry, bez paru metrów. Tworzyła tu szerokie, zielone siodło.  Niewysokie szczyty po obu jej stronach pokryte były świeżym śniegiem. Z tego wyciągnąłem wniosek, że deszcz monsunowy przechodzi w śnieg powyżej czterech kilometrów. Po jej drugiej stronie widać było grupę górską Lahul. W tej grupie najwyższym szczytem jest Mulkila – 6517 m. Byłoby bardzo dla nas interesującym się znaleźć w jego pobliżu.
    Zjeżdżamy z przełęczy w dół. Lubię siedzieć po zewnętrznej stronie  autobusu. Coś przynajmniej widać przez niewielkie okienko. A jak autobus spadnie w dół, to nie ma to najmniejszego znaczenia, gdzie się siedziało. Patrzyłem z góry na serpentyny naszej drogi  i dziwne  mi się wydawało, jak tu można zjechać. Widać było serpentyny prawie całego zjazdu, znikającego gdzieś w dole. Dno doliny leżało około kilometra niżej. Koła autobusu jechały cały czas bardzo blisko skraju drogi. Której nawierzchnia była tylko lekko utwardzona kamieniami. W dodatku rozmoczona przez deszcze monsunowe.
    Zjechaliśmy do miejsca o nazwie Khoksar. Obok płynie rzeka Czandra. Znów pada. Stało tu kilka bud z kamienia.  W jednej z  nich był posterunek policji. W małym pomieszczeniu na ścianie wisiały kajdanki.  Policjant bierze nasze paszporty i  spisuje z nich dane  do dużgo zeszytu. Teraz możemy jechać dalej.  
    Autobus jedzie do Keylong`u. Mamy towarzystwo miejscowej młodzieży. Rozrabiają w czasie jazdy.  Znów jedziemy po drodze wyciętej w bardzo stromym zboczu. Tym razem te półki biegną nad  Czandrą. A wokół  są tylko góry i góry. Nie widać szczytów pokrytych lodowcami i śniegiem. A wiadomo, że są i  że sięgają wokół sześciu i więcej kilometrów. Są gdzieś wysoko w górze, trzy kilometry nad nami. Widzimy tylko ich dolne, bardzo strome, lub skaliste zbocza, uciekające w górę.  
    Dojeżdżamy do miejscowości Tandi, położonej u zbiegu  rzek Bhaga i Czandra.  Od tego miejsca zespolona Bhaga i Chandra  zmieniają nazwę na Chenab(Czenab), który płynie sobie do Indusu, jako jego lewobrzeżny dopływ. I jest jednym z tych pięciu rzek „pięciorzecza” w Pendżabie. Skręcamy  w prawo, prawie na północ w dolinę Bhagi. Jeszcze kawałek doliną tej rzeki i  koniec podróży na dzisiaj – dojechaliśmy do Keylong`u(Kylongu).
    Chodzę  jeszcze wieczorem z Ryśkiem po wymarłych uliczkach miasteczka. Pusto i ciemno. Jakiś pijaczyna nas informuje, gdzie jest Rest House(rest-odpoczywać, house-dom). Anglicy, rządzący w Indiach,  pobudowali takie małe domki w górach, a może też i w innych rejonach Indii, gdzie podróżujący, raczej jadący na inspekcję  Brytyjczyk mógł się przespać. Budzimy gospodarza i okazuje się, że mamy do czynienia z luksusowymi warunkami. Tu w sercu gór. 
    8.08
    Pogoda rano jest nieszczególna. Brudas prowadzi nas do miejscowej restauracji  na rarytas o nazwie „Mongmo”.  Były to okrągłe knedelki z bardzo ostrym nadzieniem. Tłuszcz, w którym pływają zestalił się bardzo szybko i miał zielonkawy kolor. Po posiłku odbyliśmy mały spacerek. Pogoda się poprawiła. Po drugiej stronie Czenabu  wyszła  piękna grupa górska. Widać było dwa spadające lodowce i nad  nimi plateau. Wszystko błyszczące świeżym śniegiem.   
    Spacerkiem idziemy drogą w górę doliny. Droga jest wycięta w skalistym stoku. W głębokim parowie płynie rwąca i spieniona Bhaga.  Przy drodze  oglądamy małe stupy-buddyjskie„kapliczki”.
    Na skale przy drodze wmurowano płytę marmurową. Jakiś miejscowy wandal ją rozbił. Z fragmentów można wyczytać, że dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku zginęła(brak nazwiska) zdobywczyni dziewiczego szczytu Lolana (ok. 6130 m).
    Miała tylko trzydzieści dwa lata. Gdzieś w tych górach leżą  dwaj Polacy z  lubelskiej wyprawy.  Nie było to dawno, najwyżej parę lat temu. Atakowali szczyty nieco powyżej sześciu kilometrów.
    Do Keylongu przyjechali nasi znajomi Japończycy.
    Siedzimy w miejscowej cukierni. Jemy przysmak o nazwie „Jelabi”(Dżelabi). Były to żółtawe, jakby precelki. Taka poskręcana rurka ze słodkim nadzieniem. Drugi przysmak był mniej smaczny. Nazwy nie pamiętam. Coś w rodzaju zimnych pierożków z nadzieniem o dość specyficznym smaku.
    9.08
    Od rana mamy piękną pogodę. Wyszły szczyty w dole doliny Bhaga, po drugiej stronie Czenabu.  Keylong  leży na wysokości trzy tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dookoła miasteczka  kwitną  pola ziemniaczane. Sadzą tu  różne odmiany, bo co pole, to kwiatki są nieco inne.
    Krajobraz jak z landszaftu pocztówkowego. Kwitnące pola ziemniaczane, spadające lodowce  i szczyty  powyżej sześciu kilometrów, pokryte monsunowym, świeżym śniegiem. A na ich tle,  wisząca poniżej na tle zboczy, biała chmura.
    Raj dla fotografów, więc wszyscy uganiają się z aparatami.  Potem następuje ogólne pranie. Po praniu idziemy we trójkę-Brudas, Andrzej i ja do buddyjskiego monastyru o nazwie Khortang. Leży po drugiej stronie rzeki. Najpierw zejście na wiszącą kładkę nad rzeką a następnie należy podejść prawie  dwieście metrów, nie po drodze, ale w górę. To bliziutko,  jak na tutejsze stosunki. Jesteśmy przecież w Himalajach. Pod kładką, daleko w dole, piekli się Bhaga. Po drodze mijamy  małą wioskę.
    Budynek  klasztoru jest piętrowy. Na parterze znajduje się  pomieszczenie, otoczone dookoła korytarzem, na którego ścianach umieszczone są, jeden za drugim, młynki modlitewne. Obchodzę je dookoła obracając każdy młynek. Oby siły wyższe czuwały nad nami! Wewnątrz pomieszczenia kilka postaci Buddy i na ścianach malowidła, których treścią jest również Budda. Pali się tu kilka lichtarzyków.
    Na piętrze znajduje się zasadnicze pomieszczenie tej świątyni. Ma wymiary mniej więcej sześć metrów długości  i cztery szerokości. Podparte jest drewnianymi filarami. Okna wychodzą na Keylong.  W środku, przy ścianie, naprzeciwko okien, coś w rodzaju ołtarza w kształcie piramidy ze stopniami. Na stopniach stoją figurki, ale nie przypominające mi, ani ludzi, ani zwierząt. Na szczycie piramidy posążek Buddy. Na najniższych stopniach stoją małe lichtarzyki. Przed tym „ołtarzem” stoją misy z jedzeniem. Rozpoznaję ziemniaki. A reszta to jakieś jarzyny i przetwory. W jednej z mis są placki.
    Ściana za  piramidą posiada szafki z małymi półeczkami, na których stoją małe pudełka. Wzdłuż ściany palą się lichtarzyki i stoją czarki z rożkami w których chyba jest oliwa. Na ścianach malowidła. Pod oknami, naprzeciwko piramidy siedzą  mnisi. W środku najważniejszy z nich. Nad nim, na suficie, przyczepiony jest mały baldachim.
