Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

tanova

VIP
  • Liczba zawartości

    2 752
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    130

Wpisy na blogu dodane przez tanova

  1. tanova
    Podobno każdego roku powinno się spróbować dwóch nowych rzeczy – wygląda na to, że w tym roku jedną z nich będzie dla mnie narciarstwo biegowe. A gdzie zaczynać, jak nie w Szklarskiej Porębie, w Jakuszycach - stolicy polskich biegówek ?
    Myśl, żeby kiedyś popróbować takich innych nart, nachodziła mnie od czasu do czasu, ale jednak mijał rok za rokiem, zima za zimą, a ja jeździłam tylko na zjazdówkach. Aż przyszła covidowa zima 2020/2021 i trzy kolejne plany wyjazdu w Alpy rozwiały się jak pył gwiezdny i sen złoty. Pomyślałam, że to jest właśnie ten moment, żeby się przekonać, czy nadaję się na biegaczką narciarską? Znalazłam pięciodniowy kurs z zakwaterowaniem i instruktorem w Szklarskiej Porębie no i jestem, razem z Darkiem. Jutro zaczynamy.
    Zabraliśmy jednak też zjazdówki z nadzieją, że uda się coś pośmigać w Karkonoszach w następny weekend. Był też pomysł, żeby dzisiaj po drodze zajechać do Karpacza, do Białego Jaru. Ale drogę od Zielonej Góry mieliśmy w śnieżnej zadymce i ślizgawicy, więc zamiast cztery i pół jechaliśmy sześć godzin . W międzyczasie popatrywałam na kamerki w Karpaczu – ludziów jak mrówków. Eee niee, może wyskoczymy lepiej w tygodniu, gdy nie będzie sypać, na nocną jazdę? 
    No to na koniec wpisu kilka impresji przednarciarskich z mroźnego (-10 stopni) popołudnia w zasypanej śniegiem Szklarskiej.



  2. tanova
    Dziwny ten sezon narciarski – zupełnie inny niż wszystkie. I choć w międzyczasie stopniał śnieg w mieście i okolicznych lasach, a za mną już inauguracja sezonu rowerowego i kilka wycieczek na dwóch kółkach, to jednak ciągnęło mnie jeszcze na narty. Zwłaszcza, że w Jeleniej Górze czekały na odbiór dwa nowiusieńkie komplety sprzętu do narciarstwa biegowego .
    Zapraszam na relację z lekkim poślizgiem – bo z ubiegłego, przedłużonego weekendu.
    Piątek
    W zasadzie miałam jechać tydzień wcześniej, tuż przed rozpoczęciem nowego semestru na uczelni, ale … w planach namieszał SMS z zaproszeniem na szczepienie, wypadającym akurat w środku planowanego pobytu i kiepskie możliwości przełożenia terminu. Doszłam do wniosku, że łatwiej przesunąć wyjazd niż to nieszczęsne szczepienie i w piątek rano, po zwycięskiej walce z Astrą Zenecą  ruszamy na południe.
    W Jeleniej już czeka na nas nowiusieńki ekwipunek. Ale co to? Buty na mnie za duże, narty – trochę za miękkie dla Darka, kije – okazało się, że też tylko jeden zamówiony zestaw jest w potrzebnej długości. Suma summarum wyszliśmy ze sklepu z zestawem, który gdzieś tak w 30% zgadzał się z zamówieniem internetowym. Co więcej – dałam się namówić na dłuższe, węższe i bardziej sportowe narty i już tuż po wyjściu ze sklepu zaczęłam się zastanawiać, co ja najlepszego zrobiłam? Czy ja się nie zabiję na takich dwumetrowych „trzcinkach”? 
    W zasadzie planowaliśmy być w Szklarskiej koło południa i jeszcze wyskoczyć w piątek na biegówki, ale wypadek i objazd po drodze i dłuższa wizyta w sklepie sprawiły, że dotarliśmy dopiero koło czternastej. Darek zarządził, aby zamiast na biegówki – pojechać na nocną jazdę do Świeradowa. A ja – jak przystało na spolegliwą małżonkę  – potulnie się zgodziłam.
    W każdym razie zdążyliśmy jeszcze zrobić spacerową rundkę po Białej Dolinie w Szklarskiej i obadać, którędy można dojść do tras biegowych. Mieszkamy z widokiem na Szrenicę i właśnie spadł świeży śnieg 



    A z drugiej strony widok na Wysoki Kamień 


    W Świeradowie – warunki bardzo dobre i średnia ilość ludzi.
    Trochę trzeba poczekać do gondoli między 19.00 a 20.30. Trzy i pół godziny jazdy i niespełna 50 km. Ostatni wjazd odpuszczam – przemarzłam.
    Tutaj relacja na bieżąco, a poniżej dwie inne fotki z trasy na Stogu Izerskim:


    [cdn.]
  3. tanova
    Marzec – i chyba już ostatni wypad na narty. Ciągnie mnie do Szklarskiej Poręby – to miejsce coś w sobie ma. Udało mi się wykroić wolny przedłużony weekend - myślę, że będzie pięknie.
    Dzisiaj pobudka przed świtem – 5.15 i o wschodzie słońca ruszamy w drogę spod Szczecina. Słoneczna pogoda towarzyszy nam cały czas, aż do wieczora. W południe jesteśmy na miejscu, w Białej Dolinie. Stąd też można wejść na narciarskie trasy biegowe w kierunku Jakuszyc i dalej, wgłąb Gór Izerskich.
    Idziemy najpierw trasą Dzielne Klapki – klap, klap, klap pod górę do nieczynnej kopalni kwarcu Stanisław, która jest najwyższym punktem w sieci tras narciarskich (1.024 m npm.) wokół Jakuszyc.

    Widać stąd Szrenicę jak na dłoni, a do tego – o dziwo – dzisiaj wyjątkowo tutaj nie wieje.


    Śnieg jest zmrożony, w wielu miejscach jest lód w torach. Szybko, nawet bardzo.

    Potem zjazd na Rozdroże pod Cichą Równią i dalej trasą przez Jelenią Łąkę do Stacji Turystycznej Orle, gdzie zatrzymaliśmy się na pyszny barszcz ukraiński, ugotowany przez pracujące tam panie Ukrainki.

    A na powrót – cóż, stwierdziłam, że wreszcie trzeba się zmierzyć z „mitycznym” Samolotem, z najstromszym i długim (blisko 3 km) podbiegiem w Izerach. Lot takim samolotem, w takie popołudnie – pięknie było, długa prosta w górę, a potem parę niezłych wiraży w dół. Sama sobie pilotem, kontrolerem lotu i stewardessą …

     


    A na deser trasa Czarny Kamień – doliną Kamiennej, wzdłuż linii kolejowej. Darek mnie goni, bo późno, więc zdjęć nie ma wiele.


    Końcówka pod górkę od Wiciarki już przy świetle księżyca. Było magicznie.
    23 km i blisko 500 m przewyższenia na rozruch.
  4. tanova

    narty
    Minęły dwa lata od ostatnich – jeszcze przedpandemicznych – rodzinnych nart w Alpach. Wtedy, w 2020 r., zainstalowaliśmy się w dolinie Gastein i objechaliśmy tamtejsze ośrodki oraz Hochkönig i Snow Space Salzburg (częściowo). Nie było okazji pojeździć we wschodniej części regionu – dobry powód, aby wybrać się na kolejny wyjazd.
    Pomimo pewnych trudności – o których później – ostatecznie wszystko się spięło i wczoraj dojechaliśmy do Radstadt. Przez pierwszą połowę podróży szalał huragan, ale gdy tylko przekroczyliśmy granicę Bawarii, pogoda w miarę uspokoiła się. W miarę – bo aura nadal dynamiczna i wieje, ale nie tak jak u nas.
    Co wybrać na niedzielną aklimatyzację przy takich prognozach? Ośrodek w miarę osłonięty, niezbyt wysoko położony, więc albo kameralne Radstadt-Altenmarkt, albo Schladming-Dachstein. Wybór padł na drugą opcję.
    Zaskoczyła mnie duża ilość ludzi – otwarte cztery okienka kasowe w Gleiming i mimo tego kilkanaście minut oczekiwania na kupno skipassów. Pani przez szybę skanuje każdemu kody QR, trochę waha się przy jednej osobie, która miała nietypowy schemat szczepień, ale załatwiamy wszystkie formalności pomyślnie. Przy kasie jest też informacja, że są zniżki m.in. dla studentów – nie ma ich w oficjalnym cenniku Ski amadé w internecie, ale jeśli kupuje się karnet dla osoby studiującej do 25 roku życia, to warto dopytać na miejscu.
    Objechaliśmy trasy na Reiteralm i Hochwurzen, czyli dwie góry z czterech, tworzących huśtawkę  narciarską. Ośrodek chyba większości z Was znany i niejednokrotnie opisywany na forum, więc nie ma co się rozpisywać o topologii czy statystykach. Pogoda przeplatana – trochę słońca, trochę chmur. Na dole temperatura w ciągu dnia doszła do +7 stopni, więc trasy się zdegradowały. Na górze dużo lepiej – zwłaszcza na Reiteralm.
    Zaczynamy od trasy pucharu świata – nr 1. Dla mnie osobiście to rzeczywiście numer jeden tej części ośrodka: widokowa, szeroka, o zmiennym nachyleniu i fajnie pozakręcana.

    Potem czarna 3a. Tutaj jeszcze spoko – miejscami tylko wiatr nawiał trochę szyszek i gałązek.

    Dojechałam za zakręt, na skraj ścianki i coś mnie przyblokowało, kolana mi zmiękły. Stoję, stoję, co jest? W końcu pomyślałam – przecież umiem jeździć na nartach – i zjechałam, ale trochę mnie zaskoczyła ta moja reakcja.

    Ośrodek bardzo widokowy, choć masyw Dachsteinu początkowo spowity był gęstymi chmurami.


    A tutaj już Hochwurzen:


    I widok z góry na Schladming

    Końcówka znów na Reiteralm – przy pięknej, słonecznej pogodzie.



    Dachstein w końcu się odsłonił

    Zjazdy do doliny okazały się dla mnie rzeźnią przy tych temperaturach. Dały się we znaki też braki kondycyjne – ostatnie dwa tygodnie siedzenia w domu przez wiadomego wirusa nie przysłużyły się do budowania formy i stawiały do ostatniej chwili cały wyjazd pod znakiem zapytania. Po niespełna 70 km w pierwszy dzień zjechałam do auta nieźle styrana, ale baaardzo szczęśliwa.

    [cdn.]
  5. tanova

    wędrówki piesze
    Nigdy do tej pory nie wędrowałam jeszcze po górach długodystansowo, z plecakiem - więc chciałam sprawdzić, czy to coś dla mnie. Wybraliśmy Główny Szlak Sudecki - bo lubimy z Darkiem Sudety, bo jest względnie blisko ze Szczecina, bo dobrze skomunikowany i można go robić etapami. Całość to ok. 440 km od Świeradowa-Zdroju do Prudnika (albo odwrotnie - jak, kto woli) i w zależności od kondycji można go pokonać w turystycznym tempie w dwa-trzy tygodnie. My akurat zdecydowaliśmy się na początek na trzydniówkę, z opcją, że jak nam się spodoba, to za jakiś czas będziemy kontynuować.
    Tydzień temu, we środę po pracy przyjechaliśmy do Jeleniej Góry, gdzie zanocowaliśmy i zostawiliśmy auto. Do Świeradowa jeżdżą ze cztery PKS-y dziennie, ostatni około 17.00, więc niestety nie było opcji, aby wieczorem dostać się tam transportem publicznym. Pojechaliśmy zatem pierwszym kursem, około 8.00 rano - autobus kluczył po wioskach, więc podróż trwała ponad godzinę. O 9.30 byliśmy w Świeradowie - trzeba poszukać początku szlaku. Czerwona "kropka" znajduje się naprzeciwko budynku dawnego dworca kolejowego (pociągi nie jeżdżą od lat 90-tych), przerobionej na "Stację Kultury":

    Idziemy najpierw przez park zdrojowy, robimy ostatnie zakupy spożywcze, a następnie szlak wspina się na Stóg Izerski, znany doskonale narciarzom.



    Na szczycie Stogu Izerskiego odpoczywamy chwilę w schronisku, posilając się zupą dnia - to ostatnia "cywilizacja" na długim odcinku szlaku przez Góry Izerskie.

    Szlak prowadzi głównie drogami - szutrowymi, czasami asfaltowymi - przez las. Świetna opcja na rower - i rzeczywiście trochę osób tutaj jeździ, natomiast pieszo marsz trochę się dłuży.


