Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

tanova

VIP
  • Liczba zawartości

    2 752
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    130

Wpisy na blogu dodane przez tanova

  1. tanova
    To był świetny pomysł, aby zaplanować wyjazd na pełne siedem dni 👍. Wczorajsza sobota w regionie Snow Space Salzburg to była bowiem prawdziwa cremé de la cremé i najlepszy narciarsko dzień z całego tygodnia . Wspaniała, słoneczna pogoda, świetny śnieg i piękne trasy - czego narciarskie serce może pragnąć więcej ? Ale po kolei: Rano opuściliśmy apartament w Bad Hofgastein i po około trzech kwadransach jazdy autem dotarliśmy pod dolną stację kanapy Gernkogelbahn (czy też macie kulinarne skojarzenia z Germknödelbahn?) w Alpendorfie. Znaleźliśmy serwis i rental narciarski przy dolnej stacji gondoli, żeby ogarnąć córce sprzęt na ostatni dzień jazdy. Okazało się, że w Alpendorfie nie bawią się w wypożyczanie samych wiązań, więc wzięliśmy całą deskę snowboardową - nieco twardszą niż ta, którą Młoda miała do tej pory. Przynajmniej miała okazję popróbować jazdy na trochę bardziej wymagającym sprzęcie. Koszt - 25 euro/dzień. Nad doliną z początku jeszcze wisiały gdzie nie gdzie niskie obłoczki, co z góry fajnie wyglądało. Wciągnęliśmy się na Germkogla gondolką i niebieskimi krzesełkami. Widok szpeci trochę wieża przekaźnikowa i niebieskie pseudo-smerfy, ale co zrobić - staramy się patrzeć w nieco dalszą perspektywę i przemieścić w stronę Flachau.   Nie jest to trudne, bo kierunek transferu do Flachau i odwrotnie - z Flachau do Alpendorfu - są bardzo dobrze oznaczone na tablicach informacyjnych i na mapkach. Jakie wrażenie z ośrodka? Bardzo duże zagęszczenie nowoczesnych wyciągów o dużej przepustowości: długie gondole i krótsze, ale szybkie krzesła, nawet tam, gdzie spokojnie wystarczyłby mały orczyk (np. Hachaubahn - kto im wymyśla takie nazwy?). Szerokie trasy - i całe szczęście, bo ludzi naprawdę masa, szczególnie na tych łatwiejszych stokach. Ale kolejki przy wyciągach się nie tworzyły, a urozmaicenie i mnogość tras sprawiały, że całe towarzystwo jakoś się równomiernie rozkładało po całym ośrodku. Nie natknęłam się na żadne "wąskie gardło", gdzie tworzyłyby się zatory, nawet przy wagonie G-Link szło na bieżąco. Czarna trasa "Hexenschuss" (czyli strzał czarownicy albo ... atak lumbago Można go objechać niebieską trasą, albo ... diabelską drogą - wąską, stromą, o ostrych zakrętach. Może faktycznie na miotle byłoby sprawniej? Dalej było po prostu niebiańsko! Uśmiech od ucha do ucha nie schodził nam z twarzy, chyba nic dziwnego?       Widok na Wagrain z trasy nr 22: O ile infrastrukturę w Sportgastein określiłabym jako przemyślany minimalizm dla koneserów, tak tutaj jest to perfekcyjnie zorganizowany przemysł turystyczny, który zadowoli możliwie maksymalną liczbę narciarzy o zróżnicowanych umiejętnościach. A śnieg? Śnieg wczoraj to atłas i czysta poezja ! Żadnych lodowych kartofli, żadnych zasp. Mimo iż ośrodek jest niezbyt wysoko położony (650-1850 m npm.), to północna ekspozycja stoków sprawia, że trasy długo trzymają się w dobrym stanie. Jeździło się świetnie i lekko. Tylko sam dół trasy 36 w Alpendorfie pod koniec dnia puścił i przy temperaturach rzędu +10 stopni była tam miejscami walka o życie - zryta śnieżna breja, przetopy i muldy. Nie dotarliśmy do samego Flachau - z przyczyn czasowych - robiąc nawrotkę na gondoli Rote 8er  do Wagrain i trasie nr 12. Cóż - może zostanie na następny raz, jeśli będę ponownie w Ski Amadé. Gondolka w papuzich kolorach to Flying Mozart - trochę oldschoolowa: Trasa nr 17 - z powrotem do G-Link: Końcówkę dnia spędziliśmy na długich i fajnych trasach w Alpendorfie, z których czerwona 34 do Buchaubahn chyba najbardziej mi się spodobała.   Po zamknięciu wyciągów - pyszna pizza w pizzerii Alpina przy dolnej stacji gondolki i jedziemy na nocleg do Salzburga. Z lotniska w Salzburgu nasz syn miał mieć rano samolot do Londynu, ale niestety lot został odwołany z powodu wiatru. Przynajmniej tyle dobrze, że dało się przebukować na popołudniowy lot z Monachium.  Do Ski Amadé na pewno jeszcze kiedyś wrócimy - pozostała nam jeszcze do poznania cała wschodnia część regionu. Regionu, który urzekł nas swoją różnorodnością - tras, krajobrazów i ośrodków. Bardzo udany narciarsko tydzień - pomimo pogody "w kratkę". Pozdrawiam serdecznie, już z domu.  
  2. tanova
    Pogoda dzisiaj przeplatana - trochę śniegu, trochę chmur i trochę słońca, ale generalnie warunki dużo lepsze, niż wczoraj. Objeździliśmy prawie wszystkie trasy w Bad Gastein, a na koniec dnia wróciliśmy do Bad Hofgastein, aby dokończyć nasze porachunki z Hohe Scharte i zaliczyć zjazd z samej góry na sam dół. Zaczynaliśmy dziś trochę wcześniej - bo po dziewiątej - w Skizentrum Angertal, do którego również dzisiaj dojechaliśmy skibusem:   Wciągnęliśmy się gondolką Senderbahn na szczyt Stubnerkogel, a na górze sztuka - świecka i sakralna. Zastanawialiśmy się, co to za zwierzę? A kawałek dalej kapliczka ze śniegu: Najpierw zaliczyliśmy dwa warianty zjazdu do Bad Gastein B16 i B14 wzdłuż drugiej gondolki Stubnerkogelbahn: Objechaliśmy sympatyczne, czerwone traski przy krzesełku Jungeralm:         O, tutaj Darek ustrzelił mnie w akcji: Dzisiaj świetny śnieg - ubity, naturalny, twardy, z warstewką świeżego puszku na wierzchu. Stoki w większości równe, tylko w kilku miejscach "ściany płaczu" z muldami. Pomimo braku lampy na niebie i lekko prószącego śniegu - bardzo dobre warunki, dobra widoczność i przyjemna jazda. Ludzi - umierkowana ilość. Bardzo fajny narciarski dzień! Czarna trasa B20: Około trzynastej mieliśmy z grubsza objeżdżoną stronę Bad Gastein, postanowiliśmy więc "dokończyć" Bad Hofgastein - a dokładnie mówiąc Hohe Scharte, na którą wczoraj wyciąg nie chodził, a dzisiaj tak. Dolna stacja:   Górna stacja - marnie wyglądają te drewniane budki dla wyciągowego: Raz zjechaliśmy wzdłuż krzesełek Hohe Scharte po raczej nieprzygotowanej trasie, a drugim razem przeskoczyliśmy na drugą stronę przełęczy i piękną trasę H1: Dalej znanym nam kawałkiem H2, a potem zjechaliśmy do samego dołu, do gondoli Schlossalmbahn. Dzisiaj bardziej mroźno, więc dolny odcinek trasy lepiej się trzymał, tylko w okolicach mostu kolejowego zrobiło się pole bitwy: A na koniec jeszcze wjazd Schlossalmbahn i powtórka z wczorajszego dnia - zjazd H3 oraz H31 do Angertal. Wieczór spędziliśmy w Alpentherme Bad Hofgastein. Termy jak termy, fajnie - choć szału nie ma. Woda jednak dobrze nam zrobiła - fajna regeneracja na półmetku jazdy na nartach. Pozdrawiam serdecznie.
  3. tanova
    Bad Hofgastein
    Obudziła mnie dzisiaj o czwartej nad ranem wichura. Oho – huragan Ciara vel Sabina rozrabia również w naszej dolinie! 
    Rano dalej wiało, a na dodatek za oknem śnieżyca. Rzut oka na prognozę – mocny wiatr zachodni, ale od godzin południowych przynajmniej opady śniegu mają zanikać. Rzut oka na mapę – co tu mamy osłoniętego od zachodu? Całkiem blisko – Bad Hofgastein. Na taki wybór bardzo nas dzisiaj namawiała też nasza gospodyni. No i nie trzeba odśnieżać samochodu, bo mamy pod nosem skibusa!
    Nie śpieszyliśmy się za bardzo ze śniadaniem i przygotowaniami na stok, widząc poranną pogodę. Tak było rano:

    Wczoraj większość wyciągów w Bad Hofgastein i Bad Gastein stała, bo wiatr był południowy, dziś rano na stronie internetowej wyświetlał się status „w przygotowaniu”, ale koło dziewiątej stopniowo zaczęły pojawiać się zielone „ptaszki”.
    Z domu wyszliśmy dopiero za piętnaście dziesiąta, a że pierwszy przyjechał skibus do Bad Hofgastein, a nie do Angertal, to nim pojechaliśmy – zaliczając jeszcze po drodze rundkę krajoznawczą po miasteczku. Autobus dowiózł nas do nowego, zadaszonego terminalu autobusowego, z którego tylko dwa kroki do dolnej stacji Schlossalmbahn i całego centrum informacyjno-usługowego dla narciarzy. Wszystko jeszcze pachnie tu nowością, bo cała inwestycja została oddana do użytku z początkiem sezonu 2018/2019. Kilka zdjęć pstrykniętych na szybko, w niezbyt fotogenicznych okolicznościach atmosferycznych, ale jako, że @JC pytał ostatnio, to niniejszym zaspokajam jego ciekawość. Dolna stacja, widziana z peronu autobusowego:

    W środku dominują pomarańczowe akcenty i dużo luster:


    Same gondole przestronne i wygodne. Dobre i to, bo przyszło nam niestety spędzić w nich więcej czasu, niż byśmy chcieli. Jakieś 200 metrów przed górną stacją utknęliśmy na dobre dwadzieścia minut z jakichś przyczyn technicznych. Za to na górnej stacji dostaliśmy jako rekompensatę vouchery do wykorzystania w dowolnej restauracji w ośrodku. Miły gest.
    Na górze zadymka, zawieja i mnóstwo świeżego puchu. Prawdziwy powder day! Wiadomość – jak dla mnie – średnia, bo jazda w kopnym śniegu, gdy jeszcze nic nie widać i nie mam orientacji w ośrodku, to nie do końca moja bajka. Pierwszy zjazd trasą H4 bardzo deprymujący – co chwila wjeżdżam w jakąś zaspę, mało co widzę, kiepsko jadę, bolą mnie nogi. Zaczynam się zastanawiać, czy nagle całkiem zapomniałam, jak się jeździ na nartach, czy może dopadł mnie pesel? Postanawiam przenieść się gdzieś na niebieską, najlepiej nieco niżej i na spokojnie unormować sytuację. Dzieci zostają na trasach czerwonych, bo im akurat taki freeride bardzo się podoba, a my z Darkiem zjeżdżamy na H3 i H31 – spokojną nartostradę do Angertal, choć mocno oblodzoną w dolnym odcinku. W międzyczasie na niebie zaczynają się pojawiać pierwsze, nieśmiałe przebłyski słońca.


    Wsiadamy więc w gondolkę Kaserebenbahn i postanawiamy objechać dzisiaj trasy po północnej stronie ośrodka, czyli Bad Hofgastein. Działały prawie wszystkie wyciągi – oprócz najwyższych krzesełek Hohe Scharte oraz orczyka Schlosshochalmlift. Przy dolnej stacji Kasererbahn - brokuł ze śniegu. Ot, sztuka ...

    Widok na drugą stronę ośrodka (Bad Gastein) i szczyt Stubnerkogel:

    Bardzo przypadła nam do gustu czerwona H32, biegnąca początkowo grzbietem wzniesienia, a potem dwiema szerokimi i nachylonymi przecinkami w lesie.


    W międzyczasie jakoś ogarnęłam jazdę w świeżym śniegu – może dlatego, że zdecydowanie poprawiła się widoczność. Na trasach sporo muld, ale miękkich i sypkich – jeździło się w sumie przyjemnie, a widoki – bajkowe!

    Dobre warunki na obydwu wariantach H5a wzdłuż krzesełek Weitmoser oraz na trasie H2, którą jeździliśmy pod koniec dnia.
    Weitmoser:

    H2:

    Ta trasa też nam się bardzo podobała, bo jest urozmaicona terenowo. Dzieci zjechały również trasami do doliny, do samego Bad Hofgastein, ale warunki na dolnych odcinkach ponoć nieciekawe – lód i topniejący śnieg, więc my sobie podarowaliśmy.
    Kolej linowa Pendelbahn Schlossalm:
    I autorka bloga:


    W lutym wszystkie wyciągi działają już do 16.00, choć pod koniec dnia panuje już lekki półmrok.

