Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Zawartość dodana przez Zagronie

  1. Trzeciego sierpnia. Rano mamy słońce. Świetnie. Wysuszymy trochę nasze rzeczy. Prawie wszystko jest mokre. Nawet śpiwory są lekko wilgotne. Rozglądam się za Demawendem. Musi tu gdzieś być. Mam! Krzyczę do pozostałych. Na drzewami, widać w głębi, bardzo wysoko w górze biały stożek. Po śniadaniu i spakowaniu naszego dobytku zaczynamy szukać jakiegoś samochodu do Rineh. Demawend jest już dobrze widoczny. Tylko na samym szczycie siedzi niewielka czapa z chmur. Potężna góra. Sterczy nad nami ponad trzy i pół kilometra. Rysia ma wątpliwości, czy my tam wyjdziemy. Z samochodem są trudności. Nikt nie chce jechać do Rineh. Mówią ciągle o jakimś Polemunie. Wnioskujemy z tych rozmów, że z Puluru nie dojedziemy do Rineh. Należy jechać najpierw do Polemunu, a stamtąd dopiero do Rineh. Przed knajpką stoi mikrobus. Zapytany jakiś obszarpaniec, wyglądający na konduktora, czy jedzie do Polemunu. Kiwa głową, że tak. Tu, żeby być pewnym jakiejś informacji, trzeba się spytać kilka razy i to człowieka, który budzi pewne zaufanie. Wszyscy tu chętnie udzielają informacji, tylko że nie zawsze ścisłych, prawdziwych. Z dobrego serca chcą pomóc. A i ze znajomością angielskiego u przeciętnego Irańczyka jest raczej bardzo krucho. Elżbieta zwraca się do sympatycznie wyglądającej Iranki, czy mówi po angielsku. Tak. No to mamy tłumacza. Ubijamy interes z obszarpańcem. Za pięć tomanów jedziemy do Polemunu. Stamtąd rzeczywiście można się dostać do Rineh. Ona też jedzie do Rineh. Wsiadamy do mikrobusu i jedziemy z powrotem w stronę Morza Kaspijskiego. Po drodze miga tablica z napisem - wysokość nad poziomem morza -2050 m. Długi tunel Przy wjeździe, spokojny nagle mikrobus ożywia się. Słychać wymawiane słowo - Allah. Oni widocznie boją się tuneli i się modlą - komentujemy to ożywienie. Polemun. To, ta sama miejscowość, gdzie wczoraj staliśmy i kupowałem placki chlebowe, albo chleb plackowy. Nasz obszarpaniec żąda, wbrew umowie, dziesięciu tomanów za przejazd. Temperatura dyskusji wzrasta. On jest uparty. Ja też. Dookoła nas gromadzi się mały tłumek. Sytuacje jest o tyle głupia, że oni chyba nie wiedzą o co tu idzie. Gotowi pomyśleć, że Europejczycy chcą wykiwać biednego Irańczyka. Pisałem już w kilku miejscach, że jesteśmy Europejczykami, bo jesteśmy z Europy. Tak jak Murzyn dla nas jest z Afryki, a człowiek o żółtej cerze, to Chińczyk lub Japończyk. Ustępuję wreszcie i daję sto rialsów. Odjechał mu mikrobus. Za chwile widzimy go, jak szczerząc do nas zęby jedzie innym, ale… w stronę Teheranu. Czort by się na nich wyznał. Mamy samochód do Rineh. Tam jedzie nasza irańska tłumaczka. I ona go załatwiła. A raczej sam się załatwił. Stoi sobie stara osobowa Chevroleta i kierowca bierze po trzy tomany do Rineh. Plus opłata za bagaż. Kursuje widocznie między Polemunem i Rineh. Nasze plecaki lądują w bagażniku, a co się nie zmieściło, to na dachu. Wsiadamy. W piątkę siedzimy na tylnym siedzeniu. Na przednim też piątka. Ale to nie wszyscy. Przez tylne okienko widać nogi jeszcze jednego pasażera, stojącego na bagażniku. To pomocnik kierowcy. Janusz będący kierowcą - po dwunastogodzinnym kursie automobilklubu - twierdzi, że amerykańskie wozy mają nadmiar mocy. I rzeczywiście czujemy ten nadmiar. Polemun znika błyskawicznie w dole. Jedziemy wąską żwirową drogą wyciętą w zboczu o nachyleniu czterdzieści stopni. Kurz. Na zakrętach gaz do dechy, ryk silnika i szybkość, której nie powstydziłby się nasz Zasada. Kierowca chce widocznie dodatkowo się popisać. Może przed Iranką, a także może przed nami. Iranka jest miłą dziewczyną, Z zawodu lekarzem. Studiowała medycynę na uniwersytecie w Tebriz. Teraz jedzie do rodziny w Rineh. Cieszy się bardzo, że może sobie pogadać z nami po angielsku. W samochodzie panuje wesoły nastrój. Jedynie Ryśka jest trochę przerażona. Naprzeciwko nas jedzie z góry duży ciężarowy samochód. Zmieścimy się razem na wąskiej drodze, czy nie? Zmieściliśmy się. Tylko, że on zjechał na naszą stronę! Zostawiając nam objazd od strony stromego zbocza. Gdybym był większym fantastą, to mógłbym w tym miejscu napisać - koła ledwie musnęły skraj drogi wiszącej nad przepaścią. Wystarczyłaby chwila nieuwagi kierowcy, a potoczylibyśmy w stronę głębokiej doliny rzeki... Po drugiej stronie doliny, wysoko nad nią, widać wsie zawieszone na górskich stokach . Prowadzą do nich takie same drogi jak nasza do Rineh. Wyżej są już tylko wypalone słońcem szczyty Elbursu. Przyjechaliśmy do Rineh. Malutkie, gliniane domki, przylepione do zbocza Demawendu, którego szczytu zresztą nie widać. Mijamy kilka osób z plecakami. Stajemy przed stacją, albo schroniskiem IMF-u. Budynek ten, w tym otoczeniu, robi wrażenie pałacu. Robię grupowe zdjęcie całej ferajny z Chevrolety. Dziewczyny namawiaja mnie, żebym pomógł Irance zanieść walizkę do domu. Podbiegam do niej - can I help you? Pomogę pani. Thank you – dziękuję! Z tyłu dobiegają mnie okrzyki - pomóż jej! Próbuję jeszcze raz. No, no! Nie, dziękuję! Nie wiadomo, czy moja pomoc wyszłaby jej na dobre. Jesteśmy w kraju, gdzie się wyznaje islam. Domownicy widzą - latorośl rodzinną wchodzącą do domu z nieznajomym. Nie wyglądającym zupełnie na miejscowego. My ciągle myślimy własnymi kategoriami. Ale spróbujmy sobie wyobrazić taką sytuację - na polskiej, dalekiej wsi wysiada z autobusu miejscowa dziewczyna, a za nią, niosący jej walizę - na przykład młody człowiek o żółtej cerze. Powiedzmy - Chińczyk. Powstałaby z tego niezła łamigłówka dla miejscowych dewotek. Przyjmuje nas w schronisku pan Abullohi, albo Marzanapur. Nie wiem, nie przedstawił się nam. Chcieliśmy zostawić tu nasze plecaki. Na Demawend weźmiemy tylko dwa śpiwory, trochę konserw na trzy dni. Jakąś dodatkową odzież i to wszystko. Do schroniska przyszło kilku Irańczyków wracających z góry. Są też ci z plecakami, co minęliśmy ich po drodze. Dwóch młodych chłopaków i trzeci starszy. Z długim kijem. Nie wiem kto z nas ochrzcił go „legionistą „. Może z powodu furażerki, a może jego ubiór przypominał coś wojskowego. W każdym razie nazwa ta przylgnęła. Legionista pokazuje gospodarzowi schroniska jakąś legitymację. Odnosimy wrażenie, że tu bez legitymacji wyżej nie puszczają. Idzie na szczyt już drugi raz. Jest z tego powodu dumny. Jak mi się wydaje, chętnie by nam udzielił kilku dobrych rad. Z racji swego doświadczenia. Zostawiamy w schronisku plecaki. Dziewczyny proponują wynająć muła. Na górę mamy niewielkie plecaczki. Ale muł się przyda. Zamiast muła zjawia się koń z poganiaczem. Którego wiek stanowi dla mnie zagadkę. Kupujemy jeszcze w małym sklepiku ciasto biszkoptowe, kilka pomidorów i w drogę. Mamy nadzieję, że dzisiaj dojdziemy do schronu, położonego na wysokości ponad cztery tysiące metrów. Rineh leży na wysokości dwa tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dzielna karawana, żartując sobie i przegryzając biszkopty pomidorami, wlecze się przez wieś. Mijamy niewielką jednostkę wojskową. Strzegą Demawendu? Wieś zostaje za nami. Mijamy stadko owiec, pasących się obok drogi. Szałas pasterza to niewielka, okopcona wewnątrz budka z kamieni, pokryta z wierzchu darnią. Koń to nie muł. Wyraźnie mu nie odpowiada niesienie plecaków. Ma ochotę szybkim galopem opuścić nasze towarzystwo. Kij i cmokanie poganiacza przywracają go do porządku. Demawend wydaje się być w zasięgu ręki. Do śniegu jeden krok, potem trochę w górę i szczyt. Złudzenia. Górskie złudzenia. Można by w to jeszcze wierzyć, gdyby nie twarda rzeczywistość. Jeszcze ponad trzy kilometry w górę na szczyt. Z góry jedzie na ośle starsza kobieta. Osła prowadzi młody chłopak. Obok kroczy młoda dama okryta czadorem, pod którym widać spodnie i buty na słupku. Trawersujemy stoki Demawendu. Wchodzimy we mgłę. Prędzej - to jest zawieszona chmura. Koń i poganiacz, oprócz niesienia naszego bagażu, pełnią teraz rolę przewodników. Mielibyśmy na pewno trudności w odszukaniu schronu, na tym ogromnym stoku tego wulkanu. Przechodzimy obok opuszczonych szałasów pasterskich. Szałas może się komuś kojarzyć z budowlą, powstałą z gałęzi i darni. Nie tu. Drzew tu nie ma w ogóle. Szałasy są zbudowane całkowicie z kamieni. Budowla jest prosta. Posiada tylko jedno wejście. Trafiliśmy na prawie, że osadę pasterską. Ślady ognisk. Obok jednego leży wojłokowa derka. Większe spotkanie. Dogoniliśmy jakąś grupę idącą do schronu, która wyszła przed nami. Z góry z kolei przyjechało na koniach kilku jeźdźców. Rozmawiają z poganiaczem. Dookoła nas mgła. Do schronu jeszcze spory kawałek drogi, bo zwiększamy tempo. Ryśka jest już porządnie zmęczona. Nasz poganiacz - przewodnik trochę się niecierpliwi, ponieważ musi czekać na nas. W tej mgle można się łatwo zagubić. Jest na tym stoku tysiące ścieżek, we wszystkich możliwych kierunkach, wydeptanych przez pasące się bydło. Wychodzimy ponad mgłę. Śliczny widok. Z tego, pofalowanego morza mgieł, sterczą co wyższe szczyty. A wśród nich nasz cel - Demawend. Przerasta je wszystkie o głowę. Dziwne wrażenie, jakby się oddalił. Przed nami i za nami idą grupki ludzi. Nie będziemy sami spać w tym schronie. Moja żona jest w coraz gorszej formie. Elżbieta czuje się lepiej, niż ona. Pogoda jest ładna. Choć, czy można mówić o pogodzie, jeśli się jest nad chmurami? Dookoła rosną ładne osty i traganki, kolczaste kule. Do schronu już nie powinno być daleko. Mijamy mały żlebik. W nim leży resztka śniegu, z którego cieknie woda. Siedząca, nad żlebikiem, grupka młodych ludzi, proponuje nam swoje kubki - w celu zaspokojenia pragnienia. Dziękujemy. Coraz więcej ludzi idzie do góry. Doganiamy kolejne grupy. Widocznie z naszą kondycją, mimo niecierpliwości naszego poganiacza, nie jest tak źle. Przed nami idzie trójka młodych ludzi. Są widocznie nieźle zmęczeni, bo co chwila siadają. Zastanawiam się przez chwilę - czy oni mają plecaki. Bo jak mają to gdzie? A może chcieli sobie zrobić tylko szybki wypad na ten irański Giewont? Jeden z nich widząc w moim ręku torebkę plastykową z resztkami biszkoptów, prosi mnie o kawałek. Ależ proszę - please, please - powtarzam. Za chwilę siadają we trójkę i zaczynają wcinać biszkopty. Przed nami pojawia się legionista. Też widocznie wysokość dała się mu we znaki. Słońce zachodzi. Czerwona tarcza zanurza się w mgielnym morzu, które zostaje coraz niżej pod nami. Robi się chłodno. Jestem tylko w koszuli z krótkimi rękawami. Zostawiam Rysię samą i przyspieszam, aby się rozgrzać. Do schronu jest naprawdę już niedaleko i dojdzie sama, tym bardziej, że przodu i z tyłu idą ludzie. Świetnie mi się idzie. Tak szybko chodzę z Kuźnic na Halę Gąsienicową, a nie na wysokości cztery tysiące metrów. Kolosalna różnica w stosunku do podejścia pod Alam Kuh. Jesteśmy już nieźle zaaklimatyzowani. Przed nami schron. Półokrągłe aluminiowe pudełko stojące na kamiennym podeście. Ten pod Alam Kuh wyglądał pewno podobnie, albo był nawet identyczny. Jacek zapłacił naszemu poganiaczowi. Wchodzę do środka. O rety! Ile tu ludzi? Potykam się o jakieś buty. Ktoś zwraca mi uwagę, że jak chcę wejść dalej, to powinienem zdjąć buty. Schron wewnątrz składa się z małego przedsionka, w którym teraz na kilku metrach kwadratowych, leżą dziesiątki butów, plecaków i stoi kilku ludzi. Którzy na małej półce w formie stolika, usiłują na kilku prymusach coś ugotować. W „sypialni” jest jeszcze gorzej, ponieważ właściciele tych kilkudziesięciu par butów leżą, szczelnie owinięci w śpiwory. Prawie jeden drugim. Gdzie tu się jeszcze pomieszczą te tłumy, jeszcze idące z dołu. Pocieszam się, że nie takie problemy się w górach rozwiązuje. Czytałem kiedyś takie opowiadanie, którego autor - alpinista dobijał się do jednego ze schronów w Alpach. Wreszcie go wpuszczono do środka. Był szesnastym, z kolei, w schronie czteroosobowym. Ktoś krzyczy do mnie „monssieur” O! Świetnie. Będę się mógł dogadać w jakimś ludzkim języku. Angielski już mi obrzydł. Może dlatego, że go słabo znam. Przychodzi Janusz, Ryśka i Elżbieta. Ten, który krzyczał – monssieur, robi nam trochę miejsca. Ktoś podaje nam herbatę. W schronie sami mężczyźni. Tylko nasze panie są wyjątkiem. Ale one nie są Irankami. Kiedy kobiety w Iranie zaczną chodzić w góry? Z tego, co widzieliśmy w tym kraju, to jeszcze dużo wody w rzekach upłynie, zanim do tego dojdzie. Dalszy ciąg wieczoru jest nieskomplikowany. Usiłujemy i my coś ugotować. Udaje nam się to z zupą i herbatą. Miejsca do spania mamy na jedną. No! Może na dwie osoby. Na zewnątrz szaleje burza, gdzieś na dole latają błyskawice. Obok schronu pada śnieg. Jedni nam radzą, aby wyjść na szczyt o północy. Legionista, natomiast, poleca godzinę piątą i swoją osobę, jako przewodnika. Zobaczymy co przyniesie ranek. Na razie w schronie panuje totalny rozgardiasz. Ktoś śpiewa, inni się śmieją. Bez przerwy jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Mówiący po francusku twierdzi, że w schronie jest pięćdziesiąt osób. Możliwe. Wreszcie pomału wszystko się uspakaja. Śpimy. Śpimy to gruba przesada. Usiłujemy raczej leżeć w dość dziwnych pozycjach. Pięć osób w miejscu, gdzie mieści się w miarę wygodnie jedna. Oczywiście w takich warunkach piżamy się raczej nie używa. Obok mojej głowy stoi naftowa lampa. Nogi moje leżą na czyichś odnóżach. Wypadło mi najgorsze miejsce. Leżę obok wejścia. Z zewnątrz ciągnie chłód. Co się w takich momentach myśli. Czy się jest szczęśliwym. Z czego się składa nasze życie. Z robienia rzeczy wielkich. A co to są te wielkie rzeczy? Dla jednego to jest kupno samochodu, dla drugiego budowa własnego domu, dla innych może stanowisko. Dla mnie może to jest wyjście na wysoką górę. Każdy ma jakieś marzenie, które jest jego celem. Jedni chcą przejść ścianę skalną. Inni chcą jak najniżej zejść w głąb morza. Do głowy przychodzą mi pytania. Pytania dotyczące codziennego życia normalnego człowieka. Po co pisać bzdury, że się myśli o czymś wzniosłym, nieosiągalnym dla innych. Owijam się szczelniej śpiworem. W drugim kącie wybucha śmiech i znowu cisza. O dach schronu uderzają grudki śniegu. Szeleszcząc staczają się na dół. Zdjęcia: 1. Demawend. Jeden z najwyższych wulkanów na świecie. Sterczy trzy i pół kilometra nad głową mojej żony. 2. Droga do Rineh. Miejscowości - jako punktu wyjścia na Demawend. Droga miała być trudna i podjazd stromy. Do podjechanią nią mieliśmy, według moich szacunków -biorąc pod uwagę wysokość Polemunu i Rineh - około trzystu do czterystu metrów różnicy poziomów. 3. Rozładowanie Chewrolety po przyjeździe do Rineh. 4. "Rodzinne" zdjęcie wesołego towarzystwa z Chewrolety. Iranka lekarka z lewej strony. Moja żona jeszcze bardziej na lewo. Nie zmieściła się niestety w kadrze. 5. Stacja IMF(Iranian Mountainering Federation). I nasz bagażowy koń. 6. Koń to nie muł. Więc rwał szybko do góry. 7. Czasem były, z tego powodu, potrzebne poprawki mocowania ładunku. 8. Koń i poganiacz jako nasi przewodnicy. Bezcenni, gdy wszystko otulała mgła. 9. Schron pod Demawendem. Około - 4100 m npm. Szach nie szczędził kasy na taką porządną budowlę dla IMF.
  2. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd19