    Na Polanie Izerskiej dochodzimy do szlaku narciarskiego:

    Za Rozdrożem pod Kopą szlak biegnie po większych wzniesieniach - docieramy do jednego z widokowych miejsc przy Sinych Skałkach:

    Słońce grzeje mocno, a ja czuję, że rozchodzone przez trzy lata buty niestety zaczynają mocno mnie obcierać. Niedobrze.
    Dochodzimy pod Wysoką Kopę, należącą do Korony Gór Polskich. Sam wierzchołek jest nieco w bok od szlaku, ale jest porośnięty lasem i nic z niego nie widać.

    Kawałek dalej wchodzimy na drogę, która zimą jest jedną z tras biegowych wokół Jakuszyc - do kopalni kwarcu "Stanisław". Ładnie jest latem w Izerach, ale zgodnie dochodzimy z Darkiem do wniosku, że to zimą, ze śniegiem nabierają prawdziwej magii.

    Widok na Szrenicę:

    Teraz maszerujemy do schroniska na Wysokim Kamieniu. Buty cisną, nogi bolą po dwudziestu paru kilometrach, pić się chce.

    Na miejscu okazuje się, że bar czynny tylko do 17.00, ale właściciel krzątający się wokół schroniska bez problemu sprzedaje nam jeszcze dwa zimne radlery. Siedząc na ławeczce przed schroniskiem podziwiamy postępy w budowie kamiennej wieży widokowej. Gdy byliśmy tutaj w styczniu - dachu jeszcze nie było.



    Schodzimy czerwonym szlakiem do Szklarskiej Poręby, która pod wieczór jest głośna i tłoczna. Już w mieście przelatuje lekki deszcz, który przeczekujemy w karczmie. W nogach mamy ponad 30 km, a następnego dnia - Karkonosze.


    [cdn.]
  6. tanova
    Lądek-Zdrój
    Długo czekałam na swój początek sezonu narciarskiego, ale się doczekałam 😀. Od - właściwie już wczoraj - jestem z większą ekipą w Kotlinie Kłodzkiej, a mieszkamy w Lądku-Zdroju.
    Po sześciu godzinach podróży na początek rozruch w miejscowej stacji narciarskiej na zboczu Trojaka, która w tym sezonie ruszyła dopiero 30 grudnia.
    Karnet wieczorny na 3 godziny - 36 złotych, na 5 godzin od szesnastej - 40 złotych. Mają wspólne skipassy z pobliską SN Kamienica, ceny przystępne. Warunki nadspodziewanie dobre - minus 3 stopnie, twarde, zmrożone podłoże, na tym trochę sypkiego śniegu. I gwiaździste niebo nad nami 😁!
    Czynna jest aktualnie niebieska trasa przy czteroosobowej kanapie (360 m) i taśma do nauki, intensywnie śnieżą kolejny stok - dłuższą trasę czerwoną przy orczyku. Ludzi niewielu, jazda praktycznie na bieżąco, czasem 1-2 krzesła oczekiwania, sporo miejscowych narciarzy. Trasa nie jest specjalnie wymagająca, ale jak na spokojną pierwszą jazdę w sezonie, to może być.
    Zrobiliśmy przez 3 h dwadzieścia parę km, nie wiem dokładnie ile, bo mi się przerwał zapis na aplikacji, jak pstrykałam zdjęcia. Ale jazda była góra-dół.


  7. tanova
    Może tym razem się uda, bo wczoraj miałam problemy techniczne z umieszczeniem relacji.
    Sportgastein

    Pierwszy dzień naszego narciarskiego tygodnia w dolinie Gastein i przyległościach spędziliśmy w ośrodku Sportgastein. O takim wyborze zadecydowały dwa czynniki - po pierwsze stabilna, słoneczna pogoda bez silnych wiatrów. Sportgastein jest najwyższym ośrodkiem regionu Ski Amadé, leżącym w prawdziwie wysokogórskiej scenerii, w związku z tym trasy i wyciągi są nie osłonięte i przy silnym wietrze stacja nie działa. Po drugie - piękna pogoda zapewne wyciągnęła z domu jednodniowych/weekendowych narciarzy. Mieliśmy nadzieję, że nie dotrą do trudniej dostępnej, kameralnej stacji na końcu doliny, lecz zostaną w Dorfgastein lub Bad Hofgastein-Bad Gastein.
    I słusznie - na parkingu sporo miejsca, nawet ok. 9.30. Do Sportgastein prowadzi płatna droga że szlabanem, ale narciarze wpuszczani są za darmo. Kupiliśmy skipassy - przy kasie kolejek brak. Warto też zapytać w kasie o zniżki dla studentów, jeśli macie w swoim gronie osoby z ważną legitymacją studencką - mimo iż nie ma ich w oficjalnym cenniku, to kolejny ośrodek, gdzie taką zniżkę dostaliśmy.
    Podoba mi się koncepcja ośrodka - od parkingu na szczyt Kreuzkogel narciarzy wwozi długa gondola Goldbergbahn. 

    Wzdłuż niej wytyczono osiem tras - pięć w górnym piętrze, do stacji pośredniej i trzy w dolnym, co daje sporą ilość wariantów zjazdu o kilkukilometrowej (ok 5km) długości. Oprócz tego jest jeszcze orczyk wzdłuż fragmentu trasy gondoli, wspomagający ją zapewne w bardziej zatłoczonych okresach. Efektem takiego rozplanowania jest również mała ilość ludzi na trasach, które świetnie się trzymały do późnego popołudnia.
    Przy górnej stacji gondoli - fantastyczne widoki na morze gór i oczywiście Foto Point. 

    W dół biegnie (ciemno) niebieska trasa S1, trzy czerwone oraz jedna skiruta po muldach, którą nie jechaliśmy. Najbardziej przypadła nam do gustu czerwona S6 - ciekawie poprowadzona urozmaiconym terenem, z fragmentem wśród skałek. 
    Przy stacji pośredniej knajpa i trzy trasy na sam dół - czerwona dość wąska i bardzo pokręcona nartostrada oraz dwie czarne z bardzo konkretnymi ściankami ok. 70 procent. Ogólnie trasy raczej wymagające - kondycyjnie i technicznie też. Nie widzieliśmy prawie wcale osób początkujących.
    Do gondoli kolejek nie było, cały dzień jazda na bieżąco. Wszystkie trasy objechać można w ok. 2 godziny, ale my zostaliśmy cały dzień, bo nie chciało się nam przenosić. Przy pięknej pogodzie i twardych, zmrożonych stokach wcale się nie nudziliśmy.
    Jeżdziliśmy od ok. 9.45 do 16.30, z przerwą na lunch w drugiej knajpce - przy dolnej stacji. Mnie Endomondo pokazało blisko 90 km, a to i tak najgorszy wynik w rodzinie 😉. 
    Po południu wrzucę więcej zdjęć, bo teraz zbieramy się na stok. Dzisiaj Dorfgastein
  8. tanova
    Część 1:
    Czy w Czarnogórze można fajnie pojeździć na nartach? Ależ tak! 
    Nadarzyła się okazja, aby podróż służbową przedłużyć o parę dni urlopu i zobaczyć, co ten niewielki kraik  na Bałkanach ma do zaoferowania zimą.
    Największy ośrodek narciarski – Kolašin - położony jest o nieco ponad godzinę drogi z Podgoricy, do której z Polski i Berlina można dolecieć samolotem – są połączenia LOT-owskie z Warszawy i Ryanairem z Krakowa, Poznania i Wrocławia oraz z Berlina. Bilety w zimie są tanie – zaczynają się już od 10 euro. Mnie podróż wyniosła niewiele ponad 40 euro w obie strony plus bagaż rejestrowany (50 euro za sztukę w obie strony) i oczywiście dojazd na lotnisko w Berlinie. A że samolot lądował pod wieczór, więc nocowałam w Podgoricy i dopiero rano udałam się w dalszą podróż w góry.
    Z Podgoricy do Kolašina można dostać się pociągiem lub autobusem. Pociągiem jest bardziej malowniczo, ale rzadko jeżdżą i nie było pasującego połączenia rano. No cóż, może się uda w drodze powrotnej, bo ta linia kolejowa jest bardzo ciekawa – napiszę więcej na ten temat w poniedziałek. Autobusy jeżdżą często – co pół godziny do godziny, ale tylko do osiemnastej, a koszt na tej trasie to 6 euro za bilet. Rzeczywiście płaci się w euro – być może wiecie, że w Czarnogórze oficjalną walutą jest euro, wprowadzone jednostronnie przez miejscowe władze w miejsce marki niemieckiej.
    Piątkowy poranek w Podgoricy był bardzo deszczowy. Lało jak z cebra przez pierwszą godzinę jazdy autobusem, który mozolnie wspinał się szosą wzdłuż doliny Moračy do góry. W pewnym momencie deszcz zaczął przechodzić w deszcz ze śniegiem, a za chwilę zrobiło się całkiem biało – dookoła, ale również na drodze. Jakie to szczęście, że nie musiałam być kierowcą na zasypanych śniegiem górskich serpentynach! Parę minut po dziesiątej autobus dojechał do Kolašina.
    Tutaj mam zarezerwowaną kwaterę prywatną – umówiłam się z właścicielką – panią Ljubišą, że mogę wprowadzić się już przed południem. Szybkie przebranie w narciarskie ciuchy i już jestem gotowa na stok! No właśnie, ale który? Bo są tutaj dwa ośrodki narciarskie – starszy i większy Kolašin 1450 i nowszy Kolašin 1600, obydwa położone około 10 km od miasteczka. Są plany rozbudowy i połączenia obydwu stacji, ale na razie każda działa osobno – z osobnymi skipassami. Po krótkiej naradzie z gospodarzami decyduję się na Kolašin 1450. Niestety nie ma tutaj skibusa, ani żadnego innego busa – pozostaje samochód prywatny, albo umówienie się z gospodarzami na transport. Droga jest kompletnie biała, a dookoła zadymka. Droga? Nawet nie widzę, gdzie ona jest – na szczęście za kółkiem siedzi Milan, syn gospodarzy.
    Przy parkingu jest duży budynek, mieszczący kasy, wypożyczalnię sprzętu i restaurację:

    A tak to wygląda w srodku:

    Na taką pogodę jak wczoraj chciałam wypożyczyć jakieś szersze narty allmountain, ale niestety - nic z tego. Sprzęt jak widać - starsze roczniki, chyba z demobilu po jakiejś wypożyczalni w Alpach. W końcu decyduję się na Heady supershape i.magnum, 170 cm, chyba też jakaś przedpotopowa edycja sprzed co najmniej kilkunastu lat. Ktoś rozpoznaje rocznik?

    Buty na szczęście nieco nowsze, ale za to flex - maksymalnie 80. No cóż, jak się nie ma co się lubi, to się bierze, co jest. Komplet - buty, narty kije w wersji premium (tak, to wersja premium ) - 15 euro. Tyle samo za skipass dzienny. 
    Cały ośrodek oferuje 14,5 km tras i pięć wyciągów - dwa krzesełkowe i trzy orczyki. Przewyższenie - ok. 400 metrów. Wczoraj chodziła sześcioosobowa kanapa Doppelmayera (to ta z prawej strony na mapce) Vilina Voda, obsługująca trzy długie trasy i talerzyk Jezerine na dole dla początkujących.
    Mapka:

    Ośrodek ma też swoją stronę internetową, również w wersji angielskiej.
    Ze dwa razy zjechałam orczykiem, żeby trochę ogarnąć narty, ale głównie jeździłam na kanapie - niestety bez osłon.

    Zgodnie z prognozami, śnieżyca od godzin południowych nieco słabła, a nawet czasami po południu próbowało trochę przedrzeć się słońce.
    Od czwartkowego wieczoru do piątkowego popołudnia spadło pewnie coś około 30-40 cm świeżego śniegu i był to pierwszy dzień w sezonie, w którym wreszcie były dobre warunki śniegowe. Dlaczego? Ponieważ stacja nie ma sztucznego naśnieżania - widziałam ledwie dwie mobilne armatki przy orczyku. 
    Generalnie otwarte były dwie trasy długości ok. 1,5 km (czerwona - nr 1) i 2 km.(niebieska - nr 3). Trasy bardzo urozmaicone i dość szerokie.
    Początek niebieskiej:

    Niebieska z widokiem na nieczynne krzesełka Cupovi:

    I końcówka, przy dolnych stacjach wyciągów:

    Czerwona:



    Radość, że znów jestem na nartach i że jest taki świetny śnieg! 