    Wciągamy się jedną z ostatnich gondolek Schlossalmbahn II i kończymy dzień dobrze po 16.30 ostatnim zjazdem nartostradą do Angertal przy znów pogarszającej się pogodzie i powrotem skibusem do domu - już przy wietrze i opadach śniegu. Dystans – 57,5 km wg endomondo, 31 km zjazdów wg Skiline.
    Pozdrawiam.
  4. tanova
    Część 1:
    Czy w Czarnogórze można fajnie pojeździć na nartach? Ależ tak! 
    Nadarzyła się okazja, aby podróż służbową przedłużyć o parę dni urlopu i zobaczyć, co ten niewielki kraik  na Bałkanach ma do zaoferowania zimą.
    Największy ośrodek narciarski – Kolašin - położony jest o nieco ponad godzinę drogi z Podgoricy, do której z Polski i Berlina można dolecieć samolotem – są połączenia LOT-owskie z Warszawy i Ryanairem z Krakowa, Poznania i Wrocławia oraz z Berlina. Bilety w zimie są tanie – zaczynają się już od 10 euro. Mnie podróż wyniosła niewiele ponad 40 euro w obie strony plus bagaż rejestrowany (50 euro za sztukę w obie strony) i oczywiście dojazd na lotnisko w Berlinie. A że samolot lądował pod wieczór, więc nocowałam w Podgoricy i dopiero rano udałam się w dalszą podróż w góry.
    Z Podgoricy do Kolašina można dostać się pociągiem lub autobusem. Pociągiem jest bardziej malowniczo, ale rzadko jeżdżą i nie było pasującego połączenia rano. No cóż, może się uda w drodze powrotnej, bo ta linia kolejowa jest bardzo ciekawa – napiszę więcej na ten temat w poniedziałek. Autobusy jeżdżą często – co pół godziny do godziny, ale tylko do osiemnastej, a koszt na tej trasie to 6 euro za bilet. Rzeczywiście płaci się w euro – być może wiecie, że w Czarnogórze oficjalną walutą jest euro, wprowadzone jednostronnie przez miejscowe władze w miejsce marki niemieckiej.
    Piątkowy poranek w Podgoricy był bardzo deszczowy. Lało jak z cebra przez pierwszą godzinę jazdy autobusem, który mozolnie wspinał się szosą wzdłuż doliny Moračy do góry. W pewnym momencie deszcz zaczął przechodzić w deszcz ze śniegiem, a za chwilę zrobiło się całkiem biało – dookoła, ale również na drodze. Jakie to szczęście, że nie musiałam być kierowcą na zasypanych śniegiem górskich serpentynach! Parę minut po dziesiątej autobus dojechał do Kolašina.
    Tutaj mam zarezerwowaną kwaterę prywatną – umówiłam się z właścicielką – panią Ljubišą, że mogę wprowadzić się już przed południem. Szybkie przebranie w narciarskie ciuchy i już jestem gotowa na stok! No właśnie, ale który? Bo są tutaj dwa ośrodki narciarskie – starszy i większy Kolašin 1450 i nowszy Kolašin 1600, obydwa położone około 10 km od miasteczka. Są plany rozbudowy i połączenia obydwu stacji, ale na razie każda działa osobno – z osobnymi skipassami. Po krótkiej naradzie z gospodarzami decyduję się na Kolašin 1450. Niestety nie ma tutaj skibusa, ani żadnego innego busa – pozostaje samochód prywatny, albo umówienie się z gospodarzami na transport. Droga jest kompletnie biała, a dookoła zadymka. Droga? Nawet nie widzę, gdzie ona jest – na szczęście za kółkiem siedzi Milan, syn gospodarzy.
    Przy parkingu jest duży budynek, mieszczący kasy, wypożyczalnię sprzętu i restaurację:

    A tak to wygląda w srodku:

    Na taką pogodę jak wczoraj chciałam wypożyczyć jakieś szersze narty allmountain, ale niestety - nic z tego. Sprzęt jak widać - starsze roczniki, chyba z demobilu po jakiejś wypożyczalni w Alpach. W końcu decyduję się na Heady supershape i.magnum, 170 cm, chyba też jakaś przedpotopowa edycja sprzed co najmniej kilkunastu lat. Ktoś rozpoznaje rocznik?

    Buty na szczęście nieco nowsze, ale za to flex - maksymalnie 80. No cóż, jak się nie ma co się lubi, to się bierze, co jest. Komplet - buty, narty kije w wersji premium (tak, to wersja premium ) - 15 euro. Tyle samo za skipass dzienny. 
    Cały ośrodek oferuje 14,5 km tras i pięć wyciągów - dwa krzesełkowe i trzy orczyki. Przewyższenie - ok. 400 metrów. Wczoraj chodziła sześcioosobowa kanapa Doppelmayera (to ta z prawej strony na mapce) Vilina Voda, obsługująca trzy długie trasy i talerzyk Jezerine na dole dla początkujących.
    Mapka:

    Ośrodek ma też swoją stronę internetową, również w wersji angielskiej.
    Ze dwa razy zjechałam orczykiem, żeby trochę ogarnąć narty, ale głównie jeździłam na kanapie - niestety bez osłon.

    Zgodnie z prognozami, śnieżyca od godzin południowych nieco słabła, a nawet czasami po południu próbowało trochę przedrzeć się słońce.
    Od czwartkowego wieczoru do piątkowego popołudnia spadło pewnie coś około 30-40 cm świeżego śniegu i był to pierwszy dzień w sezonie, w którym wreszcie były dobre warunki śniegowe. Dlaczego? Ponieważ stacja nie ma sztucznego naśnieżania - widziałam ledwie dwie mobilne armatki przy orczyku. 
    Generalnie otwarte były dwie trasy długości ok. 1,5 km (czerwona - nr 1) i 2 km.(niebieska - nr 3). Trasy bardzo urozmaicone i dość szerokie.
    Początek niebieskiej:

    Niebieska z widokiem na nieczynne krzesełka Cupovi:

    I końcówka, przy dolnych stacjach wyciągów:

    Czerwona:



    Radość, że znów jestem na nartach i że jest taki świetny śnieg! 

    Trzecia trasa, dostępna z wyciągu - czerwona nr 2, nie była w tym sezonie w ogóle udostępniona. Dziewiczy puch na pół metra. Kusiła, kusiła - w końcu wyczekałam przejaśnienie i pojechałam:


    Jazda po kolana w sniegu, ale jak cudownie! Nawet gleba w ten puch była całkiem spoko, tyle, że trochę trwało, zanim się z tych piernatów wygrzebałam.
    Fajne cztery i pół godziny na nartach, ludzi malutko - przy wyciągu cały czas na bieżąco. Narty-szrotówki dały radę. Nawet byłam pozytywnie zaskoczona, że tak dobrze to ciężkie cholerstwo szło w kopnym śniegu. Te miękkie muldy jakby po prostu nie istniały.
    A w perspektywie - kolejny dzień na nartach i to w słonecznej pogodzie.
    [cdn.]

  5. tanova
    Dzisiaj było krótko, ale ekstremalnie.
    Ośrodek Kolašin 1600 – jak się można domyślić - leży wyżej niż Kolašin 1450, bo górną stację umiejscowiono na szczycie Troglavy - 2072 m npm., a dolną – na 1600 m. Na razie są tam dwie trasy – niebieska i czerwona, wzdłuż szybkiej, sześcioosobowej kanapy Doppelmayra. Do tego wyciąg linowy dla początkujących i górka na sanki. Przy dolnej stacji jest też spory budynek z restauracją, kasami i wypożyczalnią.
    Ośrodek działa dopiero od ubiegłego sezonu, a informację medialną o tej inwestycji zamieszczały również polskie media, m.in. tu:
    Tablica informacyjna z danymi ośrodka:

    Prognozy na dzisiaj nie były optymistyczne. Syn gospodarzy, u których mieszkam, Milan, zasięgnął języka u swojego znajomego, że w ośrodku niestety jest czynna tylko czerwona trasa, bo jest mało śniegu, a na górze panuje gęsta mgła, a po południu ma padać deszcz . Ale może nie będzie tak źle?
    Na początek dnia – śniadanko 

    Potem transfer autem z Milanem do ośrodka i ogarnięcie logistyki – skipass i wypożyczenie nart. Wypożyczalnia bardzo ładna, ale sprzęt  – podobnie jak w siostrzanym ośrodku Kolašin 1450 - z demobilu, przynajmniej mieli jednak trochę sportowych nart.

    Krawędzie tępe, o smarowanie nawet nie pytałam. Chciałam wypróbować, jak mi się będzie jeździć na „sklepowych” slalomkach i wynalazłam sobie jakieś stare Stöckli Laser SC ze względnie przyzwoitymi krawędziami.

    Całkiem przyjemna w jeździe narta – gdyby nie to, że przy ostatnim zjeździe odkleił się kawałek ślizgu na piętce …
    Tak to wygląda na dole:


    Wjeżdżam na górę, sama na kanapie, choć to przecież weekend. Im wyżej, tym większe mleko. A na górnej stacji było tak …

    Kurczę, nic nie widać, wicher zacina, a ja jestem na ponad 2000 m w skalnym terenie. Gdzie jechać? Gdzie jest trasa? Po chwili wjeżdżają trzy osoby, w tym pan w kurtce przypominającej instruktorską. Pan widzi chyba, że trochę czuję się niepewnie. Pytam więc, czy mogę pojechać za nim, bo nie znam trasy. Nie ma sprawy – zjeżdżamy razem. Okazuje się, że pan jest personelem technicznym ośrodka – po drodze poprawiamy tyczki, wyznaczające przebieg trasy. Przygotowanie stoku – świetne. Twardo, szeroko, równiutko - piękny sztruks, który trzyma się idealnie do południa. 




    Niestety w miejscach wywianych przez wiatr śniegu jest o wiele mniej, widać  przetarcia – na szczęście nie utrudniające jazdy. Nie ma kamieni, które wczoraj mocno uprzykrzały mi jazdę.

    Trasa jest super i byłaby na niej świetna, szybka jazda, gdyby nie brak widoczności. Lepiej jest w dolnej części trasy – tutaj można sobie pofolgować, szczególnie, że jest pusto.  
    Jeszcze raz wjeżdżam wyciągiem i zjeżdżam z panem technicznym, a kolejnym razem sama pilotuję zagubionego we mgle snowboardzistę. Jazda jest od tyczki do tyczki - pełna koncentracja. Niestety z każdym zjazdem mgła gęstnieje i schodzi coraz niżej, niemalże do dolnej stacji.  Prawie nikogo nie ma – oprócz ratowniczki i gości z obsługi. Obróciłam przez dwie godziny siedem razy góra-dół i gdy ostatnim razem naprawdę ledwie odnajdywałam wzrokiem kolejną tyczkę stwierdziłam, że nie ma co kusić losu i że ta jazda przestaje być fajna i bezpieczna.
    Jakie wrażenia końcowe z Kolašina 1600 i 1450? No cóż, nie dane było mi poznać wszystkich tras, ale ośrodek niewątpliwie ma bardzo duży potencjał. Tutejsi mieszkańcy zarzekają się, że od kilkudziesięciu lat nie było tak kiepskiej zimy, że normalnie od grudnia do kwietnia leży tu mnóstwo śniegu, ale kto wie, czy i tutaj nie trzeba liczyć się ze zmianami klimatycznymi? Planowana budowa zbiornika wodnego i systemu naśnieżania jest po prostu koniecznością. A gdy obydwie stacje narciarskie za rok (lub dwa) połączą się w jeden duży ośrodek, to będzie to bardzo ciekawe miejsce na narty.
     
  6. tanova
    Ostatni tydzień przyszło mi spędzić na działce - sporo pracy przy przywiezionych papierach służbowych, ale i trochę rekreacji od czasu do czasu. Dzisiejsza wycieczka rowerowa wiodła po leśnych ostępach, wśród dróg, bezdroży i jezior Puszczy Drawskiej, a celem był średniowieczny Bierzwnik i akcenty sakralne - jak to przy niedzieli.
    Wyruszyliśmy z Darkiem rano, krótko po dziewiątej, gdy upał jeszcze nie był tak dokuczliwy. Odcinek do Barnimia znamy chyba na pamięć - nic nowego. Tradycyjnie zatrzymaliśmy się na moście na Drawie. Pusto tu jeszcze o tej porze, żadnych kajakarzy, a może po prostu druga połowa sierpnia to już mniejsze oblężenie? Trzeba zapamiętać, bo - jak widać po ostatnim tygodniu - jest szansa na pogodę-sztos bez tłumów na rzece.
     Dalej pojechaliśmy gruntową drogą do Brzezin, która niestety po ostatnich suszach zamieniła się w istną pustynię! 9 kilometrów mordęgi w piachu - albo pchanie roweru, albo ostrożne wybieranie drogi i ciągłe uślizgi koła na sypkim podłożu. Tragedia - miałam chwile zwątpienia i padło parę niecenzuralnych słów. Żałowałam, że nie wybraliśmy objazdu przez Drawno i Kiełpino. Nadłożylibyśmy drogi, ale czasowo z pewnością bylibyśmy do przodu.

    Na pocieszenie mieliśmy trochę kwitnących wrzosów na poboczu:

    Z ulgą powitaliśmy Brzeziny i czynny sklep, w którym zregenerowaliśmy siły przy radlerze i trochę podsuszonych rogalikach z marmoladą. W wiosce jest ciekawy kościół z muru pruskiego i pałac, w którym mieści się DPS:



    Kolejny odcinek to asfaltowa, boczna droga do Zieleniewa - ładna i przyjemna do jazdy, oraz fragment DW 160 z Zieleniewa do Bierzwnika, będący częścią drogi wojewódzkiej z Choszczna do Drezdenka. Tutaj mija nas kilku kolarzy na szosówkach, ale ogólnie ruch nie jest duży i jedzie się dobrze.
    Wkrótce dojeżdżamy do celu naszej wycieczki - Bierzwnika, ze średniowiecznym zespołem klasztornym cystersów z XIV w. Gotyckie budowle sakralne robią wrażenie:



    I jeszcze wnętrze kościoła:

    Obok znajdują się również ruiny browaru klasztornego, w których niestety zamiast kadzi - rośnie sobie zagajnik. Tak więc zamiast zimnego piwka - tylko chwila zadumy.

    Klasztor leży nad jeziorem Kuchta, do którego schodzimy - znajdując urocze źródełko z płaskorzeźbą trzech ryb, symbolizujących Trójcę Świętą. Podobno woda z tego źródełka kiedyś była wykorzystywana przez pracowitych cystersów do produkcji w browarze.

    Jest i drewniana promenada z widokiem na miasteczko:



    Z Bierzwnika skręcamy w boczną, asfaltową drogę do Wygonu. Po drodze zaglądamy w Łasku nad jezioro Wielkie Wyrwy, znajdując urokliwą małą plażyczkę i miejsce do kąpieli. Oprócz nas - trzy towarzystwa kocykowe z dziećmi i psami, spokojnie i sielsko. Jezioro Wielkie Wyrwy (zwane też Przytoczno) ma kształt sporej podkowy i jest tam rezerwat przyrody.

