Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 18.01.2021 w Wpisy na blogu

  1. Dwudziestego siódmego lipca. To nie była spokojna noc. Gwałtowne szarpanie namiotem przez wiatr. Hałas kamiennych lawin i piekielny jazgot blach, które przykrywały schron, trzymających się resztek konstrukcji. Do których przywiązaliśmy namioty. Wydawało się nocy, że się na nas zwalą. Choć wieczorem je sprawdzaliśmy. Ubieram się w namiocie i wychodzę na zewnątrz. Słońce świeci jasno, ale jest jeszcze chłodno. Biorę plastykowe bańki, worek na wodę i kieruję się do wanty, aby nabrać wody na śniadanie. Śnieg jest jeszcze zamarznięty. Dwadzieścia metrów podejścia i dostaję zadyszki. To nie są Tatry. Inna sprawa, że brak mi aklimatyzacji. Na śniadanie jemy nieśmiertelną zupę mleczną. Zupełny brak apetytu i to u wszystkich. Przełknięcie kilku łyżek zupy i zjedzenie kawałka pumpernikla wydaje się być zadaniem ponad siły. Po śniadaniu rozpoczyna się dyskusja, której bohaterami są nasze kobiety. A zwłaszcza Elżbieta. Janusz twierdzi, że Elżbieta powinna zejść niżej, bo czuje się bardzo źle. Co ci jest - pytam się? Pytanie raczej zbędne, bo i tak wszystko widać. Ryśkę też boli mocno głowa. Gdzie chcesz iść na dół - zwracam się do Janusza. Do Sarczal. Posiedzimy tam ze dwa dni, a jak się poczuje lepiej, to wrócimy. Obawiam się, że takie rozbicie grupy, może doprowadzić do tego, że nigdzie w tych górach nie wyjdziemy. W tym stanie psychicznym, w jakim się znajdujemy, łatwo nam może przyjść rezygnacja z ambitniejszych, jak na naszą skalę, planów w tych górach. Czuję to wyraźnie, bo poza niechęcią, do jakiegokolwiek wysiłku i czymś w rodzaju chęci znalezienia się jak najszybciej na dole - nie odczuwam nic więcej. Sądzę, że inni to samo czują. A Ryśka i Elżbieta szczególnie. Później nas ocenią w klubie nie po tym, że kogoś bolała głowa, że miał dosyć tego słońca, śniegu, pumpernikla, konserw i gór w ogóle. I tak dalej. To są rzeczy chwilowe, nieuchwytne i prawie niezrozumiałe dla tego, co ich nie przeżył. Ja proponuję - zwracam się do wszystkich - aby przeczekać jeden dzień. Jeżeli Elżbiecie się nie poprawi, pójdziecie jutro w dół. Mnie się wydaje, że musimy w tych górach coś zaliczyć. Moglibyśmy z Jackiem iść dzisiaj na Szadeh Kuh(4450 m), a potem granią do Mian Sehczal(4250 m). Zaliczylibyśmy w ten sposób dwa czterotysięczniki. Idziemy więc we dwójkę. Próbuję namówić Ryśkę, ale stanowczo odmawia. Bierzemy linę - tak na wszelki wypadek, glukozę, ciastka i kardiamid. Podchodzimy stromym polem śnieżnym w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Mian Sehczal. Podest zostaje w dole. Do szczytu Szadeh Kuh mamy trzysta metrów podejścia. Śnieg jest miękki i bez trudności wybijamy butem stopnie. Kończy się pod samą przełęczą. Przed nami wyrasta wielka kopuła Tacht-e-Sulejman, leżącego po drugiej stronie lodowca Sarczal. Na przełęczy „maliniaki” o odcieniu brązowo-czarnym. Ty jesteś geologiem - mówię do Jacka - co to za skała? Nie geologiem, tylko geofizykiem -protestuje, a to jakaś skała wulkaniczna. Niewiele się od niego dowiedziałem. Robimy kilka zdjęć. Jackowi przy tym wpada, między kamienie, osłona obiektywu. Janusz się będzie wściekał - bo to jego aparat. Idziemy w stronę Szadeh Kuh. Pod szczytem okazuje się, że nie wyjdziemy na niego bez „problemów”. Słowa tego używa się często przy wspinaniu się, gdy pojawiają się na drodze wspinaczkowej miejsca trudniejsze do