    Trzecia trasa, dostępna z wyciągu - czerwona nr 2, nie była w tym sezonie w ogóle udostępniona. Dziewiczy puch na pół metra. Kusiła, kusiła - w końcu wyczekałam przejaśnienie i pojechałam:


    Jazda po kolana w sniegu, ale jak cudownie! Nawet gleba w ten puch była całkiem spoko, tyle, że trochę trwało, zanim się z tych piernatów wygrzebałam.
    Fajne cztery i pół godziny na nartach, ludzi malutko - przy wyciągu cały czas na bieżąco. Narty-szrotówki dały radę. Nawet byłam pozytywnie zaskoczona, że tak dobrze to ciężkie cholerstwo szło w kopnym śniegu. Te miękkie muldy jakby po prostu nie istniały.
    A w perspektywie - kolejny dzień na nartach i to w słonecznej pogodzie.
    [cdn.]

  9. tanova
    Drawa. Który to już spływ kajakowy na tej rzece, ile to już lat? Chyba co najmniej ze dwadzieścia. Od kajaków się zaczęło, potem kawałek własnej działki, by być częściej w tej pięknej okolicy. Wędrówki, rowery, grzyby i … kajaki. Zwykle pływamy co najmniej raz w roku, w mniejszym lub większym gronie, na Drawie i Korytnicy. Wracam - chyba nigdy mi się nie znudzi.
    W tym roku ekipa całkiem spora, bo 18 osób – przekrój wiekowy od ośmiolatka do prawie siedemdziesięciolatków. Trzypokoleniowo - wszyscy zaprawieni w bojach, oprócz kolegi córki, który zaliczył do tej pory tylko dwa „lajtowe” spływiki na obozach młodzieżowych.  
    Wcelowaliśmy idealnie w okno pogodowe – w piątek po południu przyszło ocieplenie, sobota i niedziela upalne, a od dziś -  cóż, znów pochmurno i chłodnawo. Niestety taka prognoza oznaczała, że w weekend na Drawie można spodziewać się tłumów. Niestety było gorzej, niż myślałam. Ale po kolei:
    Startujemy z Drawna, z przystani przy jeziorze Grażyna. Ja płynę z sąsiadką Moniką, Darek z synem przyjaciół.


    Jest słoneczne, bezwietrzne przedpołudnie – szybko przepływamy pod mostem drogowym na Drawie i przez kolejne jezioro – Adamowo, z którego rzeka wpływa w granice Drawieńskiego Parku Narodowego. Początkowy odcinek wiedzie spokojnym nurtem wśród trzcinowisk.

    Od biwaku w Drawniku nurt staje się bystrzejszy i pojawiają się pierwsze przeszkody, czasem trzeba poczekać.

    Już tutaj niektórzy "kajakarze" zaczynają mieć problemy i wywracają kajaki. Patrzę, kto płynie dzisiaj rzeką - nie jest dobrze . Tłumy, alkohol, bardzo dużo alkoholu i chyba nie tylko, głośna muzyka, przekleństwa . Fatalnie. Co trzeba mieć w głowie, żeby na taką rzekę, do parku narodowego zabierać głośniki i tak się nawalić, że zupełnie się nie wie, co się dzieje naokoło?! 
    Kulminacja tych tłumów jest na miejscu postojowym we wsi Barnimie. Tak to wyglądało ...

    Zaczyna się najtrudniejszy odcinek spływu. Drzewo za drzewem, przeszkoda za przeszkodą, a nurt bardzo szybki. Nie ma czasu na robienie zdjęć, szczególnie, że trzeba jeszcze uważać na inne kajaki - trup ściele się gęsto. Trzech czwartych z tego towarzystwa w ogóle nie powinno tam na tej rzece być. Jesteśmy mocno zdegustowani. Przez to, że rzeka jest trochę przetarta - w paru miejscach porobione przecinki w kłodach - jest masówka. Biznes is biznes. 


    Na szczęście stan wody jest dość wysoki, daje się z reguły bezpiecznie ominąć innych albo poczekać na swoją kolej. Mimo wszystko jest pięknie, a widoki i piękny dzień wynagradzają wątpliwą przyjemność obcowania z hołotą. Dopływamy do biwaku Barnimie - ok. 4,5 km za wioską - i robimy krótki postój na kanapki.

    Spora część naprutych "kajakarzy" już nie ma siły płynąć dalej - i dobrze. Uff! Dalszy odcinek jest równie wymagający, ale przynajmniej jest nieco mniej ludzi. Drawa płynie krętym, malowniczym wąwozem, otaczają nas strome skarpy i bukowe lasy.

    Jeszcze tylko krótka pauza przy kładce Konotop i płyniemy w kierunku biwaku Bogdanka, na którym kończymy sobotni etap.

    Trzy "bogdanki" na Bogdance :

    I nasza trasa:

    [cdn.]
  10. tanova
    W sobotę razem z Darkiem przejechaliśmy 3 Ultra Gryfus Turystyczny Ultramaraton Rowerowy dookoła Zalewu Szczecińskiego. 
    Pobudka o 4.45, śniadanie, szybki gramoling i przy świetle księżyca jedziemy autem z rowerami na szczecińską Łasztownię.
    O 6.00 odbieramy pakiety startowe u organizatora. Ja miałam start o 6.30 - w pierwszej grupie szosowej, Darek o 8.05, więc spora różnica i sporo miał chłopak do nadrobienia.

    Trasa prowadziła zgodnie z ruchem wskazówek zegara, więc najpierw jechaliśmy część niemiecką, a powrót - stroną polską.
    Na starcie:


    Na starcie lekko kropi, ale przejazd przez (rozkopany) Szczecin jest jeszcze w miarę na sucho. Im bliżej granicy, tym bardziej pada i deszcz będzie nam towarzyszył, aż do popołudnia. Podłączam się pod grupę ze Stargardu, która jedzie podobnym jak ja, spokojnym tempem. Pierwszy punkt kontrolny jest w Ueckermünde, gdzie trzeba zrobić zdjęcie przy ławeczce.

    Potem kolejny, gdzieś na parkingu pod Bugewitz - tym razem z punktem żywieniowym (pączki, batony, napoje) i wolontariuszkami z Gryfusa, które podbijają pieczątki na karcie kontrolnej. Jadę dalej - już solo - w kierunku Anklam, gdzie na rynku robię kolejne zdjęcie do dokumentacji:

    Na moment przestaje padać, gdzieś nawet nieśmiało próbuje przebić się słońce, ale zaraz ustępuje miejsca ołowianym chmurom i kolejnej fali deszczu. Na dodatek zaliczam - na szczęście niegroźną, ale nieprzyjemną - przewrotkę, zahaczając kołem krawężnik w miejscu, gdzie kończy się ulica i przechodzi w ścieżkę rowerową.
    Deszcz chyba wystraszył niemieckich urlopowiczów z wyspy Uznam, bo od samego Anklam do mostu w Zecherin na B 110 utworzył się gigantyczny korek aut wyjeżdżających z wyspy. Początkowo jadę asfaltową DDR-ką, równolegle do szosy, ale już za mostem szlak rowerowy odbija w szutrową drogę przez las. Trochę kiepsko na szosowe opony, więc decyduję się jednak pojechać asfaltem. Na szczęście w kierunku na wyspę jedzie mało samochodów, więc nie będę jakoś wybitnie utrudniać kierowcom życia. Jak się potem okazało Darek na tym szutrze złapał gumę i zmieniał dętkę, więc chyba słusznie, że zjechałam.
    Droga do Świnoujścia dłuży się, a pogoda mocno daje się we znaki. Potrzebuję regeneracji. W Świnoujściu jest kolejny punkt kontrolny w Berliner Döner Kebab (jeden ze sponsorów) przy promenadzie. Niektórzy tylko łapią jedzenie na wynos i szybko jadą na prom. Ja potrzebuję dłuższego odpoczynku przed drugą połową dystansu, ciepłego posiłku i gorącej kawy. Po około 20 minutach dojeżdża Darek, przemoczony do suchej nitki. Ja jechałam w kurtce, on w ciuchach kolarskich - na szczęście ma rzeczy na zmianę i na szczęście przestaje padać.
    Na promie:

    Nawet nie widziałam morza, no cóż - niech będzie port w Kanale Piastowskim:

    Nudny i trochę uciążliwy fragment trasy wzdłuż ruchliwej DK 3 do Wolina mija nawet całkiem dobrze. Jedziemy szerokim poboczem, ale ruch jest duży - TIR-y, samochody, autokary. Od Wolina - znacznie spokojniej, bo zjeżdżamy w lokalną drogę do Stepnicy. Nawet wiatr, który wieje tam ZAWSZE znad Zalewu, nie jest specjalnie uciążliwy.
    Stepnica i kolejny punkt kontrolny - z kanapkami.

    Stąd mamy 50 km do celu. Zmęczenie już daje się we znaki - drętwieją ręce od kierownicy, czuję kolana i siedzenie.
    Okolice Goleniowa:

    Ostatni odcinek jedziemy już po ciemku. O ile do granic Szczecina jest jeszcze w miarę, to na końcowych 15 km dopada mnie jednak kryzys. Mam już zawroty głowy, muszę się co jakiś czas zatrzymywać, a jazda ruchliwą wlotówką do miasta jest dość stresująca. To było długie 15 kilometrów!
    22.16. Jesteśmy na mecie. Bardzo szczęśliwi. Zmieściłam się w regulaminowym czasie, nawet z 1,5 h zapasu i chyba dobrze rozłożyłam siły. Jest ogromna satysfakcja.
    Spośród 200 uczestników tylko dwie osoby się wykruszyły z powodu awarii roweru. Większość pojechała ten ultramaraton sportowo - najlepsi w czasie niewiele ponad 8 godzin, ale było też sporo osób, które jechało tak jak my - spokojniej, bardziej turystycznie - jakieś grupy koleżeńskie i ze dwie inne pary. Zakładałam, że powinnam przejechać 250 km w +/- 15 godzin i tak się stało, bo miałam czas 15 h:36 minut,(czas nie uwzględnia przeprawy promowej), co biorąc pod uwagę kiepską pogodę i fakt, że nadłożyłam kilka km gubiąc w pewnym momencie drogę, jest moim nowym życiowym rekordem. Fajna była przygoda, daliśmy radę.

    Aplikacja z mapką i nieco zawyżonym kilometrażem. W rzeczywistości było to ok. 255 km.

  11. tanova

    narty, wędrówki piesze
    Szklarska Poręba - here we go again! Tym razem na dłużej - miały być biegówki, miały być zjazdówki. Scenariusz pisze jednak pogoda, a my staramy się dopasować do jej kaprysów i do jej nietypowego w tym roku rytmu.
    Jesień
    Niedziela - ciepła i wietrzna. Gdy przyjechaliśmy - termometr wskazywał +12 stopni. Śnieg wytopiony do zera, tylko same wierzchołki Karkonoszy lekko jeszcze przybielone w oddali. W planach był wypad na wieczorną jazdę do Świeradowa, ale od niedzieli je odwołali, a we wtorek i środę nawet w dzień stok był nieczynny z powodu odwilży. Puchatek poddał się jeszcze wcześniej, więc alternatyw brak. Pozostał popołudniowy spacer w stronę Złotego Widoku i Chybotka. Z oddali trasy na Szrenicy wydają się mieć trochę śniegu.
     
    Ani krzty białego wokół Chybotka

    Poniedziałek
    Temperatura wciąż na mocnym plusie, pochmurno - jednak w prognozie tylko mały przelotny opad deszczu. Na narty - kiszka, ale na pieszą wycieczkę powinno być ok. Córka zostaje w apartamencie na zdalnych zajęciach, a my z Darkiem - zamiast na biegówki do Jakuszyc - decydujemy się na  wędrówkę szlakiem na Wysoki Kamień i do Białej Doliny. Czyli owszem Góry Izerskie, ale tym razem z buta.
    Ostatnie resztki śniegu smętnie wytapiają się pod szczytem Wysokiego Kamienia

    Na górze zaglądamy na grzańca do schroniska. Schronisko nie ma prądu ani bieżącej wody, ale za to jaki klimat! Obok stoi potężna wieża widokowa - widoczna ze Szklarskiej i z Jakuszyc. 



    Idziemy Głównym Szlakiem Sudeckim do Rozdroża pod Zwaliskiem. 

    Tutaj odbijamy na szlak niebieski, z powrotem do Szklarskiej. Miejscami pokrywa się on z narciarskimi trasami biegowymi - smutny widok, bardziej typowy dla listopada niż stycznia.

    Biała Dolina - biała tylko z nazwy.

    Kiedyś mieszkaliśmy w tym malowniczo położonym pensjonacie, z widokiem na Szrenicę:

    A na deser jeszcze Sowie Skały ...

    Wtorek - lało cały dzień i całą noc. Istny potop. Dzień na zajęcia świetlicowe w podgrupach. Ja akurat miałam coś do przeczytania i zaopiniowania.
    [cdn.]
     