    Nie możemy oprzeć się pokusie i wskakujemy do cudownie ciepłej i przejrzystej wody. Co za przyjemność!
    Następnie mijamy wioskę Łasko i Wygon, gdzie przy tartaku kończy się asfalt. Dalej pojedziemy kocimi łbami aż do Zatomia - na szczęście na całej długości jest szersze lub węższe pobocze i udaje się przejechać skrajem, nie gubiąc po drodze wszystkich plomb z zębów:

    Wśród leśnych ostępów ukrytych jest kilka kolejnych jezior - Piaski, Kołki, Rokiet - i miejsca biwakowe. Zaglądamy nad jezioro Kołki z krystalicznie czystą wodą:

    Za Zatomiem po raz drugi przekraczamy Drawę - stąd już tylko 9 km na naszą działkę.


     
  7. tanova
    Dość późno wróciliśmy wczoraj z wycieczki i szczerze mówiąc - już nie miałam weny na pisanie, więc dzisiaj nadrabiam. Po piątkowej wycieczce na szlak Blue Velo na południe od Gryfina, opisanej w wątku "Rowerowe eskapady"
    w niedzielę objechałam kolejny odcinek Blue Velo - tym razem ze Szczecina-Dąbia wschodnim brzegiem Jeziora Dąbskiego aż do okolic ujścia Iny i miejscowości Święta i w rozszerzonym składzie. Nie tylko z małżonkiem, ale również z sąsiadką - Moniką. Od razu uprzedzam, że będzie dużo zdjęć i z góry przepraszam, jeśli wpis zrobi się przez to trochę rozwlekły.
    Ale zanim ruszyliśmy na szlak, to najpierw zajrzeliśmy jeszcze na przystań żeglarską do Taty, który przygotowuje łódkę do wodowania. Pierwsze jachty już na wodzie ,

    ale "Lisica" jeszcze się szykuje:

    Samochód zostawiamy w okolicach ujścia rzeki Chełszczącej w Szczecinie-Dąbiu, gdzie zaczyna się szlak rowerowy wałem przeciwpowodziowym wzdłuż jeziora Dąbskiego. Niestety firma, która realizuje budowę ścieżki rowerowej, znajduje się w stanie upadłości i cała inwestycja jakoś utknęła. Mamy więc całkiem przyjemne fragmenty w standardzie drogi szutrowej:

    na przemian z odcinkami polnej ścieżki albo wręcz rozjeżdżonego piachu:

    Teraz, wiosną, szczególnie po deszczu, wszystkie odcinki są w miarę przejezdne, ale gdy trawy jeszcze urosną, to bywa bardziej hardcorowo. Z nawierzchnią, czy bez - w każdym razie szlak jest bardzo malowniczy i widokowy. Chyba jedyny taki w swoim rodzaju. Szlak jest oznakowany na odcinku Szczecin-Lubczyna, a dalej na razie trzeba sobie radzić samemu.

    Na plaży w Czarnej Łące:

    Mijamy malownicze łąki i kanał ...


    ... i wrak na mieliźnie, w pobliżu Lubczyny:

    Dojeżdżamy do ogrodzenia mariny, gdzie czeka nas niemiła niespodzianka. Furtka w ogrodzeniu od strony drogi rowerowej jest zamknięta na łańcuch, nie bardzo jest też możliwość obejść ją jakoś lądem. Pozostaje przeprawić się rowerami przez trzciny na teren przystani - nie jesteśmy chyba pierwsi, bo na podmokłym gruncie ktoś poukładał jakieś cegły, kamienie i resztki opon, więc udaje się przejść suchą nogą. Szybko przemykamy się przez przystań, żeby nikt nas nie zauważył. Szybko pstrykam zdjęcie - tutaj też tydzień temu było już wodowanie:

    Zatrzymujemy się na kanapki na plaży w Lubczynie. Wieje niemiłosiernie i jest lodowato.

    Chowam się od wiatru za budką ratownika:

    Za Lubczyną szlak wygląda na porzuconą budowę - przez pierwsze kilometry na koronie wału jedziemy po zdezelowanej siatce zbrojeniowej, ale potem znów fragment wygodnego szuterku.

    Darek i Monika:

    Za drzewami i zaroślami jest trochę cieplej, humory dopisują. Przejeżdżamy przez małe osiedle domków w Bystrej oraz kilka gniazdujących tuż przy ścieżce łabędzi:
    Dojeżdżamy do Iny, gdzie szlak skręca w prawo, w stronę Goleniowa. My jednak postanawiamy spenetrować ujście. Najpierw jedziemy polną drogą na koronie wału, między lewym brzegiem rzeki a kanałem melioracyjnym.

    Docieramy do pozostałości dawnego mostu na Inie.
    Dalej droga z płyt prowadzi do Inoujścia - trochę nadgryzionego zębem czasu nabrzeża ze stawą radarową i z widokiem na Szczecin-Skolwin:



    Teraz wracamy do miejsca, w którym według mapy powinien znajdować się przejezdny most na Inie - i rzeczywiście jest:
    Płytówką przez pola docieramy do asfaltowej drogi z Goleniowa do Świętej. Po drodze łapie nas deszcz - nie jest jednak bardzo długi ani obfity, więc w zasadzie, gdy dojeżdżamy do Świętej, to jesteśmy prawie susi. Przy wjeździe do wioski zatrzymujemy się w lapidarium. Jest na nim tablica poświęcona pamięci dawnych mieszkańców miejscowości, jednak nagrobki pozbawione są inskrypcji. Tylko na jednym z nich uchował się zatarty napis po niemiecku:


    Na końcu drogi rozwalające się nabrzeże i widok na Police. Jesteśmy w linii prostej około dziesięciu kilometrów od domu. Po raz kolejny żałujemy, że nie ma w tym miejscu przeprawy promowej przez Odrę. Jest w planach tunel, ale kiedy to będzie?
    Żeby nie wracać tą samą drogą postanawiamy dojechać do Kamienisk, tym razem na prawy brzeg Iny przy ujściu i wrócić do mostu. A po drodze takie widoki ...




    Może kiedyś warto wybrać się tutaj kajakami? Tymczasem wracamy do szlaku Blue Velo w budowie i szutrowej drogi, która kończy się nagle i niespodziewanie gdzieś w pobliżu Ininy.
    Jest już po siedemnastej, więc trzeba wracać. Ponieważ wariant przez Domastryjewo byłby sporym objazdem, zawracamy przez Bystrą oraz Lubczynę - ale nie szlakiem, lecz drogami w kierunku Szczecina. Czas najwyższy, bo nie dość że późno, to jeszcze zaczyna nas gonić czarna chmura, z podejrzanie wiszącymi "wąsami", zwiastującymi deszcz. W Lubczynie:

    Chmura jednak postanowiła pójść sobie bokiem, a my - po powyższym lubczyńskim obiekcie sakralno-żeglarskim - trafiamy na kościół w namiocie w Czarnej Łące. Mieliśmy w Szczecinie parę lat temu operę w namiocie, to dlaczego by nie kościół ?

    Od Załomia ruch samochodowy bardzo się wzmógł i przejechawszy spory kawałek ruchliwą ulicą Lubczyńską - bez pobocza, za to w sznurze samochodów, stwierdziliśmy, że to bardzo stresujące. Przy nadarzającej się okazji skręciliśmy w prawo w polną drogę, która według mapy miała nas doprowadzić z powrotem nad jezioro i na ścieżkę. Im głębiej w teren, tym droga jednak coraz bardziej nikła. Moi towarzysze wycieczki z coraz większym sceptycyzmem spoglądali to na mnie, to na drogę. Jednak udało się, choć ostatni odcinek wyglądał jak poniżej, a ja już widziałam siebie oczyma wyobraźni w kąpieli błotnej:

    Nagrodą był jednak przepiękny zachód słońca nad jeziorem na ostatnich kilometrach drogi, z widokiem na panoramę Szczecina. Pozdrawiam.



  8. tanova
    Czy wiedzieliście, że nazwa tego tyrolskiego miasteczka wywodzi się z retoromańskiego „Yscla”, co oznaczało ni mniej ni więcej – tylko „wyspa”? Zapewne odnosiło się to ukształtowania terenu osady, powstałej we wczesnym średniowieczu - wśród gęstych lasów, porastających połacie alpejskich dolin.
    Ale Ischgl coś z wyspy ma chyba po dziś dzień. Dla narciarzy – to wyspa skarbów – świetne trasy, nowoczesne wyciągi, piękne krajobrazy, strefa wolnocłowa w pobliskim Samnaun, a na dodatek – legendarne après ski. Nieprzypadkowo Ischgl bywa zatem porównywane z wyspiarską – a jakże – Ibizą, bo w czasach przed pandemią było niezłą imprezownią. I właśnie ta reputacja, w połączeniu ze splotem okoliczności, który doprowadził do powstania w marcu 2020 r. jednego z większych ognisk koronawirusa w Europie, spowodowała, że „Ischgl” nie kojarzy się już tylko z nazwą kurortu, ale zyskało nowe znaczenie.

    Na portalu językowym prowadzonym przez Instytut Języka Niemieckiego im Leibniza (IDS) w Mannheim, można znaleźć między innymi stronę projektu, gromadzącego niemieckie słownictwo „okołopandemiczne”. Wśród około 2000 haseł natknęłam się na trzy, które mają w swoim składzie toponim „Ischgl”. Najdłuższą historię ma „zweites Ischgl” – „drugie Ischgl”. I wbrew pozorom ten neologizm jest zdecydowanie starszy niż epidemia wirusa Sars-Cov-2.
    Wyszukanie frazy „zweites Ischgl” w największym korpusie języka niemieckiego DeReKo – dostępnym przez platformę OWID i liczącym ponad 50 miliardów wyrazów – dostarczyło blisko 100 wyników. Rzeczywiście – większość z nich jest datowana na 2020 rok, ale mamy i starsze przykłady z roku 1997, 2001 czy 2010, w którym przedstawiciele innych ośrodków (m.in. Kühtai, Montafon) wypowiadają się, że nie chcą być drugim Ischgl, lecz stawiają na spokój i przytulność: „Wir wollen kein zweites Ischgl sein/werden“. Albo wręcz przeciwnie – w roku 2002 gazeta „Neue Zürcher Zeitung” zamieszcza reportaż z ośrodka Wilder Kaiser, który podobno aspiruje, aby stać się drugim Ischgl i oferuje bogaty program aktywnego wypoczynku i rozrywki.

    Mamy tu więc schemat znany również z języka polskiego – zapewne pamiętacie, gdy bodajże prezydent Wałęsa obiecywał, że Polska stanie się drugą Japonią, a premier Tusk – że będzie drugą Irlandią? Można też nazywać kogoś drugim Małyszem, lub jakiś pałac – drugim Luwrem. Nazwa własna traci wtedy swoją funkcję tzw. onimiczną – czyli identyfikującą jakieś miejsce, obiekt czy osobę, a zyskuje nowe znaczenie. Może to być albo nobilitacja, albo … zła sława.   
    Taki też los spotkał Ischgl. Przyjrzyjmy się zatem, w jakich kontekstach pojawia się „zweites Ischgl” w cytatach z ostatnich miesięcy i jakie konotacje budzi ta nazwa.
    Już 19.03.2020 bawarski premier Markus Söder grzmiał: „Wir dürfen kein zweites Heinsberg oder Ischgl zulassen“ [Nie możemy dopuścić do powtórki z Heinsbergu czy Ischgl]. Heinsberg to miejscowość w Nadrenii-Westfalii, która pod koniec lutego 2020 r. również stała się hotspotem wirusa Sars-Cov-2. Ale to nie Heinsberg, lecz właśnie Ischgl stało się ikoną pierwszej fali pandemii. W lipcu 2020, gdy powoli luzowano ograniczenia pierwszego lockdownu, a Niemcy tłumnie ruszyli na wakacje, minister zdrowia, Jens Spahn, wyrażał obawę: „Man müsse sehr aufpassen, dass der „Ballermann“ auf Mallorca nicht ein zweites Ischgl wird” [Trzeba się mieć na baczności, aby imprezownie na Majorce nie stały się drugim Ischgl]. W podobnym czasie zwrot ten pojawił się również w języku polskim – za sprawą polskojęzycznego serwisu „Deutsche Welle” (26.06.2020): „Koronawirus w Guetersloh. Ale to nie „drugie Ischgl”. Czy powiaty Gueterlsloh i Warendorf staną się nowym Ischgl? Jeśli dać wiarę ekspertom i politykom, nie, ale zaleca się ostrożność”. Potem to porównanie podchwyciły inne media.  
    Obawy powróciły przed sezonem zimowym 2020/2021, kiedy to w listopadzie 2020 minister Spahn ponownie przestrzegał: „Bloß kein zweites Ischgl!” [Tylko nie drugie Ischgl!], a ośrodki narciarskie – nie tylko w Austrii - wypracowywały koncepty higieniczne i procedury bezpieczeństwa z uzasadnieniem „Wir dürfen uns kein zweites Ischgl leisten” [Nie możemy sobie pozwolić na drugie Ischgl]. "Wir wollen kein zweites Ischgl werden, kein Corona-Hotspot also“ [Nie chcemy stać się drugim Ischgl, czyli ogniskiem zakażenia] – mówił w październiku 2020 organizator zawodów PŚ w szwajcarskim Wengen. 
    Samo Ischgl zapłaciło za swą utraconą cześć dość słoną cenę – było jednym z ośrodków, które w ogóle nie działały w ubiegłym sezonie. Nawet, gdy było to możliwe dla narciarzy z Austrii. Otwarta była jedynie część szwajcarska regionu Silvretta-Arena.
    Skojarzenie Ischgl z miejscem, w którym żądza zysku i ukrywanie problemu doprowadziły do powstania ogniska epidemii jest również czynnikiem sprzyjającym tworzeniu różnorakich hybryd językowych, takich jak: „Sommer-Ischgl” (ognisko zakażeń w letnim kurorcie), „Fußball-Ischgl” (mecz piłki nożnej, na którym kibice zarażają się koronawirusem), czy najnowsza – jeszcze nie notowana przez stronę IDS – „Ischgl 2.0”, mająca oznaczać „powtórkę z rozrywki”, czyli przestrogę przed ponownym ryzykiem rozniesienia wirusa przez narciarzy. Jak wiadomo – przynajmniej w najbliższych tygodniach – powtórki w Austrii nie będzie, ale Ischgl będzie musiało jeszcze trochę poczekać, aby popracować nad poprawą swojego wizerunku i językowych skojarzeń.

