Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie, wspomnienia

  • wpisów
    86
  • komentarzy
    70
  • wyświetleń
    13 251

Indie 1976_cd15


Zagronie

587 wyświetleń

 

Post 16

 Znów Dehli

Trzydziestego sierpnia

Odjeżdżamy z gór do Chandigarth. Wszędzie, w dolinie rzeki Beas,  trwa zbiór jabłek. W dzień słoneczny przełom Beas między Kulu i Mandi nie robi na mnie takiego wrażenia, jak poprzednio. Przyzwyczaiłem się też do jazdy po tych eksponowanych, wykutych  w skale półkach. Za dużo już jeździliśmy w ekspozycji, i jak to się mówi - nad przepaściami - i moje odczucie strachu się stępiło.

W Mandi zostają  Janusz z Elzbietą. Zamierzają już wrócić do kraju. Czeka ich praca na uczelni. Mijamy Bilaspur i  docieramy do  Chandigarth. Na stacji kolejowej bierzemy kąpiel. Można spać w wagonie na bocznicy. Rano będziemy pociągiem w Dehli.

31.08

Znów więc jesteśmy w Dehli. Tym razem przyjechaliśmy do innego dworca - Old Dehli Station. Czyli Stacja Stare Deli. Jedziemy do dzielnicy Karol Bagh, ulica Link Road. Ma tam być Youth Hosstel(Hotel Młodzieżowy, dla młodzieży). Nieważne, dla kogo,  byle tani. Po drodze małe śniadanko, kupujemy ze stoiska barowego placuszki smażone na oleju, herbata.

Oczywiście z mlekiem. To Indiach standard wprowadzony przez wyspiarzy. Zresztą świetny wynalazek. W tym klimacie gorąca herbata powoduje wystąpienie potu na ciele, który przyjemnie chłodzi przez pewien czas ciało. Miłe uczucie po wypiciu nieco więcej, niż pół szklaneczki, mniejszej niż nasza. Taka  ilość w szklance była standardem. Tyle wszyscy sprzedający nalewali. Mleko bawolic i cukier to zastrzyk energii, tak potrzebny, aby jakoś się ruszać w tym upale.

Hosstel  jest przyjemny w tym sensie, że jest otoczony grubym wysokim murem. Jego wyposażenie było skromne, ale dobrze dobrane. Składają się na nie dwa  stare namioty i kilka łóżek z plecionki. Gospodarzem jest  stary Hindus. Ale jest czysto. Rosną tu drzewa pokryte kwiatkami. W prysznicach jest woda. Całkiem fajnie. Była to chyba posiadłość bogatego Hindusa. Może ze sto lat temu. Został tylko mur i dwie wejściowe bramy.

Na poczcie „na poste restante” nic na mnie nie czeka. Brudas i Andrzej dostali listy. W ambasadzie irańskiej informacja, że wizy dostaniemy za dwa tygodnie. I że możliwy jest przejazd z  Qwetty do Zahacktanu? Ominiemy w ten sposób Afganistan wracając do Polski. Pojedziemy przez południe Iranu. Iran mi jest znany z  przed czterech lat.

Skąd tani pomysł? Ano wpadł mi do głowy, przed wyjazdem w góry, aby nie wracać do Polski tą samą drogą, przez ZSRR. Pojedziemy  z Afganistanu do Iranu. Przekroczymy granicę na południu tego ostatniego i przejedziemy tamtędy, bo podobno jest tam jakaś droga w kierunku Shiraz(Sziraz`u). Dalej już znam teren, bo byłem w Szirazie.

Jesteśmy we trójkę - Rysiek, Andrzej i  ja.  Oszacowałem przed wyjazdem, że nie będzie mnie w pracy ponad dwa miesiące. Poprosiłem, obok należnego mi urlopu, o bezpłatny. Mam czas nie muszę wracać do kraju. Liczyłem na więcej w górach i na dłuższy pobyt. Ale jest, jak jest! Mam swoje pięć minut. Jestem w Indiach.  Nie można tego zmarnować.