  12. tanova
    Spakować sakwy i jechać gdzieś, gdzie pięknie. Wyruszać rano, nie wiedząc, gdzie będę spała wieczorem. Taką włóczęgę rowerową uwielbiam i tak spędzam aktualnie długi weekend.
    Weekend zaczął się dzisiaj wczesną pobudką, bo o 9.06 odjeżdża polregio do Szczecinka, a mam na dworzec 17 km. 

    Początkowo mieliśmy z Darkiem startować właśnie że Szczecinka, ale koncepcja zmieniła mi się jeszcze raz dzisiejszej nocy, po lekturze map i prognoz. W efekcie zaczęliśmy objazdówkę ze Złocieńca. Chcemy pojechać nad morze Starym Kolejowym Szlakiem R15, a potem z Mielna do Świnoujścia R10, czyli Velo Baltica i wrócić zachodnią stroną Zalewu Szczecińskiego.

    Ledwie wysiedliśmy z pociągu, a tu zaczęło mżyć. Schowaliśmy się pod wiatą, pogapiliśmy na procesję, a tu siąpi i siąpi. Trochę przestaje i znów kropi. Pokręciliśmy się po Złocieńcu - ładne miasteczko.

    W Złocieńcu R15 krzyżuje się z R20 czyli Trasą Pojezierzy Zachodnich. Stąd prowadzi również jeden ze starszych szlaków rowerowych - do Połczyna-Zdroju, zbudowany jeszcze w latach 90tych na nasypie dawnej linii kolejowej i włączony jako odcinek do długodystansowego Starego Kolejowego Szlaku.

    Dawne budynki kolejowe i infrastruktura turystyczna:

    Pierwsze 20 km jechaliśmy chyba trzy godziny, bo co trochę padało, czasem nawet mocno. Na popołudnie prognozy były trochę lepsze, postanowiliśmy więc przeczekać deszcz przy obiedzie.
    Trafiliśmy do sympatycznej agroturystyki z karczmą w miejscowości Toporzyk, nad rozlewiskiem, w którym właściciele hodują ryby. Pstrąg faszerowany warzywami i sielawa były pyszne i świeżutkie, a jeszcze piwo z lokalnego browaru z miodem drahimskim. Mhmhm 😋...
    No i prawie przestało padać. Dla odmiany świat spowiła tajemnicza mgła. Takie klimaty:


    Czyż to nie jest wymarzona pogoda, aby jechać nad morze? No to jedziemy dalej. 
    Połczyn-Zdrój:


    Za Połczynem jeszcze kilka km nowej, "kolejowej" ścieżki:

    Druga połowa odcinka szlaku że Złocieńca do Białogardu prowadzi bocznymi, mało uczęszczanymi asfaltami, po bardziej pofałdowanym terenie. Trochę odmiany. Z atrakcji mieliśmy jeszcze taką

    W sumie odcinek Złocieniec-Białogard ma 70 km, nam wyszło trochę więcej, bo kręciliśmy się jeszcze trochę po okolicy. Łącznie z dojazdem na pociąg zrobiliśmy blisko 100 km.

    (cdn.)
  13. tanova

    Rowerem
    Gdy rok temu kończyliśmy wyprawę rowerową doliną Drawy i Gail w Austrii, zaczęliśmy snuć z przyjaciółmi plany, dokąd pojechać następnym razem. A może by pociągnąć w drugą stronę tam, gdzie zaczynaliśmy trasę? Bella Italia? Dolomity?
    Pomysł rzucony niezobowiązująco w deszczowe popołudnie przy kawie na lienzkiej starówce, skonkretyzował się w tym roku w ostatnim tygodniu sierpnia. Kolejny tydzień natomiast minął na wędrówkach górskich w regionie Vinschgau. Zapraszam na retrospektywną relację z minionych dwóch tygodni.
    22.08 (niedziela) – rozruch na lekko w górnym Vinschgau
    W sobotę wieczorem dojechaliśmy z Darkiem autem do miejscowości Goldrain/Coldrano w Vinschgau (Tyrol Południowy), gdzie spotkaliśmy się z zaprzyjaźnioną parą z Krakowa, z którą od kilku lat spędzamy rowerowy urlop. Właściwą wyprawę planowaliśmy zacząć od poniedziałku – niedziela była więc przewidziana na odpoczynek po podróży, aklimatyzację i spokojny rozjazd, jeszcze bez sakw.
    Aura kapryśna, prognozy nie najlepsze – od czternastej zapowiadane załamanie pogody i deszcze. Zaplanowaliśmy więc niedługą trasę dookoła jezior Haidersee i Reschensee. W trakcie dojazdu autem przeszła gwałtowna ulewa, a nad przełęczą Reschen dalej kłębiły się ołowiane chmury. Temperatura +14 stopni. Zimno, wiatr - jechać? Jechać!
    Nasza ekipa:

    Haidersee:



    Dolna stacja kolejki Haideralm. Osiem lat temu jeździłam tu na nartach, jeszcze przed połączeniem z sąsiednim ośrodkiem Schöneben w Reschen:
      
    Zapora na Reschensee. W przeciwieństwie do ciemnogranatowego jeziora Haideralm, woda ma tutaj intensywnie turkusowy kolor.



    A oto i wspomniany ośrodek Schöneben:

    Po drugiej stronie jeziora znane miejsce z zatopioną wieżą kościoła w Graun. Zimą można tutaj dojść pieszo, po zamarzniętej tafli. Teraz usypano mierzeję dookoła.


    Pogoda wcale nie ma zamiaru się załamać, a nawet jakby się nieco ociepla i przejaśnia. Nie ma więc powodu, aby po zrobieniu ósemki wracać do pensjonatu. Po krótkiej naradzie postanawiamy zjechać kilka km w dół do Mals, na końcową stację linii kolejowej Vinschger Bahn, tam zostawić auta i trasą rowerową Etschradroute (wzdłuż Adygi) zjechać do Goldrain, a wieczorem wrócić pociągiem do Mals po samochody.
    Jeśli nie macie swoich rowerów, to można wypożyczyć przy stacji kolejowej a zwrócić na dowolnej innej na odcinku między Mals a Meran (ok. 60 km) i wrócić pociągiem. Fajna opcja np. jako urozmaicenie po wiosennych nartach, szczególnie, że z kartą gościa VinschgauCard macie transport publiczny w dolinie za darmo. 
    Mals - przy dworcu.


    Jeden z budynków w zabytkowym centrum Mals:

    Adyga jest tutaj niewielkim, rwącym potokiem:

    W wielu miejscach są tablice informacyjne z przebiegiem trasy. Warto wspomnieć, że Etschradroute jest częścią długodystansowego szlaku Via Claudia Augusta z Würzburga do Wenecji. 

    Pozostałości wojenne?

    Docieramy do Glurns - maleńkiej, średniowiecznej perełki. To jedno z najmniejszych miast w Alpach, liczące sobie ok. 900 mieszkańców, z zachowaną oryginalną zabudową z XV i XVI w. i miejskimi murami. A że akurat zaczęło kropić, to przysiadamy na capuccino z kawałkiem sernika w jednej z kawiarni.



    Szlak prowadzi lekko z górki, dość blisko rzeki - w większości wydzielonym asfaltem, czasem są szutrowe odcinki - jak np. pod Prad lub pod Laas.




    Za Prad jedziemy przez jabłkowe sady. Widok bezkresnych szpalerów jabłoni z dojrzałymi, apetycznymi owocami będzie nam towarzyszył przez najbliższe dni. Jakże pięknie musi tu być również wiosną!




    Dojeżdżamy do Laas, znanego głównie z kopalni śnieżnobiałego marmuru. Ale nie tylko - wkrótce odbędzie się tu kolejna edycja przyznania prestiżowej literackiej nagrody im. Franza Tumlera dla najlepszego, niemieckojęzycznego debiutu literackiego. 

    Widok na plac przeładunkowy przy linii kolejowej oraz (w tle) na dawną kolejkę szynową na zbocze kamieniołomu:


    Stąd już niedaleko do Goldrain, do naszego pensjonatu. Pierwsze ponad 60 km pedałowania za nami, a rano wyruszamy na wyrypę z sakwami.
    [cdn.]
  14. tanova
    W Kolašinie deszcz padał całą noc i ociepliło się. Gdy rano wyjrzałam przez okno - po śniegu w miasteczku nie zostało ani śladu! Tylko gdzieś na szczytach gór jeszcze bieliły się nieliczne miejsca. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze w sobotę była taka bajkowa zimą, a teraz - nic.
    Po śniadaniu gospodarz zawiózł mnie na stację kolejową, z której miałam pociąg do Podgoricy. 

    Górski odcinek Kolašin-Podgorica jest ponoć najbardziej malowniczym fragmentem trasy Belgrad-Bar, zbudowanej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku i uważanej za jedną z piękniejszych linii kolejowych w Europie.
    Zarówno w Serbii jak i Czarnogórze nazywana jest "koleją snów". Sam pociąg, który nadjechał, to z pewnością sen o przeszlości - zdecydowanie pamiętał jeszcze czasy Jugosławii .

    Ale ta trasa - to dopiero piękny sen  ... zobaczcie sami, jakie widoki! 

    Stacyjka, gdzieś w górach:

    Rzeka Tara:

    Mijanka w miejscowości Trebešica

    Po drodze liczne tunele i mosty kolejowe




    Góry dokoła, droga samochodowa i kanion Moračy w dole ...







    W tle estakada nowo budowanej autostrady:

    Zbliżamy się do Podgoricy


    Takie wspaniałości za jedyne 3 euro .! Dojeżdżamy do Podgoricy, która wita nas słońcem i temperaturą +18 stopni. Szok! Przecież jeszcze wczoraj jeździłam na nartach !
    Pozdrawiam.
  15. tanova
    Bad Hofgastein
    Obudziła mnie dzisiaj o czwartej nad ranem wichura. Oho – huragan Ciara vel Sabina rozrabia również w naszej dolinie! 
    Rano dalej wiało, a na dodatek za oknem śnieżyca. Rzut oka na prognozę – mocny wiatr zachodni, ale od godzin południowych przynajmniej opady śniegu mają zanikać. Rzut oka na mapę – co tu mamy osłoniętego od zachodu? Całkiem blisko – Bad Hofgastein. Na taki wybór bardzo nas dzisiaj namawiała też nasza gospodyni. No i nie trzeba odśnieżać samochodu, bo mamy pod nosem skibusa!
    Nie śpieszyliśmy się za bardzo ze śniadaniem i przygotowaniami na stok, widząc poranną pogodę. Tak było rano:

    Wczoraj większość wyciągów w Bad Hofgastein i Bad Gastein stała, bo wiatr był południowy, dziś rano na stronie internetowej wyświetlał się status „w przygotowaniu”, ale koło dziewiątej stopniowo zaczęły pojawiać się zielone „ptaszki”.
    Z domu wyszliśmy dopiero za piętnaście dziesiąta, a że pierwszy przyjechał skibus do Bad Hofgastein, a nie do Angertal, to nim pojechaliśmy – zaliczając jeszcze po drodze rundkę krajoznawczą po miasteczku. Autobus dowiózł nas do nowego, zadaszonego terminalu autobusowego, z którego tylko dwa kroki do dolnej stacji Schlossalmbahn i całego centrum informacyjno-usługowego dla narciarzy. Wszystko jeszcze pachnie tu nowością, bo cała inwestycja została oddana do użytku z początkiem sezonu 2018/2019. Kilka zdjęć pstrykniętych na szybko, w niezbyt fotogenicznych okolicznościach atmosferycznych, ale jako, że @JC pytał ostatnio, to niniejszym zaspokajam jego ciekawość. Dolna stacja, widziana z peronu autobusowego:

    W środku dominują pomarańczowe akcenty i dużo luster:


    Same gondole przestronne i wygodne. Dobre i to, bo przyszło nam niestety spędzić w nich więcej czasu, niż byśmy chcieli. Jakieś 200 metrów przed górną stacją utknęliśmy na dobre dwadzieścia minut z jakichś przyczyn technicznych. Za to na górnej stacji dostaliśmy jako rekompensatę vouchery do wykorzystania w dowolnej restauracji w ośrodku. Miły gest.
    Na górze zadymka, zawieja i mnóstwo świeżego puchu. Prawdziwy powder day! Wiadomość – jak dla mnie – średnia, bo jazda w kopnym śniegu, gdy jeszcze nic nie widać i nie mam orientacji w ośrodku, to nie do końca moja bajka. Pierwszy zjazd trasą H4 bardzo deprymujący – co chwila wjeżdżam w jakąś zaspę, mało co widzę, kiepsko jadę, bolą mnie nogi. Zaczynam się zastanawiać, czy nagle całkiem zapomniałam, jak się jeździ na nartach, czy może dopadł mnie pesel? Postanawiam przenieść się gdzieś na niebieską, najlepiej nieco niżej i na spokojnie unormować sytuację. Dzieci zostają na trasach czerwonych, bo im akurat taki freeride bardzo się podoba, a my z Darkiem zjeżdżamy na H3 i H31 – spokojną nartostradę do Angertal, choć mocno oblodzoną w dolnym odcinku. W międzyczasie na niebie zaczynają się pojawiać pierwsze, nieśmiałe przebłyski słońca.