    Człowiek jest istotą omylną. Napisałem, opisując dodatkowe fotki do postu cd19, że będą zdjęcia na bierząco. Pała! Bieżąco! Podziękowania dla "yossa"
  3. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd18

    Korekta! Dodatkowe zdjęcia są do postu "cd18". Nie cd17- jak napisane.
  4. Drugiego sierpnia Wstajemy około ósmej. Wynik suszenia jest więcej niż marny. Śniadanie jest w swoim zestawie podobne do wczorajszej kolacji. To znaczy - sangak, ser, cebula i herbata. Kolejną czynnością jest pakowanie, które trwa aż do dziesiątej. W małym - jakby domku - na podwórzu kobiety przygotowują ciasto na podpłomyki i sangak. Jak zauważyłem typowy ubiór kobiety wiejskiej w tych stronach składa się ze spodni(szarawarów), wykonanych ze wzorzystego materiału. Spódnicy w małe kwiatki i dużego, białego szala. Którym tutejsza elegantka owija się dookoła głowy, spuszczając końce na plecy. Nieco kłopotu sprawia nam ustalenie ceny, za podejmowanie nas przez gospodarza. Znowu te pieniądze! Ale dla nas każdy dolar jest cenny. W IMF oświadczono nam, że płaci się tylko za poczęstunek. Noclegi obciążają IMF. Dajemy pani Nagavi sześć dolarów. Krzywi się - mało. No to dziesięć. O`key! Przepłaciliśmy prawdopodobnie. Ostatnie zdjęcie. Pan Nagavi otoczony przez dzielnych alpinistów z Klubu Tatrzańskiego z Krakowa. Post, post - powtarza. To znaczy, że należy posłać mu pocztą zdjęcie, które powędruje do cennej walizeczki. Idziemy w stronę Hasankif, małego miasteczka, oddalonego o trzy kilometry od Rudbarak. Z którego podobno można dojechać autobusem do Czalus. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Puluru, położonego pod Demawendem. Mijamy domy zbudowane z nieociosanych cienkich belek drewnianych, zachodzących w węgłach na przemian na siebie. Szpary miedzy belkami wypełnione są gliną. Dach jest pokryty płytami z łupka, i obciążonymi dużymi kamieniami. Próbuję robić zdjęcia dzieci, goniących za nami. Wykrzywiają się przed obiektywem, lub zakrywają sobie oczy. Jest samochód. Na drodze stoi taksówka bagażowa. Krótki targ i za pięć tomanów jedziemy do Hasankifu. Droga pokryta gliną, po ostatnich deszczach. Samochód dosłownie po niej pływa. Musiało tu, podczas naszego pobytu w górach, porządnie lać. Hasankif, niewielkie miasteczko. Bank Melli Iran, kilka sklepów, jedna ulica i to wszystko. Za moment już siedzimy w potwornie zadymionym mikrobusie do Czalus. Właściciel pojazdu inkasuje pieniądze i jedziemy. Po dwóch kilometrach stajemy i kierowca zakłada łańcuchy na koła. Przed nami pracuje spychacz, usiłując zebrać wierzchnią warstwę drogi, składającą się z lepkiej mazi. Jacek robi uwagi, że u nas, gdyby kierowca zaczął się bawić z autobusem, jak ten tu, to od razu powstałaby awantura. A tu nic. Stoimy już prawie pół godziny i nikt się nie denerwuje. Góry w dalszym ciągu są otulone szczelnie mgłą. Mikrobus zatrzymuje się obok małego koślawego glinianego budyneczku. Na nim kilka napisów, z których i tak dla nas nic nie wynika. Ale jest żółta skrzyneczka. Poczta. Mikrobus zabiera worki z pocztą. Po przejechaniu przełęczy kierowca zdejmuje z kół łańcuchy. Dalej droga jest już asfaltowa. Zjeżdżamy w dół do Marzunabadu. Na polach obserwujemy ciekawy sposób przechowywania słomy. Wybiera się do tego celu niewielkie kuliste drzewa i w koronie robi się stóg. Na bardziej stromych i kamienistych zboczach rosną szkółki młodych pinii. Mijamy Marzunabad i jedziemy teraz w stronę Czalus. Góry maleją. Na nich coraz więcej drzew. Aż las staje się tak gęsty, jak u nas. Coraz cieplej. O trzeciej jesteśmy w Czalus, mieście nad Morzem Kaspijskim. Zieleń, palmy i duszno. Mikrobus zajeżdża na mały dworzec. Dyskutujemy chwilę - co robić? Elżbieta chciałaby zostać przynajmniej jeden dzień nad morzem, aby wypocząć. Jej mąż chce jechać dalej. Mnie też się wydaje, że lepiej jest jechać dalej. Wyjść na Demawend, zostawić gdzieś ten piekielny ciężki bagaż i spokojnie posiedzieć nad morzem. Żeby jednak jechać dalej, trzeba mieć rialsy. Wymiana jest możliwa tylko w banku Melli, który korzysta z sjesty do piątej. A może nie tylko w banku - może w hotelu? Dajemy dziewczynom kilkadziesiąt rialsów, aby kupiły jarzyn i owoców. Ja z Januszem idziemy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można wymienić dolary. Zaczepia nas jakiś młody chłopak, który twierdzi, że tu w pobliżu jest hotel i że ma ojca, który zna język niemiecki. W tym hotelu wymienimy dolary. Hotel okazuje się obskurną budą, prowadzoną prawdopodobnie przez ojca młodego naganiacza. Ojciec nie wymienia dolarów, ale daje nam karteczkę do dyrektora jakiegoś towarzystwa naftowego, który podobno wymienia zielone. Tam więc idziemy. Na ulicy, mimo południowej pory, ruch. Ale to południe nie jest takie upalne, jak w Teheranie. Jest duszno, mimo że nie ma słońca. Na sobie mam swetry ubrane jeszcze rano w Rudbarak. Trochę jest mi w tym za ciepło. Centrum Czalus to praktycznie jedna ulica. W jej centralnym punkcie, obok niewielkiego skrzyżowania stoi oddział Banku Melli Iran. Niedaleko niego jest dworzec autobusowy, na którym leżą nasze jeszcze ogromne plecaki, czekając na transport do Puluru, razem z ich właścicielami. Przechodzimy obok piekarni. Usiłuję sfotografować jej wnętrze. Jakiś starszy jegomość zaczyna mi machać chusteczką przed obiektywem. Jest widać oburzony, że usiłuję sfotografować coś, co widocznie nie może być powodem do dumy. Duże wspaniałe budowle - to są osiągnięcia. Ale piekarnia? Niestety turysta przyjeżdża, aby zobaczyć, między innymi taką piekarnię. Ja też jestem takim ciekawskim turystą. Hotel. Może tu wymienimy nasze cenne dewizy. Wędrujemy na pierwsze piętro. Duża, obskurna restauracja. Obleśny barman zapytany, czy w tym hotelu można wymienić, przywołuje właściciela. A ten z kolei prowadzi nas do pokoju, gdzie pokazuje nam łóżka. Chce tylko po trzydzieści tomanów od osoby. Pomyłka? Źle się zrozumieliśmy? Chodź - mówię do Janusza - który usiłuje go przekonać, aby nam jednak wymienił pieniądze. Nie podoba mi się ten „hotel”. Mam skojarzenia, że mogą nas tu „obrobić”. Wychodzimy na ulicę. Bank, ale tym razem „Pars”. Spróbujemy. Nie, urzędnicy uśmiechają się do nas, tylko Melli. Pozostaje jedynie to towarzystwo naftowe. Przechodzimy obok warsztatu mechanicznego. Nie byłoby w nim nic ciekawego. Ot zwykły irański warsztat! Gdyby nie chłopcy, a właściwie jeden z nich, trzymający z trudem dużą szlifierkę. Snopy iskier rozpryskują się na wszystkie strony. Mały bez okularów. Przyzwyczailiśmy się do widoku dzieci pracujących w warsztatach. Ale ten może stracić oczy. Zdaje się, że to tu nie jest problemem. Znajdą się inni, bez trudu, na jego miejsce. Dyrektora(Rais) nie ma. Usiłujemy wymienić na stacji benzynowej. Jest chętny - oficer irańskiej armii. Daje po siedemdziesiąt rialsów za dolar. Mało. Nie skorzystamy z transakcji. Poczekamy do otwarcia Banku Melli. Wracamy na dworzec autobusowy taksówką. Płaci się tu jednego tomana za taki kurs. Na dworcu nasza trójka rozmawia żywo z rodakiem. To pan S…ki z żoną, która kłania nam się z mikrobusu. Jadą do Teheranu. Wracają właśnie z małego wypoczynku w Czalus. Zapomniałem napisać poprzednio, że poznani w Teheranie Warszawiacy nocowali w mieszkaniu państwa S…ich. Dali nam adres i poradzili nam, aby po powrocie z gór przenieść się z campingu do tego mieszkania. Które stoi puste, ponieważ S. cy mają już inne, większe z klimatyzacją. Klucz będzie w ambasadzie. Teraz właśnie mamy okazję poznać naszych przyszłych gospodarzy. Muzycy. Pan S. ki jest nawet z Krakowa. Rozstajemy się miłym nastroju, życząc sobie wzajemnie przyjemnej podróży. Dziewczyny kupiły winogrona, pomidory i cebulę. Polewamy winogrona wodą, udając, że je myjemy. Jeszcze było trochę poszukiwań za jakimś autobusem do Peluru. I wreszcie jakiś facet zaproponował nam za pięćset rialsów mikrobus. Poczekał, przy tym, na otwarcie Banku Melli, gdzie wymieniłem czterdzieści dolarów. Facet okazał się właścicielem mikrobusu. Wyjazd wyglądał w ten sposób, że w czasie jazdy przez Czalus wystawił głowę prze okienko krzycząc - Teran, Teran! Tak nazywają tu w Iranie swoją stolicę. Prosta metoda zdobywania klientów. Wiadomo gdzie jedzie. Kto w tamta stronę - to proszę. Jedziemy wzdłuż morza, tuż przy brzegu, na wschód, w kierunku na Amol. W miarę jazdy dochodzimy do wniosku, że to dobrze, że nie zostaliśmy tutaj. Mielibyśmy trudności z kąpielą. Jedziemy ciągle wzdłuż niekończącego się szeregu kamiennych murków. Widocznie każdy kawałek brzegu do kogoś należy. A murki stanowią granicę prywatnych parcel. W dalszym ciągu nie ma słońca. Jest! Ale dalej nad morzem. Warstwa chmur, urywa się, jak nożem uciął, w pewnej odległości od brzegu. Morze jest szare, nawet brudne przy brzegu. Wsiadają dwie dziewczyny. I dwóch chłopaków. Pytają się skąd jesteśmy. Oni prawdopodobnie są studentami. Dziewczyny są bez czadorów, prawie że w mini. Rzadki przypadek. Wysiadają przy dużym campingu, znajdującym się obok szosy. Kierowca jedzie z fantazją. Naprzeciwko nas jedzie duży samochód, wyprzedza go jakiś osobowy. Nie zdąży go wyprzedzić - wpadnie na nas! Nie, nie wpadł. Nasz kierowca cierpliwie poczekał, a potem w ostatniej chwili lekkie naciśnięcie na hamulec, ruch kierownicy w prawo i tamten się zmieścił. Jacek wtrąca - że wcale się teraz nie zdziwi, gdy wyczyta w gazecie, że gdzieś w jakimś kraju na wschodzie, zginęło kilkudziesięciu pasażerów autobusu. Przy szosie stoją ciekawe domy pokryte strzechą. Obok domu szopa na czterech palach, ze szpiczastym słomianym dachem. Podobno, gdzieś po drugiej stronie morza, nad Wołgą stoją takie domy. Amol. Niewielkie miasteczko u wylotu doliny rzeki…Skręcamy w stronę gór. Teraz pojedziemy na południe. Rzeka jest mętna. Nad górami wisi gruba warstwa chmur. Z pod niej widać tylko najbliższe stoki. Mikrobus staje obok szosy. W łożysku rzeki leży duży samochód ciężarowy. Właściciel pojazdu z kierowcą wysiadają i zaczynają dyskutować z grupką, która się przygląda. Po drugiej stronie pole, obok niego mały daszek na czterech palikach. A pod nim ognisko. Wydaje się, że to dom właściciela poletka. Jedziemy dalej. Zapada zmrok. Kierowca zapala światła. Oprócz nas, kierowcy i właściciela mikrobusu, czyli - mynybasa, jedzie jeszcze jeden Irańczyk. Było więcej osób, ale tylko w czasie jazdy nad morzem. Wsiadali, właściciel wyciągał rękę, pasażer wkładał pieniążek i to była cała operacja. Dziś taki mynybas jedzie do Teheranu. Jutro pojedzie tam, gdzie będą klienci i będą z nimi pieniądze. A to tylko bogowie wiedzą. Samochód wjechał w góry. Czasami w jego światłach błyśnie mętna rzeka, przemkną za oknem światła przydrożnych czajchan i znowu ogarnia nas mrok, przerywany od czasu do czasu reflektorami jadących z naprzeciwka. Wznosimy się coraz wyżej. Jakaś większa miejscowość. Większa w odniesieniu do tych, co już minęliśmy. Przed dużą restauracją stoi kilka autobusów. Kierowca z właścicielem poszli coś zjeść. Na szaleństwa restauracyjne pozwolimy sobie ewentualnie później, pod koniec pobytu. Na razie mamy węża w kieszeni. Rzeczywistość jest twarda. Kupujemy ciastka i pijemy dug - perską maślankę. Prosto z lodu. Nie wszystkim ten napój odpowiada. Mnie smakuje. Szukam chleba. Jesteśmy głodni. Za sobą mamy tylko śniadanie u Nagaviego. Jest piekarnia. Spróbujemy irańskiego chleba. Na sklepieniu pieca, od wewnątrz, pieką się irańskie placki. Duże, cienkie płaty z jakby dziurkami. Pytam się - ile? Słyszę po angielsku czterdzieści. Trochę za dużo. Już mam rezygnować, gdy młody chłopak, który pytał mnie skąd jestem, wciska mi na siłę jeden placek. Jest mi trochę głupio. Pytam się jeszcze raz - ile ten placek kosztuje. Cztery rialsy. Coś niedobrze jest z moją znajomością angielskiego. Proszę jeszcze o pięć. Świeżutki, pachnący chleb. Moja czwórka jest zachwycona. Pałaszujemy go z pomidorami i cebulą. Jeszcze nie koniec jazdy w górę. Na stoku, obok szosy, dużo świateł. Może duża wieś, albo miasteczko. Właściciel mynybasa tłumaczy, że niedługo będzie przełęcz. To dobrze. Do Puluru już niedaleko. Wydaje mi się, że może wyjdzie księżyc. I gdzieś w jego blasku zobaczymy Demawend. Ten, prawie sześciotysięczny olbrzym, powinien błyszczeć swoimi śniegami w świetle księżyca. Niestety, gdy wysiadamy w Pulurze otacza nas czarna, głęboka noc. Nawet gwiazd nie widać. Mała przydrożna knajpka. Obok stoiska z owocami, oświetlone gazowymi lampami. To jest Pulur. Namawiamy właściciela mynybasa, aby zawiózł nas do Rineh. Z początku nie chce słyszeć o tym, ale potem żąda od nas pięćset rialsów, ponieważ droga jest bardzo zła i biegnie ostro w górę. Trudności drogi zostają podkreślone dosadną mimiką. Dajemy dwieście. Nie pojedzie za dwieście. Trzysta. Też nie! Janusz dopadł kierowcę stojącej niedaleko nas taksówki bagażowej. Uśmiechając się do nas głupio, wymachuje nad głową rękami, co ma oznaczać, że to bardzo wysoko, i że bardzo trudno jest tam dojechać. Za pięćset może pojedzie. Dziewczyny stanowczo protestują. Nie podoba im się ten uśmiech. My też nie pojedziemy, ale z powodu ceny. Zainteresował się nami jakiś starszy gość. Dopytuje się skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Rineh - kręci głową. To wysoko. Przez to duże tempo, przed wyjazdem do Iranu, nie zaopatrzyłem się mapkę okolic Demawendu. Wiem - a pozostali to wiedzą ode mnie, że z Puluru jedzie się do Rineh, a stamtąd na Demawend. Na Demawend można też iść z Puluru, ale to długa droga i dodatkowe podejście w górę. Poza tym mamy list polecający do Rineh. Nie ma co debatować! I tak dzisiaj nigdzie nie pojedziemy. Jest już po dziesiątej. Po drugiej stronie szosy jest mały, ni to ogród, ni – zagajniczek. Idziemy w tamtą stronę. Ślady między drzewami wskazują, że były tu rozbijane namioty. Dwa jakieś nawet stoją. Zaczyna się normalne zajęcie. Rozbijanie namiotów, gotowanie zupy, herbaty. Przygrzewanie konserwy. Od strony restauracyjki, stojącej obok ogrodu, zbliża się do nas, ujadając duży pies. Za nim podąża chyba jego pan. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić za rozbicie tu namiotów. Podchodzi do nas i pyta się - co my tu robimy? My chcieliśmy jutro iść na Demawend. W porządku, możemy tu zostać. Teraz dopiero poznał nas, w półmroku panującym między drzewami. To ten, co niedawno pytał się, skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Oczywiście nie płacimy ani grosza. To jest - rialsa. Nasycamy nasze pragnienie. Na deser ciastka kupione na ostatnim postoju przed Pulurem. Wślizguję się do mokrego, jeszcze z Sarczal namiotu. Moja dama już leży. Z dołu dochodzi szum potoku, płynącego tuż obok ogrodu. Z knajpki dochodzi dudnienie agregatu, oświetlającego okolicę. Zasypiam szybko, mimo tego mało romantycznego hałasu. Jestem zmęczony. Zdjęcia: 1. Fatalnie! Nie wyszła fotka! Niemniej to jest dokument. W kapeluszu pan Safar. Za nim jego syn. 2. Rudbarak. Typowy dom i miejscowa elegantka z szalem. 3. Skąd ci ludzie są? Po co przyjechali-to wiadomo. Dlaczego się tak męczą? Ale mają rialsy! 4. Boskie napoje! Zimne, z lodu. Koka i "seven up". W środku kierowca, który nas przywiózł do Czalus. 5. Piekarnia. Metoda wypieku znana chyba wszędzie na Środkowym Wschodzie. Podobne placki widziałem w Afganistanie. Duży placek, jakieś czterdzieści centymetrów na dwadzieścia pięć. Ciasto jak na makaron, ale znacznie grubsze. Piekarz palcem robił w nim, co kawałek, dziurki. I do pieca. Który był, jakby głębokim dołem, z obłymi ściankami. W dole żar. Placek się przylepiał do gorących ścian. Za chwilę był już gotowy. Gorący i elastyczny bardzo smakował. Po wyschnięciu kruszył się i tracił bardzo na smaku. Zawsze się zastanawiałem z jakiego zboża? Myślę, że głównie z jęczmienia, może z dodatkiem pszenicy. 6. Jacek i Rysia pilnujący plecaków. Czekają na wymianę zielonych i na transport do Puluru.
  5. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd19