    Korzystałam z poniższych źródeł:
    „Neuer Wortschatz rund um die Coronapandemie“ [Nowe słownictwo dotyczące pandemii koronawirusa, w ramach słownika niemieckich neologizmów online IDS]: https://www.owid.de/docs/neo/listen/corona.jsp#
    Platforma OWID [korpus językowy, rejestracja bezpłatna]: https://www.owid.de/service/cosmas/suche/kw?query=Ischgl%2020&p=2
  9. tanova
    W kalendarzu maj, a w kąciku blogowym na skionline wciąż zima. Skoro nikt się nie kwapi, to zrobię pierwszy krok ku cieplejszej porze roku i zapraszam na relację z rowerowej wycieczki z minionej niedzieli.
    Wiele inwestycji w turystykę rowerową w województwie zachodniopomorskim realizowanych jest w ostatnich latach w ramach projektu Urzędu Marszałkowskiego. Jednym ze szlaków długodystansowych jest Trasa Pojezierzy Zachodnich (nr 20), biegnąca od mostu granicznego w Siekierkach przez Myślibórz, Choszczno, Ińsko aż po Pojezierze Drawskie i dalej do Szczecinka i granic województwa w Białym Borze. Jest też odnoga z Ińska przez Stargard do Szczecina i dalej pod granicę niemiecką w gminie Dobra. "Dwudziestka" liczy sobie około 330 km i mimo, że nie jest tak popularna jak trasa nadmorska Velo Baltica, to jest niemniej ciekawa, choć do tej pory znana mi jest tylko fragmentarycznie.
    Dlatego też korzystając z ładnej pogody i wolnego dnia postanowiliśmy z Darkiem podjechać do Choszczna i sprawdzić odcinek do Barlinka, który jest już prawie ukończony, a na którym nie byliśmy. Choszczno ma bardzo dobre połączenie kolejowe - można dojechać z różnych miejsc w Polsce, a ze Szczecina często kursują szynobusy z miejscami na rowery, takie jak ten:

    Pierwszy kilometr przez okropnie połataną ulicę Marii Konopnickiej w Choszcznie i szutrową drogę wzdłuż nasypu kolejowego nieźle nas wytelepał. Dobrze, że nie jechaliśmy rowerami szosowymi! Potem było już lepiej, bo zaczęła się równiutka DDR-ka trasą zlikwidowanej linii kolejowej, która doprowadziła nas praktycznie tuż pod opłotki Barlinka.

    A co po drodze? Pachnące bzy i kwitnący rzepak:



    Ciekawy skansen kolejowy w Lubianej z zachowanym budynkiem stacji i starymi parowozami:


    Zamiast dróżnika - rogacizna na sznurku przy budzie 
     
    Kameralne Pełczyce leżą wśród kilku jezior, z których jedno - jezioro Panieńskie - wręcz wchodzi do miasta. Znaki trasy rowerowej prowadzą przez miasteczko, my jednak wybraliśmy wariant zachodnim brzegiem jeziora, z którego roztacza się ładna panorama na sylwetkę Pełczyc:



    Niektórzy twierdzą, że ścieżki po dawnych trasach kolejowych są nudne, bo prowadzą po monotonnych terenach. Czy tu jest monotonnie? Droga prosta, ale krajobraz urozmaicony, a barwy wiosennej zieleni bronią się same:

    Krótko przed dojazdem do Barlinka DDR-ka urywa się i trzeba niestety wjechać na ruchliwą DW 151. Raczej słabo, gdy jedzie się na przykład z dziećmi. 
    W Barlinku trochę sentymentów - nie byłam od 19 lat, a jako dziecko i młoda dziewczyna często spędzałam tam wakacje. Dużo się zmieniło - kurort z aspiracjami kulturalnymi się zrobił, ale tak pozytywnie.
    Zaglądamy na niemal stuletnie kąpielisko miejskie z zabytkową, drewnianą architekturą. Gdyby nie to otoczenie, można by pomyśleć, że to jakiś alpejski pensjonat.



    Na kąpielisku i promenadzie nad jeziorem właśnie trwały przygotowania do imprezy kulturalnej - etiud teatralnych i wystaw plastycznych.

    Takie cuda na promenadzie... 

    Nie da się ukryć, że jest maj:

    Był także pozatrasowy etap terenowy dookoła jeziora Barlineckiego. Leśną drogą po skarpie i wąską ścieżką przez zarośla. Przydały się szersze opony z porządnym bieżnikiem - trudniejszy odcinek, ale niezwykle piękny.


    Po drugiej stronie jeziora:

    Wracamy do Barlinka, z zamiarem zamówienia obiadu w jakiejś miłej knajpce z widokiem na wodę. Gołębnik:

    Niestety na jedzenie trzeba czekać ponad godzinę, więc rezygnujemy i idziemy do pizzerii przy głównej ulicy. Pizza jest smaczna, sycąca i podana w rozsądnym czasie, a to ważne bo już dochodzi siedemnasta i pora wracać.
    Z Barlinka do Choszczna jest praktycznie cały czas lekko pod górę - trzeba się trochę przyłożyć i nie zatrzymujemy się już tak często na fotki. Przez Pełczyce jedziemy od strony miasta - na zdjęciu kościół Narodzenia NMP z bliska:

    Cała trasa jest bardzo dobrze oznakowana, co warto docenić:


    Około 30 km w jedną stronę, 30 km z powrotem i niespełna 10 km pętli wokół jeziora Barlineckiego. Kończymy na "mecie" w Choszcznie pod dworcem, już po godzinie 19.00.

    I jeszcze mapka oraz oficjalna strona Trasy Pojezierzy Zachodnich, na której można znaleźć opisy i aktualne informacje na temat stanu zaawansowania prac na poszczególnych odcinkach sieci szlaków rowerowych:
    https://www.rowery.wzp.pl/trasa-pojezierzy-zachodnich-20

  10. tanova
    Już od jakiegoś czasu chodził mi po głowie pomysł wybrania się na dłuższą trasę fitnessem po terenach przygranicznych. Ale najpierw były zamknięte granice, potem nie było czasu, albo pogoda nie taka. W końcu jednak przyszedł ten dzień i przekonałam Darka, abyśmy wybrali się na konkretną wycieczkę.
    Jednodniowy wypad do Meklemburgii odpada - ze względu na ograniczenia wjazdu, ale można przecież jeździć w Brandenburgii! Tak więc zaplanowaliśmy wyjazd transgraniczny - zachodniopomorsko-brandenburski, a dokładniej mówiąc fragment szlaku Odra-Nysa prowadzący Doliną Dolnej Odry. Nie była to nasza pierwsza wizyta w tych rejonach - bywamy tam co najmniej dwa razy w roku, nie licząc kilkudniowej wyprawy od Zgorzelca do Szczecina, zaliczonej trzy lata temu.
    Grunt to wcześnie wstać i mieć dość czasu w zapasie. O 5.40 radośnie obudziłam Darka stwierdzając, że kanapki na drogę gotowe i żeby się szykował . Szykował się i szykował - wyruszyliśmy o 6.40 .
    O tej porze w sobotę nie spodziewałam się dużego ruchu na ulicach Szczecina, ale jednak przejazd takimi rowerami przez miasto do komfortowych nie należał - światła, krawężniki, krzywa kostka, remonty dróg. Przy lekkich rowerach przeznaczonych na szosę dużo bardziej się to zauważa, niż przy turystycznych trekkingach. 
    Skierowaliśmy się w stronę Rosówka - najbardziej na północ wysuniętego przejścia granicznego z Brandenburgią.
    Na granicy:

    Było jeszcze wciąż dość wcześnie - około 9.00 i ruch samochodowy na szosie B2 nie był zbyt duży. Zdecydowaliśmy się dojechać nią do Gartz (Oder), gdzie można wjechać na szlak. Po drodze trochę górek, ładne widoczki i czereśnie przy drodze. Ale tak przy ruchliwym asfalcie, to chyba niezbyt smacznie i zdrowo - choć szpakom zupełnie to nie przeszkadzało! W oddali - panorama Gartz.

    Na starówce odszukaliśmy bankomat, żeby wybrać trochę euro w gotówce. Do tej pory zwykle omijaliśmy ją bokiem, jadąc promenadą nadodrzańską, a to całkiem ładne miasteczko.
    Ruina kościoła św. Szczepana, z aktualnie remontowaną wieżą:

    A potem odszukaliśmy ławeczkę nad Odrą, gdzie zainstalowaliśmy się na drugie śniadanie.

    Klasyk z Gartz - czyli fotka z pomnikiem na pamiątkę trzech zburzonych mostów przez Odrę. Teraz najbliższy most jest w Gryfinie-Mescherin albo w Krajniku-Schwedt.

    Kawałek za Gartz znów jedziemy szosą, bo szlak biegnący koroną wałów przeciwpowodziowych jest od dwóch lat w remoncie, a objazd prowadzi niezbyt wygodną drogą z płyt.
    Od wioski Friedrichstal wracamy na Oder-Neiße-Radweg, najpierw kawałeczek przez las, a potem już nad kanałem w Dolinie Dolnej Odry.

    Niestety cały czas dokucza bardzo mocny wiatr - południowo-zachodni - więc mamy centralnie "w mordę wind". Na wałach przeciwpowodziowych fatalnie - jedziemy 15 km/h, mam wrażenie że zaraz mnie zdmuchnie, a przecież bynajmniej nie jestem kobietą filigranowej budowy ! Proszę Darka, aby podjął się roli "wiatrołapa" i jakoś chowam za nim, wtedy jest nieco lżej.
    Zbliżamy się do Schwedt, przed którym trasa prowadzi malowniczym mostkiem nad śluzą w kanale Odry:



    Samo Schwedt - spory ośrodek przemysłowy z niewielką, ale ładną starówką - mijamy bokiem i dalej zmagamy się z wichrem, mając jako rekompensatę takie widoki:

    Chwila odpoczynku w Criewen. Tutaj mieści się centrum informacyjne Parku Narodowego Doliny Dolnej Odry oraz ciekawy pałac z ogrodem - warto zajrzeć. My jednak tym razem tylko przysiadamy na ławeczce obok drogowskazów:



    Kolejne miejsce to wioska Stolpe z górująca nad wioską wieżą obronną z XIII w.

    Czyż to nie jest idealna trasa na rowery szosowe?

    Jedziemy, jedziemy i dojeżdżamy do Hohensaaten, gdzie kilka łódek właśnie się śluzuje na kanale. Ale przez cały dzień nie widzieliśmy ani jednej barki na Odrze. Czyżby żegluga towarowa wciąż nie rozkręciła się po lockdownie?

    Tutaj po raz pierwszy rzucił nam się w oczy wyjątkowo wysoki stan rzeki. Prawdopodobnie fala kulminacyjna na Odrze, po ostatnich intensywnych opadach na południu Polski. właśnie dotarła na południowy skraj naszego województwa i przeciwległe tereny po niemieckiej stronie. W wielu miejscach jest dużo wody na terenach zalewowych na zewnątrz wałów.

    Jeszcze kilka kilometrów i już jesteśmy w Hohenwutzen. Jest 13.30 - pora na obiad. Proponuję, abyśmy zjedli w knajpce na Polenmarkcie w Osinowie Dolnym, ale Darek stwierdza, że ogórkową czy pierogi to on ma w domu i że chce prawdziwego Bratwursta . No cóż, w takim razie idziemy do Gasthofu w Hohenwutzen - Darek dostaje swojego bratwursta i piwo, a ja stek drobiowy z grilla i niemieckiego radlera, w przyjemnym ogródku, prawie przy rzece:

    Na Polenmarkt jedziemy i tak - uzupełnić picie na powrotną drogę, bo pusto w bidonach.
    Darek na moście granicznym:

    Odra-Oder. Potężna rzeka, która wreszcie znów łączy, a nie dzieli ...

    W Osinowie, na targowisku Polenmarkt, po tygodniach zastoju koronawirusowego, znów tętni życie:

    A my w tył zwrot i wreszcie z wiatrem.
    Niemiecki brzeg i polski brzeg:

    W powrotnej drodze wybieramy wariant przy wieży widokowej, czyli bliżej rzeki. Niektóre drzewa stoją całkiem w wodzie.

    Ale wysoki stan Odry jeszcze bardziej widoczny jest z góry, z wieży:

    Na kolejnym zdjęciu widać po koronie drzewa, jak mocno wiało! Niestety wiatr przyniósł też chmury frontowe i gdy byliśmy na wieży - zaczęło kropić. Na szczęście póki co - przelotnie i wkrótce przestało.

    Owieczki pod Friedrichsthal:

    W samej wiosce pstrykam taką oto aktualną dekorację - ma ktoś fantazję!

    Dalej pedałujemy do Gartz i odbijamy w kierunku granicznej wioski Staffelde, a następnie na polski Szlak Bielika.
    Na granicy po raz drugi:

    Namówiłam jeszcze Darka, żeby skręcić przed Pargowem (ostatnia polska miejscowość na zachodnim brzegu Odry) w lewo, wzdłuż granicy, kawałeczek na górkę z widokiem na Odrę. Mimo, że droga gruntowa, to dało się podjechać szoszówkami. Ładnie, bardzo ładnie!

    W wiacie w Pargowie robimy ostatni popas na kanapki. Chmury jednak coraz bardziej gęstnieją - nie ma co się rozsiadać, trzeba jechać, szczególnie, że już prawie 19.00. Jedziemy kiepskim asfaltem do Kamieńca, a potem superancką DDR-ką do Kołbaskowa, wśród dojrzałego zboża - chyba wkrótce żniwa!