Jest szansa nieco poznać ten olbrzymi kraj.  Spotkani rodacy wspomnieli o możliwości nabycia kolejowego biletu okrężnego. Jego cena mieści się w moich możliwościach.  Przy tych tu odległościach, jedynie pociąg daje takie szanse.  Pojedziemy zwiedzać indyjskie zabytki.  Nieco o nich wiem, choćby z niezliczonych prospektów. Coś poczytałem w domu o historii Indii oraz sztuce.

Elżbieta z Januszem wracają już do kraju. Jak się potem okazało, pierwszym ich przystankiem, po rozstaniu w Mandi, była Daramsala. Leżąca na przedgórzu Himalajów. Znana na świecie z pobytu Dalaj Lamy. Ze swoimi najbliższymi współpracownikami znalazł on tu gościnę u Hindusów, po zajęciu Tybetu przez chińskie wojska.

Kierujemy się we trójkę na południe Indii. Korzystając z wcześniejszych informacji naszych rodaków załatwiamy dzisiaj w dyrekcji kolei północnych, mieszczącej się w Boroda House, rezerwację na jutro wieczór do Madrasu i bilet okrężny. Otrzymamy na ten bilet zniżkę. Indie popierają turystykę. Niech więc taki obcokrajowiec, jak ja, zobaczy kraj i pozna nieco ludzi. A nóż jeszcze potem przyjedzie, poleci innym…

Wieczorem, na pożyczonym prymusie za dwie rupie, gotujemy zupę i herbatę. Do tego konserwa z sałatką i gruszki na deser. Apetyt mam ciągle duży. Odrabiam górskie zaległości. W nocy gryzą trochę komary. Jest gorąco. Nie ma niestety wiatru, bo mury nas osłaniają.

1.09

Czekamy do południa w ambasadzie irańskiej. Wreszcie dowiadujemy się, że wizy możemy otrzymać w ciągu dwóch dni. Mogli nam to wczoraj powiedzieć. Na dwa dni zabiorą nam więc paszporty do ich wbicia. Załatwimy to sobie przyjeździe z południa Indii.

Wracam z Andrzejem z ambasady na camping(hosstel) autobusem. Nie za bardzo śledziłem jego trasę i w rezultacie wywozi mnie i Andrzeja na obrzeże miasta. Nie ma żadnego punktu odniesienia, aby się zorientować według planu miasta, gdzie jesteśmy? Dajemy sobie radę i o wpół do piątej znów jesteśmy w  Boroda House.

Jest pismo upoważniające do wykupienia na stacji New Dehli biletu okrężnego.  Najbliżej mamy do Old Dehli, bo tu przyjechaliśmy z Chandigarth.  Biletu tu nam nie sprzedadzą, ponieważ na bilecie jest  New Dehli, a tu jest Old Dehli. Jadę  rikszą trójkołowcem do New Dehli. Cholerna biurokracja. Nauczyli ich tego wszystkiego Anglicy!

To nie było takie proste, aby wykupić taki bilet. Pierwsze wrażenie, gdy weszliśmy wczoraj do Boroda House, to ogromna wysoka sala z cienkimi  kolumnami podpierającymi sufit. Między nimi, biurko przy biurku. Ile było tych biurek w tej sali. Nie liczyłem, na oko pod  setkę? Na każdym z nich stosy dokumentów sięgające miejscami, tak mi się wydawało, do półtora metra ponad biurko. To były bardzo stare dokumenty. Niektóre z tych papierzysk wyglądały tak, jakby ich od dziesiątków lat nikt nie ruszał. Pożółkłe i zakurzone. Wszyscy tu ciężko pracowali.

Pytamy przy najbliższym biurku o taki bilet do zwiedzania. Siedzący przy nim wskazuje nam  miejsce, gdzie się to załatwia. Aha! Nie u niego, tylko tam. Tak - to tu, ale należy najpierw podać, jaką trasą chcemy jechać. Wyciągam szybko mapę i piszę szybko trasę na kartce .