    Każdy mnich ma niski, podłużny stołeczek, na  którym rozłożona jest księga składająca się z długich, luźnych kartek. Okładki księgi wykonane są z rzeźbionych deseczek. Z lewej i prawej strony głównego celebranta przyczepione są do sufitu bębny(Dram). Instrumenty muzyczne uzupełniają jeszcze duże trombity(Godam) i dwie małe(Tomb). Jeden z mnichów ma dwa mosiężne talerze, coś w rodzaju czyneli. Prowadzący modły  ma jeszcze grzechotkę ze wstążką i dzwonek.
    Stoimy we wejściu do pomieszczenia i rozpoczynają się  modlitwy.  Mnisi monotonnym głosem recytują je ze swoich ksiąg. W modlitwach  bierze udział kilka miejscowych osób. Po pewnym czasie wychodzą na taras  i siadają w  pozycji lotosu na długim chodniku. Siadam i ja. Młody mnich nalewa siedzącym, do otrzymanego kubka, herbatę z mlekiem i  odłamuje kawałek placka, przypominającego w smaku placki ziemniaczane. Pijąc herbatę i jedząc szary, dość twardy placek ulegam  nastrojowi. Gdzie to marzenia mnie zawiodły? Na dachach domów powiewają na wietrze chorągiewki modlitewne. W głębi błyszczą lodowce  i ośnieżone szczyty.
    Wracam do środka. Mnisi dalej recytują swoje modlitwy. Od czasu do czasu uderzają w bębny, uderzają czynelami, grają na trombitach. Główny z nich porusza grzechotką i dzwoni dzwonkiem. Obok „ołtarza” kręcą się chyba kandydaci na mnichów. Jeden z nich, z ustami przepasanymi opaską, skrapia „ołtarz” małym kropidełkiem. Potem rozdaje niektórym mnichom nakrycie głowy, podobne do dużych biretów, albo biskupiej tiary o czerwonym kolorze i kładzie przed nimi po dwa lichtarzyki. Wszyscy mnisi otrzymują też duże patyczki, które służą do przenoszenia ognia z lichtarzyka na lichtarzyk. Mnisi wkładają „tiary”. Po kilku minutach  nabożeństwo się kończy. Jeszcze jeden szczegół - jeden z miejscowych chłopów przyniósł  ofiarę i wszyscy ważniejsi mnisi dostają po jednej rupii.
    Wracamy do Rest House`u. A tu niespodzianka.  Zrobiła się mieszanka międzynarodowa - Polacy,  Francuz z Francuzką i Australijka, której męża zamknęli w miejscowym więzieniu, bo mu zginął paszport w Manali. Policjant przyprowadza go do żony skutego kajdankami. Nas wepchali do jednego pokoju, w którym panuje okropny bałagan. Francuzi za to udają traperów i  mieszkają w namiocie.
    Zdjęcia:
    1.  Głaz. Ledwo ujechaliśmy za Manali, gdy autobus się zatrzymał. Na drodze leżał duży głaz. Pasażerowie wysiedli i zaczęła się dyskusja.  W rezultacie wspólnym wysiłkiem został wypchnięty za drogę. Obok której duża tablica poinformowała mnie, że pojadę za chwilę drogą, drugą co do wysokości, z najwyżej położonych dróg świata.
    2.  Kolizja. Nie brakowało nam atrakcji w czasie jazdy do Keylong`u
    3.  Blokada. Znów postój. Zdjęcie zostało zrobione, jak sądzę, przed definitywnym zablokowaniem drogi. Ponieważ zdjęto nasze plecaki i leżą na drodze.
    4.  Młynek modlitewny. Ten maluch jest zaciekawiony dziwnym panem. Stoji obok młynka modlitewnego. Taki podręczny przyrząd do modlitwy dla buddysty. 
    5.  Koledzy. Janusz, Andrzej, Rysiek. Materace plażowe nie służyły nam na plażę, tylko na biwak w górach. Ich największą zaletą była waga i  niezła izolacja.
    6.  Keylong, widok.  Miasteczko położone na wysokości 3200 m w dolinie rzeki Bhaga.  Na tarasach wokół niego rosły ziemniaki. Pięknie kwitły w czasie naszego pobytu. Co pólko to  inne kolory. 
    7.  Sześciotysięczniki. Sfotografowałem przez teleobiektyw grupę szczytów za rzeką Czandra. Pokrytych świeżym monsunowym śniegiem. Udało mi się potem ustalić, że sięgały powyżej sześciu kilometrów. Widać dość długi lodowiec, na dole pokryty gruzem.
    8.  Stupa.  Ale tym razem, nie budynek, tylko „kapliczka” buddyjska. Z pięknymi kolorami. Na sznurkach są zawieszone małe dzwoneczki.  Które się modlą do Buddy, poruszane wiatrem.
    9.  Chorągiewki modlitewne. Na tarasie klasztoru Khortang.
    10.  Trombity.  Po nabożeństwie w klasztorze Khortang rozległy się dźwięki trombit, napełniając echem himalajską dolinę.
    11.  Dzieci z Keylongu.
    12.  Dziewczęta.  Chroniące swoje twarze przed obiektywem.
    13.  Dziewczyna.  Ta otwarcie demonstrowała swoją urodę i piękne szaty.
    14.  Kobieta.  Miejscowa elegantka.
    15.  Starzec z fajką wodną.  Takie zdjęcie mogło być zrobione prawie w dowolnym miejscu w Indiach. Ale to był Keylong, ponieważ obok stoją gołe nogi, tunika i sznur owinięty w pasie. To ubiór pasterza z tej doliny. W następnych postach będzie o nich „mowa”.
     
    Notka!
    Kilka lat temu w telewizji szedł cykl - „najniebezpieczniejsze drogi świata”. W jednym z początkowych odcinków były transportowane materiały budowlane z Manali do Keylong`u przez przełęcz Rothang. Zapewne było im wtedy łatwiej przejechać, niż nam czterdzieści lat wcześniej, w małym, zatłoczonym indyjskim autobusie.
     
     















  19. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 9
    Himalaje
    Czwartego sierpnia
    Rano jesteśmy w Chandigarth. Miasto jest popisem słynnego architekta francuskiego – pana Le Corboussier. Francuz, na zamówienie rządu Indii, zaprojektował na pustym miejscu całe miasto od nowa. Ulice, domy – dosłownie wszystko.  Powstało miasto, jak na Indie, przestrzenne. Domy z czerwonej cegły, bez tynku. Nawiązujące, podobno w swoim  rozwiązaniu, do stylu indyjskiegoi. 
    Robimy sobie mały spacer. Widać te domy w zieleni. Gdybym nie wiedział, że to pan Le Corboussier jest autorem projektu, to powiedziałbym, że to bardziej porządny, indyjski dom.  Ale ja nie znam się na architekturze. Niestety nie  mamy czasu na włóczenie się po mieście i oglądanie go szczegółowo.
    ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Notka!
    Po powrocie z Indii przeczytałem później w książce - „25  tysięcy kilometrów przez Indie”, Janina Woźnicka i Andrzej Rytel – 1986 r - o  ciekawej historii tego miasta, dla nas Polaków.  W 1947 roku rząd Indii ogłosił przetarg na projekt stolicy Pendżabu, która miała być położona u stóp łańcucha Sziwalik. Wygrał pracujący w Ameryce polski architekt Maciej Nowicki. Po jego tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej, budowę powierzono panu Le Corboussier.
    ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Wsiadamy do autobusu  i wyruszamy wreszcie w najwyższe góry świata, w Himalaje. Gdzieś tam są te gór,y daleko jeszcze przed nami. To jest zawsze moment pewnej ekscytacji, jak przed nieznanym. Jak  one wyglądają? Na razie było zupełnie płasko. Równina. Autobus przejeżdżał przez małe miasteczka. Na głową wisiały pełne deszczu, ciemne monsunowe chmury. Tylko w stronę gór, na horyzoncie widać  było jaśniejszy pas. Przez te grube chmury było dosyć ciemno, mimo pełni dnia. I wszędzie było bardzo zielono.
    Po około  stu kilometrach jazdy pojawiły się przed nami  pagórki.  Wysokie, tak  na pierwszy rzut  oka, jak nasze Beskidy.  U nas byłyby to góry, a tu tylko wzgórza. Rosły na nich  palmy i  figowce.  Do prawdziwie wysokich gór było  jeszcze setki kilometrów. Droga zaczęła się piąć serpentynami w górę. Zniknęliśmy we mgle.