    Ostatnie dodatki: 1. Szczelina brzeżna, pod ścianą Alam Kuh. 2. Podest był bardzo blisko szczeliny, jakieś trzysta metrów. Północna, prawie siedemset metrowa, ściana Alam Kuh sterczała imponująco nad nami. 3. Widok ze stoku południowego Tacht-e-Solejman na południe. 4. Pod tym stokiem dolina i lodowiec Tacht-e-Czal. Nie wiem, jaki teren, przedstawiają dwa kolejne zdjęcia. Zresztą były na dalszym planie. Fotografowałem to, co mi się podobało. Kolor skał, chmury itp. Oddają one charakter tych gór. Teraz już będą zdjęcia na bierząco.
  6. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd18

    Dodatkowe zdjęcia - post ...cd17: 1. Na drodze Steinauera. Na tle nieba widoczna jest szczytowa grań Alam Kuh. 2. Na szczycie Alam Kuh(4840 m). W dole dolina i lodowiec Tacht-e-Czal. Taką uprząż wspinaczkową, jaką mam na sobie, wtedy się u nas stosowało. Coś w rodzaju szelek z liny na piersiach i węzeł, którego nazwy zapomniałem. Ale który też nazywa się ratowniczy. Po kilku minutach, wiszenia na linie, traciło się przytomność, na skutek ucisku liny na klatkę piersiową. Dlatego unikało się za wszelką cenę odpadnięcia. Jak się pojawiły nowe uprzęże, z prawdziwego zdarzenia, to sobie można było dyndać. Ale odpadnięcie też było ryzykowne. Zdarzały się przypadki przełamania kręgosłupa, czasie "lotu". Dopiero dodatkowe zastosowanie uprzęży piersiowej to ostatecznie zlikwidowało. W praktyce stosuje się prawie wyłącznie uprzęż biodrową. 3. Nie jestem pewien, czy tą panoramę zrobiłem z Alam Kuh. Ale chyba tak, ponieważ musiała być zrobiona z wysoka. Takie górki mieliśmy wokół Alam Kuh. Ta grupa była zdecydowanie najciekawsza.
  7. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd17

    Dodatkowe zdjęcie - post ...cd17 Siedzimy na szczycie Siah Kaman(4480 m). Fotografuje Jacek. W ręce mam scyzoryk, którym uwieczniam nasze imiona i nazwiska na płaskim kamyczku. Za moment powędruje on do puszki szczytowej. Jako dowód, że tu byliśmy, wraz setkami ludzi z całego świata.
  8. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd16

    Dodatkowe zdjęcia - post ...cd16: 1. Podejście na Szadeh Kuh. W tle, z prawej, podest z namiotami. 2. Na Szadeh Kuh(4450 m). 3. To samo jw., ale lepiej widoczny w tle Tacht-e-Solejman i jego południowy stok. Zasłany blokami kamiennymi i piargiem. 4. Powrót z Tacht-e-Solejman. Trawers północnego stoku Szadeh Kuh. W tle widoczna pólnocna ściana Alam Kuh.
  9. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd15

    Dodatkowe zdjęcia - post ...cd15: 1. Życie "bazowe". Baza nasza była położona bardzo wysoko, jak na takie niskie góry. Tak wysoko i wyżej zakłada sie bazy w górach wysokich-Hindukuszu, Himalajach. Jej zaletą były króciutkie podejścia na otaczające szczyty. 2. To zdjęcie stanowiło dla mnie zagadkę. Co przedstawia i z jakiego miejsca zrobionę? Przeźrocza tkwiły ramkach i dopiero po ponad trzydziestu latach je zeskanowałem. Skany czekały też swoje lata. Ale przy pomocy mojego opisu, mapy i innych zdjęć, puzle się układały. Tak było z wieloma zdjęciami. Z tymi najbardziej charakterystycznymi nie było problemu. No więc to jest zdjęcie z końca długiej czarnej grani(zd. nr 1 w poście cd15), ze szczytu Mian Sehczal. Wdłuż tej grani na szczyt Szadeh Kuh. Po jego prawej jest przłęcz między nim a Tacht-e-Solejman. Na Szadeh Kuh i przez tą pzrełęcz szliśmy na Tacht-e-Solejman w dniu nastepnym. 3. To życie bazowe było trudne dla naszych dziewczyn. Wyszły wyżej, tylko w jednym dniu. W dzień parzące słońce, blask śniegu i co tu robić na tarasie. No i ten ból głowy, otępienie. A widoki! Co dzień to samo. Nie było zimno. W nocy śnieg zamarzał. Gdzieś było około zera lub ciut niżej. W dzień słońce robiło swoje. Temperatura szybko wzrastała.
  10. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd14

    Dodatkowe zdjęcia - post ...cd14: 1. Podejście lodowcem Sarczal. Gdzieś pod tym gruzem ukrywał się lód. Pierwsza część podejścia była bardziej stroma. Od trzy tysiące sześćset metrów do około czterech tysięcy. Potem lodowiec się wypłaszczał. 2. Był nie tylko gruz, ale i pola firnowe. Na jednym takim jest moja żona. Pierwszy raz w życiu taka wysokość i brak aklimatyzacji. Dwadzieścia kilka kg na plecach. Ale dała radę! 3. Widać jakiś szczyt we mgle? 4. Teraz jest wyraźny. Siah Sang(4603 m). Grań od Siah Sang, w prawo, ciągnie się aż do Alam Kuh(następne zdjęcie).Tworząc prawie dwukilometrowy skalny mur. 5. Szachak(ten wyraźny ząbek). Najbardziej w prawo Alam Kuh. Takie widoki(jak w punktach: 3., 4. i 5. )ukazywały się nam w miarę podchodzenia w górę. 6. Skręcając w prawo, w stronę Alam Kuh, szło się w stronę Szadeh Kuh(4450 m). Trzysta metrów pod tym szczytem - niżej na lodowcu, ukrywały się ruiny schronu Alamczal.
  11. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd13

    Kolejne zdjęcia - do postu cd13: 1. Na pierwszym planie blok kamienny- Wanta. W głębi szczyt Szadeh Kuh(4450 m). Szczyt ten sterczał trzysta metrów nad podestem. Podchodziliśmy na niego widocznym polem śnieżnym. 2. Resztki schronu Alamczal(4150 m). Zburzonego przez lawinę śnieżną. Wyżej ten wzmiankowany śnieżny stok. 3. Siah Kaman(4480 m) i w prawo grań w stronę szczytu Czalun. Grań ta nam towarzyszyła z lewej strony, w czasie podejścia lodowcem w górę.
  12. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd12