    Żeby nie wracać przez Szczecin, wybieramy trasę na zachód od miasta - przez Smolęcin i Karwowo. Kilka podjazdów na wzgórzach stobniańskich - w gratisie.
    Malownicze ruiny kościoła w Karwowie:

    Zaraz za wioską niestety znów zaczyna padać i deszcz towarzyszy nam - mocniejszy czy słabszy - prawie całą drogę do domu. Kolejna rowerowa inwestycja w gminie Kołbaskowo, czyli DDR-ka Karwowo-Warnik:

    Dalej już było tak paskudnie, że nie robiłam zdjęć. Największą ulewę przeczekaliśmy na przystanku w Dołujach - podjechał autobus do Szczecina, ale nie, nie złamaliśmy się!
    W siąpiącej mżawce dzielnie popedałowaliśmy w stronę Dobrej Szczecińskiej .
    W domu byliśmy o 21.15 - jeszcze po widoku, zgodnie z planem. To była długa trasa - przy niezbyt sprzyjającej pogodzie, ale przejechana w całkiem dobrej formie, choć niezbyt szybkim tempie.
    No to pierwszą "dwusetkę" mam za sobą.

  11. tanova

    Rowerem
    Zima chyba zbliża się wielkimi krokami, bo dzisiaj rano były u nas tylko +4 stopnie, a nawet w ciągu dnia temperatura podniosła się tylko do marnych 11 stopni. Czas więc już wyciągnąć ciepłe spodnie rowerowe, rękawiczki i bieliznę termiczną, zwłaszcza na dłuższe wycieczki,  a taka dziś była w planach.
    Przez Puszczę Wkrzańską i przejście graniczne w Dobieszczynie - niestety przy bardzo dużym ruchu samochodowym. Spokojna zazwyczaj droga dzisiaj pełna była grzybiarzy - wszędzie pełno samochodów i ludzi. Na szczęście po niemieckiej stronie zdecydowanie spokojniej. W pierwszej wiosce - Hintersee - skręciliśmy na leśny szlak rowerowy do Rieth nad Jeziorem Nowowarpnieńskim, trasą dawnej kolejki wąskotorowej.

    W Rieth sennie jak zwykle, ale widać, że w Niemczech zaczęły się ferie jesienne, bo apartamenty wakacyjne wynajęte i widać gdzie niegdzie spacerowiczów. W oknie przystanku przerobionego na biblioteczkę (Buchhaltestelle) plakat zachęcający do szczepień na grypę.

    Jedziemy ścieżką rowerową na koronie wału przeciwpowodziowego, z widokiem na wodę.

    Objeżdżamy zachodnią stronę Jeziora Nowowarpnieńskiego kierując się do Altwarp - czyli Starego Warpna. Tutaj robimy sobie krótki popas nad wodą.


    Po drugiej stronie widać panoramę Nowego Warpna. Między obiema miejscowościami kursuje kuter wycieczkowy, zabierający pieszych i rowerzystów, ale my postanawiamy jednak wrócić lądem, tzw. Doliną Jałowcową, która ma swój początek przy śródlądowych wydmach. Jest tu sporo piachu, więc Darek prowadzi rower.

    Przez dolinę wiedzie droga, miejscami gruntowa, a miejscami brukowana:

    Ponownie przejeżdżamy przez Rieth, tym razem kierujemy się piaszczystą ścieżką na graniczny mostek.

    Jest tutaj tabliczka informująca, że do 1945 r. biegła tędy trasa kolejki z Nowego Warpna do Stobna. Na polskim jej odcinku jest wygodna asfaltowa ścieżka rowerowa, prawie do samego Nowego Warpna. 

    Na szosie wciąż duży ruch, uciekamy więc w leśną szutrówkę, żeby odpocząć od samochodów.


  12. tanova

    Rowerem
    Niedawno natknęłam się na opis szlaku rowerowego Magistrala Bobru na stronie kolegi @Wujot "Dolny Śląsk Rowerem". Planowaliśmy i tak krótki wypad do Jeleniej Góry, były dwa dni do zagospodarowania - może to jest jakiś pomysł? Wrzuciliśmy więc rowery do auta, a że w niedzielę rano nie bardzo mogłam chodzić, lecz mogłam jeździć  - to wybraliśmy się z moją drugą połówką tą trasą w górę rzeki. Miało być rekreacyjnie, widokowo i na luzie.
    Magistrala Bobru jest zaklasyfikowana jako Euroregionalny Szlak Rowerowy - stąd skrót ER-6 na pomarańczowych tabliczkach (lub starszych biało-zielonych), który towarzyszył nam przez cały czas. Bardzo dobrze oznakowana w terenie - poza jednym miejscem, gdzie jakiś dowcipniś poprzekręcał drogowskazy i ze dwoma miejscami w terenie, gdy trzeba było skonfrontować mapy.cz, można było jechać na znaki. Cała trasa ma ok. 120 km długości od granicy polsko-czeskiej w okolicach Lubawki do Bolesławca i dość urozmaicony charakter.
    Tuż za rogatkami miasta można było podziwiać piękną panoramę Karkonoszy, po których wędrowaliśmy w poprzednie dni, w tym oczywiście Śnieżkę:
    Kilka kilometrów pedałowania i zbliżamy się do Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Rudawy Janowickie "odkryłam" rok temu, w czasie rodzinnego wyjazdu, gdy chodziliśmy głównie pieszo po szlakach, teraz przyszła kolej na poznanie ich z siodełka. Na początek - dwa wspaniałe pałace w Łomnicy i w Wojanowie. Ten pierwszy udostępniony jest do zwiedzania, w tym drugim mieści się luksusowy hotel. Obydwa otoczone są pięknymi ogrodami, malowniczo położonymi nad rzeką.
    Łomnica:


     

    i Wojanów:


    Po przejechaniu mostu docieramy do trzeciego pałacu - w Bobrowie - który niestety jest w kompletnej ruinie, szkoda:

    Trasa trzyma się bardzo blisko rzeki, wykorzystując lokalne, boczne drogi o znikomym natężeniu ruchu. Jedzie się bardzo dobrze, a widoki? Sami zobaczcie!



    W Janowicach Wielkich zatrzymujemy się na piknik na półwyspie przy ładnie zagospodarowanym stawie w centrum wioski:

    Potem wracamy na szlak, który na chwilę odchodzi od rzeki, płynącej ponoć głębokim i wąskim przełomem. Szkoda, że nie ma tam szlaku rowerowego, tylko pieszy  - teraz czeka nas za to najostrzejszy podjazd do Miedzianki. Ponad 1.5 km, na których trzeba pokonać 125 m wysokości. Można dostać zadyszki. Na górze można się posilić lub uzupełnić izotoniki w lokalnym browarze, tym razem jednak nie zatrzymujemy się tutaj. Zjeżdżamy w stronę Ciechanowic szutrową i asfaltową drogą, ale zdecydowanie gorszej jakości niż podjazd.
    I kolejny most na Bobrze:

    Znajdujemy w Ciechanowicach również pałac, ale że wstęp na ogrody kosztuje aż 30 zł  od osoby, to nie decydujemy się na zwiedzanie, tylko zaglądamy po drodze przez murek:


    Tak malowniczo się jedzie:



    Dojeżdżamy do Kamiennej Góry - pora na drobne zakupy spożywcze na stacji benzynowej (niedziela). Samo miasteczko nie robi na nas jakiegoś wybitnego wrażenia. Szlak prowadzi trochę bokiem, możliwie blisko koryta rzeki, gdzie od czasu do czasu można zobaczyć jakieś stare urządzenia hydrotechniczne:

    Na odcinku do Lubawki trzy razy przeprawiamy się przez plac budowy drogi ekspresowej S3 - na szczęście jest weekend i nikt tam nie pracuje:

    Ostatnie kilometry przed Lubawką prowadzą śliczną drogą przez Janiszów i Błażkową - Bóbr jest tutaj ledwie szerszym strumykiem:

    I w końcu dojeżdżamy do Lubawki. Mamy jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu, więc kręcimy się trochę po rynku i okolicach - ładna, historyczna zabudowa, choć mocno zaniedbana, a samo miasteczko sprawia wrażenie sennego i wyludnionego. Fasadę ratusza zdobi figura św. Krzysztofa - patrona podróżników, więc pewnie i rowerzystów?


    Ale prawdziwą osobliwością Lubawki jest dworzec. Budynek wywalony w kosmos - monumentalnych gabarytów dworca sporego miasta wojewódzkiego. Obecnie niszczejący pustostan, a do jedynej linii kolejowej, łączącej czeski Trutnov ze stacją Sędzisław trzeba przedzierać się bokiem przez jakieś krzaki:

    Sam pociąg też jest ciekawy - czeski spalinowy wagonik, warczący jak traktor i sapiący jak stary autobus:

    W Sędzisławiu przesiedliśmy się do pociągu Kolei Dolnośląskich - niemiłosiernie zatłoczonego sprintera "Chojnik". Oczywiście miejsca dla rowerów były pozajmowane przez innych podróżnych, więc staliśmy wciśnięci w przejście koło WC. Dawno nie podróżowałam w tak nabitym ludźmi pociągu - dobrze, że to tylko pół godziny do Jeleniej Góry. 
    I mapka:

     
  13. tanova

    Rowerem
    Wrześniowe słońce łagodnie prześwieca przez korony liści. Jeszcze jest zielono, jeszcze jest ciepło, ale już nie tak upalnie jak kilka tygodni temu. W Drawieńskim Parku Narodowym ostatni amatorzy spływów wodują się na Korytnicy i na Drawie, pustawo na polach biwakowych, pustawo w agroturystykach. To już końcówka sezonu.
    Wystarczy jednak skręcić rowerem w boczną drogę, z dala od kajakowych szlaków, i można delektować się piękną przyrodą na wyłączność. Zapraszam na wycieczkę w mniej znane zakątki DPN-u i okolic. Główną bohaterką będzie Płociczna - lewobrzeżny dopływ Drawy o długości ponad 50 km. Płociczna to rzeka mało znana, bo wyłączona z turystyki kajakowej. Dotrzeć tu można pieszo lub rowerem, bo i drogi asfaltowe omijają raczej te tereny. Czy warto? Oceńcie sami!
    Zanim dotrzemy nad Płociczną przecinamy jeszcze dwie rzeczki - Słopicę, która notabene płynie przy naszej działce, oraz Korytnicę.
    Słopica widziana z mostu na leśnej drodze między szosą z Niemieńska, a Sówką:

    Jedziemy polnymi drogami, mniej lub bardziej piaszczystymi, ale po opadach deszczu w ubiegłym tygodniu - jeszcze na tyle ubitymi, że są przejezdne. 

    W Sówce jakaś grupa już kończy spływ Korytnicą..
    Piękna ta Korytnica, szkoda, że w tym roku nie mogłam dołączyć do Darka na rodzinne kajaki na tym szlaku.

    Następnie gruntową drogą jedziemy w kierunku na Jelenie - małą wioskę zagubioną w lesie. Tu i ówdzie w środku lasu stoi samochód - niechybny znak, że zaczął się sezon grzybowy. Spotykamy naszych sąsiadów - w bagażniku wielka balia pełna podgrzybków! A my w sobotę tak skromnie - tylko trochę prawdziwków, maślaków i kozaków.
    Jelenie w pełnej krasie:

    Za kolejną osadą - Miradź - zaczynają się tereny DPN-u. Grzybiarzy już więc tutaj nie ma. Jest za to nasz cel podróży - Płociczna po raz pierwszy:

    Kilkaset metrów za mostkiem skręcamy z szutrówki w czerwony szlak pieszy im IV Dywizji Piechoty, wiodący z Człopy do Tuczna. W lesie jakieś resztki - chyba umocnień wojskowych.

    Szlak początkowo jest jeszcze przejezdny dla rowerów, potem - w okolicy Śmiałkowych Wzgórz - zmienia się w wąską i krętą ścieżynę biegnącą po zarośniętym terenie:

    Miejscami trzeba prowadzić rower, zwłaszcza że teren jest do tego mocno pagórkowaty. Jest za to więcej czasu na rozglądanie się dokoła i podziwianie widoków. 
    Jezioro Jamno, zwane również Gemel:

    Kolejny most na Płocicznej - można stąd wrócić niebieskim szlakiem do Miradza, albo - tak jak my - pojechać dalej czerwonym wzdłuż rzeki.


    Teraz szlak biegnie wałem, wzdłuż dawnego Kanału Sicieńskiego. Kanał - zbudowany dwieście lat temu - nawadniał okoliczne łąki. Teraz łąki zarósł las, wsie się wyludniły, a kanał - uszkodzony w II wojnie światowej całkiem wysechł.


    Jak widzicie - ten fragment wycieczki to całkowity offroad. Tutaj jeszcze jest przynajmniej niska roślinność, ale miejscami bywają pokrzywy. No, moje spodenki do kolan niezbyt dobrze się sprawdziły . 
    Resztki młyna w nieistniejącej osadzie Pustelnia:

    I miejsce przy węźle szlaków:

    Stąd można pojechać do Głuska żółtym szlakiem - ścieżką brzegiem jeziora Ostrowieckiego, albo leśnymi drogami przez osadę Ostrowite (szlaki czerwony, niebieski i czarny). My wybieramy tym razem drugi wariant i jedziemy pięknym, bukowym lasem:

    Po drodze odbijamy do ruin Starej Węgorni. Tutaj Płociczna nieoczekiwanie zmienia się ze spokojnej, nizinnej rzeczki w rwący potok:


    Chwila zadumy Darka przy starym cmentarzyku w osadzie Ostrowite:

    Terenowa Stacja DPN-u również w Ostrowitem:

    Chwila relaksu nad jeziorem Ostrowieckim:

    Przez Głusko, Sitnicę i Bogdankę wracamy asfaltem (różnej jakości) do siebie, na działkę. Po drodze jeszcze zaglądamy na Bogdankę. W widłach Korytnicy i Drawy:

    Mapka wycieczki:

     
  14. tanova
    W tym sezonie tydzień lutowej przerwy semestralnej spędziłam w dolinie Pustertal – czyli po włosku – Alta Pusteria, znanej mi dotychczas tylko w letniej odsłonie z wypraw rowerowych dookoła Dolomitów i doliną Drawy:
    Wyjazd był w gronie rodzinno-koleżeńskim, więc szukałam miejscówki z dobrym dojazdem na stok transportem publicznym. Taki model bardzo nam się sprawdził rok temu – wreszcie nie było kwasów o dojazdy autem, że ktoś chce wcześniej, ktoś później itp. Kwaterkę mieliśmy w Niederdorf (Villabassa) – dokładnie w połowie drogi między ośrodkami 3 Zinnen i Kronplatz, do których co pół godziny kursuje pociąg Pustertalerbahn – darmowy z Guest Passem. Bardzo wygodnie.
    Apartament był blisko stacji kolejowej i kościoła, więc codzienna wczesna pobudka dzwonami – w gratisie.
    Niedziela, 18.02.2024
    Na pierwszy ogień idzie ośrodek 3 Zinnen. Pogoda cudowna, „instagramowa” – słońce i trochę malowniczych chmurek. Ciepło, na plusie – nawet za ciepło jak na luty. Odbieramy w automacie zakupione wcześniej skipassy – bardzo wygodna opcja, bez czekania w kolejkach do kasy i hop w górę, na Helm (Monte Elmo). Natrzaskałam masę zdjęć, chyba tego dnia najwięcej na całym wyjeździe. Ot, taka ekstaza dnia pierwszego!
    Trochę pokręciliśmy się na początku po Helmie – trasy mimo dodatnich temperatur trzymały się całkiem dobrze, pewnie dzięki północno-zachodniej ekspozycji. Nieźle i pusto było też na Stiergarten, na czarnej 40. Zjazd do Signaue (czerwona 41) już zdecydowanie gorzej – miękko, odsypy, muldy. Rekompensatą były za to stoki na Rotwand – oczywiście Holzriese obowiązkowo i to nie raz, na przemian z czerwoną i niebieską. Super!
    Na Helmie, z widokiem na Dolomity Sexteńskie i drugą stronę ośrodka:


    Widoki na trasie nr 11:



    Stiergarten - ponoć faktycznie kiedyś wypasano w tym miejscu bydło 😉. Na drugiej fotce - moja młodzieź.