    Zjeżdżając do doliny, wyłoniliśmy się z niej. Stoki, dookoła nas, były już bardzo strome. Porośnięte gęstym lasem, składającym się z drzew, podobnych do sosen – cedrów himalajskich, drzew palmowych, olbrzymich kaktusów, wielkości sporego drzewka. 
    Od czasu do czasu autobus zatrzymywał się w miejscach, gdzie można było   coś zjeść i się napić. Były  to typowe dla Indii „bufety” w rodzaju dużego jakby dyrektorskiego biurka, na którym w dużych misach grzało się mleko bawolic, piekło w oleju  małe placki, czy gotowało wodę dla przyrządzania herbaty z mlekiem.
    Można też tu było kupić różnego rodzaju małe ciasteczka, o różnych kształtach. Pieczone na oleju i słone. Może też z dodatkiem papryki. Bardzo wygodny sposób żywienia się w czasie podróży. Wszystko widać, wszystko ciepłe i świeże. A dla nas bezpieczne, bo ciągle się obawiamy zjedzenia czegoś nieświeżego, po którym zaczną się problemy z żołądkiem.
    Góry przed nami rosną coraz wyżej. Ciągle są jeszcze bardzo mocno porośnięte zielonią. Ale wysoko nad lasem pojawiły się też pierwsze skaliste szczyty.  To już były  góry o wysokości Alp. Droga wiodła, prawie bez przerwy wąskimi półeczkami, wyciętymi na bardzo stromych zboczach, albo nawet skalistych ścianach.
    Indyjski autobus jest mały, siedzenia są węższe, dostosowane do średnio mniejszych i szczuplejszych od Europejczyka, Hindusów. Kierowca operował boso pedałami. Kuriozalnie wyglądała w nim dźwignia zmiany biegów. Sterczała ze skrzyni biegów pod podłogą, obok kierowcy i sięgała mu na wysokość kierownicy.Była długa i dziwnie pokręcona. Autobusy miały z tyłu napisy „horn please”- proszę trąbić.  Należy trąbić, bo wyminięcie było możliwe tylko na spotykanych od czasu do czasu mijankach. Siedziałem od strony zewnętrznej autobusu  i nie mogłem dostrzec drogi.  Ginęła pod autobusem. Za to dobrze była widoczna głęboko w dole spieniona rzeka Beas.
    Mijamy kolejne miejscowości - Bilaspur, Satlej i Mandi. Ta ostatnia była dość dużym miasteczkiem. Za Mandi droga biegła w takiej ekspozycji, że nie umywały się do niej galerie nad rzeką Kokczą w Afganistanie, które wydawały mi się bardzo eksponowane, mówiąc prościej - przepaściste.
    Rzeka Beas, wzdłuż której jechaliśmy,  przerzynała się przez przedgórze Himalajów(pasmo Sziwalik) niesamowicie głębokim przełomem. Ściany skalne miały setki metrów wysokości i nieraz w ich środku, na wyciętej półce biegła nasza droga. Pod naszym autobusem było czasem sto, dwieście metrów pionowej skały i rzeka. A nad drogą sterczały niesamowicie kruche bloki. Wydawało się, że to wszystko może w każdej chwili runąć w dół.
    Mamy dłuższy postój w kolejnej miejscowości. Droga zeszła już do poziomu rzeki i nie jest już tak eksponowana. Zmieniły się typy ludzkie wokół nas. Coraz więcej jest twarzy o rysach tybetańskich. Dojechaliśmy do dużej  miejscowości wczasowej – Kulu.  Niedaleko stąd jest  Shimla,  gdzie wicekrólowie Indii przenosili się z Dehli w czasie letnich upałów. Zrobiło się ciemno.
    Autobus co chwila staje, ktoś wsiada, albo wysiada. Wreszcie docieramy do celu dzisiejszej podróży, do Manali. Jesteśmy na wysokości dwa tysiące metrów nad poziomem morza.  Powyżej naszego Kasprowego. Zaczepiają nas hotelarze. Za sześć rupii, czyli nieco powyżej połowy dolara, rozkładamy się w hotelu. Brudas w łazience poluje na jakiegoś ogromnego pająka, Może być jadowity.  Wezwany właściciel hotelu stwierdził, że ten pająk nie jest, aż tak groźny.  Ale nie wyglądał sympatycznie.
    Za dużo naczytałem się w literaturze podróżniczej o jadowitych pająkach. Głównie o  Czarnej Wdowie, ale też i o  innych, których ukąszenie powodowało, że  aby przeżyć, należało sobie natychmiast wstrzyknąć surowicę. Noszoną w strzykawce przy sobie. Można się wreszcie będzie wyspać. Jest chłodno.
    5.08
    Rano leje. Wymieniam pieniądze w banku a potem robię dla wszystkich zakupy.  Jemy wreszcie od wielu dni porządne śniadanie. Leje bez przerwy. Gór zupełnie nie widać. Będzie dobrze, jeśli je zobaczymy. Monsun znad  Zatoki Bengalskiej Oceanu Indyjskiego opanował  Indie i oparł się o Himalaje. Być w Himalajach i nie zobaczyć ośnieżonych szczytów to byłoby naprawdę głupio.
    Manali wygląda tak, jakby się siedziało gdzieś wyżej u nas w górach. W jakimś bardzo odległym porównaniu, na przykład na Hali Gąsienicowej, bo dokoła jest rzadki las wyżej zielone stoki nad którymi sterczą wysoko skaliste szczyty. Tylko jest cieplej i są liczne domy.
    Nastrój wyprawy jest dość ponury. Wszyscy z wyjątkiem Brudasa czujemy się oszukani. Tyle wysiłków, kosztów a tu  deszcz i mgła.  Najwyższych gór świata zupełnie nie widzimy. Mamy  tylko świadomość, że znajdujemy się u ich stóp.
    Dowiedzieliśmy  się, że w  mieście jest grupa Japończyków. Odwiedzamy ich i okazuje się, że jest to trzydzieści cztery osoby, w tym dwóch alpinistów. Pokazują nam mapę gór(graniówkę) za rzeką Chandra(Czandra). Nasza uwaga skupia się na informacji, że im bardziej na północ, to pogoda powinna być lepsza, bo monsun tam słabiej dociera.  
    Rozmawiamy wieczorem z dwójką Niemców, którzy przyszli z Leh w dolinie Indusu. Twierdzą, że za przełęczą Rothang(3970 m)  pogoda się poprawia i że czym dalej  na północ w stronę Tybetu, to jest coraz lepsza. Mamy dwie możliwości – albo działać w grupie Parvati, a jak się okaże, że to z powodu pogody jest to niemożliwe, to dążyć na północ do Leh, do doliny Indusu. I po drodze spróbować wyjść na jakiś sześciotysięcznik.
    6.08
    Można się było załamać, rano znowu leje. Po śniadaniu spacerujemy po Manali. Rosną tu drzewa  znane z naszego klimatu, na przykład buki. Niżej, w okolicy  Kulu,   rosną  sady  jabłoniowe. Okolica jest znana w Indiach z produkcji jabłek.
    Mamy do zakupienia cukier, chleb, benzynę i inne rzeczy. Brudas, najbardziej obyty z nas,  nawiązuje kontakt ze sklepikarzem. Kupi od nas rzeczy zbędne. Musimy sobie ulżyć w tych górach. Zima w Manali jest śnieżna. Cenią tu więc kurtki, czy obuwie takie, jak nasze pionierki.
    Okazało się, że są bardzo poważne kłopoty z benzyną. Droga do Manali była zablokowana przez dwa tygodnie i nie było benzynyw całym mieście. Potrzebnej nam do naszych prymusów-Juvli.  Dość korzystnie sprzedaliśmy zbędne ciuchy. Nawet mój zegarek poszedł za pięć i pół dolara.   Wyraźnie podreperowałem  swoje konto dewizowe.
    Po południu zwiedzamy buddyjską stupę. W środku znajduje się duży młyn modlitewny, obracany przez małe dzieci. Na ścianach freski o treści trudnej dla mnie do odgadnięcia. Z wieżyczki zwieszają się sznurki, na których zawieszone są małe dzwonki. Ludność w tych okolicach jest w bardzo dużej części tybetańska. Podobno gdzieś tu w Himalajach ma siedzibę   Dalaj Lama.