    Wsiadamy więc w gondolkę Kaserebenbahn i postanawiamy objechać dzisiaj trasy po północnej stronie ośrodka, czyli Bad Hofgastein. Działały prawie wszystkie wyciągi – oprócz najwyższych krzesełek Hohe Scharte oraz orczyka Schlosshochalmlift. Przy dolnej stacji Kasererbahn - brokuł ze śniegu. Ot, sztuka ...

    Widok na drugą stronę ośrodka (Bad Gastein) i szczyt Stubnerkogel:

    Bardzo przypadła nam do gustu czerwona H32, biegnąca początkowo grzbietem wzniesienia, a potem dwiema szerokimi i nachylonymi przecinkami w lesie.


    W międzyczasie jakoś ogarnęłam jazdę w świeżym śniegu – może dlatego, że zdecydowanie poprawiła się widoczność. Na trasach sporo muld, ale miękkich i sypkich – jeździło się w sumie przyjemnie, a widoki – bajkowe!

    Dobre warunki na obydwu wariantach H5a wzdłuż krzesełek Weitmoser oraz na trasie H2, którą jeździliśmy pod koniec dnia.
    Weitmoser:

    H2:

    Ta trasa też nam się bardzo podobała, bo jest urozmaicona terenowo. Dzieci zjechały również trasami do doliny, do samego Bad Hofgastein, ale warunki na dolnych odcinkach ponoć nieciekawe – lód i topniejący śnieg, więc my sobie podarowaliśmy.
    Kolej linowa Pendelbahn Schlossalm:
    I autorka bloga:


    W lutym wszystkie wyciągi działają już do 16.00, choć pod koniec dnia panuje już lekki półmrok.

    Wciągamy się jedną z ostatnich gondolek Schlossalmbahn II i kończymy dzień dobrze po 16.30 ostatnim zjazdem nartostradą do Angertal przy znów pogarszającej się pogodzie i powrotem skibusem do domu - już przy wietrze i opadach śniegu. Dystans – 57,5 km wg endomondo, 31 km zjazdów wg Skiline.
    Pozdrawiam.
  16. tanova
    Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się chyba inaugurować sezonu narciarskiego tak wcześnie - no może w czasach zamierzchłego PRL-u, gdy były zimy, że hej! Ale w niedzielę tydzień temu w Szczecinie spadł śnieg, przyszedł mróz i trzymał, trzymał, aż ja nie wytrzymałam i we środę zapadła decyzja - jedziemy w góry! Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mam wolny weekend, a nawet weekend z małym marginesem.
    Tak więc dzisiaj rano wczesna pobudka, bo o 5.30, aby jeszcze przed południem zameldować się w Szklarskiej Porębie, a dokładniej - na Polanie Jakuszyckiej. Dojazd dobry, S3 ukończona, jezdnia czarna - nie to, co wczorajsza śnieżyca. W Jakuszycach dwa pierwsze parkingi pełne, ale udało się załapać na jedno z ostatnich miejsc na parkingu przy hotelu Biathlon, więc całkiem blisko na trasy. Ludzi naprawdę sporo, ale nie przeszkadza to tak bardzo, jak na trasach zjazdowych. Pogodowy mix - trochę chmur, trochę słońca. Temperatura od -3 do -5, więc idealnie. Późniejszym popołudniem całkiem się przetarło i poprawiła się widoczność. Zrobiło się bajkowo.
    Aktualnie wyratrakowanych jest ok. 40 km tras. Dzisiaj udało się zrobić pętlę do schroniska Orle przez Rozdroże pod Cichą Równią i Rozdroże pod Działem Izerskim, a na koniec dobiliśmy jeszcze przez Górny i Dolny Dukt. 18.5 km. 
    Kilka zdjęć z dzisiejszego dnia:
    Na Rozdrożu Pod Cichą Równią

    Schronisko Orle


    Schronisko Orle. W schronisku trochę zmian - bufet na piętrze nie działa, a jadalnie na górze zamieniono na sypialnie. Dzikie tłumy i kolejka do bufetu na parterze aż do wyjścia. Wybraliśmy własne kanapki.
    Na trasie Spacerowej:



    Na Górnym Dukcie:


    Z widokiem na Wysoki Kamień:



    I jeszcze jedna ciekawostka - pojawiła się nowa opcja w aplikacji Mapy.cz: wyratrakowane trasy biegowe zaznaczone są na bordowo.

  17. tanova
    Właśnie rozpoczęłam drugą część urlopu. Krótko przed wyjazdem zapadła decyzja - jedziemy do Austrii! Ryzyko pandemiczne chyba mniejsze niż wysłanie córki do szkoły za dziesięć dni, a o takim tripie marzyłam od dłuższego czasu.
    Będzie urlop w drodze. Dzisiaj pierwszy dzień i górska wędrówka pętlą szlaków w okolicach Linzu.
    Już na początku w zaplanowaną wycieczkę wkradł się element zaskoczenia. Mieliśmy rozpoczynać w najniższym punkcie, na parkingu Klammbrückl, niedaleko aktualnej kwatery, ale jeśli wpiszecie w nawigację "Parkplatz Klammbrückl", to pokieruje Was ... na Dolomitenstrasse, na inny parking, pod schronisko.
    Trochę dalej, sporo wyżej i płatna drogą - ponad 7 km gładkiego asfaltu, prawie 1000 m przewyższenia i cała masa agrafek. Pewnie niektórym szosowcom mocniej zabiją serca. My zostawiamy auto na parkingu i dalej już pieszo idziemy do absolutnie fantastycznie położonego schroniska.

    Na tarasie z widokiem na Spitzkofel 2718 m:

    Dalej wędrujemy doliną Laserz

    Poniżej po lewej widać Große Sandspitze - najwyższy szczyt Alp Gailtalskich 2770 m:

    Słońce wynurza się zza gór, będzie nam dogrzewać cały dzień

    W oddali widać pasaż Kerschbaumtörl, na który wkrótce będziemy się wspinać, a na pierwszym planie tablica upamiętniająca jednego z przewodników-pionierów turystyki górskiej:

    Wędrujemy w stronę schroniska Karlsbader Hütte:

    Za nim schowały się dwa urokliwe jeziorka - Laserzseen. Pięknie jak nad Morskim Okiem, ale na szczęście niewiele osób.


    Dalej czeka nas wspinaczka na przełęcz:

    Po drodze fantastyczne widoki na grupę Großvenedigera - to te ośnieżone trzytysięczniki na horyzoncie

    Droga na przełęcz szybko się kończy. Jesteśmy!

    Obok nas głową Szymona - Simonskopf 2687 m

    Dalej schodzimy w dolinę Kerschbaumtal i schronisko Kerschbaumeralm: 


    W schronisku - lokalne po  powitanie i obiadek z widokiem na kapliczkę 


    Schodzimy w dół doliną Kerschbaum wzdłuż potoku ...

    w stronę Klammbrückl - mostu nad głębokim na 33 m kanionem, wydrążonym przez potok w skale.

    A potem - najpierw malowniczą, a potem już tylko stromą ścieżką przez las do Dolomitenhütte, gdzie stoi nasze auto. Zbocze w słońcu, wiatru ani krztyny. Strasznie gorąco i pot zalewa twarz. Dzień kończymy na tarasie przy szklaneczce radlera. Za nami ponad 22 km szlaku i blisko 1500 m przewyższenia. Warto było!

  18. tanova

    Rowerem
    Wrześniowe słońce łagodnie prześwieca przez korony liści. Jeszcze jest zielono, jeszcze jest ciepło, ale już nie tak upalnie jak kilka tygodni temu. W Drawieńskim Parku Narodowym ostatni amatorzy spływów wodują się na Korytnicy i na Drawie, pustawo na polach biwakowych, pustawo w agroturystykach. To już końcówka sezonu.
    Wystarczy jednak skręcić rowerem w boczną drogę, z dala od kajakowych szlaków, i można delektować się piękną przyrodą na wyłączność. Zapraszam na wycieczkę w mniej znane zakątki DPN-u i okolic. Główną bohaterką będzie Płociczna - lewobrzeżny dopływ Drawy o długości ponad 50 km. Płociczna to rzeka mało znana, bo wyłączona z turystyki kajakowej. Dotrzeć tu można pieszo lub rowerem, bo i drogi asfaltowe omijają raczej te tereny. Czy warto? Oceńcie sami!
    Zanim dotrzemy nad Płociczną przecinamy jeszcze dwie rzeczki - Słopicę, która notabene płynie przy naszej działce, oraz Korytnicę.
    Słopica widziana z mostu na leśnej drodze między szosą z Niemieńska, a Sówką:

    Jedziemy polnymi drogami, mniej lub bardziej piaszczystymi, ale po opadach deszczu w ubiegłym tygodniu - jeszcze na tyle ubitymi, że są przejezdne. 

    W Sówce jakaś grupa już kończy spływ Korytnicą..
    Piękna ta Korytnica, szkoda, że w tym roku nie mogłam dołączyć do Darka na rodzinne kajaki na tym szlaku.

    Następnie gruntową drogą jedziemy w kierunku na Jelenie - małą wioskę zagubioną w lesie. Tu i ówdzie w środku lasu stoi samochód - niechybny znak, że zaczął się sezon grzybowy. Spotykamy naszych sąsiadów - w bagażniku wielka balia pełna podgrzybków! A my w sobotę tak skromnie - tylko trochę prawdziwków, maślaków i kozaków.
    Jelenie w pełnej krasie:

    Za kolejną osadą - Miradź - zaczynają się tereny DPN-u. Grzybiarzy już więc tutaj nie ma. Jest za to nasz cel podróży - Płociczna po raz pierwszy:

    Kilkaset metrów za mostkiem skręcamy z szutrówki w czerwony szlak pieszy im IV Dywizji Piechoty, wiodący z Człopy do Tuczna. W lesie jakieś resztki - chyba umocnień wojskowych.

    Szlak początkowo jest jeszcze przejezdny dla rowerów, potem - w okolicy Śmiałkowych Wzgórz - zmienia się w wąską i krętą ścieżynę biegnącą po zarośniętym terenie:

    Miejscami trzeba prowadzić rower, zwłaszcza że teren jest do tego mocno pagórkowaty. Jest za to więcej czasu na rozglądanie się dokoła i podziwianie widoków. 
    Jezioro Jamno, zwane również Gemel:

    Kolejny most na Płocicznej - można stąd wrócić niebieskim szlakiem do Miradza, albo - tak jak my - pojechać dalej czerwonym wzdłuż rzeki.


    Teraz szlak biegnie wałem, wzdłuż dawnego Kanału Sicieńskiego. Kanał - zbudowany dwieście lat temu - nawadniał okoliczne łąki. Teraz łąki zarósł las, wsie się wyludniły, a kanał - uszkodzony w II wojnie światowej całkiem wysechł.


    Jak widzicie - ten fragment wycieczki to całkowity offroad. Tutaj jeszcze jest przynajmniej niska roślinność, ale miejscami bywają pokrzywy. No, moje spodenki do kolan niezbyt dobrze się sprawdziły . 
    Resztki młyna w nieistniejącej osadzie Pustelnia:

    I miejsce przy węźle szlaków:

    Stąd można pojechać do Głuska żółtym szlakiem - ścieżką brzegiem jeziora Ostrowieckiego, albo leśnymi drogami przez osadę Ostrowite (szlaki czerwony, niebieski i czarny). My wybieramy tym razem drugi wariant i jedziemy pięknym, bukowym lasem:

    Po drodze odbijamy do ruin Starej Węgorni. Tutaj Płociczna nieoczekiwanie zmienia się ze spokojnej, nizinnej rzeczki w rwący potok:


    Chwila zadumy Darka przy starym cmentarzyku w osadzie Ostrowite:

    Terenowa Stacja DPN-u również w Ostrowitem:

    Chwila relaksu nad jeziorem Ostrowieckim:

    Przez Głusko, Sitnicę i Bogdankę wracamy asfaltem (różnej jakości) do siebie, na działkę. Po drodze jeszcze zaglądamy na Bogdankę. W widłach Korytnicy i Drawy:

    Mapka wycieczki:

     
  19. tanova
    Dlaczego Skopje na listopadowy weekend? Na narty trochę za mało czasu – dwa dni i 2000 km w drodze, żeby pojeździć dwa dni w niepewnej pogodzie, to jednak nie do końca nas przekonywało. Więc może gdzieś na południe, w stronę słońca? Uciec od depresyjnej pluchy i listopadowych wichur, naładować baterie, aby przetrwać do sezonu narciarskiego? Jakiś city break, a jeszcze lepiej city i outdoor? W listopadzie wybór kierunku wcale już nie jest taki prosty ze względu na kapryśną aurę, ale wpadła mi w oko oferta na lot z Berlina do Skopje i z powrotem. Termin pasował idealnie, ale Macedonia Północna? Miejsce takie dość nieoczywiste, lecz im bardziej wgrzebywałam się w internet – między innymi w relację @aklim czy blog polskiej pary, która pomieszkuje w Skopje - tym bardziej zaczynał mi się podobać ten pomysł.