    Czerwona 41 do Signaue

    I na górnej stacji gondolki:

    Z widokiem na Rotwand

    A za plecami taka atrakcja:


    Holzriese - niezła lufa, 71% nachylenia, podobno najstromsza w Italii:




    Na obiad umówiliśmy się ze znajomymi na Helmie, więc wracamy przez Sexten nową gondolką na górę. Jest dziwnie, bo na stokach od tej strony nie ma ani grama śniegu, wszystko stopniało, a mamy przecież połowę lutego, a nie kwiecień.


    No cóż, w każdym razie narty w Alpach bez Kaiserschmarren są nieważne, więc … A do kompletu niezłe lokalne piwko Pustertaler Freiheit z południowotyrolską wersją Statuy Wolności, taką jakby bardziej wyzwoloną?

    Wyciągi działają do 16.30, więc do końca szlifujemy jeszcze trasy na Helmie i na koniec zjeżdżamy czarną 13b do Vierschach. Trzyma się całkiem dobrze do końca.


    Bardzo fajny ośrodek z urozmaiconymi i długimi trasami oraz dobrą infrastrukturą. Ludzi sporo, ale dłuższych kolejek w zasadzie nie uświadczyliśmy. Chwilę rano do gondoli i kilka minut do kanapy na szczyt Helmu, a tak to na bieżąco.
    Akurat pierwszego dnia byliśmy autem, więc w drodze powrotnej jeszcze zawinęliśmy w boczną dolinę, nad Pragser See. Bardzo urokliwe miejsce, choć pewnie w lecie, gdy tafla jeziora nie jest zaśnieżona, wygląda jeszcze ładniej. Jest tu hotel z restauracją, mała kapliczka Matki Boskiej Bolesnej i parking (płatny).


    VID_20240218_173503.mp4  [cdn.]
  15. tanova

    general
    Pomysł na niedzielną wycieczkę powstał tydzień wcześniej, gdy jechaliśmy z Darkiem rowerem wzdłuż Drawy. Zauważyłam wówczas, że wytyczono szlak dookoła jeziora Lubie, przez które przepływa rzeka Drawa. Nie było wtedy czasu, aby zapuszczać się w teren, ale w sumie to nie tak daleko, więc co się odwlecze, to nie uciecze.
    Z mapy wyszło mi, że najlepszy dojazd mamy od Sienicy, więc - ponieważ mieliśmy do dyspozycji tylko pół dnia - podjechaliśmy tam samochodem z rowerami na dachu. 
    Przejechaliśmy pętlę na trasie Sienica - Lubieszewo - Gudowo - Karwice - Sienica, zasadniczo czerwonym szlakiem rowerowym, ale w dwóch miejscach odbiłam na szlak żółty. Cały szlak ma ok. 50 km długości (w zależności od wybranego wariantu - nam wyszło nieco mniej), jest dobrze oznakowany i bardzo urozmaicony. Brzeg północny to głównie asfalt i parę miejscowości letniskowych po drodze, brzeg południowy natomiast to droga przez poligon i malowniczą skarpą przez las nad jeziorem. Sporo jazdy po pagórkowatym terenie i piękne widoki. Zapraszam na fotorelację:

    Ośrodek wypoczynkowego Zatonie. To tutaj po raz pierwszy widać taflę jeziora.

    Od Zatonia jedzie się asfaltem - sporo tutaj działek letniskowych, jest kilka miejscowości turystycznych - Lubieszewo, Linowno i Gudowo. Od czasu do czasu boczne drogi prowadzą nad jezioro.


    Jest tu też parę knajp - niektóre ponoć dość popularne, jak restauracja rybna "Ryby Lubie" czy "Karczma Tyrolska" na prywatnej wyspie, prowadzona przez Austriaka. Główny szlak rowerowy (czerwony) prowadzi asfaltem ...

    .. my zbaczamy za Linownem na wariant żółty, nieco bliżej jeziora i terenowy.


    W Gudowie zaglądamy na plażę - chyba tutaj jest najładniejsze kąpielisko i najczystsza woda:

    Od Gudowa do Dzikowa jedziemy tym samym, asfaltowym odcinkiem co w sobotę - doliną Drawy. W Dzikowie odbijamy jednak na polne drogi - tak jak prowadzi czerwony szlak.

    Piękny odcinek leśną drogą, wysoką skarpą nad jeziorem:



    Pod Karwicami:

    I w samych Karwicach. Pałac Brockhausenów - znany z obiadu drawskiego w 1994 r., z udziałem Lecha Wałęsy.



    Tablica informacyjna o szlaku, a w tle - kapliczka:

    Dojeżdżamy na pole biwakowe Murzynka nad jeziorem i most na Drawie o tej samej nazwie. Ładnie tutaj, choć klimaty militarne.



    Jeszcze rolniczy widok przed Sienicą i zamykamy naszą pętlę wokół jeziora Lubie.


  16. tanova

    Rowerem
    W długi weekend czerwcowy wybrałam się ze swoją drugą połówką i ze Szczecińskim Klubem Rowerowym "Gryfus" na czterodniowy rajd wokół Tatr. Do tej pory bywaliśmy z Gryfusami na imprezach dookoła Zalewu Szczecińskiego, które są bardziej masowe, a że szlak wokół Tatr kusił mnie od jakiegoś czasu - właściwie to od czasu, gdy w blogu opisał go @marboru, to nie wahaliśmy się długo, gdy klub ogłosił zapisy w pasującym nam terminie.
    Trasa rowerowa wokół Tatr ma kilka wariantów - z jednej strony szosowy, który co ambitniejsi pokonują w jeden dzień, z drugiej ekstremalny mtb po górskich ścieżkach i różne warianty pomiędzy. Ten nasz był właśnie taki "z gestem" - 3/4 asfaltu bardzo różnej jakości, a reszta to szutry, terenowe drogi a nawet kamieniste górskie szlaki. Mapka? Proszę:

    Dystans - ponad 330 km, przy blisko 2.500 m przewyższenia. Zasadniczo trzy dni na objechanie Tatr, bo ostatni dzień to objazd Jeziora Czorsztyńskiego i fragment Velo Dunajec.
    Czwartek: Nowy Targ - Liptowski Mikulasz
    Pojechało nas czterdzieści parę osób - dwoma busikami z przyczepami na rowery. Parę osób miało elektryki, były gravele, rowery górskie - chyba najwięcej, crossy i kilka trekkingów (między innymi nasze). Wyjazd ze Szczecina był we środę wieczorem - noc w podróży, a w Nowym Targu byliśmy ok. siódmej rano. Przepak na rowery, śniadanie w oberży i przed dziewiątą ruszamy na szlak. Pogoda super - słońce świeci od rana.
    Pierwszy odcinek prowadzi DDR-ką, dawną trasą kolejową do Trsteny. Po drodze ładne wiaty, w góralskim stylu.


     

    W Chochołowie miejscowi górale w pięknych, odświętnych strojach zmierzają na nabożeństwo z okazji Bożego Ciała:



    Przejeżdżamy przez granicę do Słowacji. Szlak prowadzi do Trsteny, my jednak odbijamy w kierunku na Vitanovą - to znaczy taki był plan, ale część grupy się zgubiła i trochę potrwało, zanim wszyscy wrócili na ślad. Mieliśmy więc nadprogramowy postój w takich okolicznościach przyrody - po jednej stronie Babia Góra:

    ... a po drugiej Tatry. I mój towarzysz drogi, po raz pierwszy na wyjeździe:

    Z Vitanovej jest kawałek drogą publiczną do Oravic. Wioska ta jest znana z kąpieliska termalnego, ośrodka narciarskiego - w którym jeszcze nie byliśmy - i ślicznej Doliny Juranovej, w której byliśmy na pieszej wycieczce. Tym razem nie było ani kąpieli, ani nart, ani wędrówek, tylko postój w barze i zimna kofola. Mniam!

    I tutaj koniec zabawy - trzeba było nabrać sił przed dwoma solidnymi podjazdami do Zuberca. Zdjęć nie robiłam, będąc zajęta mozolnym pokonywaniem kolejnych metrów przewyższenia w czerwcowym upale. Dopóki dało radę to rowerem, a stromsze odcinki pieszo. Nagrodą były spektakularne zjazdy, ale najlepsze czaiło się jeszcze za rogiem.
    Minęliśmy wioskę Huty i znów zjechaliśmy z asfaltu - tym razem wgłąb przepięknego wąwozu Doliny Prosieckiej:

     

    Po fragmencie równej, żwirowej ścieżki, zrobiło się bardziej terenowo.
    Darek jedzie z górki:


    Na widocznym w dole zakręcie jest rozwidlenie szlaków. Zostawiamy rowery i kawałeczek idziemy spacerkiem do pięknego, zabytkowego młyna:


    Powrót bardzo ekstremalną ścieżką w górę - dobre kilkaset jeśli nie więcej metrów pchania rowerów pod strome zbocze:



    Uff, jesteśmy - dalej jedziemy w dół Kvacańską Doliną - zjazd był też bardzo wymagający i prawie nie robiłam zdjęć, ale było bardzo ładnie. Widok w dół wąwozu:

    Od wlotu doliny do Liptowskiego Mikulasza - gdzie czekał na nas nocleg - mieliśmy jeszcze trochę kilometrów, a na niebie gęstniała warstwa ciemnych chmur:

    Znów pod górę ...


    Do hotelu dotarliśmy przy pierwszych kroplach deszczu, po pokonaniu blisko 100 km i ponad 1000 m przewyższenia - to mój rekord, choć nie na długo.
    Zdążyliśmy się zakwaterować, gdy rozpętała się burza i nawałnica. Padało całą noc i rano.

    [cdn.]
  17. tanova
    Dzisiaj karty rozdawała pogoda.
    Nam dostało się tak średnio - chyba dama i to taka mocno kapryśna, bo w separacji .
    Huraganowe wiatry mocno okroiły ofertę ośrodków narciarskich w okolicy. Sportgastein nie działał w ogóle, w Schlossalm-Angertal-Stubnerkogel tylko pojedyncze, dolne wyciągi . Na placu boju pozostał Dorfgastein albo jakieś opcje w ośrodkach poza doliną. Dorfgastein bardzo nam też polecała nasza właścicielka, jako dobrą alternatywę na wietrzną pogodę. Cały ośrodek ma około 70 km tras – głównie czerwonych i niebieskich. Jeździ się do wysokości 2033 m npm., więc niżej w Sportgastein i w bardziej osłoniętym terenie.
    Niestety nie było udostępnione połączenie między Grossarltal a Dorfgastein, więc na dobrą sprawę mogliśmy jeździć tylko po połowie ośrodka. Separacja - jakby nie patrzeć . Działała dolna sekcja gondoli, kanapa z osłonami Wengeralmbahn i kanapa bez osłon Gipfelexpress plus jakieś orczyki w dolinie dla początkujących, z których nie korzystaliśmy.

    Wengeralmbahn:

    Niestety było też multum ludzi w ośrodku. Rano do gondoli staliśmy chyba z dwadzieścia minut. Następne z dziesięć do Wengeralmbahn. Początek dnia był jeszcze słoneczny, ciepły – kilka stopni na plusie, śnieg miękki. Na trasach szybko zaczęły się robić odsypy. Krzesło Gipfelexpress ruszyło z pewnym opóźnieniem, bo dopiero przed jedenastą, ale za to tam warunki śniegowe były chyba najlepsze i tam spędziliśmy najwięcej czasu na kilku wariantach tras – głównie czerwonych i jednej niebieskiej.
    Gipfelexpress tuż przed otwarciem:

    Roztaczał się też stamtąd wspaniały widok na góry, dolinę i dziejący się na naszych oczach spektakl natury, kiedy to nadciągające chmury frontowe niechybnie zapowiadały zmianę pogody.

    Trasa D2:

    I autorka bloga :

    Z niebieskiej trasy D7a bardzo blisko już do Grossarl i bez problemu można byłoby przejechać na nartach, ale pracownik ośrodka z ratrakiem - chyba dla powagi urzędu - z uśmiechem odsyłał narciarzy z powrotem na swoją stronę, gdyż w każdej chwili pogoda mogła się pogorszyć na tyle, że znów trzeba byłoby zatrzymać górne krzesełka i ludzie zostaliby po złej stronie, a drogą to 50 km objazdu!



    Po godzinie dwunastej zaczęło przelotnie prószyć śniegiem, a przed czternastą zrobiła się prawdziwa zadymka śnieżna i na samej górze nic już nie było widać.

    Wyciągi raz chodziły, raz nie chodziły. Zjechaliśmy niżej do Wengeralm – tutaj widoczność lepsza, ale za to śnieg przechodzący w śnieg z deszczem, a niżej to już prawdziwa ulewa.
    No cóż – około wpół do trzeciej zwinęliśmy żagle i postanowiliśmy narciarski dzień zakończyć w pizzerii Ramazotti w Bad Hofgastein, gdzie sześć lat temu w lecie bywaliśmy parę razy. Pizza wciąż jest tam pyszna, a klimat równie sympatyczny, co kiedyś.