    Dodatkowe zdjęcia -do postu- ...cd12; 1. Ten majdan obok schodków, do załadowania na muła. Procedurze przyglądają się domownicy. 2. Błona fotograficzna zarejestrowała ośnieżone góry. Sterczące trzy kilometry nad nami. Do których mieliśmy jeszcze dwadzieścia kilometrów. Warto porównać, otaczający nas krajobraz, ze zdjęciami z postu - cd10! 3. Biedna kozica. Symbol skalistych gór. 4. "Ranczo" Vandaraban. Starzec z siwa brodą, którego bolała głowa. Po prawej Elżbieta ordynująca środki przeciwbólowe. 5. Jeszcze jedno zdjęcie schronu Sarczal. Nieco lepsze. Była mgła, to i trudno było o jakość. 6. Z tarasu schronu widać było wyraźnie bliski już lodowiec Sarczal. Wypływał z niego potok, który sprawił nam nieco kłopotu przy przeprawie. Zaledwie parę metrów szerokości, ale prąd wody był bardzo silny. No i ta temperatura...
  13. Pierwszego sierpnia. Szaro i mokro. Jacek już wstał i stoi obok namiotu. Na przeciwległym zboczu, nad potokiem pasą się owce. Pastuch zdziwiony niezwykłym dla niego widokiem, długo przygląda się naszym namiotom. W ręce ma długi kij, na nogach te niby kalosze, widziane już u mulników. Nędzne spodnie i koszula dopełniają reszty. Jest to stary, chudy człowiek, o ciemnej cerze. Jacek zabiera się do rozpalania Juvla. Ugotujemy zupę, zwiniemy namioty i walimy do Rudbarak - proponuję. Oczywiście - kiwa głową. Mży. Zimno. Owce już zniknęły. Poszły niżej ze swoim panem. Dosyć wysoko jeszcze jesteśmy. Z pewnością wyżej od naszych tatrzańskich Rysów. Zwijam z Rysią namiot. Szukam naszych czekanów. Wreszcie są pod namiotem Janusza i spółki. Pozostała nam do zrobienia najtrudniejsza rzecz - przeprawa przez potok. Skakanie z kamienia na kamień wykluczone. Może bez plecaków by się dało. Pierwszy przeprawia się Janusz, dzielnie przechodząc w butach. Potem w tenisówkach idzie Ryśka, a Janusz wraca po Elżbietę. Usiłuję przejść boso, ale szybko rezygnuję z tej próby. Woda jest lodowata, kamienie śliskie i prąd piekielnie silny. Wreszcie jesteśmy po drugiej stronie. Zmieniamy z żoną szybko buty na cięższe i idziemy. Pozostali nas dogonią. Musimy iść szybciej, aby się rozgrzać. Na ścieżce błoto, wymieszane przez setki małych racic. W dalszym ciągu mży i jest zimno. W dole szumi potok. Ścieżka jest przepaścista. Pozornie nic trudnego. Ale wystarczy moment nieuwagi, poślizgnięcie się, plecak waży ze czterdzieści kilogramów i nieszczęście gotowe. Nic nie uratuje przed znalezieniem się w potoku dwieście metrów niżej. W trudniejszych miejscach pomagam Rysi czekanem. Chałupa pasterska. Przez dach wydobywają się z niej kłęby dymu. Jako nieznajomi zostajemy obszczekani przez sforę psów. Pastuch przygląda nam się z ciekawością. Docieramy pod mały okap skalny. Przebieramy się. Mokre ciuchy wędrują do plecaka, z wyjątkiem drugich butów Rysi, które zatoczywszy piękny łuk lądują w potoku. Wykończyły się zupełnie. Wkłada „Zawraty” dobre na śnieg i skałę, ale nie na marsz po ścieżce. Dogania nas reszta i też zaczyna się przebierać. Po drugiej stronie potoku kilku ludzi niesie wiązanki chrustu. Znaleźliśmy się w strefie pierwszych drzew. Idziemy dalej. Vandaraban. Przechodzimy chwiejny mostek na potoku Sardab. Dolina Sarczal pozostała już za nami. Do Rudbarak mamy około czterech godzin. Jeden tubylców zmaga się obok ścieżki z dużym pniem drzewa. Używa do tego celu szerokiej bardzo siekiery o wymiarach tasaka. Na stokach pasą się konie. Dwa z nich spłoszone, przez nas przed chwilą, pomknęły w dół doliny. Deszcz ciągle mży. Nasze suche niedawno ubrania, namakają znowu. Gór zupełnie nie widać, tylko najbliższe stoki. Wszystko otulają nisko wiszące chmury. Prawdopodobnie taka pogoda panowała tutaj, w czasie całego naszego pobytu pod Alam Kuh. Widzieliśmy przecież ciągle, w stronę Rudbarak, tą wiszącą pod nami warstwę chmur. A sto kilometrów na południe, po drugiej stronie gór, jest ciągle słońce i czterdzieści stopni. I tak dzień, za dniem, bez nadziei na deszcz. Tu nad Morzem Kaspijskim woda, zbierana przez cały rok, utworzyłaby słupek o wysokości dwóch metrów, a tam za górami - o wysokości dwudziestu pięciu centymetrów! Tu jest zielona oaza, a tam prawie pustynia. Na razie jesteśmy przemoczeni, i mamy dosyć chłodu, i wody. Ale jeszcze tylko kilka dni i będziemy z powrotem w Teheranie, gdzie tęskniliśmy za zimnem i górami. Akopol. Tak nazywa się to miejsce na mapie. Na nasze spotkanie wybiega grupka dzieci wołając - mister tea, tea! Odpoczywamy już coraz częściej. Przestało padać. Widać już pierwsze domy Rudbarak. Na drodze błoto. Pięcioro, wychudłych i przemokniętych ludzi, wlecze się w kierunku domu pana Nagavi. Gospodarz domu osobiście pomaga nam wnieść plecaki na werandę. Dom pana Nagavi jest bez porównania okazalszy, niż inne domy we wsi. Jak przyjemnie jest chodzić boso po dywanach, zostawiwszy te ciężkie, przemoczone buciory przed drzwiami. Do pokoju zostaje wniesiona lampa, i mały piecyk na naftę, i parafinę. Lampa jest lampą Alladyna - jak zapewnia pan Nagavi. Trochę to zapewnienie psuje napis na szkiełku „made in England”. Młodsza generacja Nagavich rozwiesza sznury po pokoju. Ten pokój, w odróżnieniu od tego, w których poprzednio spaliśmy, posiada lepsze wyposażenie. Oprócz dywanów, to na ścianach wiszą kolorowe ilustracje przedstawiające Szacha i kilka meczetów. Na dworze znowu leje. Siedzimy po turecku dookoła małego plastykowego obrusiku, z wymalowanymi meczetami w jaskrawych kolorach. Na obrusie znana już nam kolacja po irańsku. Dziś już nie mamy skrupułów, czy wypada wszystko zjeść. Jesteśmy porządnie głodni. Po kolacji wpisujemy nasze górskie „osiągnięcia” do dużej książki, którą przyniósł pan Nagavi, razem z małą walizeczką. Pieczołowicie trzymaną przez miłego gospodarza. Za oknem leje, a my rozmawiamy, siedząc na dywanach, ze starym przewodnikiem górskim. Czarnym, niskim chłopem ze wsi Rudbarak. Położonej tysiące kilometrów od Polski, gdzieś na Środkowym Wschodzie, u stóp potężnych gór Elburs. Pan Nagavi jest dumny ze swoich sześciu synów. Jest dumny, że w jego domu nocował kiedyś brat, albo szachowej, albo Szacha. Już nie pamiętam. Jest także dumny - może najbardziej - ze swojej walizeczki, której zawartość tworzą listy, kartki pocztowe i zdjęcia skierowane do pana Safara przez ludzi z całego świata. Ludzi, którzy kiedyś zetknęli się z nim i z Elbursem. To mu imponuje. I w tej wiejskiej społeczności stanowi o jego prestiżu i poważaniu przez współziomków. Nie mówiąc o pieniądzach. Z jeszcze jednym ciekawym człowiekiem mamy okazję rozmawiać tego wieczoru. Pan Nagavi przyprowadza do nas irańskiego biologa z jakiegoś instytutu w Teheranie, kierującego małą ekspedycją w górach. We wszystkich możliwych miejscach suszy się nasz dobytek. Gaśnie lampa Aladyna i szum deszczu kołysze do snu nasze obolałe ciała. Zdjęcia: 1. Wracamy z pod Alam Kuh. Wieś Rudbarak - 1250 m npm. Droga wzdłuż potoku Sardab. 2. Wiejska uliczka w Rudbarak. Domy kryte łupkiem. Dość osobliwa konstrukcja ścian
  14. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd10

    Zamieszczam dodatkowe zdjęcia - do postu - ...cd10 1. Taka rzeczka - to skarb dla doliny, w tym klimacie. Ginie szybko poza górami. Wykorzysta się każdą kroplę "hadwao"., 2. Wieś w dolinie nad rzeką. Szosa jeszcze była przyzwoita. W pobliżu rzeki, na bardziej płaskim terenie, były pola uprawne. 3. Wyżej tylko nagie góry, bez cienia drzew, czy nawet krzaków. Po zimowych opadach, na wiosnę, zapewnie były zielone i nadające się dla wypasu bydła. 4. Nasza ekipa. Dziewczyny jechały w szoferce. Chłopy - na pace z bagażem. Asfalt się skończył. Droga przekracała Elburs wąskim, kilkusemetrowym tunelem.
  15. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd8

    Nieco dziwny komentarz. Ale chcę dodać dodatkowe zdjęcia do napisanych postów. Rozumiem, że nie można ich edytować, gdy ktoś dał swój 'like", lub komentarz. Opcja "Zgłoś wpis" mi nie zadziałała. Stąd taka metoda. Dodatkowe zdjęcia do postu ...cd8: 1. Minaret meczetu Sepahsalar. W tle panorama Teheranu. 2. Rodzinne zdjęcie na szczycie minaretu. Jacek się poświęcił. Technika "selfi" była jeszcze nieznana
  16. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd7

    Dodaję zdjęcia campingu w Teheranie. Na pierwszym - po naszej pierwszej nocy w tym mieście. Patrząc na zdjęcia można odnieść wrażenie, że byliśmy w raju. Na pewno, w porównaniu z najbliższym otoczeniem campingu. W taki sposób będę załączał dodatkowe zdjęcia do kolejnych opublikowanych postów. Nie miałem, niestety, wszystkich przeźroczy w Wadowicach, tylko w Koninkach. Przepraszam - tak wyszło. Zagronie
  17. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd19