    Kręci się tu dużo mnichów buddyjskich. Interesujący  ludzie. Chodzą sobie  w swoich buraczkowych szatach i sandałach, z gładko ogoloną głową. Ciągle uśmiechnięci.  Kobiety naszą na plecach małe dzieci. A tak w ogóle, to dzieci jest tu bardzo dużo, maleńkie, większe. Trochę większe mają deseczki z jakimiś znakami. Może tabliczki do mnożenia używane w miejscowej szkole. Styl domów jest już tybetański.
    Potem zwiedzamy drugą świątynię buddyjską. Po zdjęciu butów wchodzimy do środka. Za dużą szybą szereg ogromnych postaci Buddy. Wszystkie bardzo kolorowe. Przed szybą palą się w maleńkich lichtarzykach świeczki. Na półce stoją małe miedziane czarki. Przed „ołtarzem”, bo tak to miejsce można było określić,  leżą na tacy jabłka. Są to dary wiernych. Leżą tu też instrumenty muzyczne-dzwonki i bęben. Podobno nabożeństwo odbywa się z dużym „hałasem”.
    Z benzyną są jednak poważne kłopoty. Bez benzyny nie pojedziemy dalej, bo na czymś musimy gotować.  Juvel nieźle działa, ale jest kapryśny przy zapalaniu i nie lubi wiatru. Sprawa się rozwiązuje z pomocą dwóch miejscowych sklepikarzy, którzy liczą na interes z nami po powrocie z gór. I  benzynę zdobywamy.  Wieczorem jeszcze jedna wizyta u Japończyków.  Od których dostajemy bezcenną mapę terenu, na północ od rzeki Czandry.
    Aby uczcić pomyślne rozwiązanie problemów,  udajemy się  wieczorem do którejś z  miejscowych „restauracji”. W pierwszej, do której wchodzimy menu jest imponujące.  Jest w nim nawet piesek Chow-Chow. Chiński rarytas. Decyduję się na tą specjalność. Mam, rzadką przecież, okazję spróbować egzotycznej potrawy.  I do tego takiej znanej! Niestety psina  była tylko w menu, a nie w rzeczywistości. 
    Kolacja skończyła w innym miejscu się na pierożkach. To miejscowa specjalność. Ciasto było, jak ciasto, ale jego nadzienie! Miałem już sporą wprawę, jeśli chodzi o ostre przyprawy. Węgierskie, najostrzejsze, znane z opowiadań rodaków, są poprostu mdłe w porównaniu z indyjskimi. Ale te pierożki, to już była przesada.  Co za piekielny ogień w buzi! Nieco pomagało pół szklaneczki wódki ryżowej, w kolorze cieniutkiego mleka. Czułem, że nie brak jej było procentów.
    Zdjęcia:
    Monsun. Wyjechaliśmy z Chandigarth.  Jedziemy w kierunku najwyższych gór świata. Gdzieś tam są za kilkaset kilometrów. Na razie jest zupełnie płasko. Nad głową wiszą ciężkie monsunowe chmury. Z których co pewien czas spadają potoki wody Wjechaliśmy w pierwsze himalajskie wzgórza, wielkości naszych Beskidów. Płaska równina subkontynentu pozostała za nami. Droga na galeryjce. Jedziemy do Manali doliną rzeki Beas. W miarę wznoszenia się w górę(do 2000 m w Manali) z nisko położonej równiny, dolina rzeki, przedzierającej się przez przegórza himalajskie Sziwalik, tworzyła miejscami przełomy, z bardzo stromymi stokami(ścianami skalnymi). W takim terenie drogę poprowadzono na galeryjkach wykutych w  skale. Taka galeryjka jest słabo widoczna w tle, na zboczu. Z  powodu ciepłego i bardzo wilgotnego klimatu, nawet bardzo strome zbocza były porośnięte gęstą roślinnością. Bufet. Takie bufety były spotykane w całych Indiach. Do dyspozycji była herbata z mlekiem(bawolic), kawa. Małe świeże placuszki, ciastka, smażone na oleju. Ciastka wszystkie pikantne(nawet bardzo). Jabłonie. Zdjęcie jest zrobione w okolicy Manali. Dolina rzeki Beas, niżej w  rejonie Kulu, znana jest z sadów jabłoniowych. Klimat tutaj jest zbliżony do naszych Bałkanów.  Na zdjęciu, na pierwszym planie dojrzewające jabłka. A w tle białe stoki ze świeżym monsunowym śniegiem.  To są stoki gór, które mają już powyżej pięciu kilometrów.  





  20. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 8
    Old Dehli
    Drugiego sierpnia
    Wybrałem się dzisiaj  z Elżbietą na wałęsanie się po mieście. Chodzimy po bazarze, w starej części(Old Dehli) miasta Deli. Typowa uliczka bazarowa była wypełniona tłumem ludzkim, który nigdy chyba nie znikał. Niezależnie od dnia w roku. Zamierał jedynie tylko na kilka godzin nocnych. Sklepikiem  była wnęka w budynku, jakby ktoś z naszego, małego butiku wyjął całą przednią ścianę od ulicy.
    Tak było w Iranie i w Afganistanie. Cała biedniejsza Azja tak handluje. Wewnątrz ułożone są towary, które wychodzą  aż na zewnątrz, na ulicę. W głębi siedzi właściciel, pilnując swojego dobytku i czuwając, jak wędkarz na rybę,  na najmniejsze zainteresowanie przechodzącego klienta. Każdy błysk oka przechodzącego człowieka, spojrzenie  na towar,  może być okazją do zarobku.
    Ulica to z kolei  taka wnęka sklepowa obok wnęki. Po drugiej stronie to samo. A w środku całości dopełniają jeszcze jakieś stragany. Pomiędzy tym wszystkim przewalali się ludzie, ryksze rowerowe, trójkołowce z silnikiem. Czasem zaplątała się taksówka, czy mały samochód z towarem.
    Stoję z Elżbietą w małej kolejce przy straganie z owocami. Chcemy sobie kupić mango. Obok stoi młoda kobieta,  która jest zaciekawiona nami. Zamieniamy nią kilka słów po angielsku. Pomaga nam wybierać mango. Okazuje się, że jest z mężem i zapraszają nas na herbatę. Poszliśmy za nimi. Jestem ciekaw, jak mieszka przecież zwyczajna rodzina hinduska.
    Weszliśmy w coś w rodzaju podwórza, otoczonego nawet kilku piętrowymi domami. Zresztą trudno było określić, gdzie była granica, a raczej ściana  jednego domu, a gdzie zaczynał się drugi. To był totalny chaos budowlany. Dobudówki, przybudówki, balkoniki na różnych poziomach. Dziwne tylko było, że to wszystko trzymało się kupy. Jak weszliśmy za nimi, to powstał mały popłoch, bo i goście byli  niezwyczajni. Pojawiła się herbata z mlekiem. Ktoś tam posłał po ciastka. Podobne  były do naszych „petit beurre”.
    Dzielimy się wrażeniami o sobie. Mówią nam jak żyją. Mąż tej kobiety jest drukarzem i widocznie się im lepiej powodzi. Biorę jednego herbatnika, by nie urazić gościnnych gospodarzy. Pytam się, ile tu mieszka osób? Piętnaście rodzin, tak około stu osób. Strasznie to wygląda. Kręci się bardzo dużo dzieci. Większych, mniejszych, maleńkich i jeszcze niemowlaków.  Jest nam głupio, przy tych dzieciach,  pić herbatę i jeść herbatniki, po które specjalnie posłano. Tak żyją i mieszkają całe Indie. Dno świata. Wymieniamy adresy.
    Rysiek z Januszem próbowali załatwić jakieś pozwolenie na działalność w górach. Jednak okazało się, że nic nie da się załatwić. Spróbujemy pojechać w góry jako „spacerowicze”.  Ponieważ rząd indyjski udostępnił turystom w górach pewne trasy trekkingowe. Nastrój mamy jednak bardzo minorowy. Oddalają się moje marzenia z kraju, o dziewiczym „sześciotysięczniku” w Himalajach. A to był nasz cel, dodatkowy napęd, aby przebrnąć przez wszystkie te zachody, przygotowania, w naszej kochanej, socjalistycznej ojczyźnie.