    W sumie 50 km (łącznie na nartach i wyciągach) zrobione. Nie jest to wynik imponujący i nie wyjeździłam się tak jak wczoraj, ale jeszcze parę dni przed nami, więc pewnie zdążę to nadrobić. Za oknem szaro, buro i ponuro, ale jutro od południa pogoda ma się poprawiać.
    Pozdrawiam serdecznie !
  18. tanova
    Drawa. Niejedno ma imię. I niejednej rzece tak na imię. Bardzo stare to imię, bo jeszcze indoeuropejskie - "rzeka biegnąca". Skąd biegniesz i dokąd, większa siostro naszej zachodniopomorskiej Drawy?
    Źródła Drawy biją w Tyrolu Południowym, między miasteczkami Toblach i Innichen. Tak, tak - to włoski region 3 Zinnen, tak lubiany przez narciarzy ! Stąd zaczynamy naszą rowerową włóczęgę.
    A ściślej mówiąc prologiem była godzinna podróż pociągiem z Lienz do Innichen. Pociągi jeżdżą co godzinę, na Osttirol Ticket można się zabrać właśnie najdalej do Innichen. Niecałe 60 euro za 4 osoby z rowerami.
    W lesie ponad Innichen odnajdujemy źródło:

    Jest upalny, sierpniowy dzień, a przy szemrzącej wodzie miło się siedzi. Ale nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć! No to w drogę!
    Początkowy odcinek do Innichen prowadzi szutrową drogą przez las.
    Haunold w letniej odsłonie:

    Zjeżdżamy do miasteczka. Chciałabym kupić mapę, ale w informacji turystycznej sjesta i przerwa. No, trudno. Za to na deptaku - życie kwitnie!

    Trochę przypadkiem odkrywamy bardzo piękny, zabytkowy cmentarz przy dawnym kościele benedyktynów:


    Dalej szlak wiedzie przy linii kolejowej, a od Vierschach - przy rzece.
    Tylko zmiana oznaczeń Drauradweg sygnalizuje, że przekroczyliśmy granicę włosko-austriacką. Nieco bokiem mijamy Sillian

    Drawa, zamek i piękna góra na narty - oto Sillian:

    Jazda jest prawie bez pedałowania, niemal cały czas lekko z górki. Trochę szutru, trochę asfaltu. Sporo rodzin z dziećmi, również w przyczepkach.


    Dojeżdżamy do Lienzu. Tutaj przerwa na coś do jedzenia i ... nad Zettersfeld zbierają się czarne, burzowe chmury, zrywa wichura i grzmi. Chowamy się gdzieś pod dachem, chcemy przeczekać i jechać dalej do Oberdrauburga. Przed nami łopoczą flagi z hasłem reklamowym: "Lienz - miasto słońca". No, rzeczywiście !
    Po godzinie czekania odechciewa się nam dalszej jazdy. Dzwonię do właścicielki pensjonatu, gdzie spędziliśmy ostatnie dwie noce. Tak - ma dwa pokoje, bo ktoś zrezygnował z rezerwacji. Super! Gdy dojeżdżamy deszcz przechodzi w grad ...
    Dzisiaj tylko 55 km, mam nadzieję, że jutro pogoda pozwoli na coś więcej. 
    Pozdrawiam
  19. tanova
    Po całonocnym i porannym deszczu zapowiadało się okno pogodowe. Wybraliśmy się na wycieczkę do wąwozu Garnitzenklamm, w okolicach Hermagoru. 4,5 kilometra szlaku podzielone jest na 4 odcinki, można robić krótsze pętle albo przejść cały wąwóz. Na szlaku 9 mostków, liny, klamry, drabinki i wspaniały spektakl, tworzony przez wodę, skały i alpejską roślinność.
    Zresztą słowa nie oddadzą tego tak jak obrazy:







     




    Na koniec Darek wymyślił "skrót" innym szlakiem i zamiast 5 godzin wędrowaliśmy 7. Ale nawet było ładnie i pogoda - wbrew zapowiedziom - poprawiła się. Wyszło nam prawie 17 km.
    Bacówka Kühweger Alm:





    Widok na ośrodek narciarski w Tröpolach:

    Pod wieczór jeszcze zajrzeliśmy do Hermagoru - zakupy, bankomat, takie tam. Miasteczko ładne, ale jakoś nie wybitnie. Jest jedna główna ulica Hauptstraße i tyle.

    Dzisiaj ruszamy dalej rowerami. Pozdrawiam
  20. tanova

    wędrówki piesze
    Nigdy do tej pory nie wędrowałam jeszcze po górach długodystansowo, z plecakiem - więc chciałam sprawdzić, czy to coś dla mnie. Wybraliśmy Główny Szlak Sudecki - bo lubimy z Darkiem Sudety, bo jest względnie blisko ze Szczecina, bo dobrze skomunikowany i można go robić etapami. Całość to ok. 440 km od Świeradowa-Zdroju do Prudnika (albo odwrotnie - jak, kto woli) i w zależności od kondycji można go pokonać w turystycznym tempie w dwa-trzy tygodnie. My akurat zdecydowaliśmy się na początek na trzydniówkę, z opcją, że jak nam się spodoba, to za jakiś czas będziemy kontynuować.
    Tydzień temu, we środę po pracy przyjechaliśmy do Jeleniej Góry, gdzie zanocowaliśmy i zostawiliśmy auto. Do Świeradowa jeżdżą ze cztery PKS-y dziennie, ostatni około 17.00, więc niestety nie było opcji, aby wieczorem dostać się tam transportem publicznym. Pojechaliśmy zatem pierwszym kursem, około 8.00 rano - autobus kluczył po wioskach, więc podróż trwała ponad godzinę. O 9.30 byliśmy w Świeradowie - trzeba poszukać początku szlaku. Czerwona "kropka" znajduje się naprzeciwko budynku dawnego dworca kolejowego (pociągi nie jeżdżą od lat 90-tych), przerobionej na "Stację Kultury":

    Idziemy najpierw przez park zdrojowy, robimy ostatnie zakupy spożywcze, a następnie szlak wspina się na Stóg Izerski, znany doskonale narciarzom.



    Na szczycie Stogu Izerskiego odpoczywamy chwilę w schronisku, posilając się zupą dnia - to ostatnia "cywilizacja" na długim odcinku szlaku przez Góry Izerskie.

    Szlak prowadzi głównie drogami - szutrowymi, czasami asfaltowymi - przez las. Świetna opcja na rower - i rzeczywiście trochę osób tutaj jeździ, natomiast pieszo marsz trochę się dłuży.


    Na Polanie Izerskiej dochodzimy do szlaku narciarskiego:

    Za Rozdrożem pod Kopą szlak biegnie po większych wzniesieniach - docieramy do jednego z widokowych miejsc przy Sinych Skałkach:

    Słońce grzeje mocno, a ja czuję, że rozchodzone przez trzy lata buty niestety zaczynają mocno mnie obcierać. Niedobrze.
    Dochodzimy pod Wysoką Kopę, należącą do Korony Gór Polskich. Sam wierzchołek jest nieco w bok od szlaku, ale jest porośnięty lasem i nic z niego nie widać.

    Kawałek dalej wchodzimy na drogę, która zimą jest jedną z tras biegowych wokół Jakuszyc - do kopalni kwarcu "Stanisław". Ładnie jest latem w Izerach, ale zgodnie dochodzimy z Darkiem do wniosku, że to zimą, ze śniegiem nabierają prawdziwej magii.

    Widok na Szrenicę:

    Teraz maszerujemy do schroniska na Wysokim Kamieniu. Buty cisną, nogi bolą po dwudziestu paru kilometrach, pić się chce.

    Na miejscu okazuje się, że bar czynny tylko do 17.00, ale właściciel krzątający się wokół schroniska bez problemu sprzedaje nam jeszcze dwa zimne radlery. Siedząc na ławeczce przed schroniskiem podziwiamy postępy w budowie kamiennej wieży widokowej. Gdy byliśmy tutaj w styczniu - dachu jeszcze nie było.



    Schodzimy czerwonym szlakiem do Szklarskiej Poręby, która pod wieczór jest głośna i tłoczna. Już w mieście przelatuje lekki deszcz, który przeczekujemy w karczmie. W nogach mamy ponad 30 km, a następnego dnia - Karkonosze.


    [cdn.]
  21. tanova

    wędrówki piesze
    Dwa dni tegorocznej majówki spędziłam na trekkingu w słowackich górach, w niewielkim paśmie Gór Choczańskich, wciśniętych pomiędzy Tatry Zachodnie, Jezioro Liptowskie i Małą Fatrę. W przeciwieństwie do bardziej znanych sąsiadów nie ma tutaj parku narodowego, tak więc szlaki dostępne są cały rok, a nie od połowy czerwca - jak w Tatrach. Pomimo tego i pomimo bliskości polskiej granicy nawet w długi, słoneczny weekend nie było tutaj tłumów. Zapraszam na krótką relację z rodzinnej wycieczki:
    Wielki Chocz (1608 m npm.)
    Podobno z tego szczytu, dającego nazwę całemu masywowi, są najlepsze panoramy w całej Słowacji. Postanowiliśmy to sprawdzić w słoneczny poniedziałek, 1 maja. Na Chocz prowadzi gwiaździście kilka szlaków z różnych miejscowości. Najkrótszy i chyba najpopularniejszy jest niebieski, od zachodu - z wioski Valaska Dubova. My wybraliśmy trasę z północy, od strony Jasenovej, bo można zaliczyć pętlę (a właściwie ósemkę) z połączenia szlaków czerwonego i zielonego (do Dolnego Kubina). Możliwe - choć dłuższe - jest również dojście od południa szlakami z Likavki, Rużomberoka i Liskovej, a także od wschodu - z miejscowości Lucky. 

    Jak widać - do pokonania jest ponad 1000 m przewyższenia i to przez większość czasu - stromym podejściem, a potem - takimż zejściem. A oto i bohater dnia:

    Początkowy fragment szlaku prowadzi przez błotniste leśne drogi wzgórza Bralo, widocznego na pierwszym planie, potem wychodzimy na planinę, a następnie zaczyna się ostre podejście już w granicach rezerwatu przyrody.

    Trudy podejścia wynagradzają nam krokusowe łąki - tam, gdzie tylko zejdzie śnieg, pojawia się zaraz liliowy kobierzec.


    Śniegu na szlaku jest jeszcze sporo - powyżej 1200 m npm. Niektórzy idą nawet w raczkach - niegłupi pomysł. Mnie z konieczności muszą wystarczyć górskie buty.

    Za to im wyżej, tym lepsze rozpościerają się widoki, jak na przykład tutaj - na Małą Fatrę:

    Ostatni fragment szlaku ubezpieczony jest łańcuchami, choć tak naprawdę nie są potrzebne, bo wejście po skałkach nie jest trudne. Na szczycie zaskoczył nas niezły tłumek ludzi.


    Ale widoki faktycznie super:

    Schodzimy zielonym szlakiem, tzw. letnią drogą. Śniegu tutaj faktycznie jakby trochę mniej. Z widokiem na Wielką Fatrę:


    Stredna Polana - to tutaj odbija niebieski szlak do Valaski Dubovej. My kontynuujemy zejście szlakiem zielonym.

    Po łagodniejszym fragmencie do polany Drapać zaczyna się długie, bardzo strome zejście wąską i krętą ścieżką przez las mieszany. Odzywają mi się kolana - z dezaprobatą. 
    Chwila relaksu po zejściu na polanę Zasadce:

    Ostatni fragment to wędrówka szlakiem zielonym, a potem polną drogą bez szlaku do Jasenovej, z widokami na okoliczne wzgórza i formacje skalne. Na kolejnym zdjęciu - Ostra i Tępa Skała koło Vysnego Kubina, a w oddali ośrodek narciarski Kubinska Hola (chyba?):

    Około siedemnastej docieramy do punktu wyjścia. Zasłużyliśmy na dobry obiad - a że na trasie na Wielki Chocz nie ma żadnych schronisk czy kiosków z gastronomią, lądujemy w Valasce Dubovej w Janosikowej Karczmie na pysznej pizzy. Polecam.

    [cdn.]
     
  22. tanova
    Rano na zewnątrz naszej kwatery - położonej nieco powyżej doliny - delikatnie prószył śnieg. Nie jest źle - widać góry, nie ma mocnego wiatru, ale prognozy na dzień takie sobie. Nie było sensu wybierać się dziś daleko poza dolinę, postanowiliśmy więc po raz drugi pojechać do Dorfgastein, aby tym razem objeździć trasy po drugiej stronie gór Fulseck i Kreuzkogel - czyli w Großarl. Gdy dojechaliśmy pod gondolę w Dorfgastein - śnieżek zamienił się w syfiasty deszcz . Siedzimy w aucie bijąc się z myślami - wysiadać czy nie wysiadać?
    Wysiadamy i pakujemy się do gondoli - może na górze nie będzie przynajmniej lało. Nie lało - była zadymka . Ale połączenie do Großarl otwarte, więc z nadzieją na zapowiadaną poprawę pogody suniemy niebieskim łącznikiem do drugiej części ośrodka. Großarl jest dość dobrą opcją na kiepską pogodę, bo ma dwie gondole i dwie kanapy z osłonami, a większość tras przebiega poniżej górnej granicy lasu, więc widoczność jest w miarę dobra. Dominują trasy czerwone - dość szerokie i urozmaicone, są też dwie długie niebieskie nartrostrady z samej góry do doliny. Na samym dole śnieg już rozmiękły, o konsystencji sorbetu. Ale powyżej - świeży, fajny i sypki, na twardym podłożu.
    Opady śniegu - większe lub mniejsze - towarzyszyły nam co prawda dzisiaj cały dzień, ale widoczność trochę się polepszyła z czasem. Chwilami nawet próbowało przedrzeć się trochę słońce, ale bez większego sukcesu. Zdjęć dzisiaj nie robiłam zbyt wiele - mało fotogeniczna pogoda.
    Kanapa Kreuzkogel:

    Dolny odcinek niebieskiej trasy nr 3b:

    Widok na dolinę Großarl:

    Węzeł tras i wyciągów przy pośredniej stacji gondoli Panoramabahn. Są tu dwie knajpki - jedna o ciekawej nazwie Alpentaverne - taki narciarsko-morski mix. Mają tam ponoć również noclegi w przystępnych cenach - jak głosi baner:

    Ciekawostka na dolnej stacji Panoramabahn - ruchoma makieta kolejki linowej:

    Czerwona trasa nr 10 ze szczytu Kreuzkogel:

    Ta trasa, jak również czerwona 4, bardzo się nam podobały:

    Trasa 4a do dolnej stacji gondoli Hochbrandbahn:

    Przebłyski słońca:

    Z uciech podniebienia - na narciarskim wyjeździe nie mogło zabraknąć Kaiserschmarrn! Pycha! 