    Wylądowaliśmy więc z moim mężem, Darkiem, w nocy z soboty na niedzielę, w strugach deszczu. Ale rano przywitało nas piękne słońce, a ładna i ciepła pogoda miała nam towarzyszyć praktycznie przez cały pobyt. Nasz hotelowy pokój miał widok na pomnik i na górę Vodno z oświetlonym w nocy krzyżem w oddali (krzyż akurat schowany za drzewem). Bardzo typowe dla Skopje, bo jak się okazało - pomników tutaj w cholerę, a góry otaczają miasto praktycznie ze wszystkich stron.


    Jakie jest Skopje? To miasto zupełnie niepodobne do innych. W 1963 roku trzęsienie ziemi zniszczyło większość historycznej zabudowy, więc dominują jugosławiańskie blokowiska z wielkiej płyty. Ale ostatnia dekada przyniosła bardzo kontrowersyjną architektoniczną rewolucję centrum miasta – projekt Skopje 2014, polegający na budowie wielkich gmaszysk w stylu neoklasycystycznym i całej masy monumentalnych pomników bohaterów narodowych w duchu macedońskiego nacjonalizmu, co jest ponoć solą w oku całkiem sporej tutejszej muzułmańskiej mniejszości albańskiej. Projekt – będący w zasadzie samowolą budowlaną ówczesnego prezydenta Macedonii – pochłonął absurdalnie olbrzymie publiczne pieniądze. Mówi się o kilkuset milionach euro, co – jak na finanse takiego małego i borykającego się z licznymi trudnościami ekonomicznymi kraiku – jest niewyobrażalnie wielką kwotą. A w tle korupcja i nadużycia na gigantyczną skalę.

    A jak to wygląda? Zobaczcie sami – pomniki „rosną” tutaj jak grzyby po deszczu, osiągając karykaturalne rozmiary i zagęszczenie. Na pierwszy ogień oczywiście Aleksander Macedoński na koniu, na gigantycznej paterze na Placu Macedonia oraz na kolumnie – ok. 200 metrów dalej



    A na dolnym piętrze tej kolumny – modelowa rodzina macedońska: ojciec, matka, dziecko i … dwa leżące lwy 🤣


    Tuż obok pomnik Cyryla i Metodego (na drugim planie), a także macedońskich matek – jedna w ciąży, a trzy tulą dzieciarnię.


    A gdzie tatusiowie? Czyżby oddawali się jakiejś szemranej grze hazardowej? 🤔


    Plac Macedonia i średniowieczny Kamienny Most na rzece Wardar, to centralne miejsca w stolicy. Obok mostu zbudowano Muzeum Archeologiczne – to ten gmach z grecką kolumnadą:


    Idziemy kawałek dalej, w stronę Porta Macedonia – wygląda na to, że Skopje pozazdrościło Paryżowi Łuku Triumfalnego.


    W bramie Łuku, jak również w kilku innych miejscach zauważamy cytaty Matki Teresy, która właśnie tutaj, w Skopje, się urodziła.


    Jej dom rodzinny już nie istnieje, ale w miejscu, gdzie stał, urządzono Memorial House Mother Theresa – miejsce pamięci z galerią fotografii i pamiątek po tej niezwykłej zakonnicy oraz przeszkloną, nastrojową kaplicę na górnym tarasie. Budynek z zewnątrz trochę przywodzi na myśl architekturę Hundertwassera:


    Wnętrze:

    Są też polskie akcenty – dokumenty z przyznania Matce Teresie doktoratu Honoris Causa Uniwersytetu Jagiellońskiego:


    W budynku dawnego dworca kolejowego, którego zegar zatrzymał się 26 lipca 1963 na godzinie 5.17, gdy zaczęło się trzęsienie ziemi, znajduje się Muzeum Miejskie z podobno dość ciekawą ekspozycją. Ale z uwagi na jakąś uroczystość w hallu muzeum, niestety nie było udostępnione tego dnia zwiedzającym:


    Postanawiamy więc wrócić na drugą stronę Wardaru, do historycznej dzielnicy albańskiej i zwiedzić fortecę Kale, górującą nad miastem. Po drodze takie widoczki:

    Rzuciła nam się w oczy duża liczba bezdomnych psów w centrum Skopje – szczególnie w okolicach Placu Macedonia . Zwierzaki przyjazne, ewidentnie szukające kontaktu z ludźmi, wiele z nich zaczipowanych. Nawet nie wyglądały na wygłodzone – mam nadzieję, że ludzie, a może okoliczne knajpki dokarmiają te biedne psiaki.
    Na placu kupiliśmy sobie od ulicznego sprzedawcy torebkę pysznych, pieczonych kasztanów i ruszyliśmy w stronę Kale:



    Z fortecy roztaczają się imponujące widoki na miasto i okoliczne góry, znad których właśnie zaczęły nadciągać czarne, burzowe chmury:


    Ha, a za jedną z baszt niespodzianka – robotnik i kołchoźnica! 🤣


    Gwałtowną, ale krótką nawałnicę przeczekaliśmy pod daszkiem, za to zaraz potem zostaliśmy wynagrodzeni wspaniałą tęczą:


    Twierdza Kale sąsiaduje z zabytkowym meczetem Mustafy Paszy – Darek idzie zwiedzać, a ja grzecznie czekam na zewnątrz – bo w rurkach, wydekoltowanej koszulce z krótkim rękawem i z gołą głową z pewnością zgorszyłabym pobożnych wyznawców Allaha.🙄


    Z meczetu, który notabene znajduje się niedaleko naszego hotelu, kilka razy dziennie rozlegają się przez głośniki zawodzące śpiewy muezzina, które odbijając się echem od gór, niosą się zwielokrotnione po całym mieście. Codziennie mamy taką pobudkę o 5.30. No cóż, jesteśmy na Bałkanach, więc jest multi-kulti. Taki klimat.

    A potem zagłębiamy się w labirynt uliczek klimatycznego Starego Bazaru. Knajpki i bary sąsiadują tu ze sklepikami różnej maści – na wystawach sporo sukien w bollywoodzkim stylu, jakieś rękodzieło i liczne pracownie jubilerskie. Jest sporo ciekawej srebrnej biżuterii, a że ten wyjazd sprezentowaliśmy sobie właśnie na srebrne wesele, to wracam z ładną pamiątką. Część budynków jest jednak opuszczonych i zaniedbanych.


    Po późniejszym obiedzie postanawiamy przejść się jeszcze na spacer bulwarami wzdłuż Wardaru.

    Vodno i dachy Skopje o zachodzie słońca:


    Mostu im. Goce Dełczewa (narodowy bohater macedoński) strzegą dwie pary gigantycznych lwów, a w oddali forteca Kale:


    Bulwary są trochę zaniedbane, ale za to na obu brzegach poprowadzono całkiem zacne ścieżki rowerowe



    A przy siedzibie macedońskiego rządu – pomnik wyzwolicieli. Robi wrażenie! 😲

    Wieczorem centrum Skopje jest rzęsiście oświetlone. I jakkolwiek nie da się ukryć, że te wszystkie gmachy i pomniki, to jeden wielki kicz i to bardzo kosztowny, to nadają one miastu niepowtarzalnego kolorytu, dla którego warto odwiedzić stolicę Macedonii Północnej.




    [cdn.]


  20. tanova
    To był świetny pomysł, aby zaplanować wyjazd na pełne siedem dni 👍. Wczorajsza sobota w regionie Snow Space Salzburg to była bowiem prawdziwa cremé de la cremé i najlepszy narciarsko dzień z całego tygodnia . Wspaniała, słoneczna pogoda, świetny śnieg i piękne trasy - czego narciarskie serce może pragnąć więcej ? Ale po kolei: Rano opuściliśmy apartament w Bad Hofgastein i po około trzech kwadransach jazdy autem dotarliśmy pod dolną stację kanapy Gernkogelbahn (czy też macie kulinarne skojarzenia z Germknödelbahn?) w Alpendorfie. Znaleźliśmy serwis i rental narciarski przy dolnej stacji gondoli, żeby ogarnąć córce sprzęt na ostatni dzień jazdy. Okazało się, że w Alpendorfie nie bawią się w wypożyczanie samych wiązań, więc wzięliśmy całą deskę snowboardową - nieco twardszą niż ta, którą Młoda miała do tej pory. Przynajmniej miała okazję popróbować jazdy na trochę bardziej wymagającym sprzęcie. Koszt - 25 euro/dzień. Nad doliną z początku jeszcze wisiały gdzie nie gdzie niskie obłoczki, co z góry fajnie wyglądało. Wciągnęliśmy się na Germkogla gondolką i niebieskimi krzesełkami. Widok szpeci trochę wieża przekaźnikowa i niebieskie pseudo-smerfy, ale co zrobić - staramy się patrzeć w nieco dalszą perspektywę i przemieścić w stronę Flachau.   Nie jest to trudne, bo kierunek transferu do Flachau i odwrotnie - z Flachau do Alpendorfu - są bardzo dobrze oznaczone na tablicach informacyjnych i na mapkach. Jakie wrażenie z ośrodka? Bardzo duże zagęszczenie nowoczesnych wyciągów o dużej przepustowości: długie gondole i krótsze, ale szybkie krzesła, nawet tam, gdzie spokojnie wystarczyłby mały orczyk (np. Hachaubahn - kto im wymyśla takie nazwy?). Szerokie trasy - i całe szczęście, bo ludzi naprawdę masa, szczególnie na tych łatwiejszych stokach. Ale kolejki przy wyciągach się nie tworzyły, a urozmaicenie i mnogość tras sprawiały, że całe towarzystwo jakoś się równomiernie rozkładało po całym ośrodku. Nie natknęłam się na żadne "wąskie gardło", gdzie tworzyłyby się zatory, nawet przy wagonie G-Link szło na bieżąco. Czarna trasa "Hexenschuss" (czyli strzał czarownicy albo ... atak lumbago Można go objechać niebieską trasą, albo ... diabelską drogą - wąską, stromą, o ostrych zakrętach. Może faktycznie na miotle byłoby sprawniej? Dalej było po prostu niebiańsko! Uśmiech od ucha do ucha nie schodził nam z twarzy, chyba nic dziwnego?       Widok na Wagrain z trasy nr 22: O ile infrastrukturę w Sportgastein określiłabym jako przemyślany minimalizm dla koneserów, tak tutaj jest to perfekcyjnie zorganizowany przemysł turystyczny, który zadowoli możliwie maksymalną liczbę narciarzy o zróżnicowanych umiejętnościach. A śnieg? Śnieg wczoraj to atłas i czysta poezja ! Żadnych lodowych kartofli, żadnych zasp. Mimo iż ośrodek jest niezbyt wysoko położony (650-1850 m npm.), to północna ekspozycja stoków sprawia, że trasy długo trzymają się w dobrym stanie. Jeździło się świetnie i lekko. Tylko sam dół trasy 36 w Alpendorfie pod koniec dnia puścił i przy temperaturach rzędu +10 stopni była tam miejscami walka o życie - zryta śnieżna breja, przetopy i muldy. Nie dotarliśmy do samego Flachau - z przyczyn czasowych - robiąc nawrotkę na gondoli Rote 8er  do Wagrain i trasie nr 12. Cóż - może zostanie na następny raz, jeśli będę ponownie w Ski Amadé. Gondolka w papuzich kolorach to Flying Mozart - trochę oldschoolowa: Trasa nr 17 - z powrotem do G-Link: Końcówkę dnia spędziliśmy na długich i fajnych trasach w Alpendorfie, z których czerwona 34 do Buchaubahn chyba najbardziej mi się spodobała.   Po zamknięciu wyciągów - pyszna pizza w pizzerii Alpina przy dolnej stacji gondolki i jedziemy na nocleg do Salzburga. Z lotniska w Salzburgu nasz syn miał mieć rano samolot do Londynu, ale niestety lot został odwołany z powodu wiatru. Przynajmniej tyle dobrze, że dało się przebukować na popołudniowy lot z Monachium.  Do Ski Amadé na pewno jeszcze kiedyś wrócimy - pozostała nam jeszcze do poznania cała wschodnia część regionu. Regionu, który urzekł nas swoją różnorodnością - tras, krajobrazów i ośrodków. Bardzo udany narciarsko tydzień - pomimo pogody "w kratkę". Pozdrawiam serdecznie, już z domu.  
  21. tanova

    Rowerem
    Albis - Labe - Elbe - Łaba. Na krótkim odcinku w Szwajcarii Czesko-Saksońskiej jest rzeką graniczną, ale ponad dwie trzecie jej długości (blisko 800 km) przypada na odcinek niemiecki. Po relacji z Czech zapraszam na drugą część bloga z Elberadweg - szlaku w granicach Republiki Federalnej Niemiec, a przynajmniej tej jego części, którą udało się nam przejechać w sierpniu tego roku.
    Niedziela, 21 sierpnia
    W niedzielę rano ciężkie chmury wisiały jeszcze nad doliną Łaby, ale przestało już padać. Wkrótce po wyjeździe z Dečina docieramy do granicy. Trochę się dziwimy, że opuszczamy terytorium ... Czechosłowacji :

    Jadąc po niemieckiej stronie mamy widok na Hřensko - bramę do najciekawszych szlaków Szwajcarii Czeskiej. Ciekawostka: Hřensko jest najniżej położoną miejscowością Czech - 115 m npm.