    3.08
    Składamy podanie o wizy do Sikhimu. Ot tak! Na wszelki wypadek. Gdy tu w górach nam się nie powiedzie, to może się uda podejść w pobliże Kangchendzengi- 8586 m. Zobaczyć, przynajmniej z daleka tak wysoką górę, która leży na granicy Sikkimu i Nepalu. I  jest jedną z czternastu ośmiotysięczników.
    Mimo, że Sikkim jest stanem Indii, to trzeba mieć wizę na wjazd do niego. Cóż takie mają zwyczaje i nic się na to nie poradzi.  Indie są jakby federacją różnych stanów, w których mieszkają narody mówiące innymi językami. Stąd jest potrzeba posługiwania się językiem angielskim przez wszystkich Hindusów.
    Na razie wieczorem jedziemy pociągiem  do Chandigarth(Czandigar), a jutro autobusem do Manali. Tam będą wreszcie góry i będzie chłodniej.
    Zdjęcia:
    1. Deli_ulica 1.  Typowa ulica w Starym Deli(Old Dehli). Nowe Deli (New Dehli)to był rejon budynków rządowych, ambasad, siedzib poważnych i bogatych firm.  Tu były szerokie place, pielegnowane trawniki.  Trawa była ścinana maczetami. Kosa nie była tu znana. A kosiarek mechanicznych jeszcze nie stosowano.
    2. Deli_ulica 2. Typowa ulica w rejonie bazaru w Starym Deli. Ten tłum nie zanikał w ciągu doby.  Ruch ludzki uspokajał się tylko w  nocy. Ludzie kładli się spać tam,  gdzie prowadzili „interesy”.
    3. Kwiaty.  Kto śledził czasem wizyty ważnych polityków światowych w Indiach, to może pamięta, że przy powitaniu wieszano gościowi na szyji wieniec z kwiatów.



  21. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 7 
    Agra
    Pierwszego sierpnia
    Rano jedziemy autobusem do Agry. Współtowarzyszami naszej wycieczki są Rosjanie, Hindusi, Włosi. Do Agry jest około dwieście  kilometrów. Mijamy małe miasteczka w okolicy Dehli. Wszystkie podobne do siebie. W wodzie leżały bawoły błotne. Nieraz wystawały im tylko nozdrza, oczy i oczywiście rogi.  
    Wreszcie Agra. Spotkamy się tu z architekturą muzułmańską. Najpierw zwiedzamy grobowiec Sikhara. Dość ładne inkrustacje. Marmur, czerwony piaskowiec. Ładny ogród.
    Kolejny zabytek, to jeden z cudów architektonicznych świata,  indyjski hit – Tadj Mahal!  Po to tuż przyjechaliśmy. Trzy wieki temu cesarz Szach Dżahan kazał go wznieść, jako grobowiec dla swojej ukochanej żony Mumtaz Mahal. Grobowiec  jest cały wyłożony marmurem. Przy jego budowie przez 22 lata pracowało dwadzieścia  tysięcy budowniczych. Dziś spoczywa w nim Szach z żoną.
    Wchodzimy przez portal bramy wejściowej, który  posiada u góry szereg małych kopułek. Za bramą obszerny teren, środkiem którego od bramy do właściwego grobowca prowadzi wodny kanał. Obchodzę grobowiec dookoła. Po jego przeciwnej stronie, pod moimi stopami,  wysoki brzeg rzeki  Yamuna. Bierze początek z lodowców Himalajów i  wpada do  Gangesu.
    Oglądam na ścianach misterne wzory przepięknych inkrustacji. Kolorowe kamienie półszlachetne, misternie obrobione, wpasowane są w rowki wyryte w kremowym marmurze. Co za precyzja dopasowywania elementów!  Całe ściany są tak ozdobione.
    Budynek, mimo że potężny, sprawia wrażenie dziwnej lekkości, podkreślonej przez wieżyczki minaretów. Wchodzę do środka. Centralny punkt zajmują  grobowce królewskiej pary. Wszędzie, absolutnie wszędzie misterne, kolorowe  wzory, nie malowane, tylko wykonane metodą inkrustacji.
    Następnie zapraszają nas na obiad do miejscowej restauracji. Wliczony w koszty wycieczki? Kołacze mi się w głowie. Czy też nie?  Nie będzie tanio, bo za porządna, jak na tutejsze stosunki. Wiemy ile kosztuje zjedzenie czegoś ciepłego w małym barze przy ulicy. Głupio się pytać, naszego indyjskiego opiekuna. Pomyśli - nie stać ich na parę dolarów? 
    Po obiedzie przyszła kolej na zwiedzanie fortu Agra. Budowla, jak zresztą wszystkie tutaj, zbudowana jest z czerwonego piaskowca. Wewnątrz szereg dziedzińców i pałaców. Po prostu zamek królewski. Też miał ładne inkrustacje. Ale nie umywały się  do tych w Tadj Mahal. W drodze powrotnej psuje się koło naszego pojazdu. W Pakistanie było to samo. Mamy pecha z samochodami.
    Zdjęcia:
    Tadj Mahal, wejście. Tadj Mahal,  widok. Tadj  Mahal. Wielka miłość zaklęta w marmurze. Tadj Mahal_minaret.  Zadziwiająca lekkość wieżyczek.  Inkrustacje Tadj Mahal.   Rozmiar zdjęcia - szerokość ok. 1 m.  Należy sobie wyobrazić tytaniczną pracę, by wydrążyć rowki w  kremowym marmurze. I wpasować w nie kamienie o odpowiednim kolorze.  Wśród nich są kamienie półszlachetne. Może któryś z kolegów, znający się na kamieniach,  rozszyfruje -jakie kamienie były „montowane” w inkrustacjach? Czerwony fort w Agrze. Jama Masjid. Meczet piątkowy w Agrze. Detale kopuł.   Meczetu piątkowego. Grobowiec.  To był grobowiec jednego z władców dynastii Wielkich Mogołów.  Minaret.  Kopułka minaretu.  Palmy i  minaret.  












  22. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Post 6
    New Dehli
    Trzydziestego  lipca
    Rano byliśmy na dworcu w New Dehli - Nowe Deli. Bo  też  było  i  Stare(Old Dehli). Z peronu wychodzimy po wiadukcie do hali dworcowej. Wiadukt przechodził w wykafelkowany, jasny korytarz. Co parę metrów stała na nim spluwaczka. A dookoła niej czerwono, na kafelkach i na posadzce. Pierwsza konfrontacja z indyjską  egzotyką.
    Czerwień była od żucia betelu. Żucie dezynfekuje jamę ustną, ale potem to trzeba było wypluć. Buzia była czerwona, ślina czerwona i ściany też. Było dosyć wcześnie, więc na stacji spali sobie jeszcze ludzie.
    Andrzej z Elżbietą poszli szukać hotelu,  którego adres podał im Brudas. Czekam przy bagażach przed dworcem. Przyjechał jakiś  pociąg i w hali dworcowej zaroiło się od  dziwnych osobników. Z pikami, szablami. Ubrani byli, jak do jakichś scen filmowych. Spokojnie przeszli przez halę i zniknęli. Nikt nic nie kręcił. Byłem ciekaw, co to byli za jedni?
    Znaleźli ten hotel, ale to jakieś zupełnie podejrzane miejsce. Zmieniamy się przy bagażach i  ja z kolei jadę z Januszem do biura informacji turystycznej. Tam informują nas o campingu i o możliwościach wyjazdu w góry. Przy okazji można było zagarnąć garść prospektów, łącznie z uproszczonym planem miasta.
    Ze stacji jedziemy na camping taksówką.  Był on bardzo przyjemny. Miał niewielki, trawiasty plac. Na którego środku na pomoście stał duży okrągły namiot. Część sanitarna była bez zastrzeżeń. Było pusto. Nie licząc tylko kręcących się kilku „białych” postaci.  Wreszcie mamy jakieś uczciwe miejsce do spania. Gdyby jeszcze nie było tego upału!  