    Ostatnie półtorej godziny jazdy, po obiedzie, spędziliśmy po stronie Dorfgastein, objeżdżając trasy, które w poniedziałek były zamknięte i kilka tych, które już znaliśmy i nam się podobały.
    Niestety pod koniec dnia mieliśmy pewną awarię techniczną. Córce odłamał się pasek od wiązania snowboardowego, mocujący śródstopie. Na szczęście tylna noga, więc mogła ostrożnie dokończyć dzisiejszą jazdę. W serwisie poradzono wypożyczenie wiązania - nawet nie wiedziałam, że można wypożyczyć samo wiązanie. I chyba tak zrobimy jutro, ale w Alpendorf, bo tam zamierzamy jeździć, z tym że nie wracamy już do naszego apartamentu po nartach, a nocujemy w Salzburgu.
    Relację z jutrzejszego dnia pewnie napiszę dopiero po powrocie, albo w drodze powrotnej.
    Pozdrawiam walentynkowo! 
  23. tanova
    Dzisiaj jeździliśmy poza doliną Gastein, a mianowicie w ośrodku Hochkönig. Najbliżej mieliśmy do Dienten, choć dojazd prowadzi dość krętą i wąską drogą przez ciasną, ale za to bardzo malowniczą dolinę.
    Na zadaszonym parkingu dość ciasno, pojechaliśmy więc kawałek dalej i zostawiliśmy auto przy drodze, koło Baby Liftu, od którego niebieską trasą 14a można było bez problemu podjechać do dolnej stacji gondoli Gabühelbahn, którą z krzesełkami Bürgalm łączy mostek nad drogą.

    Po drodze takie sielankowe widoczki z kościółkiem na wyniesionej skałce:

    Plan był taki, aby dostać się do skrajnego punktu w Maria Alm i spokojnie pozwiedzać sobie warianty tras w drodze powrotnej. A potem wypuścić się jeszcze w stronę Mühlbach – jeśli czas pozwoli. Można to zrobić korzystając z wytyczonego pomarańczowego i żółtego wariantu szlaku Königstour, ale my w powrotnej rundce woleliśmy bardziej systematycznie objeździć trasy po kolei.
    Mapka ośrodka:

    Zaczynamy czerwoną trasą nr 30 z płaskiej kopuły Gabühel, z takimi widokami:

    Trasy bardzo twarde szerokie, równe i zmrożone, jednak zamiast nieskazitelnego sztruksu - bardzo liczne lodowe "kartofle", na które trzeba było mocno uważać.
    Przy górnej stacji krzeseł Schwarzeckalm odbijamy na szeroką nartostradę nr 10
    A następnie gondolką Sonnbergbahn przemieszczamy się do Maria Alm. Tutaj ze wzgórza o nieco chemicznej nazwie - Natrun - zjeżdżamy dwoma wariantami do Maria Alm. 
    Nasze dzieci na trasie z widokiem na Maria Alm:

    Potem wracamy i trochę czasu spędzamy na fajnych traskach ze szczytu Arberg. 
    Niebieska;

    Widok z dołu na niebieską i dwie czarne - te były w bardzo dobrym stanie.

    Następnie wracamy czerwoną 19 i gondolą na Gabühel:

    Urocza kapliczka na szczycie;

    I obowiązkowa fotka z logo ośrodka:

    Obiadek jemy w Hochmaisalmhütte - polecamy! Do knajpki można dojechać czerwoną 29, która wyglądała tak:

    Placek ziemniaczany Rösti z grzybami, szpekiem i sadzonym jajkiem. Mhm ...

    Zjeżdżamy z powrotem do Dienten czerwoną  21, która w międzyczasie mocno się zmuldziła, a na dole śnieg w słońcu puszczał. A potem kanapa w górę, w stronę Mühlbach:

    Na górze tablica informacyjna. Dziwnie rosną tu drzewa ...

     Niebieska trasa nr 3, obok snowparku:

    Tutaj zawracamy, żeby wyrobić się do 16.15, przed zamknięciem wyciągów. Po południu jeszcze taki romantyczny widok:
    Co prawda nie objechaliśmy całego ośrodka, ale jednak znaczną jego część - mój dzisiejszy dystans wg endomondo to ponad 84 km.
    Trasy oceniam jako łatwiejsze niż w dolinie Gastein. Pewnie dlatego też dużo tutak szkółek i osób uczących się.
    Jutro znów pogorszenie pogody, więc pewnie nie będziemy wyjeżdżać daleko. Może Großarltal?
    Pozdrawiam 
  24. tanova
    Drawa. Który to już spływ kajakowy na tej rzece, ile to już lat? Chyba co najmniej ze dwadzieścia. Od kajaków się zaczęło, potem kawałek własnej działki, by być częściej w tej pięknej okolicy. Wędrówki, rowery, grzyby i … kajaki. Zwykle pływamy co najmniej raz w roku, w mniejszym lub większym gronie, na Drawie i Korytnicy. Wracam - chyba nigdy mi się nie znudzi.
    W tym roku ekipa całkiem spora, bo 18 osób – przekrój wiekowy od ośmiolatka do prawie siedemdziesięciolatków. Trzypokoleniowo - wszyscy zaprawieni w bojach, oprócz kolegi córki, który zaliczył do tej pory tylko dwa „lajtowe” spływiki na obozach młodzieżowych.  
    Wcelowaliśmy idealnie w okno pogodowe – w piątek po południu przyszło ocieplenie, sobota i niedziela upalne, a od dziś -  cóż, znów pochmurno i chłodnawo. Niestety taka prognoza oznaczała, że w weekend na Drawie można spodziewać się tłumów. Niestety było gorzej, niż myślałam. Ale po kolei:
    Startujemy z Drawna, z przystani przy jeziorze Grażyna. Ja płynę z sąsiadką Moniką, Darek z synem przyjaciół.


    Jest słoneczne, bezwietrzne przedpołudnie – szybko przepływamy pod mostem drogowym na Drawie i przez kolejne jezioro – Adamowo, z którego rzeka wpływa w granice Drawieńskiego Parku Narodowego. Początkowy odcinek wiedzie spokojnym nurtem wśród trzcinowisk.

    Od biwaku w Drawniku nurt staje się bystrzejszy i pojawiają się pierwsze przeszkody, czasem trzeba poczekać.

    Już tutaj niektórzy "kajakarze" zaczynają mieć problemy i wywracają kajaki. Patrzę, kto płynie dzisiaj rzeką - nie jest dobrze . Tłumy, alkohol, bardzo dużo alkoholu i chyba nie tylko, głośna muzyka, przekleństwa . Fatalnie. Co trzeba mieć w głowie, żeby na taką rzekę, do parku narodowego zabierać głośniki i tak się nawalić, że zupełnie się nie wie, co się dzieje naokoło?! 
    Kulminacja tych tłumów jest na miejscu postojowym we wsi Barnimie. Tak to wyglądało ...

    Zaczyna się najtrudniejszy odcinek spływu. Drzewo za drzewem, przeszkoda za przeszkodą, a nurt bardzo szybki. Nie ma czasu na robienie zdjęć, szczególnie, że trzeba jeszcze uważać na inne kajaki - trup ściele się gęsto. Trzech czwartych z tego towarzystwa w ogóle nie powinno tam na tej rzece być. Jesteśmy mocno zdegustowani. Przez to, że rzeka jest trochę przetarta - w paru miejscach porobione przecinki w kłodach - jest masówka. Biznes is biznes. 


    Na szczęście stan wody jest dość wysoki, daje się z reguły bezpiecznie ominąć innych albo poczekać na swoją kolej. Mimo wszystko jest pięknie, a widoki i piękny dzień wynagradzają wątpliwą przyjemność obcowania z hołotą. Dopływamy do biwaku Barnimie - ok. 4,5 km za wioską - i robimy krótki postój na kanapki.

    Spora część naprutych "kajakarzy" już nie ma siły płynąć dalej - i dobrze. Uff! Dalszy odcinek jest równie wymagający, ale przynajmniej jest nieco mniej ludzi. Drawa płynie krętym, malowniczym wąwozem, otaczają nas strome skarpy i bukowe lasy.

    Jeszcze tylko krótka pauza przy kładce Konotop i płyniemy w kierunku biwaku Bogdanka, na którym kończymy sobotni etap.

    Trzy "bogdanki" na Bogdance :

    I nasza trasa:

    [cdn.]
  25. tanova

    Rowerem
    Gdy rok temu kończyliśmy wyprawę rowerową doliną Drawy i Gail w Austrii, zaczęliśmy snuć z przyjaciółmi plany, dokąd pojechać następnym razem. A może by pociągnąć w drugą stronę tam, gdzie zaczynaliśmy trasę? Bella Italia? Dolomity?
    Pomysł rzucony niezobowiązująco w deszczowe popołudnie przy kawie na lienzkiej starówce, skonkretyzował się w tym roku w ostatnim tygodniu sierpnia. Kolejny tydzień natomiast minął na wędrówkach górskich w regionie Vinschgau. Zapraszam na retrospektywną relację z minionych dwóch tygodni.
    22.08 (niedziela) – rozruch na lekko w górnym Vinschgau
    W sobotę wieczorem dojechaliśmy z Darkiem autem do miejscowości Goldrain/Coldrano w Vinschgau (Tyrol Południowy), gdzie spotkaliśmy się z zaprzyjaźnioną parą z Krakowa, z którą od kilku lat spędzamy rowerowy urlop. Właściwą wyprawę planowaliśmy zacząć od poniedziałku – niedziela była więc przewidziana na odpoczynek po podróży, aklimatyzację i spokojny rozjazd, jeszcze bez sakw.
    Aura kapryśna, prognozy nie najlepsze – od czternastej zapowiadane załamanie pogody i deszcze. Zaplanowaliśmy więc niedługą trasę dookoła jezior Haidersee i Reschensee. W trakcie dojazdu autem przeszła gwałtowna ulewa, a nad przełęczą Reschen dalej kłębiły się ołowiane chmury. Temperatura +14 stopni. Zimno, wiatr - jechać? Jechać!
    Nasza ekipa:

    Haidersee:



    Dolna stacja kolejki Haideralm. Osiem lat temu jeździłam tu na nartach, jeszcze przed połączeniem z sąsiednim ośrodkiem Schöneben w Reschen:
      
    Zapora na Reschensee. W przeciwieństwie do ciemnogranatowego jeziora Haideralm, woda ma tutaj intensywnie turkusowy kolor.



    A oto i wspomniany ośrodek Schöneben:

    Po drugiej stronie jeziora znane miejsce z zatopioną wieżą kościoła w Graun. Zimą można tutaj dojść pieszo, po zamarzniętej tafli. Teraz usypano mierzeję dookoła.


    Pogoda wcale nie ma zamiaru się załamać, a nawet jakby się nieco ociepla i przejaśnia. Nie ma więc powodu, aby po zrobieniu ósemki wracać do pensjonatu. Po krótkiej naradzie postanawiamy zjechać kilka km w dół do Mals, na końcową stację linii kolejowej Vinschger Bahn, tam zostawić auta i trasą rowerową Etschradroute (wzdłuż Adygi) zjechać do Goldrain, a wieczorem wrócić pociągiem do Mals po samochody.
    Jeśli nie macie swoich rowerów, to można wypożyczyć przy stacji kolejowej a zwrócić na dowolnej innej na odcinku między Mals a Meran (ok. 60 km) i wrócić pociągiem. Fajna opcja np. jako urozmaicenie po wiosennych nartach, szczególnie, że z kartą gościa VinschgauCard macie transport publiczny w dolinie za darmo. 
    Mals - przy dworcu.


    Jeden z budynków w zabytkowym centrum Mals:

    Adyga jest tutaj niewielkim, rwącym potokiem:

    W wielu miejscach są tablice informacyjne z przebiegiem trasy. Warto wspomnieć, że Etschradroute jest częścią długodystansowego szlaku Via Claudia Augusta z Würzburga do Wenecji. 

    Pozostałości wojenne?

    Docieramy do Glurns - maleńkiej, średniowiecznej perełki. To jedno z najmniejszych miast w Alpach, liczące sobie ok. 900 mieszkańców, z zachowaną oryginalną zabudową z XV i XVI w. i miejskimi murami. A że akurat zaczęło kropić, to przysiadamy na capuccino z kawałkiem sernika w jednej z kawiarni.



    Szlak prowadzi lekko z górki, dość blisko rzeki - w większości wydzielonym asfaltem, czasem są szutrowe odcinki - jak np. pod Prad lub pod Laas.




    Za Prad jedziemy przez jabłkowe sady. Widok bezkresnych szpalerów jabłoni z dojrzałymi, apetycznymi owocami będzie nam towarzyszył przez najbliższe dni. Jakże pięknie musi tu być również wiosną!




    Dojeżdżamy do Laas, znanego głównie z kopalni śnieżnobiałego marmuru. Ale nie tylko - wkrótce odbędzie się tu kolejna edycja przyznania prestiżowej literackiej nagrody im. Franza Tumlera dla najlepszego, niemieckojęzycznego debiutu literackiego. 

    Widok na plac przeładunkowy przy linii kolejowej oraz (w tle) na dawną kolejkę szynową na zbocze kamieniołomu:


    Stąd już niedaleko do Goldrain, do naszego pensjonatu. Pierwsze ponad 60 km pedałowania za nami, a rano wyruszamy na wyrypę z sakwami.
    [cdn.]
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...