    Po niedawnych pożarach w obydwu parkach narodowych wznowiono już ruch promów na Łabie i otwarto szosę łączącą Hřensko z niemieckim Bad Schandau oraz część szlaków turystycznych. Do odwołania nieczynny jest szlak do Pravcickiej Bramy i wąwóz Kamienicy, gdzie pożar był najstraszniejszy.
    Znad rzeki nie widać szlaków pożogi - niestety okolica zmaga się również z plagą kornika-drukarza, który spustoszył świerkowe lasy i to już bardzo widać. 
    Pijemy pierwszą niemiecką kawę i podziwiamy panoramę Bad Schandau:

    Przełom Łaby - część niemiecka:

    Twierdza Königstein - podziwiamy z dołu:

    Z lewego brzegu przeprawiamy się promem na prawy, do uroczego Kurort Rathen, skąd zaczyna się szlak pieszy do skalnych baszt (Bastei), górujących nad Łabą:


    Sakwy zostawiamy w jednej z restauracji, rowery przypinamy na zewnątrz i ruszamy na wędrówkę. Widoki? Sami zobaczcie!





    A to już pobliska Pirna:


    Na wieczór zajeżdżamy do Drezna - okazuje się, że zarezerwowany przez booking apartament jest w bardzo alternatywnej dzielnicy Nordstadt - pełnej knajpek, klubów, graffiti itp. Ciekawa okolica i pełna życia, choć w nocy było nawet spokojnie.

  22. tanova
    Już od jakiegoś czasu chodził mi po głowie pomysł wybrania się na dłuższą trasę fitnessem po terenach przygranicznych. Ale najpierw były zamknięte granice, potem nie było czasu, albo pogoda nie taka. W końcu jednak przyszedł ten dzień i przekonałam Darka, abyśmy wybrali się na konkretną wycieczkę.
    Jednodniowy wypad do Meklemburgii odpada - ze względu na ograniczenia wjazdu, ale można przecież jeździć w Brandenburgii! Tak więc zaplanowaliśmy wyjazd transgraniczny - zachodniopomorsko-brandenburski, a dokładniej mówiąc fragment szlaku Odra-Nysa prowadzący Doliną Dolnej Odry. Nie była to nasza pierwsza wizyta w tych rejonach - bywamy tam co najmniej dwa razy w roku, nie licząc kilkudniowej wyprawy od Zgorzelca do Szczecina, zaliczonej trzy lata temu.
    Grunt to wcześnie wstać i mieć dość czasu w zapasie. O 5.40 radośnie obudziłam Darka stwierdzając, że kanapki na drogę gotowe i żeby się szykował . Szykował się i szykował - wyruszyliśmy o 6.40 .
    O tej porze w sobotę nie spodziewałam się dużego ruchu na ulicach Szczecina, ale jednak przejazd takimi rowerami przez miasto do komfortowych nie należał - światła, krawężniki, krzywa kostka, remonty dróg. Przy lekkich rowerach przeznaczonych na szosę dużo bardziej się to zauważa, niż przy turystycznych trekkingach. 
    Skierowaliśmy się w stronę Rosówka - najbardziej na północ wysuniętego przejścia granicznego z Brandenburgią.
    Na granicy:

    Było jeszcze wciąż dość wcześnie - około 9.00 i ruch samochodowy na szosie B2 nie był zbyt duży. Zdecydowaliśmy się dojechać nią do Gartz (Oder), gdzie można wjechać na szlak. Po drodze trochę górek, ładne widoczki i czereśnie przy drodze. Ale tak przy ruchliwym asfalcie, to chyba niezbyt smacznie i zdrowo - choć szpakom zupełnie to nie przeszkadzało! W oddali - panorama Gartz.

    Na starówce odszukaliśmy bankomat, żeby wybrać trochę euro w gotówce. Do tej pory zwykle omijaliśmy ją bokiem, jadąc promenadą nadodrzańską, a to całkiem ładne miasteczko.
    Ruina kościoła św. Szczepana, z aktualnie remontowaną wieżą:

    A potem odszukaliśmy ławeczkę nad Odrą, gdzie zainstalowaliśmy się na drugie śniadanie.

    Klasyk z Gartz - czyli fotka z pomnikiem na pamiątkę trzech zburzonych mostów przez Odrę. Teraz najbliższy most jest w Gryfinie-Mescherin albo w Krajniku-Schwedt.

    Kawałek za Gartz znów jedziemy szosą, bo szlak biegnący koroną wałów przeciwpowodziowych jest od dwóch lat w remoncie, a objazd prowadzi niezbyt wygodną drogą z płyt.
    Od wioski Friedrichstal wracamy na Oder-Neiße-Radweg, najpierw kawałeczek przez las, a potem już nad kanałem w Dolinie Dolnej Odry.

    Niestety cały czas dokucza bardzo mocny wiatr - południowo-zachodni - więc mamy centralnie "w mordę wind". Na wałach przeciwpowodziowych fatalnie - jedziemy 15 km/h, mam wrażenie że zaraz mnie zdmuchnie, a przecież bynajmniej nie jestem kobietą filigranowej budowy ! Proszę Darka, aby podjął się roli "wiatrołapa" i jakoś chowam za nim, wtedy jest nieco lżej.
    Zbliżamy się do Schwedt, przed którym trasa prowadzi malowniczym mostkiem nad śluzą w kanale Odry:



    Samo Schwedt - spory ośrodek przemysłowy z niewielką, ale ładną starówką - mijamy bokiem i dalej zmagamy się z wichrem, mając jako rekompensatę takie widoki:

    Chwila odpoczynku w Criewen. Tutaj mieści się centrum informacyjne Parku Narodowego Doliny Dolnej Odry oraz ciekawy pałac z ogrodem - warto zajrzeć. My jednak tym razem tylko przysiadamy na ławeczce obok drogowskazów:



    Kolejne miejsce to wioska Stolpe z górująca nad wioską wieżą obronną z XIII w.

    Czyż to nie jest idealna trasa na rowery szosowe?

    Jedziemy, jedziemy i dojeżdżamy do Hohensaaten, gdzie kilka łódek właśnie się śluzuje na kanale. Ale przez cały dzień nie widzieliśmy ani jednej barki na Odrze. Czyżby żegluga towarowa wciąż nie rozkręciła się po lockdownie?

    Tutaj po raz pierwszy rzucił nam się w oczy wyjątkowo wysoki stan rzeki. Prawdopodobnie fala kulminacyjna na Odrze, po ostatnich intensywnych opadach na południu Polski. właśnie dotarła na południowy skraj naszego województwa i przeciwległe tereny po niemieckiej stronie. W wielu miejscach jest dużo wody na terenach zalewowych na zewnątrz wałów.

    Jeszcze kilka kilometrów i już jesteśmy w Hohenwutzen. Jest 13.30 - pora na obiad. Proponuję, abyśmy zjedli w knajpce na Polenmarkcie w Osinowie Dolnym, ale Darek stwierdza, że ogórkową czy pierogi to on ma w domu i że chce prawdziwego Bratwursta . No cóż, w takim razie idziemy do Gasthofu w Hohenwutzen - Darek dostaje swojego bratwursta i piwo, a ja stek drobiowy z grilla i niemieckiego radlera, w przyjemnym ogródku, prawie przy rzece:

    Na Polenmarkt jedziemy i tak - uzupełnić picie na powrotną drogę, bo pusto w bidonach.
    Darek na moście granicznym:

    Odra-Oder. Potężna rzeka, która wreszcie znów łączy, a nie dzieli ...

    W Osinowie, na targowisku Polenmarkt, po tygodniach zastoju koronawirusowego, znów tętni życie:

    A my w tył zwrot i wreszcie z wiatrem.
    Niemiecki brzeg i polski brzeg:

    W powrotnej drodze wybieramy wariant przy wieży widokowej, czyli bliżej rzeki. Niektóre drzewa stoją całkiem w wodzie.

    Ale wysoki stan Odry jeszcze bardziej widoczny jest z góry, z wieży:

    Na kolejnym zdjęciu widać po koronie drzewa, jak mocno wiało! Niestety wiatr przyniósł też chmury frontowe i gdy byliśmy na wieży - zaczęło kropić. Na szczęście póki co - przelotnie i wkrótce przestało.

    Owieczki pod Friedrichsthal:

    W samej wiosce pstrykam taką oto aktualną dekorację - ma ktoś fantazję!

    Dalej pedałujemy do Gartz i odbijamy w kierunku granicznej wioski Staffelde, a następnie na polski Szlak Bielika.
    Na granicy po raz drugi:

    Namówiłam jeszcze Darka, żeby skręcić przed Pargowem (ostatnia polska miejscowość na zachodnim brzegu Odry) w lewo, wzdłuż granicy, kawałeczek na górkę z widokiem na Odrę. Mimo, że droga gruntowa, to dało się podjechać szoszówkami. Ładnie, bardzo ładnie!

    W wiacie w Pargowie robimy ostatni popas na kanapki. Chmury jednak coraz bardziej gęstnieją - nie ma co się rozsiadać, trzeba jechać, szczególnie, że już prawie 19.00. Jedziemy kiepskim asfaltem do Kamieńca, a potem superancką DDR-ką do Kołbaskowa, wśród dojrzałego zboża - chyba wkrótce żniwa!

    Żeby nie wracać przez Szczecin, wybieramy trasę na zachód od miasta - przez Smolęcin i Karwowo. Kilka podjazdów na wzgórzach stobniańskich - w gratisie.
    Malownicze ruiny kościoła w Karwowie:

    Zaraz za wioską niestety znów zaczyna padać i deszcz towarzyszy nam - mocniejszy czy słabszy - prawie całą drogę do domu. Kolejna rowerowa inwestycja w gminie Kołbaskowo, czyli DDR-ka Karwowo-Warnik:

    Dalej już było tak paskudnie, że nie robiłam zdjęć. Największą ulewę przeczekaliśmy na przystanku w Dołujach - podjechał autobus do Szczecina, ale nie, nie złamaliśmy się!
    W siąpiącej mżawce dzielnie popedałowaliśmy w stronę Dobrej Szczecińskiej .
    W domu byliśmy o 21.15 - jeszcze po widoku, zgodnie z planem. To była długa trasa - przy niezbyt sprzyjającej pogodzie, ale przejechana w całkiem dobrej formie, choć niezbyt szybkim tempie.
    No to pierwszą "dwusetkę" mam za sobą.

  23. tanova
    Wczesną pobudka w niedzielę i już parę minut po ósmej ruszamy rowerami spakowani z sakwami.
    Drawa po sobotnich opadach ma kolor kawy z mlekiem, jesteśmy też pod wrażeniem, jak potężną rzeką zrobiła się na przestrzeni ok. 50 km.
    Poranne widoczki z przedmieści Lienzu:


    Trafiłamy też na cmentarz kozacki w dzielnicy Peggetz i tablicę upamiętniającą tragedię Kozaków z Lienzu (masowe samobójstwa i brutalną deportację do ZSRR).

    Na moście w Nikolsdorfie opuszczmy Tyrol Wschodni i wjeżdżamy do Karyntii.



    Chwilę zatrzymujemy się w Oberdrauburgu, aby odpocząć na historycznej starówce przed długim podjazdem.