    Po południu zaczęło lać.  Byliśmy w Indiach w okresie pełni letniego monsunu. Po deszczu zwiedzamy, a raczej oglądamy z daleka, Meczet Piątkowy(Jama Masjid). Nie umywa się do Badszahi w Lahore, choć materiał taki sam - czerwony piaskowiec. Małżeństwo  się odłączyło.  Idę z Andrzejem przez bazar. Trochę podobny do bazarów w Afganistanie i Iranie, choć ma swój własny charakter. Wracamy obaj po ciemku na camping. Leje jak z cebra. Czekamy pod jakimś dachem. Ciągle leje. Na jezdni momentalnie wody po kostki. Zabiera nas  riksza z wesołym towarzystwem. 
    Dookoła naszych namiotów stawek. Plecaki stoją w wodzie. Śpiwór też już częściowo zamoczony. Wreszcie układamy się do snu. Dziwny kraj. Rano na stacji spotkaliśmy jakby przebierańców. Ubiory jak do filmu. Piki, szable. Spotkaliśmy ich potem na bazarze. Zaczepiony chłopak wytłumaczył nam, że to Guru - sekta religijna. A te dziwne ubiory, gesty – to ich rytuał religijny. Z kolei przed meczetem zaczepiali nas chłopcy,  których specjalnością było  czyszczenie uszu małymi pałeczkami.
    31.07
    W nocy państwo  J i E T.  przenieśli się do dużego namiotu. Płaci się za niego dodatkowo. Rano, na szczęście, rozpogodziło się. Wszystko jest jednak mokre. Trzeba  szybko wysuszyć, bo zaraz w tym klimacie zacznie  pleśnieć. Jedziemy potem na pocztę. Umówiliśmy się, że z Polski listy będą przesyłanie na „poste restante”. Wystarczy paszport i odbiera się list.
    Następnie szukamy Instytutu Górskiego, aby uzyskać informacje w sprawie wyjazdu w góry. Niestety, jest sobota i wszystko jest zamknięte. Dopiero w poniedziałek. W biurze turystycznym kupujemy na jutro bilety, za osiem dolarów od osoby, na wycieczkę do Agry. Chodzi nam o  ten słynny „Tadj  Mahal”, który jest w tym mieście.  
    Biuro mieści się w okolicy Comonwelth Place. Są tu bardzo eleganckie i drogie sklepy. Spotykamy dwóch Polaków, którzy pomogli Andrzejowi przy załatwianiu wiz w Warszawie. Zamierzają objechać całe Indie. Kupili sobie bilet okrężny za sto rupii. Jest taka ciekawa i bardzo tania, bo za dziesięć dolarów, możliwość zwiedzania  tego kraju.
    Zdjęcia:
    1. Guru. Czy to był "guru", nie wiem.  W każdym razie, na dworcu New Dehli pojawiło się rano znacznie więcej podobnych postaci.
    2. Deli, Meczet Piątkowy.  Zalany deszczem monsunowym.


  23. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 5
    Indie
    Dwudziestego ósmego lipca
    Jestem dzisiaj mocno osłabiony. Od dwóch dni nic nie jem. Brudas załatwił nam autobus do Lahore. To już blisko granicy z Indiami. Po drodze co chwila się psuł. Jechały w nim ciekawe typy ludzkie, mające ufarbowane  na rudo włosy. Wieczorem byliśmy w Lahore.  To duże pakistańskie, milionowe miasto. 
    Bagaż oddajemy do przechowalni. Przyplątał się do nas agent hotelowy i wiezie nas do hotelu, bez wody i światła. Potem do drugiego i wreszcie do trzeciego. Ten jest znośny. Chce od nas trzy dolary za usługę. My dajemy pół dolara. Hotelarz straszy nas, że to zły człowiek i nas wykończy. Dostaje dolara i się odczepia.
    Trzeba było być czujnym przy negocjacjach w hotelu. Woda musiała być i to na bieżąco, ponieważ mogło się okazać, że jest, ale od czasu do czasu. Woda potrzebna była, aby sobie zrobić prysznic i to nieraz kilka razy w czasie doby. Człowiek w tym mokrym upale był ciągle spocony. Trzeba też było robić często małe przepierki. Cała bielizna „desouss” była u mnie maksymalnie ograniczona.
    Wszystko było dokładnie analizowane, aby zmniejszyć maksymalnie ciężar plecaków. Nie mogliśmy rezygnować z różnych konserw, które były  podstawą pożywienia w górach i nie tylko w nich. Wreszcie nie żywiliśmy się wyłącznie po drodze w „barach”, czy „restauracjach”. Miało się prymus, nieco benzyny w butelce, menażki, konserwy. Jarzyny(pomidory, cebula, papryka) kupiło się tanio. Jakiś miejscowy placek też nie był drogi. Bo to było podstawowe wyżywienie ludności. I gdzieś w hotelu, w sposób nie rzucający się w oczy, robiło się pyszne danie obiadowe. Zielone banknoty przeznaczone były na ważniejsze  rzeczy.
     29.07
    Rano awantura z Ryskiem. Nacięli go na dziesięć dolarów i chce zostać w Lahore. Nie przejmując się jego humorami, Janusz, Elżbieta i ja zwiedzamy przepiękny meczet z czerwonego piaskowca Badshahi(Badszahi).  Jest ogromny i ma piękne białe inkrustacje z jakiegoś kremowego kamienia. Może to był marmur.  Potem zwiedzamy grób króla Jahangi(Dżahangi). Nic bliżej o nim nie wiem . Wiadomości o miejscowych zabytkach czerpiemy głównie z prospektów, których jest pełno w miejscowych biurach informacyjnych dla turystów. Należy tylko takie biuro odszukać. Zresztą na ogół były w pobliżu dworców kolejowych, czy autobusowych.
    Ledwo zdążyliśmy na pociąg do granicy z Indiami.  
    Przed wejściem do pociągu musimy formalnie opuścić Pakistan. Na dworcu odbywa się odprawa paszportowa i celna. Wypełniamy odpowiednie karteluszki do odprawy paszportowej. Należy podać na nich różne dane, z których ważniejsze jest wyznanie. Ostrzegano nas w kraju, że należy wpisać wyznanie. Nie lubią ludzi, którzy nie podają wyznania. Katolik im nie przeszkadza, ale brak wyznania pozwala domniemywać, że to komunista. Wpisujemy wszyscy zgodnie - po angielsku - wyznanie katolickie.
    Celnik zauważył, że trzymam w ręce portfel. Wyrwał mi go i zaczyna przeglądać jego zawartość, zainteresował się dolarami, przeliczył i skrzywił się z dezaprobatą. Doliczył się czterdziestu pięciu. Gdzie ten facet z taką mizerną sumą się wybiera? Mam więcej, ale ukryte, bo nigdy nie wiadomo, co przez taką granicę wolno przewieść. Nie znamy przepisów  celnych obcych krajów. A szczególnie bardziej egzotycznych.
    A mogą być te przepisy nadzwyczaj ciekawe i nieprzyjemne dla podróżującego. Nagle można być poproszonym o zdeponowanie do depozytu jakiejś sumy pieniędzy, nawet nie koniecznie miejscowej waluty. No i jesteśmy załatwieni.  Kiedyś tak nas załatwili z żoną przy wyjeździe z Węgier. Skończyło się to dodatkowym wyjazdem na Węgry po odbiór naszej waluty. Przy okazji zrobiliśmy sobie wtedy zwiedzanie puszty.
    Pociąg jechał przez „no man`s land”, czyli ziemię niczyją. Tak nazywa się teren przy granicy dwóch krajów, które się bardzo kochają. Szerokim pasem takiej ziemi niczyjej był oddzielony Pakistan od  Indii. Wagonów pilnowało wojsko pakistańskie, aby nikt nie dał drapaka.
    Potem nagle znikło i  za dobrą chwilę pojawiło się hinduskie. Pociąg wjechał na stację graniczną w  Indiach i do wagonu wpadły „czerwone diabły”. Tak ich potem nazwałem od koloru ubiorów.   Byli to tragarze walczący o bagaż pasażerów, aby zarobić parę rupii. Na nas nie zarobili.