    Nastąpi przerwa w postach. Jedziemy do Koninek na kilka dni. Zagronie
  18. Trzydziestego pierwszego lipca. Dzień dzisiejszy jest równie piękny, jak poprzednie. Lodowiec lśni mocnym blaskiem, w promieniach, wysoko już stojącego słońca. W miarę jak słońce przygrzewa dochodzą coraz częstsze grzmoty od strony Alam Kuh i Szachaka. Góry rozpoczęły swój kamienny koncert. Wstaliśmy dzisiaj dość późno. W ślamazarnym tempie snujemy się obok namiotów, usiłując przygotować śniadanie. Niewiele jesteśmy w Iranie, a jeszcze krócej w górach. Ale nawet ten krótki pobyt wycisnął na nas swoje piętno. Z nosa schodzi mi, już po raz nie wiem który, skóra. Na wargach strupy. Ze swoją zapadniętą i zarośniętą twarzą nie bardzo przypominam przeciętnego pasażera trzynastki, jeszcze niedawno temu jeżdżącego codziennie o tej porze do pracy. Powodów do zdenerwowania dostarczają mi też ręce. Ustawicznie brudne, z połamanymi paznokciami. Nie mówię o innych częściach ciała. Camping w Teheranie nie był wcale taki zły, jeśli chodzi o higienę. Żal schodzić, ale zasadzie to byliśmy na wszystkich „górkach” w okolicy. Z wyjątkiem Siah Sang. Ale i tu byliśmy z Januszem blisko szczytu przy powrocie z Alam Kuh. Gdyby nam przyszło pisać sprawozdanie dla „władz”, o osiągnięciach wyprawy, to napisalibyśmy, że jej członkowie weszli na siedem szczytów powyżej czterech kilometrów. W tym dwom brakowało niecałe dwieście metrów do pięciu kilometrów. Nęciło mnie i Janusza przejście grani Haft Chana. Pięknie wyglądała z podejścia na Tacht-e-Solejman. Z naszegu podestu nie dałoby się tego zrobić w jeden dzień. Może byłyby konieczne dwa, lub nawet trzy dni. Bliżej byłoby, przenosząc namioty do doliny Tacht-e-Czal. Ale tu z kolei musiałyby stać na śniegu, nie na podeście. Zresztą nasze panie miały już dość tej „turystyki”. Owszem, bardzo ją lubiły. Ale przebywanie powyżej czterech kilometrów, oddychając z trudem, w zimnie, wśród rozsypujących się szczytów, nie jest zbyt pasjonujące dla tych, co się nie wspinają. Zresztą czekał nas wulkan i jego wysokość. Czekał także jeszcze Iran, dalej na południe. Ja i moją żona nie byliśmy też jednostronni. Nic, tylko skały i szczyty! Niemniej ważny jest kraj, jego ludzie, zabytki. Jest niepowtarzalna okazja by go poznać. Zwijamy nasz majdan. Oprócz nas jest jeszcze kilku Irańczyków, ale oni też się pakują. Alam Kuh zostanie sama. Prawdopodobnie na długo, ponieważ powoli zbliża się w górach jesień i zimno. Niewiele tu byliśmy. Niemniej ten krótki pobyt zostawił trwały ślad w naszych życiorysach. Pozostaną po nim wspomnienia i stare fotografie(przeźrocza). Tu po nas pozostaje kilka bochenków panwitu i kilka konserw. Świadectwo naszych apetytów. Idziemy w dół lodowca, w stronę schronu Sarczal. Wykorzystując wyprzedzenie, robię ostatnie zdjęcia Rysi, gór i całej czwórki na ich tle. Lodowiec Jachczal się skończył i zaczął się następny - Sarczal. Na którymś z postojów odkrywam studnię lodową. Potężny strumień wody, hucząc, ginie w zimnej czeluści. Schron już blisko. Od jego strony idzie w kierunku nas, po zboczu, dwójka ludzi. To nie są Irańczycy. Zauważyli mnie i skręcają w moją stronę. Zdaje się, że wiedzą kim jestem. Polacy! W tym roku jest urodzaj na polskie wyprawy. Moim znakiem rozpoznawczym była horolezka, przyczepiona do większego wora, zwanego „waciak”. Tak nazywał się obywatel, który w Krakowie szył bardzo popularne wśród wspinaczy mocne, duże plecaki. Są ze Szczecina. Jak zwykle w takich przypadkach padają pytania - gdzieście byli, co będziecie robić? Byli w górach Zagros i wyszli na nieznaną górkę, której nadali nazwę Cedynia. Mają co prawda wątpliwości, czy nazwa się przyjmie u kartografów Szacha. A tak, w ogóle, to wyprawa została zorganizowana dla uczczenia tysiąclecia bitwy pod Cedynią. Pan ambasador w Teheranie, prawie na baczność, przyjął meldunek o osiągnięciach wyprawy. Zapewne w naszej prasie pojawi się później entuzjastyczna notatka o polskiej Cedyni w Iranie. Byli już na Demawendzie. Wyszło tylko dwóch z pięciu. Cześć! I idę w stronę schronu. W schronie porządek. To robota moich rozmówców. Bęben prawie nie ruszony. Za dużo to Irańczycy nie zjedli. Siadam przed schronem i nasycam się panoramą. Widzę Jacka, jak rozmawia ze Szczecinianami. Pozostali jeszcze się plączą po lodowcu. Nad doliną Sarczal mgły. A co pod nią - może deszcz? Gotujemy zupę, podgrzewamy konserwy, prawie obiad. Daleko dzisiaj nie zajdziemy. Do wieczora zostało zaledwie kilka godzin. Żeby tylko zejść do Vandaraban. Na łączce, nad potokiem rozbijemy namioty. Będzie dużo powietrza. Tak, właśnie powietrza. Ponieważ stęskniliśmy się za powietrzem, którym można normalnie oddychać, bez ustawicznej zadyszki, gdy tylko się trochę przyspieszy. Spieszymy się, z rozbiciem namiotów. Może zacząć w każdej chwili padać. Niebiosa są jednak przychylne. Namiot już stoi, gdy zaczyna mżyć. Nie koniec zmartwień. Nasz wysłużony, płócienny dom przecieka. Obkładam go całą folią, jaką posiadamy. Na szczęście nie ma wiatru, który by ją zwiał. Trzeba mieć dużo cierpliwości. No i trzeba to lubić, aby w małym namiociku, wypełnionym czterema parami butów, bo poza górskimi, jeszcze są jakieś lżejsze, śpiworami, plecakami i całą resztą dobytku - napompować materace. Następnie rozebrać się i wejść do śpiworów. Po płótnie bębni deszcz. Martwi mnie myśl, że ostre kamienie mogą przebić podłogę. Zasypiam. Budzi mnie pytanie Janusza - chcecie kisielu? Nie, dziękujemy. Janusz coś jeszcze gotuje w namiocie. Słychać warkot Juvla. Zasypiam po raz drugi. Zdjęcia: 1. Wracamy w doliny. Na lodowcu -Janusz, Rysia, Elżbieta i Jacek. W tle Siah Sang i w prawo grań, z nawisem, w stronę Alam Kuh. 2. Dolna część lodowca, pokryta gruzem. Poszukiwanie najłatwiejszych miejsc do przejścia. 3. Coś się zostawiło w tych górach. 4. Reporter. Nie wiem gdzie i kto mi zrobił to zdjęcie. Napewno pod Alam Kuh. Wymienialiśmy je po powrocie do kraju.
  19. Trzydziestego lipca. Budzę się kilka minut przed piątą. Z sąsiedniego namiotu dochodzi głos Janusza - wstajemy! Tak - wstajemy. Słońca jeszcze nie ma. Ranek jest chłodny. Sprzęt przygotowaliśmy jeszcze wczoraj wieczorem. Gotujemy zupę mleczną i herbatę. Zabiera nam ta prosta czynność ponad godzinę. Gdy wyruszamy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh i Alam Kuh, słońce wychyla się za grani, po drugiej stronie lodowca. Z tej przełęczy zaczyna się droga Steinauera. Steinauer był Austriakiem i przeszedł tą drogę jeszcze przed wojną w 1936 roku, ze swoim partnerem Gorterem. Zaczyna się na małej grani, biegnącej od szczytu Szadeh Kuh. Grań w przechodzi w filar oddzielający północną ścianę Alam Kuh od północno -zachodniej. Grań się wyżej wyraźnie zatraca w tej ścianie. Jest to regularna „czwórka’ w naszej tatrzańskiej, taternickiej gwarze. Taką liczbą, oznaczane są w Tatrach, w przewodniku taternickim W. Paryskiego, drogi wspinaczkowe „bardzo trudne”. Skala jest sześciostopniowa. Przewodnik zawiera drogi bez trudności, które nie są wspinaczkowymi, tylko trudniejszymi szlakami turystycznymi. Ponieważ są często na skale, to i trudno je nazwać ścieżkami. Pierwszą wspinaczkową drogą jest jedynka - czyli nieco trudna. Dwójka - dość trudna. Kończy się skala szóstką - skrajnie trudną. Przed nią jest nadzwyczaj trudna. A jeszcze przed nią jest Steinauera. Są tu na tej ścianie piękne drogi, zrobione niedawno przez naszych, ale nadzwyczaj trudne. Wspinałem się już po takich trudnościach, na drodze klasycznej, na Zamarłej Turni w Tatrach. Ale tu, z naszej piątki, tylko ja i Janusz nieco wspinaliśmy się w Tatrach. Gdyby pozostali byli doświadczonymi taternikami, to w ich towarzystwie można było by spróbować. A tak nie możemy za bardzo ryzykować, by nie niepokoić naszych żon i Jacka. Śnieg jest jeszcze twardy. Dobrze, że tą drogą przeszła wczoraj grupa Irańczyków, ponieważ zrobili nam stopnie, w teraz zamarzniętym śniegu. Inaczej musielibyśmy korzystać z raków, albo rąbać stopnie czekanem. Lodowiec zostaje pomału w dole. Przełęcz wita nas lekkim wiaterkiem, wiejącym z doliny Tacht-e-Czal. Idziemy wznoszącą się łagodnie granią w stronę Alam Kuh, w stronę tego filaru. Imponująco stąd wygląda północna ściana Alam Kuh. Strome pole śnieżne pod północną ścianą przechodzi w potężne, pionowo skrzesane płyty. Pole jest poryte setkami śladów po spadających kamieniach. Ślady te kończą się nagle w szczelinie brzeżnej, oddzielającej lodowiec od pola. Tylko największe lawiny kamienne przezwyciężyły ta przeszkodę i potoczyły się w dół lodowca. Może się zwiążemy - zwracam się do partnera. Chodźmy jeszcze kawałek. Zwiążmy się i pójdziemy dalej z lotną asekuracją. Wyjmuję z plecaka linę, młotki, karabinki, haki, kaski i pętle. Za chwilę z normalnych ludzi zmieniamy się w taterników. Pamiętam, jak raz w Tatrach wspinałem się z moim tatrzańskim partnerem - Wackiem, na Kozie Czuby. Droga kończyła się na małej przełączce, przez którą wiodła „Orla Perć". Bardzo znany w polskiej części Tatr - trudny szlak turystyczny. Podchodziliśmy, po ukończeniu wspinania, w górę rodzajem trawiastego żlebu, gdy nagle gdzieś wysoko, nad nami, za skały wychyliło się kilka głów, należących chyba do wycieczki szkolnej i chór głosów zawołał - ooo, taternicy. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale i poczuliśmy pewną dumę. I tak się śmiejąc, doszliśmy wtedy do przełączki. Jaki to ma związek z dzisiejszą wspinaczką. Jakiś ma na pewno . Przed nami wyrasta potężny blok skalny siedzący na grani. Oględziny wskazują, że go nie obejdziemy. Środkiem bloku biegnie do góry rysa. Tu dopiero zaczyna się droga Steinauera. Janusz siada sobie wygodnie, przekłada linę przez biodra. A ja obwieszam się wszystkimi karabinkami i hakami, jakie posiadamy. Przyglądam się rysie i widzę, że to nie jest czwórka. Droga jest czwórką alpejską. To nie to samo, co w Tatrach. Nasza tatrzańska czwórka ma najtrudniejsze miejsca właśnie „ czwórkowe”, czyli bardzo trudne. W Alpach uśrednia się trudności drogi. I mogą być miejsca trudniejsze od średniej. Mamy tego przykład. Tu na początku jest piątkowa rysa. No jak tam, dopytuje się partner. Nienadzwyczajnie. Ciężko będzie. Spróbuj w lewo od rysy. Wyżej nie da rady - odpowiadam. Rysa zaczyna się małą przewieszką. Podciągam się trochę do góry. Tu też nie będzie łatwo, ale może jakoś dam sobie radę. Na szczęście w rysie tkwi drewniany kołek z pętlą. Można mu zaufać. Zapinam na pętli karabinek i do niego wpinam linę. Schodzę niżej i odpoczywam. Podciągam się znowu i zaczynam obmyślać plan działania - lewą rękę trzeba będzie zaklinować w szczelinie, lewa noga „na tarcie”. Podciągnę się na lewej ręce i trochę wyżej jest dobry chwyt na prawą. Prawa noga na mały stopieniek. Podciągnięcie się na prawej ręce i…, powinno być po trudnościach. Schodzę znowu. Kilka głębokich oddechów, kilkakrotne strzepnięcie rękami, aby je rozluźnić. Głębokie westchnienie ulgi oznajmia Januszowi, że już po trudnościach. Zakładam stanowisko asekuracyjne i ściągam partnera. Coraz szybsze oddechy, docierające do mnie z dołu, informują mnie doskonale o jego sytuacji. Napinam lekko linę. Westchnienie i głos - dobrześ to zrobił. Dalej już jest łatwiej. Na grani ukazuje się piątka Irańczyków. To ci, co mieli po nas wyjść. Docieramy pod małą ściankę. Wiszący na niej kawałek liny i powbijane haki zdradzają, że można ją przejść tylko przy pomocy, tak zwanych sztucznych ułatwień. Do tkwiącego już w ścianie haka wpinam karabinek, linę, pętlę i zaczyna się gimnastyka. Jeszcze jedna pętla i ściankę mam za sobą. Za chwilę przechodzi Janusz i oznajmia, że zrobił to w łatwiejszy ode mnie sposób. Świetnie stary. Kolejna przeszkodą jest małe, zawieszone w ścianie, pole śnieżne. Próżność ludzka każe mi poprosić mojego towarzysza o zrobienie efektownego zdjęcia, dzielnego alpinisty w pełnym rynsztunku bojowym, na stromym polu śnieżnym. Droga opuszcza definitywnie grań, która wyżej przechodzi we wspomniany filar. Po nogami pojawia się otchłań północno-zachodniej ściany. Pół kilometra niżej bieleją śniegi doliny Tacht-e-Czal. Trawersujemy ukośnie w prawo, w stronę północno-zachodniej ściany. Docieram do małego pola śnieżnego. Tu gdzieś w tej okolicy, jak wynika ze zdjęcia w „Taterniku”(to zdjęcie-to nasz jedyny „przewodnik”) na którym przerywaną kreską zaznaczono przebieg drogi - powinniśmy skończyć trawers. I skierować się w górę, w stronę, widocznej na tle nieba, grani Alam Kuh. Zakładam stanowisko asekuracyjne na dużych blokach skalnych. Teren jest nieprzyjemny. Nie jest trudny alpinistycznie. Tylko te bloki! Obchodzić się trzeba z nimi, jak z przysłowiowym jajkiem. Sytuacja przypomina nieco słonia w