Jedziemy na zwiedzanie. Wiem dość dokładnie, gdzie są jakieś ciekawe zabytki. Więc piszę szybko: Dehli-Madras-Madurai-Goa-Bombay-Janhsi-Dehli. Wspólnymi siłami, jeżdżąc palcem po mapie, ustalamy z urzędnikiem ostateczną trasę. Potem się okazało, że to jest  około 7500 km.

Jeszcze musi być zgoda człowieka, pod  którego pieczą zapewnie jest cała ta sala. Siedzi w pokoju za wahadłowymi drzwiami. Wyłuszczamy od nowa sprawę i otrzymujemy na to zgodę, ale odpowiedni dokument do wykupienia biletu będzie dopiero jutro.  

02.09

Jest środa.  Dzisiaj o dziewiętnastej trzydzieści wyjedziemy do Madrasu. W piątek rano, o jedenastej trzydzieści, będziemy na miejscu. Niecałe dwie doby. Mamy do przejechania 2188 kilometrów i dojechanie do jedenastego równoleżnika. Czyli czeka nas już prawdziwy tropik.

Współpasażerów przedziału mamy miłych. Noc była dość przyjemna. Mam dobre miejsce na dole. Nad głową mam jeszcze dwóch śpiących. Po drugiej stronie otwartego przedziału też leży trójka. Środkowe  leżysko(ława), z drewnianych szczebelków, między ławą na dole i tą u góry pod sufitem wagonu, jest składane. Składa się go w czasie dnia i trójka pasażerów siedzi zgodnie na dole. Ich pościel leży na górnej ławie.

Hindus pasażer pościel sobie przynosi.  Podróżny wybierając się w dłuższą drogę takim wagonem miał ze sobą pakunek, zwierający materacyk, poduszeczkę. Może coś do przykrycia. Dokładnie nie wiem. Nie sprawdzałem tego szczegółowo. Widziało się tylko takich podróżnych, z dużym tobołkiem na głowie, wsiadających do wagonu. Może to pożyczał, a może miał swoje.

My mieliśmy materace plażowe i śpiwory. Z tym, że się leżało na śpiworze. Miałem specjalnie uszyty niby śpiwór z takiej cienkiej  popeliny, jak na prześcieradła. Służył mi za jedyną pościel (i izolację!) także w hotelach. Gdzie „pościelą” było ceratowe łóżko - leżanka, na którym spała połowa ludności Indii.

Leżę sobie więc wygodnie na śpiworze puchowym, jeszcze robionym na wyprawę w Hindukusz. Od małego okna, zabezpieczonym poprzecznymi prętami, wieje przyjemny wiatr. Pod sufitem przedziału kręcą się sporych rozmiarów cztery wentylatory. W przejściu, wzdłuż przedziałów, też się leży, ale tylko na parterze.

Jedziemy na południe. Krajobraz lekko pofalowany. Wszystko porośnięte gęsto, nieznaną mi roślinnością o dużych liściach. Dużo wszędzie wody. Przekraczamy rzeki niosące czerwono-brunatną wodę. To okres monsunu i są wezbrane. W rozlewiskach leżą stadka bawołów błotnych. Zwierząt nie widać w brunatnej wodzie. Że coś tam jest, można poznać po sterczących tuż nad wodą - dwóch dziurkach od nozdrzy,  oczach i rogach.

Co kilka godzin pociąg staje na dłuższy, kilkunastominutowy postój. Pasażerowie wylegają na perony. Wszędzie na peronach można tu kupić herbatę. Nie piszę, że z mlekiem, bo to oczywiste. Zjeść sobie banana,  puti z sosem. Można też oczywiście zamówić sobie obiad w wagonie. Roznoszą takie zestawy załadowane na stacji. Tylko, że  jest to za droga, przynajmniej dla mnie, forma wyżywienia.