    Na peronie w eleganckich mundurach spacerowali  sobie wojskowi. W rękach mieli małe laseczki. Zapewne było to dalekie echo angielskich dżentelmenów. Celnik bezczelnie wpisuje mi do paszportu numer aparatu fotograficznego. Co za dziwne zwyczaje? Do paszportu! Będzie kłopot, bo nie da się go później sprzedać. Zawsze to kilkadziesiąt dolarów, za ten ruski wyrób.
    Przesiedliśmy się na indyjski pociąg. Jechaliśmy nim tylko do Amritsaru.  Amritsar jest stolicą Sikhów, mieszkających w stanie Punjab(Pendżab -Pięciorzecze) w Indiach. Pendżab – to kraina pięciu rzek, dopływów Indusu – Bias, Chenab, Dźhelam, Ravi  i Satledź.  Tędy wszedł do Indii Aleksander Wielki, Mongołowie i inni najeźdzcy. Nacja Sikhów, mimo że bardzo nieliczna, opanowała indyjskie wojsko, jako wyższe szarże.
    Jak widziało się później Sikha, na przykład w grupie robotników na drodze, to był albo nadzorcą, albo jeździł maszyną. Ale nigdy  nie pracował łopatą. W Kabulu opanowali handel. Sikh siedział w swoim  sklepiku, elegancko ubrany. Warkoczyki włosów, nigdy nie ścinanych, miał gustownie upięte na głowie. Na tym mały turbanik w kształcie jakby furażerki. Miejscem kultu Sikhów jest Złota Świątynia w Amritsarze.
    W Amritsarze  w nocy mamy mieć przesiadkę na pociąg do Dehli.  Jedziemy teraz czymś w rodzaju salonki. Mamy bardzo obszerny przedział z fotelami, pokrytymi skórą. Obok jest duża łazienka z dziurą w podłodze, ale też i z prysznicem! Bomba!  Tego się nie spodziewaliśmy.Potem dowiedzieliśmy się, że koleje indyjskie mają podobno cztery klasy. Ta nasza była pewno najwyższa. Korzystamy wszyscy z ochotą,  z zupełnie przypadkowej możliwości kąpieli w pociągu!
    Zdjęcia
    Meczet Badshahi.  Zbudowany z  czerwonego piaskowca, jak niżej  na zdjęciu.  Był ogromny. Nie dało się zrobić jego zdjęcia, nawet fragmentu. Otoczony szczelnie  budynkami. Wewnątrz upolowałem tylko takie dwa ciekawe  motywy zdobnicze.
    1. Inkrustacja.
    2. Motyw roślinny


  24. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 4
    Pakistan
    Dwudziestego siódmego lipca
    Taksówkami jedziemy do  miejsca w Kabulu, z którego odjeżdżają autobusy do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. To, co najmniej kilkaset kilometrów drogi, która przecina niskie już stosunkowo odnogi Hindukuszu. Na dworcu  autobusowym mała awantura. Nie chcą  nas wpuścić do autobusu. Okazuje się, że bilety są na jutro, a były kupowane wczoraj na dziś - czyli wczoraj na „tomorrow”. Tego się nie da sprawdzić na jaki dzień, bo wypisane są  „robaczkami”.
    Pamiętam, ile kłopotów było w Iranie! Używali tam kalendarza perskiego. W Afganistanie też go używają. W nim nasz rok był tysiąc trzysta, któryś tam…Nie znaliśmy miesięcy, ani dni tego kalendarza. Więc powtarzało się w  angielskim kilka razy, że chcemy kupić bilet  teraz, na ten miesiąc,  na ten dzień. I  pytaliśmy - na którą będzie godzinę?
    W końcu jedziemy, ale siedząc w autobusie na jakichś skrzynkach. Kawałek drogi za Kabulem droga przecina góry,  kolejną odnogę Hindukuszu. Przez którą przełamuje się rzeka Kabul, płynąca przez stolicę. Ma w mieście spore koryto, przygotowane na większą wodę, miejscami obetonowane, tylko rzeki nie widać,  sączy się teraz tylko wąska, brudna  strużka   
    Przez góry przeżyna się, tworząc tu bardzo głęboki i przepiękny przełom, zwany wąwozem Tangi Garu. Szosa biegnie serpentynami wykutymi w litej, prawie pionowej  skale. Zjeżdżamy w dół z  poziomu dwóch kilometrów Kabulu na sześćset metrów i wjeżdżamy w obszerną kotlinę Jelalabad`u(Dżelalabadu). Pojawiają się pierwsze, niewysokie palmy. Przed nami jest granica afgańsko-pakistańska. Jest tu o wiele cieplej, niż w nieodległym Kabulu.
    Granica jest jeszcze kilka kilometrów dalej i wyżej. Ale tu odbywa się kontrola celna i paszportowa. Obsługa autobusu zrzuca  nasze plecako-wory z dachu, a potem znowu je wkładają. Mamy w paszportach wizy afgańską, pakistańską i indyjską. Stoi tu mały budynek, w którym jest kantor jakiegoś pakistańskiego banku.
    Natomiast przed budynkiem spacerują  sobie „ruchome” kantory. Każdy z nich ma w lewej dłoni rozpostarte palce. Między palcami waluty. Co palec to inna, ale wszystkie „światowo” wymienialne - dolary, jeny, marki,…Jeden z mężczyzn ma między palcami austriackie szylingi. Pyta mnie, gdzie ten kraj leży. Pytanie wydaje się być dla czystej ciekawości. Przecież nie jest ważne, gdzie na kuli ziemskiej leży kraj, którego waluta sterczy między palcami. Ważne tylko, by była wymienialna. Pokazuję mu nasze złotówki. Nie, nie kupują!
    Podjeżdżamy na przełęcz Khyber Pass(Chajber -1070 m), na której przebiega granica Afganistanu  z Pakistanem. Jest to od tysięcy lat historyczne  miejsce.  Dobrze też znane Anglikom, uczących się historii własnych podbojów. Tu tłukli się kiedyś z Afgańczykami. Po zdobyciu Indii i Pakistanu, szli dalej na północ i  chcieli wejść do Afganistanu.  
    Nigdy go sobie nie podporządkowali. Afganistan nie był nigdy skolonizowany. Afgańczycy to biedni bardzo, ale dumni ludzie. Tu się nie spotyka żebrzących dzieci. Gdy przypadkowo ma ono ochotę wyciągnąć rękę do cudzoziemca jest przywoływane zwykle do porządku. Takie obrazki widywałem w czasie wyprawy w Hindukusz.
    Niedaleko drogi, na wzniesieniach widać było stare forty angielskie. Pojawiły się też, w pewnym momencie od strony pakistańskiej,  jakieś stare tory kolejowe. Mieliśmy wokół siebie całkiem ładny górski krajobraz. Przecinamy tu ostatnią i niską już tutaj odnogę Hindukuszu. Za nią następuje zjazd do doliny rzeki Indus.
    Góry zostały za nami i  byliśmy w  mieście Peshavar(Peszawar). Upał tu jest jeszcze większy, niż po stronie afgańskiej w Dżelalabadzie.  Byliśmy jeszcze niżej. W kierunku południowym, w stronę Indii nie było już żadnych gór. Powietrze było mokre i gorące. W dodatku pomieszane ze spalinami.
    Wynajmujemy niewielki mikrobus i jeszcze tego samego dnia wieczorem jedziemy  w górę rzeki Indus do Rawalpindi. Pakistańczycy mówią krótko na to miasto - Pindii. Niejako częścią tego miasta jest stolica Pakistanu Islamabad.
    Indus zaczyna swój początek w Tybecie. A uchodzi do Morza Arabskiego. Tak nazywa się część Oceanu Indyjskiego między subkontynentem indyjskim i półwyspem arabskim. W pobliżu jego ujścia położone jest Karaczi. W górnym biegu płynie z Tybetu, prawie równoleżnikowo,  wzdłuż potężnego łańcucha Karakorum. Oddzielając go od  Himalajów.
    Dalej, opuszczając stopniowo góry, opływa po swojej orograficznie lewej stronie himalajskiego giganta Nanga Parbat-8126 m. Rzeka w tym miejscu płynie na poziomie tysiąca metrów i w odległości zaledwie 25 kilometrów od Nangi. Jest to najwyższa na świecie wysokość względna. Wynosi ponad siedem kilometrów.