składzie porcelany, z tym że słoniowi w niczym to nie grozi. A tu wyważony ze swego położenia „kamyczek” o wadze kilku ton, pociągnie mnie, linę, Janusza… I w górach zabrzmi huk jeszcze jednej lawiny kamiennej. Przypomina się Leporowski. Było to przed wojną. Do schroniska w Pięciu Stawach przyszedł gość, pytający się kilku siedzących tam taterników, gdzie jest ta Zamarła Turnia? Ponieważ on przeszedł na niej drogę. Zdziwieni bardzo, po wyjaśnieniach, doszli do wniosku, że chyba przeszedł samotnie drogę klasyczną na Zamarłej. Drogę nadzwyczaj trudną. Leporowski się wspinał samotnie, solo. Lotnik z Poznania. Był niewrażliwy na przepaście, ekspozycję, „luft”(z niemieckiego-powietrze) w gwarze wspinaczy. Wszystkie te wyrażenia oznaczają to samo. Zginął na północnej ścianie Koziego Wierchu. Chwycił się bloku. Blok „wyjechał”- jak to się mówi. Niestety razem z nim. Wiercę się niespokojnie na stanowisku. Na dole niecierpliwi się mój towarzysz. No, co? Da się iść dalej? Wydaje mi się, że może bardziej w lewo, w górę. Poczekaj trochę. Podejdę wyżej. Odpinam się od haka. I wspinam się kawałek w lewo, w górę. Nie, tędy nie puści. Wydaje mi się, że trzeba trawersować jeszcze dalej w prawo. Schodzę z powrotem na poprzednie miejsce. Ściągnij mnie - krzyczy Janusz. Chodź! Uważaj stary, bo….Nie trzeba dalej mówić - wszystko jest jasne. Te leżące na sobie, w sposób niezgodny z zasadami fizyki bloki skalne, mówią same za siebie. W prawo od nas biegnie w górę mały żlebik, z malutkim polem śnieżnym. Za tym żlebikiem powinno się wyjaśnić - jak dalej? Za żlebikiem się wyjaśnia o tyle, że dalej w prawo nie da się iść. Wepchaliśmy się w płyty północno-zachodniej ściany. Czyli należy iść w górę. Ale którędy? Na szczęście doganiają nas Irańczycy. Steinauer way - pytam? Skinienie głowy w górę. Świetnie. To gdzieś tu. Janusz wspina się do góry. Jest hak - krzyczy. No jesteśmy z powrotem na „drodze”. Znów zaczynają się trudności. Ale tu skała jest mocna i szorstka. Taka skała to marzenie wspinacza. Wyjaśnia się - dlaczego Irańczycy w piątkę tak się szybko wspinają. Przyzwyczajeni w Tatrach do solidnej asekuracji, trochę z przerażeniem patrzymy na ten „tramwaj”. Tak w Tatrach określa się zespół kilku wspinaczy na jednej linie. Są związani w piątkę jedną liną. Nie używają ani haków, ani karabinków. Pierwszy się wspina. Zresztą znakomicie. Siada na wygodnym miejscu i zaczyna ściągać drugiego. Z drugim jest gorzej, zaczyna „dojrzewać”. Analogia do owocu, który dojrzały za chwilę spadnie. Jak poleci to może ściągnąć swojego pierwszego, który dość beztrosko siedzi na bloku. Chwycą się naszej liny - a ja mam stanowisko nie najlepsze i polecimy. No! Ale przeszedł. Następnie drugi ściąga trzeciego. Pierwszy, z kolei, idzie dalej. W ten sposób tramwaj jedzie do góry. Na ich tle wyglądamy trochę archaicznie. Stosując ściśle zasady asekuracji i brzęcząc dziesiątkiem haków. Wspinamy się po niewielkim żeberku. Jeszcze kilka wyciągów liny i powinniśmy być na grani. Najwyższa pora, bo południe już dawno minęło, a plan na dzisiaj przewiduje jeszcze sporo. Niestanne napięcie i wysokość czynią swoje. Po każdym wyciągu muszę chwilę odpocząć, zanim zacznę ściągać partnera. Żeberko się kończy. Niewielka przewieszka i musimy trochę poczekać. Tramwaj utknął. W pewnym momencie spostrzegam, jak ostatni z nich wyjmuje z plecaka puszkę, pędzel, kilka szybkich ruchów i przynajmniej przez kilka lat będzie wiadomo, kto tu szedł. Szczyt Tacht-e-Sulejman jest cały upstrzony takimi napisami. Widocznie tu mają taki zwyczaj. Jeszcze jeden wyciąg i jesteśmy na grani. Sprzęt można zwinąć. Na razie nie będzie potrzebny. Jest wpół do czwartej. Późno. Przed nami panorama Elbursu. Góry, góry i jeszcze raz góry. Kilka ciastek, kostka cukru i wędrujemy w kierunku szczytu. Szczyt jest obsiadły, obsadzony przez naszych wczorajszych znajomych. Z dołu dochodzą jeszcze dalsi. Ktoś prosi mnie o kluczyk do konserw. Nie mam, ale mam scyzoryk, którym otwieram, po kolei, pięć puszek. Dostajemy - mimo naszych protestów - szóstą i kawałek irańskiego chleba. Konserwa jest smaczna, przynajmniej w porównaniu z rybkami, które tkwią w plecaku. Proponują nam, żeby pokrzyczeć w stronę schronu. Może dziewczyny nas usłyszą. Wychylam głowę z za grani i brr! Co ekspozycja! Jakby ktoś na dachu siedemset metrowego domu patrzył wzdłuż ściany w dół. Żółte plamki namiotów wydają się być zupełnie blisko. Wydzieram się, nie wierząc zresztą w efekt. Musimy się spieszyć. Do zmroku zostało niewiele ponad trzy godziny. Irańczycy schodzą na południe w stronę doliny Hesarczal. I mają ze sobą sprzęt biwakowy. A nasz sprzęt biwakowy składa się z kawałka folii. Żeby tylko przejść przez szczyt Siah Sang. Dalej już możemy iść po ciemku, bo znamy teren. Wychodzę na niewielka turniczkę, która jest zwornikiem dla grani w stronę Mardżi Kuh(4500 m). Szczytu leżącego na południe od Alam Kuh. Mapa mówi, że turniczka to szczyt Szachak. Nie, to nieprawda, bo Szachak to następna, wznosząca się kilkanaście metrów przed nami turnia. Za nią następna. Potem dość długa grań i dopiero Siah Sang. Jestem już solidnie zmęczony. Janusz chyba nie mniej. Nie zdążymy do wieczora przejść przez Siah Sang. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Powinniśmy na noc jednak wrócić do obozu. Słuchaj - sądzę - że nie zrobimy grani. Jest już późno. Proponuję, żeby zejść na dół, w stronę pól śnieżnych, a może lodowca niżej. Polami w stronę grani, odchodzącej z Siah Sang na południowy wschód. Przejdziemy przełęcz i będziemy dalej trawersować na północ w stronę przełęczy pod Siah Sang, którą już znamy. Teren jest łatwy i możemy iść po ciemku. Po krótkiej dyskusji schodzimy w dół. Z pod nóg Janusza rusza mała lawina kamienna. Kamienie wpadają na śnieg i długo toczą się w stronę lodowca. Zjeżdżamy w dół na czekanach. Następnie trawersujemy po śniegu w stronę przełęczy, starając się nie tracić wysokości. Słońce jest już nisko nad horyzontem. Śnieg się kończy i wchodzimy na piarżyska, prowadzące na grań. Zmęczenie coraz większe. Najgorszy jest ten piekielny, drobny piarg, usuwający się z pod nóg. Człowiek traci z takim trudem zdobytą wysokość. Cholera jasna! Wyszliśmy za wysoko. Będą kłopoty z zejściem na drugą stronę. Próbuję wypatrzyć jakąś drogę. Skałki, piarżysko, dalej jakieś pole śnieżne. Jakoś się zejdzie. Chodź - mówię - da się zejść. Na skale leży luźny piarg. Jadę z piargiem kilka metrów w stronę bloku, gdzie będę mógł się czegoś chwycić. Gdy się rozminę, to pojadę kilkadziesiąt metrów w dół. Stary uważaj - krzyczę do Janusza, tu nie ma czego się trzymać. Wyciągnąłbyś do diabła czekan - objeżdża mnie mój partner. Schodzimy w stronę śniegu. Z pod nóg lecą kamienie i znikają w dole. Śnieg jest stromy. Tu trzeba uważać. Poślizgniecie się może być tragiczne. Hamowanie czekanem niewiele da. Schodzimy, wybijając pracowicie butami stopnie. Śnieg się zwęża, troszkę piargu, malutka ścianka i następne pole. Nagle Janusz jedzie w dół. Rozpaczliwe hamowanie czekanem. Stało ci się coś? Nic! Pod śniegiem był lód. Zwiększam czujność. Następne pole. Tu już możemy zjeżdżać przy pomocy czekanów. Siedzimy na śniegu. Zmrok. Na zegarku godzina ósma. Wyciągam torebkę z glukozą. Śnieg do garści, posypuje się to glukozą i do buzi. Przed nami majaczy jakiś śnieżny żleb. Prowadzi prawdopodobnie na przełęcz pod Siah Sangiem. Nie mam najmniejszej ochoty się ruszać z miejsca. Nawet instynkt samozachowawczy słabo daje o sobie znać. W głowie kłębią się myśli. Możemy przecież tu biwakować. Noce są ciepłe, ale…? Właśnie jest pewne „ale”. Przedwczesna rezygnacja może przynieść niespodziewane efekty. Nigdy nie wiadomo, w którym miejscu zaczyna się górska tragedia. Musimy też oszczędzić niepokoju naszym żonom. Janusz idzie pierwszy, wybijając butami stopnie. Następnie moja kolej. Ręce na czekanie. Uderzenie lewą nogą, potem prawą, wbicie czekana o metr dalej i znowu wszystko od początku. W górze żlebu majaczą jakieś skałki. Żeby tylko dojść do nich. Potem, jeszcze kawałek i będzie przełęcz - myśle sobie. Siedzimy, odpoczywając. Niebo pokryte chmurami. Z rzadka widać między nimi nieliczne gwiazdy. Powinien już być księżyc. Po drugiej stronie doliny Chorramdaszt, prawie na naszej wysokości pojawia się jakieś światło. Porusza się. Ciekawe, co to może być. Pasterze? To za wysoko. Znika i już więcej się nie pokazuje. Śnieg marznie i coraz trudniej jest wybijać stopnie. Odpoczywamy co kilkanaście metrów. Minęliśmy oczekiwane skałki, a przełęczy jeszcze nie widać. W głowie coraz natrętniej tłucze się myśl, aby usiąść, owinąć się w folię i spać. Nie, musimy dojść. Byle do przełęczy. Potem jakoś stoczymy się w dół i po lodowcu dowleczemy do namiotów. Człowiek normalnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie przebiega granica jego możliwości. Teraz widzę tą granicę coraz dokładniej, w miarę jak coraz częściej odpoczywamy. Piarg. Uciec od tego cholernego śniegu. Może będzie łatwiej. Daję Januszowi latarkę. Sądzi, że mu to pomoże. Można jej używać jak czołówki. W miarę upływu czasu, ręce zaczynają częściowo spełniać rolę dolnych kończyn. I wreszcie jest przełęcz. Leżymy na kamieniach. Nie pójdziemy już ani metra wyżej! Dwie godziny szliśmy do góry. Zdaje się, że za chmurami wschodzi księżyc. Schodzimy w dół na lodowiec. Nagle w dole pojawia się światełko i słychać głos Jacka. Zaczekajcie nie schodźcie w dół! Dlaczego mamy czekać? Przecież tu nie ma żadnych skałek. Zbocze nie jest podcięte. Biegnę w stronę światła. Jacek dzielnie maszeruje do góry. Gdzie Janusz - pyta? Idzie wyżej. Masz herbatę? Mam. Daj się napić. Na dole jest Ryśka z Elżbietą. Zbiegam w dół długimi susami. Z dołu dobiegają mnie okrzyki dziewczyn - Jacek, Jacek - to ty? Zrobię im niespodziankę - myślę sobie. Ryśka jest roztrzęsiona. Chodź to cię pocałuję! Chodź! Siłą przyciąga mnie do siebie. Ona wywnioskowała z tych krzyków, że Gienek nie żyje - wtrąca Elżbieta. Robi mi się strasznie głupio. Oto do czego może doprowadzić moje wspinanie się! Już raz o mało nie zerwała ze mną, z powodu wspinania się, gdy chodziliśmy ze sobą. Uczucie jednak zwyciężyło. Organizowali wyprawę ratowniczą. Od Irańczyków pożyczyli dodatkowe latarki i zamierzali spędzić noc na przełęczy. Irańczycy, wśród których byli mulnicy, obiecali pomoc, jeśli nie wrócimy przed jedenastą. Zamierzenia dobre tylko, że za dużo przy tym hałasu, przemyka mi przez głowę. Przychodzi Jacek z Januszem. Teraz Jacek robi nam awanturę. Dziwię się wam! Uważacie się za doświadczonych turystów, taterników, a robicie takie numery. Jakie numery? Przecież mówiliśmy, że możemy biwakować. Wzięliście folię, co? Usiłujemy tłumaczyć, że takie historie zdarzają się w górach często. Że przecież nieodłącznie związane są z taternictwem i alpinizmem. Oni mają rację. Ale i my mamy. Narażanie się dla człowieka, który nie zetknął się z górami, zaczyna się od chwili wejścia w nie. Dla alpinisty to narażanie się zaczyna się na zupełnie innym poziomie. Nasze panie nie są zupełnymi nowicjuszkami w górach, a my też nie jesteśmy alpinistami. Co najwyżej początkującymi wspinaczami. Niemniej nasze oceny sytuacji się różnią. Wreszcie księżyc wyszedł z za chmur i wleczemy się wolno przez lodowiec, który lśni w jego blasku. Emocje już opadły. Lina, którą niosę na plecach, obsunęła się i obija mi się po nogach. Wydaje mi się, jakbym nie był zmęczony. Już mam dość tych gór! Od siedemnastu godzin jesteśmy z Januszem na nogach. Zdjęcia: 1. Podejście pod przełęcz między Alam Kuh i Szadeh Kuh. Na głowie mam kask budowlany. 2. Alam Kuh -4840 m i jej ściany. W całej swojej krasie. Widoczna na pierwszym planie grań, od strony Szadeh Kuh, przechodząca w filar. Po jego lewej stronie ściana północna. Po prawej ściana północno-zachodnia. Pod nią była nasza sąsiednia dolina i jej lodowiec Tacht-e-Czal. Grań w lewo od Alam Kuh ciągnęła się przez dwa kilometry w stronę Siah Sang(p. poprzedni post). W prawo grań biegła w stronę szczytu Haft Chan(zdjęcia - post wyjście na Tacht-e-Solejman). Całość była świetnie widoczna ze szczytu Tacht-e-Solejman. Tworząc wspaniałą, alpejską panoramę. 3. Jeszcze raz powtórzone zdjęcie Alam Kuh. Zaznaczona droga Steinauera. Niejako odrysowany jej przebieg ze zdjęcia w Taterniku. Natomiast, widoczny naszymi oczami przebieg, jest opisany w poście. U góry, wzdłuż grani, zaznaczono symbolicznie nasz powrót ze szczytu Alam Kuh. 4. Zdjęcie z drogi Steinauera w dół. Na pierwszym planie płyty skalne ściany północno-zachodniej. Dalej widać szczyt Szadeh Kuh. Po jego lewej stronie dolina Tacht-e-Czal. Po prawej lodowiec Jachczal. Na którym, nieco poza kadrem na prawo, mieliśmy namioty. Cały czas wspinaliśmy się w dużej ekspozycji. Ciągle poniżej nas widoczny był w dole lodowiec Tacht-e-Czal. 5. Tak dla ilustracji, jeśli chodzi o bloki tkwiące na ścianie skalnej. Czego ten blok się trzyma? I kiedy poleci? Zdjęcie z podejścia na Tacht-e-Solejman. 6. Nasi przyjaciele z "tramwaju" na szczycie Alam Kuh.