Nasz bilet okrężny opiewa na trasę 7500 kilometrów i kosztuje 196,60 Rs(rupii). Czyli prawie 23 dolary. Koniecznym uzupełnieniem jest miejscówka za pięć rupii, na miejsce do spania. Miejscówka jest ważna na daną trasę. Jedziemy do Madrasu, więc mamy miejscówkę tylko do tego miasta. Gdybyśmy przerwali podróż w środku trasy, to tracimy miejscówkę. I należy kupić nową. Bilet jest dalej ważny.

Zgadałem się z Hindusem z przedziału, wyglądającym na pracownika jakiejś instytucji. Jedzie na delegację do Madrasu. Po informacji z jakiego kraju jesteśmy - mówi, że miał do czynienia z Polakami. Z wykształcenia inżynier. Kupowali duże transformatory w fabryce w Łodzi. Z zawodu jest elektrykiem. Ja też nim jestem. I znam ten zakład, bo projektowaliśmy na ich urządzeniach.

Mamy wspólny temat. Zarabia  sześćdziesiąt dolarów na miesiąc. Ja średnio staram się tu jakoś wyżyć za trzy dolary dziennie. Wożę ze sobą znany podręcznik języka angielskiego Candlin`a. Przygotowuję sobie w myśli pytania, bo to jest łatwiejsza dla mnie forma rozmowy, przy bardziej wyszukanym dialogu.

Gorąco i jestem spocony po nocy.  Dobrze byłoby wziąć prysznic. W wagonie jest duży, kucany ustęp. Obok  dziury w posadce mały kranik do spłukiwania,  może też do podmycia sobie czegoś bardziej intymnego. Wody do dyspozycji jest dużo, bo co większa stacja i dłuższy postój to rozciągają po peronie węże i leją do zbiorników w wagonach.

Ukradkiem zwijam ręcznik, który mam przy sobie, do środka wkładam mydełko i udaję się dyskretnie do "łazienki"  pod prysznic. Nie jest już wcześnie rano i  pasażerowie nie mają gwałtownej potrzeby zrobienia sobie natychmiast siusiu. Więc powinienem mieć chwilę spokoju w środku, bez walenia w drzwi.

Rozebranie się do rosołu w „łazience” nie jest skomplikowane i czasochłonne, bo mam  na sobie mam tylko luźne spodnie  z popeliny i koszulkę bawełnianą. Majtek nie noszę, bo byłoby mi za gorąco i  zaparzyły by mi się moje klejnoty. A tak ciąg powietrza w górę w nogawkach je chłodzi i suszy. Kąpiel wymaga ode mnie  nieco gimnastyki.  Kran z wodą jest dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Ale co to za ulga!  Czuję się jak nowo narodzony.

Niebo jest już lekko zachmurzone i temperatura nieco opadła. Przed południem zaczyna mocno lać i pociąg jedzie w silnym deszczu monsunowym. Dowiedzieliśmy się z prospektu,  że najlepszy okres do zwiedzania Madrasu to wrzesień. W sierpniu kończy się monsun letni. W październiku zaczyna zimowy.

Pociąg jedzie przez Agrę, Janhsi(Dżansi), Hosnangabad(Itersi), Nagpur, Hedylaralbad.  Rzeka, którą minęliśmy przed Hosnangabadem to Narmanda i uchodzi do Oceanu Indyjskiego koło Bombaju. Od czasu do czasu mijamy poletka ryżowe, które orze człowiek w przepasce na biodrach, brnąc razem z bawołami po kolana w błocie.

Jest nawet dosyć chłodno, jak na Indie. Jeden z naszych współpasażerów dostał gęsiej skórki. Brudas okrywa go kurtką puchową. Temperatura około dwadzieścia pięć stopni. Zmieniły się już znów ubiory ludzi za oknem wagonu. Na polach widać mężczyzn w białych spodniach,  białej koszuli i białych furażerkach. Nosił taką premier Indii Neru. A zdaje mi się też, że  nosił także białe spodnie i koszulę.