    Przed nami Gailbergsattel - 6,5 kilometra wspinaczki na 982 m npm, aby przedostać się przez przełęcz z Doliny Drawy do doliny Gail. Ruch jest średni, sporo motocyklistów w słoneczną niedzielę, ale na szczęście nie jest upalnie, a droga jest szeroka i co jakiś czas można złapać oddech w zatoczkach. Z pełnym obciążeniem z sakwami jest to wyzwanie, ale dałam radę.
    Na górze zasłużony odpoczynek przy pysznym, jeszcze ciepłym apfelstrudlu:




    Teraz już tylko długi zjazd z górki do Kötschach-Mauthen. Na tutejszym kempingu zaopatrujemy się w kartę turystyczną Kärnten Card , dzięki której będziemy korzystać ze zniżek i gratisów przy różnych, czekających nas atrakcjach.
    Teraz będziemy jechać szlakiem R3 (Karnischer Radweg), wzdłuż Gail.
    Most na rzece Gail:

    I ciekawe miejsce tuż za Mauthen, gdzie do Gail wpływa potok o zupełnie innej barwie wody. Zrobiło się tak ... patriotycznie 😉

    Po lewej stronie mamy Reißkofel (2371 m), a wokół szeroką dolinę.



    Mijamy karynckie wioski, czasem coś nas zadziwi. Na przykład taka rzeźba w ogródku - robi wrażenie!

    Gonią nas niestety czarne chmury. Po prawej rozpoznaję Tropölach i ośrodek narciarski Nassfeld-Hermagor.

    Przed deszczem chronimy się w barze dla rowerzystów, ale jest już późne popołudnie, a pogoda wcale nie chce się poprawiać.

    Kończymy po 76 km w sympatycznym pensjonacie w Watschig - to mała wioska kilka km od Hermagor. 

    Padało całą noc i prognozy nie są na dziś zbyt optymistyczne. Zobaczymy, czy uda się dzisiaj jednak gdzieś ruszyć. Pozdrawiam.
  24. tanova
    Urlop, urlop – i już po urlopie!
    W Villach, gdzie dotarliśmy w ubiegły wtorek i zostaliśmy na trzy noclegi, był słabszy internet i nie ładowały się zdjęcia, więc niestety nie dało rady kontynuować bloga na bieżąco.
    Zapraszam więc na wpis retrospekcyjny – przynajmniej wszystko będzie w jednym miejscu.
    Dla porządku: piątek, sobota, niedziela, poniedziałek. 
    Wtorek: Doliną Gail - z Hermagoru przez Arnoldstein do Villach
    Rano, po pysznym śniadaniu, opuszczamy gościnny pensjonat w Watschig, prowadzony przez rodzinę sympatycznych Węgrów. Może wrócimy tu kiedyś zimą, aby pojeździć w Nassfeld?
    Przejeżdżamy jeszcze raz przez Hermagor, kierując się w stronę jeziora Presseger See. Wschodni i zachodni brzeg porastają trzcinowiska, które są siedliskiem ptactwa. Wygląda trochę jak w rezerwacie Świdwie, niedaleko którego mieszkam – ale tylko trochę. Ech, szkoda, że na Pomorzu brak takich wspaniałych gór, które piętrzą się po obu stronach doliny Gail!

    Brzeg południowy jeziora to piesza ścieżka, nieco wyniesiona nad linię brzegową, a przez to bardzo widokowa. Prowadzimy rowery i podziwiamy krajobraz


    Do is schön – tu jest pięknie! 

    Rzeka Gail po ostatnich opadach przybrała brunatny kolor i płynie szerokim korytem, nie przypominając górskiego potoku z poprzedniego dnia:

    Na szlaku zdarzają się i takie niespodzianki :

    Mijamy uroczą wioskę Vorderberg, gdzie zatrzymujemy się na radlerka w tamtejszym Gasthofie. Pogoda cudowna – ciepło, ale nie upalnie, świeci słoneczko i piękne krajobrazy dookoła.



    Z błogostanu w dolinie Gail wytrąca nas następny odcinek – do Arnoldstein. W miarę płaską ścieżkę rowerową zamieniamy na podjazd mniej lub bardziej ruchliwymi drogami.
    W Arnoldstein robimy zakupy na lunch i na chwilkę zatrzymujemy się na moście, nieco zdziwieni górniczymi tradycjami miasteczka. Mianowicie kiedyś istniała tutaj duża huta ołowiu.

    Teraz powyżej miejscowości mieści się niewielki ośrodek narciarski Dreiländerecke, a wyciąg krzesełkowy jest czynny również latem. Aby się tam dostać, trzeba pokonać podjazd – morderczo stromy w początkowym odcinku. To jedyne miejsce, gdzie musiałam zsiadać z roweru i pchać go razem z sakwami pod górę , mając nadzieję, że widoki na górze będą warte tego trudu.
    Przypinamy rowery w stojaku przy budynku kas, a sakwy zostawiamy na przechowanie u wyciągowego. Trochę archaiczną trzyosobową kanapą wciągamy się na górę. Jest ciepło, słonecznie, więc przyjemnie się nieśpiesznie jedzie podziwiając widoki. Ale pewnie w mroźne, zimowe dni można przymarznąć do krzesełka w czasie takiej długiej jazdy.

    Narciarskie wrażenia z tego ośrodka opisywał nie dalej jak pół roku temu @marboru. A jak jest w lecie? Też pięknie! Z górnej stacji krzesełka podchodzimy kilka kroków na polanę.

    Lunch w takiej scenerii to sama przyjemność – za nami słoweńskie Alpy Julijskie …

    Przed nami austriackie Alpy Gailtalskie i dolina Gail, którą przemierzyliśmy rowerem a na zachodzie – na granicy austriacko-włoskiej – Alpy Karnickie.

    Na wschodzie zaś widok na Villach i Kotlina Klagenfurcka z karynckimi jeziorami.

    Do trójstyku granic w zimie można podjechać na nartach – orczykiem i trasą, w lecie to niespełna półgodzinny spacerek.

    Po drodze ekspozycje ukazujące, jak granica wyglądała w czasach przed Schengen i przed przystąpieniem Austrii do Unii. Obecnie, gdy znów wisi nad nami widmo zamknięcia granic, a Słowenia poniekąd znów się zamyka, ta ekspozycja napełnia nas trochę smutkiem. Granica ze Słowenią zagrodzona jest kolczastym drutem, tylko przy samym trójstyku – tam skąd odchodzą piesze i rowerowe szlaki do Kranjskiej Gory – jest swobodne przejście.




    Chwila odpoczynku przy drewnianym „grzybku” upamiętniającym trójstyk również trzech największych grup językowych Europy – słowiańskiej, germańskiej i romańskiej.

    Trzeba jednak pilnować czasu i zjechać w dół przed siedemnastą, żeby odebrać bagaże z dolnej stacji. Dalej – do Villach – jedziemy fragmentem długodystansowego szlaku Alpe-Adria-Radweg, prowadzącego z Salzburga do Triestu. Kto wie, może kiedyś zrobimy całość?
    Znajdujemy nocleg blisko centrum, na tyle wygodny, że postanawiamy zatrzymać się na dwa kolejne i w następne dni pojeździć po okolicy „na lekko”, bez sakw. Dzień kończymy spacerem po starówce i kolacją we włoskiej knajpce o skądinąd również trochę narciarskiej nazwie „La Gondola” .
    Wieczorne impresje z Villach:
     

    [cdn.]
  25. tanova

    wędrówki piesze
    Wolna niedziela i wreszcie jakieś nieco bardziej przyjazne prognozy – dokąd by się tu wybrać? Na narty? – można zapomnieć. Na rower? – za zimno na dłuższe wycieczki. Nad morze? – za krótki dzień. To może piesza wędrówka gdzieś bliżej, gdzieś, gdzie nas dawno nie było? Padło na Puszczę Bukową, czyli Park Krajobrazowy na Wzgórzach Bukowych, na południowy wschód od Szczecina. To spory kompleks leśny, będący dość popularnym obszarem rekreacyjnym dla prawobrzeżnej części miasta.
    Około 10 rano zostawiamy auto na parkingu przy Jeziorze Szmaragdowym – powstałym w wyrobisku dawnej, średniowiecznej kopalni kredy, w szczecińskiej dzielnicy Zdroje. My – my czyli Monika (moja sąsiadka), Darek i ja. Na parkingu jeszcze pustawo, ledwie kilka samochodów, mimo iż godzina nie jest już wczesna. Temperatura – 0 stopni, po mroźnej nocy. Kaczki na podmarzniętej tafli jeziora – nieco apatyczne, chyba im zimno. Niedaleko grupa morsów żwawo przebiera się po kąpieli, świecąc gołymi, wypiętymi częściami ciała . Brr!
     
    Ruszamy na niebieski szlak, ostro wspinający się na klif nad jeziorem, a dalej prowadzący na południe, aż do Lipian. Naszym celem jest jednak pobliski Bukowiec – najwyższe z Wzniesień Bukowych – mierzący 149 m npm.



    Maszerujemy przez zimową buczynę rezerwatu Bukowe-Zdroje, a z każdym metrem lekko wznoszącej się ścieżki, robi się coraz bardziej biało. Miejscami jest dość ślisko – nawet raz ląduję na czterech literach, ale przynajmniej błoto zamarzło. Na południe od autostrady „Berlinki” jest prawie całkiem pusto – z rzadka mijamy biegaczy czy spacerowiczów.


    Monika i ja 

    Skrzyżowania szlaków i inne charakterystyczne miejsca oryginalnie opisano kamiennymi znakami. Kamieni jest zresztą sporo – głazy narzutowe i ruiny przedwojennych budowli to częsty element tutejszego krajobrazu.
    Docieramy do Drogi Kołowskiej (asfaltowa szosa wijąca się grzbietem wzniesień, popularna latem wśród szczecińskich kolarzy). Teraz na asfalcie jest szklanka, czym zdają się nie przejmować mijający nas kierowcy.
    Z Przełęczy Trzech Braci odchodzi szlak w kierunku kulminacji Bukowca. Nazwa przełęczy pochodzi ponoć od trzech wielkich głazów granicznych – posiadłości Szczecina, klasztoru cystersów w Kołbaczu i dóbr rodziny von Palenów z Chlebowa. Miejscowa legenda głosi jednak, że kiedyś napadali tutaj na podróżnych trzej bracia rozbójnicy. Pewnego dnia rzucili się oni na przechodzącego tędy ślepego harfiarza z urodziwą córką. Ślepca zabili, a następnie pomordowali się wzajemnie w kłótni o względy pięknej dziewczyny. Córka harfiarza pochowała zbójów pod trzema głazami, z których wyrosły trzy wzgórza – Bukowiec, Klasztorne i Kopytnik, a sama po takich strasznych przeżyciach zamieniła się w dąb.
    Z dala widać stalową dostrzegalnię przeciwpożarową na Bukowcu. Szkoda, że nie ma tutaj ogólnodostępnej wieży widokowej, ponad koronami drzew, bo pewnie panorama na okolicę byłaby super.

    Z Bukowca schodzimy czarnym szlakiem niecały kilometr, ostatni fragment dość stromym zejściem do krzyżówki z czerwonym szlakiem. Dalej za czerwonymi znakami, głęboką doliną Zielawy. Obok nas porośnięte buczyną i zaśnieżone zbocza – czujemy się prawie jak gdzieś w Beskidach.


    Zamarznięte rozlewisko Zielawy:

    Niżej śnieg znika, a szlak robi się błotnisty. Docieramy do Drogi Chojnowskiej – starego brukowanego traktu.

    „Wodospad” na Zielawie:

    Znów przekraczamy autostradę – im bliżej Jeziora Szmaragdowego, tym więcej ludzi. Przewędrowaliśmy już 10 km – zgłodnieliśmy, więc czas na piknik. Kanapki i herbata z termosu smakują wyśmienicie.
    Wracamy nad Szmaragdowe, zaglądając jeszcze w kilka ciekawych miejsc.
    Odrestaurowany zajazd Szmaragd, który będzie niebawem pełnił funkcję schroniska młodzieżowego:

    Hmm, gdzie ten pies?

    Ruiny pałacu Toepffera – szczecińskiego przedsiębiorcy, właściciela dużej cementowni „Stern”. Piękny, dziewiętnastowieczny pałac z ogrodem przetrwał drugą wojnę światową, ale jak niestety wiele historycznych budowli, został w latach 50-tych bezmyślnie rozebrany na cegłę, wywiezioną gdzieś, pewnie na odbudowę Warszawy…


    Ostatnie spojrzenia na Jezioro Szmaragdowe - w promieniach popołudniowego słońca.


    Spacerowiczów po południu przybywa – nie chcąc mieszać się ze skupiskami ludzi, decydujemy się na powrót do auta. Z trudem wyjeżdżamy z przepełnionego parkingu i zastawionej samochodami ulicy Kopalnianej. Za nami solidny, trzynastokilometrowy spacer, dający dużo pozytywnej energii na kolejny tydzień zdalnej pracy .

     
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...