  20. Dodaję film z Kubusiem o którym piszę. Nie widzę go w poprzednim poście. MOV04192.MPG
  21. Ah, Koninki! Historia stara jak świat. Nazwa nie pochodzi od "koni". Do Koninek dotarli pierwsi osadnicy od Koniny, wsi na wschód od Koninek. Nie drogą, jaka sie teraz jeździ. Tu była głęboka puszcza gorczańska. Był wcięty bardzo głęboko potok. Jadąc autkiem przez mostek, mało kto zdaje sobie sprawę, jak głęboki, wąski, wąwóz woda wydrążyła w skałach. Mają miejsce w literaturze. Władysław Orkan, z domu Szmaciarz, rozsławił je w polskiej literaturze. Na pagórku nad swoim domem(Orkanówka),za diengi zarobione na pisarstwie, zwanym Pustka, przyjmował literatów, kolegów z Młodej Polski. Nawet kazał sobie postawić niewielką drewnianą izbę za Wasielką, przy ścieszce na Tubacz przez rezewat Orkana. Tu jest bardzo fajne źródełko parę minut w dół od ścieszki. Matce Okrana, co to niosła synowi smakołyki, idąc nocą do dalekiego Krakowa, przez Mogilany. Miano postawić na tych Mogilanach pomnik chłopki z koszykiem. Tak mówił jeden z senatorów z Podhala. Mama pisarza weszła do literatury. A miejsce jej urodzenia(p. zdjęcie niżej) miano zamienić na muzeum. Moje zauroczenie Koninkami rozpoczęło sie w roku 1978. Mając wolne w styczniu,na rekonwalescencję po szpitalu, szwagier załatwił nam miejsce w ośrodku "cebea". Firmy z Krakowa, gdzie pracował. U góry, na Jaworzynie był wyciąg orczykowy. Postawiony "czynem społecznym" przez narciarzy z Huty im. Lenina. Która miała tu swój luksusowy ośrodek. Stały już podpory krzesełka. Ośrodek, ale nie dla "garowych". Spiker na trybunie na ulicy Basztowej, w Krakowie, w czasie pochodu pierwszomajowego- " Idą garowi...". Ta polanka na Jaworzynie, u góry dość płasko, dolna część stoku stroma. Taka ścianka. Chodziliśmy tam codziennie na narty. Syn, pięcioletni berbeć, na sankach, z przyczepionymi własnymi nartami. Ja woźnica, z własnymi nartami i plecakiem. Obok żona(ta z postów "Egzotyczny Iran"). Dwieście pięćdziesiat metrów podejścia. Ćwiczyliśmy swoje skręty. Syn był uczony na przyszłego mistrza, co najmniej powiatu. Jazda na tyczkach, na stromiźnie. Tyczki z lasu. Szło nam nieźle. W dół zjeżdżał leśną drogą sam. Sanki musiałem sobie włożyć na plecy. W swoich postępach doszedł do takiego poziomu, że w kwietniu doszedłem do wniosku -pora rodzinnie na Kasprowy. Najpierw zjazd na Gasienicową. Upał, oślepiające słońce. Nie będzie jeździł. Woli w cieniu bawić się śniegiem. Zjechaliśmy na zmiane parę razy. Jedziemy na Goryczkową. Tam będzie chodniej. Stok u góry zamarznięty! Nieco dyskusji rodzinnej. Ale pomału, jak to się teraz mówi, daliśmy radę. U dołu przed mostkiem były pewne kłopoty. Polana już wytopiona. Jedziemy żlebem w stronę mostka. Jaki on maleńki w tych dziurach! Osłaniam go swoim ciałem przed niebezpieczeństwem z tyłu. Jak ptak skrzydłami swoje pisklę. Nie został mistrzem w tym pięknym sporcie. Nie został też mistrzem w nurkowaniu, które go później pasjonowało. A co dalej z Koninkami. Pracowałem ciężko przy swoim nabytku, kupionym za jedynie półroczną pensję. Huta Lenina, już pod nazwą Sendzimira, robiła bokami. Ośrodek i wyciąg dzierżawił jakiś wojskowy z Kołobrzegu. Potem go nabył pan P. z Krakowa. Włąścicel firmy transportowej i ścianki wspinaczkowej. Niezły narciarz. Przyznał się później, że zawsze marzył, by mieć swój wyciąg. To i miał. Owszem - inwestował w armaty, lepszy ratrak, światło. Raktrakiem jeździ mój sąsiad z Zagronia. Nawet nieźle równa, to co pozostaje po dni ciężkiej pracy narciarzy. Ale lud pędzi do Białki . Tam są atrakcje. A tu gorczański, ciemny, dziki las. Z czego tu się cieszyć. To był mój prawie prywatny stok. Za nowego właściciela uszlachetniony spychaczem. To nie dawniejsze wykroty, gdzie na dolnej części akademicy z Krakowa parę razy zrobili sobie jakieś mistrzostwa. Nawet tyki mieli uchylne. Niektórzy w czasie treningu nieżle jeździli. Nawet udało mi się parę razy, jak było pusto pod wieczór, przejechać przez ten las tyczek. Po tych ekwilibrystucznych wyczynach doszedłem do wniosku, że z autentycznym trenerem, lepszym sprzętem, to może miałbym jakieś szanse, w kadrze klubowej, w grupie czterdziestoparolatków. A teraz na AMP byłbym Kon_smig.MPG Kon_smig.MPG MOV04192.MPG z pewnością w czubie w gupie 80+. Ale nie zamywałem ducha i dalej usilnie ćwiczyłem. W nowej dyscplinie skręcania. Na krawędziach. Załączam film. Pojawił sie wnuk(nie biologiczny) Kubuś. Dziadek, rodzinny mistrz, nad mistrze, powinien go nauczyć jeździć. Z początku szło świetnie(film). Prawie tak jak, u Eve, Ewy polskiego szermierza(nazwisko uleciało), który z żoną uciekł do USA. I pracowali, jako instruktorzy narciarscy w Reno. Dowiedziałem się tego z numeru amerykańskiego magazynu narciarskiego "Ski Magazine". Ewa miała cztery latka i jeździła już równolegle z kijkami. Tak jak Kuba. Tylko, że ona potem została zaliczona do kadry "usa" i brała udział w zawodach PŚ. Z Kubą jest znacznie gorzej. Ale różne stokowe wertepy nie są mu grożne. Zaczyna też na szerokich dechach uprawiać nawet leśne slalomy. I tak to jest z tymi nartami. Zagronie
  22. Nie, nie będziemy jeździć w weekend. Popatrzymy sobie z okna na stok. Może zaświecą wieczorem. Nastrój się zrobi świąteczny. Póltorej stówki za dwie godziny? Jesteśmy wygodni. Swoje się już wyjeździło. A może się jeszcze pojeździ w tym sezonie w Jurgowie, albo na Mosornym. W Jurgowie dzielimy sumę cen karnetów na dwa. I wychodzi czterdzieści pięć na osobę. I jakie widoki! Zagronie
  23. Dwudziestego dziewiątego lipca. Plan na dzisiaj przewiduje przejście grani do szczytu Siah Kaman(4480 m). Na razie to wyłażę z namiotu i jak co rano, zabieram bańki i worek, kierując się w stronę wanty. Zabieram też ręcznik i mydło, w nadziei, że zmyję z siebie wczorajszy Dermosan. Po przyjściu na miejsce odchodzi mi do tego ochota. Woda jest lodowata. Przy nalewaniu wody do worka marzną mi ręce. Słońce grzeje jeszcze słabo, a po lodowcu dmucha zimny wiatr. Moje mycie ogranicza się tylko do umycia rąk. Ładuję wszystko do plecaka i wracam do namiotu. Północna ściana Alam Kuh jeszcze śpi. Kamienny koncert zacznie się później, gdy ją trochę ogrzeje słońce. Przed samym naszym wyjściem w stronę grani, chwytam za bańkę, sądząc że to wczorajsza herbata. Banki plastykowe, pięciolitrowe, jakie posiadamy, wszystkie są jednakowe, w kolorze zielonym. Tfu - spluwam z obrzydzeniem - to etylina. Na najbliższe pół dnia mam już zepsuty humor. Ktoś ją przestawił w inne miejsce - stąd pomyłka. Na tej wysokości nie tylko ruchy uległy zwolnieniu, ale także zmniejszyła się spostrzegawczość, uwaga i refleks. Nie dość, że brakuje mi powietrza, to jeszcze będzie mi się odbijać benzyną. Idziemy przez lodowiec w stronę przełęczy pod szczytem Siah Sang(4603 m). Przeskakujemy malutkie szczelinki, wypłukane przez wodę. Przyjemny spacer. Od strony północnej ściany Alam Kuh zaczynają się pierwsze pomruki. Na własne oczy oglądamy malutki fragment filmu, z historii rozsypywania się skalistych gór. I to filmu udźwiękowionego. Ściana ożyła. Rytmiczne ruchy nóg, połączone z rytmicznym wbijaniem czekana w śnieg i jesteśmy na grani. Po drugiej jej stronie, mamy górne piętro doliny Chorramdaszt, w której płynie Sardab. Na nami sterczą turnie i turniczki szczytu Siah Sang. Który niejako kończy z tej strony północną ścianę Alam Kuh. W głębi, w stronę morza, widać z góry, niekończące się łańcuchy Elbursu. Morze jednak jest ukryte, pod jednostajną, szarą warstwą chmur. Zjadamy po kostce cukru i idziemy dalej. Skała jest bardziej ciemna, niż ta już widziana na grani Mian Sehczal. Janusz zamierza obejść niewielka kupkę kamieni, sterczącą na grani. Poczekaj - to jest „szczyt” - tylko bez nazwy. No, to musimy wejść - kolekcjonujemy czterotysięczniki. Nieco w dół - więcej w górę i jesteśmy na następnym „szczycie”, który powinien się nazywać Czalun. Pod nami mała dolinka Naft-e-Czal. Góra dolinki to ponury, ciemny kocioł, zasłany piargiem, na którym leżą gdzie, niegdzie płaty brudnego śniegu. Który z występów grani jest wreszcie tym właściwym szczytem Czalun(4580 m)? Uznajemy, że środkowy, bo nie jest mniejszy od innych, a poza tym, jest nam najbliższy. Od chwili wyjścia bez przerwy odbija mi się benzyną. Usiłuję, co chwila, wypluć ten wstrętny zapach. Zajęcie może niezbyt estetyczne, ale dyskusje o estetyce, w tych warunkach, są równie bzdurne, jak dyskusje w ciepłym mieszkaniu, co ja bym zrobił w wysokich górach. Kolejne wahnięcie w dół, i w górę, i siedzimy na celu naszej dzisiejszej wędrówki - szczycie Siah Kaman(4580 m). Jest godzina trzecia. Na Alam Kuh wisi potężna, szara chmura. Za to na dole jest dzisiaj pogoda. Niewielkie obłoczki - jak kłębki waty - tkwią na różnych wysokościach nad dolinami Sarczal, Sardab i innymi pomniejszymi dolinkami. Wytężywszy wzrok, można nawet dostrzec mikroskopijne pudełeczka domów we wsi Rudbarak. Wzrok znów wędruje w stronę Alam Kuh, Tacht-e-Sulejman. Ślicznie stąd wygląda otoczenie lodowca Sarczal, który płynie w dół doliny. Przykładowa lekcja geografii. Te bezwładne - wydawałoby się - usypiska kamieni na lodowcu tworzą - patrząc na to z góry - logiczną całość. Powstała rzeka lodu i wijąca się razem z nią rzeka kamieni, którą niesie na swoim grzbiecie lodowiec. Nazywa się, podobno, taka żyła w lodowcu, moreną środkową. Jacek, albo Janusz - już nie pamiętam. Znajduje puszkę szczytową. Szukamy w masie wyblakłych papierków polskich nazwisk. Było tu już na pewno kilka osób. Prawie sami Irańczycy, Włosi, Amerykanie i jest Polak - A. Tokarski. Z wyprawy w 1969 roku. Możemy i my być, tylko nie mamy czym pisać. Wyszukuję odpowiedni kamyczek i znaną metodą, przy pomocy scyzoryka, wydrapuję Janusz i Jacek T., Eugeniusz B. - Poland, Cracow. Po tej operacji kamyczek wędruje do puszki. W międzyczasie opróżniamy, wspomniany uprzednio, pomarańczowy woreczek. Jest w nim - cukier w kostkach, ciastka i orzechy włoskie. Najlepiej smakują mi orzechy. W stosunku do etyliny, herbata jest dzisiaj prawie eliksirem. Zimna i gorzka, z fusami. Choć z tym eliksirem to nieco przesadziłem. Ponieważ w tych górach nie dręczy nas pragnienie. W Teheranie była nim lodowata coca-cola. Niestety tylko na krótko. Na dłuższą metę herbata była jednak niezastąpiona. Jak już jesteśmy przy herbacie - to dopiero w Iranie zrozumiałem, jak można pić herbatę z cukrem i jednocześnie solą. A także z masłem - i to zjełczałym. Gdy potrzeba energii, traci się siły, wodę i sól z potem, ma się w klimacie, w jakim się przebywa, tylko ochotę pić i nic więcej. Jedynie pić. To czy herbata z masełkiem i ze solą - to taki głupi wynalazek? Jeszcze na zakończenie seria zdjęć i idziemy z powrotem, tą samą drogą, na przełęcz pod Siah Sang. Z przełęczy schodzimy w dół na lodowiec. Co chwilę z pod nóg zsuwają się małe lawinki kamienne, obijają się o skałki, kończąc swój żywot na dużym piarżysku pod skałami. Przyjemnie i szybko, prawie bez wysiłku, tak się sadzi w dół, dużymi krokami, po drobnym piargu. Nogę stawia się z pięty. But zagłębia się w kamykach. Dobre ćwiczenie dla zmysłu równowagi i mięśni nóg. Tylko skóra buta wyraźnie na tym cierpi, szlifowana przez kamyczki. Posiedzimy trochę na kamieniach. Dziewczyny gotowe nam nie uwierzyć, że przeszliśmy całą grań. Nie ma słońca i lodowiec wygląda, po prostu, jak brudny śnieg. Któryś z nas podrywa resztę pytaniem - idziemy? Ładna szczelina lodowcowa, której dnem płynie woda. Przy odpowiednim sfotografowaniu, może z tego wyjdzie zdjęcie, które będzie można zatytułować - „Przed nami otwiera się głębia, z której dochodzi głuchy pomruk…”. Niestety do ekwilibrystyki fotograficznej brak słońca. Wieczorem, przy kolacji odbywa się dyskusja. Ryśka i Elżbieta chcą schodzić na dół. Czują się nadal źle. Mają już dosyć tych gór. Ustalamy zadanie minimum. Jutro pójdę z Januszem drogą Steinauera na Alam Kuh, a potem granią na Siah Sang przez Szachak. Z Siah Sang schodzi się na przełęcz, na której już dzisiaj byliśmy. Pojutrze ewentualnie grań Haft Chana. Która jest po drugiej stronie doliny Tacht-e-Czal. Jacek z dziewczynami zejdzie pojutrze do schronu Sarczal. Po przejściu grani Haft Chana dołączymy do nich wieczorem. Jackowi nie bardzo taki plan odpowiada. Chciałby jeszcze gdzieś wyjść. Ale trudno! To jest najlepsze rozwiązanie. Przychodzi potem jeden z