    Niestety!  Nangi Parbat raczej nie zobaczymy. Choć być może będziemy w Himalajach, kilkaset kilometrów od niej. To nie tylko chmury są przeszkodą. To nie takie proste zobaczyć nawet bardzo wysoką górę, ponieważ  może być schowana za dużo niższe szczyty, ale znajdujące się znacznie bliżej obserwatora.
    Czekała nas nocna podróż. Kierowca jechał szybko i bardzo ryzykancko. Chciał  widocznie przyjechać rano na miejsce. Drogą, którą jechaliśmy, był wąski pasek nierównego asfaltu, mający po boku  szerokie, ale dość równe gruntowe pobocza. Samochód zajmował  cały ten asfalt. Jak jechało coś z przeciwka, to obaj jednocześnie zjeżdżali na te pobocza.
    Zatrułem się czymś w Kabulu. Miałem gorączkę. Mimo upału było mi zimno. Siedząc w podrygującym pojeździe, na przemian zasypiałem  i  budziłem się. W pewnym momencie w półśnie widzę, że z naprzeciwka  jedzie auto. Reflektory ma od góry do połowy pomalowane niebieską  farbą. Wszyscy tu tak mieli pomalowane. Co za zwyczaj? Nie dość, że słabiutko świecą, to jeszcze ta farba. W czasie wojny reflektory były malowane na niebiesko, aby lotnik nie zauważył. Ale teraz?
    Jedzie po tym samym asfalcie, co my?  Cholera zderzymy się!  Przecież  tamten skręca na naszą prawą stronę! Co on robi?  Zaraz będzie koniec! Nie było go, bo nasz skręcił w lewo.  Do diabła!  Nieprzytomny, zapomniałem, że tu jest ruch lewostronny! W Indiach też taki będzie. To była robota Angoli.
    Co chwila odbywają się kontrole wojskowe. Pojawia się rozlany szeroko Indus, a potem jakiś przełom tej rzeki. Między skalistymi brzegami rozpięto długi, stalowy most. Który jest strzeżony przez wojsko. Podobno jedyny most na tej rzece.  Robi się dzień i zatrzymujemy się na krótki wypoczynek.
    Nieco lepiej się już czuję. Wywlekam się sam ze środka i robię zdjęcia grupie bosych dzieciaków. Przed Rawalpindi pęka tylna opona. Koniec podróży mikrobusem. Taksówkami jedziemy do miasta.   Znaleziony tani hotel jest niestety brudny i śmierdzący. Na większe luksusy nas nie było  stać.
    Zdjęcia
    1. Tangi Garu_1. Wąwóz rzeki Kabul
    2. Tangi Garu_2.
    3. Tangi Garu_3
    4. Khyber Pass_1. Podjazd pod przełęcz
    5. Khyber Pass_2. Widoczny Fort z flagą
    Gdzieś w Pakistanie...
    6. Wielbłądy.
    7. Starzec.
    8. Dzieci








  25. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 2
    Kijów, Taszkient, Termez
    Dwudziestego  lipca
    Rano wita nas Kijów. Udaje nam się załatwić bilety lotnicze na następny dzień, na godzinę  dziewiątą  pięćdziesiąt pięć do Taszkientu. Dalszy czas upływa nam na próbach otrzymania biletów do Duszanbe. Z Duszanbe jest stosunkowo blisko do Termezu. Duszanbe to końcowy etap trzydniowej podróży koleją z Moskwy przez Taszkient i Termez. Wystarczyło się  stąd cofnąć się pociągiem sześćset kilometrów do Termezu. Znaleźlibyśmy się jeszcze szybciej w Termezie, niż przez Taszkient.
    Mieliśmy cały wolny dzień prze sobą. Zrobiliśmy  sobie we trójkę(z Januszem i Elżbietą)  przejażdżkę, czy „przelotkę” wodolotem po Dnieprze. Rzeka była szeroka i głęboka. Szczególnie ładnie wyglądała z wody panorama miasta, ze złoconymi kopułami cerkwi. Później zwiedzaliśmy jedną z nich.
    Po południu znowu próbujemy „lecieć” do Duszanbe o dziewiętnastej zero pięć. Jedziemy  wszyscy taksówkami na lotnisko, które znajduje się prawie czterdzieści kilometrów od Kijowa. Na samolot nie zdążamy i rezultacie lądujemy, tym razem w  hotelu, obok lotniska. Na szczęście noc kosztuje nas dość tanio - jedynie pięć rubli od łebka.
    21.07
    Rano lecimy jednak tylko do Taszkientu. Jako cudzoziemców obsługuje nas oddzielnie „Inturist”. Lecimy jak wipy w pierwszej klasie, obok kabiny pilotów. Ruch na lotnisku jest duży. Samoloty startują co parę minut.  Nasz szybko idzie w górę. Podziwiam piękny widok olbrzymich obłoków, przez które przebija się maszyna, lecąc  ukośnie do góry. Samolot wzbija się na jedenaście kilometrów i wyrównuje  lot. Kapitan przez głośnik podaje pasażerom, że lecimy z szybkością dziewięćset kilometrów na godzinę. Temperatura na zewnątrz wynosi minus czterdzieści osiem stopni.
    Obserwuję teren pod samolotem. W pewnym momencie rozpoznaję, że samolot leci nad deltą Wołgi. Z góry jest widoczna niezliczona liczba odnóg tej wielkiej rzeki. U ujścia Wołgi do Morza Kaspijskiego leży miasto Astrachań. Plącze mi się po głowie, z czego jest mi on znany. Zdaje mi się, że głównie z wyjątkowego zestawu chorób wenerycznych. Położony u ujścia tej wielkiej, żeglownej rzeki do Morza Kaspijskiego, leży na styku północ-południe, oraz Europa - Azja. Ruch ludzki  jest tu więc duży. Południowy skraj tego morza to już  jest Iran. Znam z Januszem i Elżbietą ten rejon z pobytu w Iranie.
    Samolot mija deltę i potem jest już tylko pod nami szara, bez śladu roślinności, pustynia. Z góry widać było czasem tylko  jakieś jeziora. Wiedziałem z atlasu, że są słone. Gdzieś tam, bardziej na południu wysychało Morze Aralskie, pozbawiane dostatecznej ilości dopływanej wody. Władza radziecka skierowała dużą część wód jego dopływów Amu i Syr-darii do nawadniania pól bawełny.
    Kapitan podaje, że w Taszkiencie  jest plus trzydzieści stopni. Na nogach mam ciężkie, podwójne górskie buty. Jeszcze z Hindukuszu. Ubrani wszyscy jesteśmy też  raczej ciepło. Pasażerów się nie waży przy odprawie,  Więc nie trzeba płacić, za zaoszczędzony w ten sposób bagaż. Jest to normalna praktyka na lotniskach. A i do kieszeni można coś ciężkiego włożyć. Nie mówiąc o bagażu podręcznym w małej siatce zabieranym do kabiny. Który zdaje się nie powinien przekraczać pięciu kilogramów. A pod którym niektórzy aż się uginają.
    Wieczorem jedziemy pociągiem do Termezu nad Amudarią. Za tą rzeką czeka już nas Afganistan.
    22.07
    Tą trasą już jechaliśmy trzy lata temu. Pociąg jedzie przez pustynię. Gorąco. W Termezie jesteśmy rano.  I znowu kwaterujemy się, w znanym z wyprawy w Hindukusz , jedynym w tym mieście, hotelu Szark. To miasto jest  otoczone pustynią. Nie ma w nim absolutnie nic atrakcyjnego. Zresztą jest to ściśle strzeżona strefa nadgraniczna z krajem kapitalistycznym.
    Wieczorem w hotelowej restauracji jemy szaszłyki i pijemy bardzo mocne, słodkie wino.  Siedzący obok Uzbecy częstują nas  wódką. Po powrocie do pokoju, gdzie wszyscy razem śpimy,  nieprzyjemna dyskusja. Wszyscy są okropnie drażliwi. Rysiek  przychodzi  zawiany. Rozrabia trochę po hotelu. Noc jest okropna. Nie mogę zasnąć. Gorąco i wieje suchy, ciepły, pustynny wiatr.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...