3.09

W piątek rano jesteśmy w Madrasie. Nazwa miasta kojarzyła mi się dotychczas z herbatą, sprzedawaną w naszych sklepach. A to jest przecież milionowe miasto, znane też z produkcji filmów. Jeśli mowa o filmach, to wszędzie w Indiach widuje się ogromne, kolorowe afisze filmowe. Z malunków na nich można się domyślić, że mowa jest o miłości, o bohaterach  w walce dobrego ze złym. Miłość jest raczej w nich przedstawiana w wydaniu marzeń pięknej, młodej, ubogiej dziewczyny, którą w końcu poślubia, młody, przystojny książę, czy maharadża. W Indiach produkuje się rocznie więcej filmów fabularnych, niż w Stanach Zjednoczonych.

Plecaki zostawiamy na stacji i szukamy biura turystycznego. Po drodze  ktoś nas nagle zatrzymuje. Okazuje się, że na chodniku jest mała świątyńka i trzeba zdjąć buty, przechodząc przez nią, albo zejść na jezdnię. Obok świątyńki „urzęduje” chyba kapłanka. Ma jakieś utensylia. Rozpoznaję wśród nich maskę. W biurze informacyjnym dla turystów dostajemy prospekty i zapisujemy się na jutro na wycieczkę do trzech miejsc ze świątyniami.

Zaczepiają nas bez przerwy sprzedawcy skór z jakiegoś węża. Sprzedają też portmonetki z tych skór. Jeden z nich jest wyjątkowo uparty i ciągle nas o coś nagabuje.  Nie wiem o co mu chodzi, bo  nie zna angielskiego, tylko powtarza ciągle jakieś słowo. Wyjaśnili  nam  potem, że w Tamil  Nadu  stanie,  którego stolicą jest Madras,  obowiązuje całkowita prohibicja. Cudzoziemcy dostają specjalne zezwolenie na zakup alkoholu. I takie zezwolenie chciał ten gość kupić od nas za dwadzieścia rupii.

Hotel znajdujemy, po dłuższym szukaniu, za trzynaście rupii za trzy osoby. Po południu jedziemy we trójkę na plażę Marina Beach. Leżą na niej łodzie rybackie, obok małych domków ze strzechami. Leżą tu też belki z drzew palmowych, z których robi się te prymitywne łodzie.

Mamy okazję zobaczyć, jak z taką łodzią mocują się miejscowi rybacy. Usiłują ją przepchać przez silną falę przybrzeżną.  Potem stawiają na takiej łódeczce  żagiel.  Łupinka jest prawie niewidoczna zza fal. Od czasu, do czasu widać tylko  głowę rybaka.

Po plaży chłopcy noszą muszle. Piękne i duże.  Duży wybór. Można się potargować. Rysiek proponuje nam rybę. Która  jest smaczna, ale  i  droga. Nie wiadomo też jaka, jak wszystkie tutejsze dania.

Uliczka prowadząca z plaży do miasta jest  bardzo kolorowa. Kwitnie w całej pełni handel. Mnóstwo straganów z plastykowymi trepkami. Całe Indie są obute w buty z plastyku, za pół dolara. Nie jest to  tak znowu tanio dla przeciętnego Hindusa. Obok naszego hotelu też  mamy małą świątyńkę.

Zdjęcia:

  1. Młoda matka. „Upolowałem” ją na jakimś peronie, w czasie dłuższego postoju pociągu. Ładna dziewczyna.  W tym zawiniątku było chyba jej dziecko, niemowlak.
  2. Ulica .  W Madrasie.  Ta kobieta trzyma w ręce dwa dojrzałe orzechy kokosowe. Z takim orzechem mocowałem się w Deli, by go otworzyć. Z tyłu afisze filmowe. Jak ktoś jest dociekliwy to może zobaczyć,  że napisy na niektórych plakatach nie są pisane alfabetem łacińskim, ani też arabskim. 

Młoda matka.jpg

Ulica.jpg

Edytowane przez Zagronie

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...