Irańczyków i przynosi nam kilka puszek. To rewanż, za to co nam zjedli, z naszego bębna zostawionego w schronie Sarczal. Nie - dziękujemy. Ale mamy prośbę - czy nie mogą nam dać cebuli? Wczoraj wydłubaliśmy z pod desek, pozostałych po schronie, kilka ząbków czosnku. Ząbki zostały pokrojone w cieniutkie plasterki. Smakował nam znakomicie. To był nasz błąd, że nie wzięliśmy cebuli i czosnku w góry. Wszystkie wyprawy to robią. To przez ten pośpiech, aby jak najszybciej się tu znaleźć. Przynosi nam kilka główek, wyjątkowo dużego czosnku. Oni mają, może nie lepsze, ale za to bogatsze od nas w jarzyny, pożywienie. Mulnicy mogą im dostarczać częściej pożywienie. Nie mają takich problemów, jak my, z pieniążkami. Dzisiaj na deser jest chałwa. Apetyty są ciągle niezbyt dobre, ale się nieco poprawiły. Zamierzamy iść spać, gdy nagle zostajemy zaproszeni do małej budki, zrobionej z resztek schronu i stojącej na podeście. Budka służy naszym sąsiadom jako magazyn i dom mieszkalny. Nie wszystkim, bo część śpi w namiotach. Na podłodze leżą płyty styropianowe, na których pod ścianami siedzi z piętnaście zarośniętych postaci. Robią miejsce dla naszej piątki. Ktoś podsuwa nam śpiwory dla owinięcia nóg. W ten sposób, bez wbijanych nam w głowę frazesów o „wieczystej przyjaźni”, od początków naszego istnienia w ludowej ojczyźnie - nawiązuje się prawdziwa przyjaźń. Zaczynają gospodarze pieśnią o górach. Jak nam tłumaczy jeden z nich po angielsku. O czym, zresztą, śpiewać w takiej sytuacji - myślę. Rewanżujemy się - morze, nasze morze… Najlepiej to wszyscy znamy i co mamy robić - dysponujemy tylko pięcioma gardłami przeciwko piętnastu. Następnie znowu oni, potem my. I wieczór trwa. Pojawiają się ciastka, herbata. My rewanżujemy się chałwą - egipską. Prosimy, aby nam zaśpiewali swój hymn narodowy. W odpowiedzi, w górskiej ciszy, rozlega się -„Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wśród nich jest kilku Kurdów. A tak, w ogóle, to są studentami z Uniwersytetu w Teheranie. Jeden Kurdów znakomicie parodiuje kolegów. Niestety, język polski nie jest taki łatwy, a powiedzenie - „ w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” - okazało się zupełnie zabójcze dla miłego parodysty. Nie tylko śpiew, ale i tańce tworzą część artystyczną tego wieczoru. Oglądamy tańce kurdyjskie. My też nie pozostajemy dłużni. Nasz doktor matematyki - Janusz zbiera zasłużone brawa za zbójnickiego, tańczonego w rytm melodii - „ W murowanej piwnicy…”. Lubię bardzo taki nastrój. Pamiętam wspaniałe wieczory, z przed kilku laty, ze schroniska w Roztoce. Obok schroniska była baza studencka i co wieczór była gitara i śliczna piosenka Eurydyko, Eurydyko,… Dzisiaj jestem tysiące kilometrów od Roztoki. Wśród nieznanych mi zupełnie ludzi i czuję się podobnie. Eh góry, optymizmie młodości, twórcy tych cudownych nastrojów! Takie chwile się pamięta do końca życia. Tylko ludzie, ich imiona znikną w mrokach zapomnienia. Pozostanie tylko po nich kartka papieru, na której, w świetle naftowej lampy napisano - alfabetem arabskim i po angielsku: Shahrokh, Afsin, Mamiol, Ali, Changise, Afshar, Modjtaba, Khalil, Nematallah, Mashem, B.D., Kamran, Tarbiat - Teheran University Mountaineers. Idą wszyscy jutro na Alam Kuh. Pięciu z nich idzie drogą Steinauera. Wyjdą półtorej godziny po nas, aby nam nie przeszkadzali. Pora życzyć dobrej nocy naszym gospodarzom. Nad granią Siah Sang podnosi się w górę tarcza księżyca, zalewając lodowiec łagodnym światłem. Ogarnia mnie melancholia i żal za tym, co przemija. Jeszcze kilka dni i pożegnamy wspaniałą górę Alam Kuh. I chyba nigdy tu już nie powrócę. Życie jest takie krótkie, a tyle gór na świecie chciałoby się zobaczyć… Zdjęcia: 1. Wśrodku szczyt Siah Sang - 4603 m. W prawo od niego grań biegła w stronę Alam Kuh. Tą granią, o długości około dwóch kilometrów, zamierzaliśmy w dniu następnym wracać z Alam Kuh. Potem, z tego szczytu, zejść na przełęcz. I przez lodowiec wrócić do namiotów. Przełęczą jest najniższe obniżenie w grani, w lewo od skał Siah Sang. Dzisiaj jednak kierowaliśmy się tą granią w lewo(następne zdjęcie). 2. Grań w stronę szczytu Czalun -4580 m, przedostatni wierzchołek. Dalej grań biegła w stronę Siah Kaman - 4480 m. Lodowiec, widoczny na pierwszym planie, zaczynał się na wysokości schronu Sarczal -3600 m. Szczelina brzeżna, pod Alam Kuh, była gdzieś na wysokości 4200 m. Spadał sześćset metrów w dół. Dolna jego część, zwana Sarczal, była bardziej stroma i całkowicie pokryta gruzem. Wyżej lodowiec wypłaszczał się i nosił nazwę Jachczal. 3. Siah Kaman - 4480 m. Szliśmy na niego, od Czalun,granią widoczną na prawo od szczytu. Na nim była puszka z danymi jego "zdobywców".
  24. Dwudziestego ósmego lipca. Rano myję naczynia, pozostałe po wczorajszej kolacji, śniegiem i resztką wody. Następnie idę po świeżą wodę. Janusz rozpala Juvle. Po śniadaniu wyruszamy. Było nieco oporów ze strony dziewczyn. Powinniście wyjść na Tacht-e-Sulejman(4650 m). To najwyższy szczyt, oprócz Alam Kuh(4840 m). Nie zależy nam na tym. Na pewno zmienicie zdanie, jak będziemy w Krakowie. Nie damy rady. Jak nie dacie - to się wrócimy. Wreszcie idziemy wszyscy. Po półtorej godzinie docieramy pod szczyt Szadeh Kuh. Janusz pognał po skałkach na górę. Wraca za chwilę. I do dziewczyn - musicie wyjść na górę! Powinniście zaliczyć nam szczyt. Dwadzieścia, piętnaście metrów w górę. Nic się nie stanie, jak nie wyjdziemy. Po co żeśmy tu przyjechali – wtrącam się. W końcu idą. Wyszły trochę w górę i dalej nie pójdą. Jeszcze parę metrów, tam jest szczyt. Nie pójdziemy. Uznajcie nam, że byłyśmy na szczycie. Uznajemy wspaniałomyślnie! Od doliny Tacht-e-Czal ciągnie zimny wiatr. Schodzimy w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Tacht-e-Sulejman. Idę pierwszy, wyszukując drogę, ale taką, aby iść po niej z minimalnym nakładem sił. Przed nami sterczy kopuła szczytu Tacht-e-Sulejman, zasłana piargami. Jestem po jego południowej stronie i nie ma tu śniegu. Został wytopiony przez słońce. Wyprzedziłem nieco grupę i się im schowałem, za załomem skalnym. Tacht-e-Czal dmucha coraz zimniejszym wiatrem. Po drugiej stronie doliny widzę grań szczytu Haft Chan(4528 m). Haft - znaczy siedmiowierzchołkowy. Faktycznie jest to długa grań z mnóstwem wierzchołków. Kłębią się teraz na nim chmury, odsłaniając co chwila pola śnieżne, spadające spod jego grani w stronę lodowca Tacht-e-Czal. Siedzimy już wszyscy za załomem. W zeszłym roku Warszawiacy robili filar na Haft Chana - mówię do Janusza. Widzisz taką długą grańkę, kończącą się uskokiem. To jest ten filar. Pod nim jest śnieżna przełączka - wtrącam. Tak. Maszerujemy dalej. Ryśka zadaje mi tak dobrze znane pytanie - daleko jeszcze? Niedaleko. Jeszcze, ze dwieście metrów w górę. Zaczyna narzekać - dlaczego Pan Bóg ją skarał tym podejściem. Po co ona się tak męczy. Wywołuje to oczywiście gwałtowną reakcję z mojej strony. Kłócimy się. Moja pani nie słynęła z dużej odporności nerwowej. Obrzydliwy piarg. Ostre, osypujące się na dół kamienie. Bardzo niszczą buty. Trzeba uważać, aby nie zwichnąć nogi. Nie mamy niestety lekarza. Każdy wybiera sobie drogę, jak mu najwygodniej, byle tylko wyjść na wierzchołek. Nareszcie szczyt. Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt metrów. Tylko Alam Kuh jest od nas wyższa. To już jest coś. Nawet dziewczyny poweselały. Wprawdzie trochę kontrowersji wywołuje duży, pokryty śniegiem szczyt na północnym zachodzie. Janusz twierdzi, że jest wyższy od Tacht-e-Sulejman. Mnie się wydaje, że nie. Nad doliną Sarczal wiszą mgły. Wiszą tak, odkiedy w tych górach jesteśmy. Kilka pamiątkowych zdjęć i schodzimy. Po zejściu na przełęcz proponuję, aby nie iść górą przez Szadeh Kuh, tylko przetrawersować w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Mian Sehczal, za którą są nasze namioty. Dziewczyny są bardzo zmęczone. Wiatr od Tacht-e-Czal jest coraz bardziej lodowaty. Na trawersie będziemy po stronie doliny Sarczal i się go pozbędziemy. Zjeżdżam kawałek polem śnieżnym w dół, przy pomocy czekana. Za mną jedzie Jacek, który nie mając tego narzędzia, to jednak radzi sobie doskonale. Potem jedzie Janusz. Zostały dziewczyny. Można po tym polu ostrożnie zejść, wbijając pięty, albo delikatnie zjechać, bardzo wolno, z przystankami, stojąc na butach. Czekan w pogotowiu. Śnieg jest miękki i buty się w nim zapadają. A stok nie za bardzo stromy. Odważniejsza jest Elżbieta. Jedzie, ale źle. Nie siadaj - krzyczy do niej Janusz! No i stało się! Elżbieta zaczęła się zsuwać na pupie. Chwycił ją Janusz i jadą teraz oboje coraz szybciej w dół, w stronę lodowca Sarczal. Stok niżej robi się bardziej stromy, a w dodatku, w dole na śniegu leżą kamienie, spadłe z okolicznych ścian. Jeżeli wpadną, na któryś z tych kamieni, to może być bardzo źle. Myśli przebiegają mi błyskawicznie przez głowę. Ustawiam się na torze ich jazdy i wbijam w śnieg czekan po samą głowicę. Szarpnęło mną potężnie, ale stoimy wszyscy. Nie koniec na tym. Za chwilę wyczyn Elżbiety kopiuje Ryśka krzycząc – Gienek! Ta sama operacja i trzymając wystraszoną żonę, trawersujemy razem krok, za krokiem w stronę pobliskich skałek. Nad nami północna ściana Szadeh Kuh. Ściana to jest zbyt poważnie powiedziane. Po prostu mała ścianka i cała masa luźnych bloków. Ktoś z naszych dzielnych, krajowych alpinistów robił tu nową drogę. Jak się czyta opis takiej drogi w Taterniku i człowiek widzi rysunek takiej ściany, to wydaje się, że to jest osiągnięcie. Konfrontując je z rzeczywistością, czuję się być nabitym w butelkę. Broń Boże! Nie ze wszystkimi opisami tak jest. Przykładem jest tu, na pewno, północna ściana Alam Kuh. Gdzie trudno, przy pomocy opisu, czy nawet ze zdjęcia, oddać piękno i trudności wspinaczkowe na tej ścianie. Potężny mur skalny, o wysokości prawie sześćset metrów i szerokości rzędu kilometra. Poprowadzono na niej kilka ekstremalnie trudnych dróg. Krótki ukośny trawers w górę i jesteśmy na przełęczy. Teraz niewielki zjazd w dół i będziemy na podeście. Elżbieta z Ryśką zrażone do zjazdów, schodzą ostrożnie w dół, przy pomocy czekanów. Z dołu doliny podchodzi duża grupa wspinaczy. Widocznie dobrzy znajomi naszych sąsiadów z podestu. Przywitane jest radosne i krzykliwe. Z pewnością tu muszą się wszyscy znać. U nas w Morskim Oku też wszyscy się prawie znają. Alpinizm w Iranie uprawia się, przede wszystkim, pod Alam Kuh. I wspinacze grupują się prawie wyłącznie w Teheranie. Przybyła grupa, aby rozbić namioty, musi usunąć resztki konstrukcji schronu. Robią to bardzo energicznie, pomagając sobie okrzykami: raz, dwa, trzy. Nawet nasz biedny „podciąg”(lina) bierze udział w tej operacji. Któryś z nich zaczepia mnie i twierdzi, że zjedli nasze konserwy. Zostawione w schronie Sarczal na Demawend. Ładna historia! Może jednak wszystkich nie zjedli. Układamy się do snu. Kto spał w niskiej temperaturze w śpiworze, to zna na pewno metodę samo ogrzewania się. Wydychane powietrze kieruje się z powrotem do śpiwora. Zaprzysięgłego zwolennika spania, przy otwartym oknie, ta metoda na pewno oburzyłaby. Ale cel uświęca środki. Śpiwór jest nędzny. Tu jednak tej metody nie da się stosować. Powietrze pobrane przy wdechu, z wnętrza śpiwora, ma nieco mniej tlenu. Co przy wyraźnym jego braku, na tej wysokości, wywołuje prawie natychmiastowy ból głowy, wynikający z niedotlenienia mózgu. Na tych, prawie naukowych eksperymentach, spędzam ostatnie chwile przed snem. Zdjęcia: 1. Powtarzam ten widok. Teraz opis drogi na Tacht-e-Solejman. Na zdjęciu jest jej wschodnia strona. Idziemy tak ,jak wczoraj z Jackiem na przełęcz pod Szadeh Kuh. A z stąd na ten szczyt. Potem obejście szczytu trawersem od północy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh a Tacht-e-Solejman. Z przełęczy podejście w górę śnieżnym żlebem i przewinięcie się na południową stronę Tacht-e-Solejman. Ta strona była bez śniegu, wytopionego przez słońce. Klucząc, wśród bloków skalnych i po piargu, wyszliśmy na szczyt. 2. Kopuła szczytowa Tacht-e-Solejman. 3. Śnieżny żleb w czasie podejścia. Jacek i Rysia. W tle widać skały Alam Kuh i grań od tego szczytu w stronę szczytu Szachak(jeden z tych „ząbków”). 4. Na szczycie Tacht-e-Solejman. W tle Alam Kuh. 5. Panorama Haft Chan(4529 m). Z drogi na Tacht-e-Solejman. Siedmio wierzchołkowa ,długa grań. W lewo od dużego kotła śnieżnego(po lewej) grań biegła w stronę Alam Kuh. 6. Ciąg dalszy w prawo grani Haft Chan`a. Na dole lodowiec i dolina Tacht-e-Czal. Widok jest piękny, alpejski. Piękny firn. Sto km, w lini prostej na południe, jest teraz czterdzieści stopni. Wrócimy tam za kilka dni.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...