pokonania. Wyciągam z plecaka linę. Mnie to jest raczej nie potrzebne, ale ze względu na Jacka. Nie wspinał się nigdy. Wiążemy się liną. Ściśle to ja przywiązuję linę do niego. Siadaj na kamieniu i asekuruj. Wiesz - mówię. Na wspinaczce stosuje się komendy. Mogę iść? Ty odpowiadasz - idź! Ja z kolei - idę. Kilkanaście metrów wspinania i jestem na szczycie. Na pierwszym moim szczycie ponad cztery tysiące metrów. Nie jest to wybitna góra, ale liczą się te metry! Kiedyś, leżąc przy źródełku w Karniowicach, słuchałem wyliczania jakiejś wspinającej się dziewczyny, ile ma za sobą czterotysięczników w Alpach. Pode mną dolina Tacht-e-Czal i dalej, bardziej na południe, jakieś łańcuchy górskie pokryte śniegiem. Jacek, z kolei, „zdobywa” Szadeh Kuh. Za nami gramoli się cała grupa Irańczyków. Uśmiechamy się wzajemnie do siebie. Z powrotem, na przełęcz, zjedziemy po śniegu. Jedź Jacek, ja cię będę asekurował liną z czekana. Zabawa w alpinistów. Idziemy dalej granią w stronę Mian Sehczal. Intryguje mnie ten ciemny kolor skały. Ale Jacka jeszcze bardziej. Znalazłeś coś ciekawego? W skale, jak rodzynki w cieście, tkwią czarne, nie granatowe, okruchy. Co to jest? Może granaty. Granaty? Jacek stuka dziobem czekana po kamieniu, usiłując coś wydłubać. Ja też zaczynam stukać, aż rozbijam jeden kamień z „granatami”. Ee, to nie są granaty. Ale skała jest ładna. Do plecaka zabieramy trzy kawałki. Początki programu „naukowego” mamy zrobione. Każda praktycznie wyprawa, w tym okresie naszego kraju, miała w oficjalnym programie, zgłaszanym władzom, program „naukowy”. Ułatwiało to starania o paszport, generalnie o wyjazd z Polski. Odkrywamy dziurę w grani. Co, może jaskinia? O ile wiem, to nikt o tym, z poprzednich naszych polskich wypraw pod Alam Kuh, nie wspominał o jaskiniach. Jacek wchodzi tyłem. Masz latarkę. Mam w plecaku. Poczekaj chwilę. No i co? Co widzisz? Niewielka - ma ze trzy metry. Idziemy dalej, nie będziemy odkrywcami jaskiń. Przed nami szczyt Mian Sehczal. Ten cały szczyt to niewielki występ w grani, która biegnie jeszcze dalej. Ale dalej nie chce nam się iść. Wyjmuję z plecaka pomarańczowy woreczek, w którym mam kawałki cukru, orzechy i precelki - wymieszane razem ze sobą. Jemy to bez przekonania. Herbata z plastykowej bańki jest wstrętna. Robię zdjęcia panoramy. W dole widać schron Sarczal. Z którego ten szczyt wyglądał bardziej imponująco. Zjedziemy może tym polem śnieżnym na nasz lodowiec - proponuję Jackowi, pokazując mu to pole. Tak będzie najłatwiej i najszybciej będziemy w domu. Czekan pod pachę i jazda w dół po śniegu. Kilkanaście minut drogi i jesteśmy przy namiotach. Widzieliśmy jak byliście pod Szadeh Kuh i słyszeliśmy, jak uczyłeś Jacka asekuracji. Nasze panie czują się trochę lepiej. Może pójdziemy jutro na Tacht-e-Sulejman? Droga jest bardzo łatwa. Pięćset metrów różnicy poziomów dzieli od nas od szczytu. Przy okazji wyjdziemy na Szadeh Kuh. Nasze żony nie zdradzają zbytniego entuzjazmu. Spróbujemy je jutro przekonać. Obiado-kolacja przypomina znowu drogę przez mękę. Zupa, trochę konserwy, kawałek chleba i herbata - to wszystko. Piątka młodych i zdrowych ludzi zjada na dzień kilka kromek chleba, lub niecałą paczkę pumpernikla. Obiad wygląda w ten sposób, że za zasłoną z płyt styropianowych, pozostałych po schronie, stoją dwa Juvle. Płyty chronią prymusy przed wiatrem, który potrafi w nieskończoność wydłużać gotowanie, pozbawiając nas w szybkim tempie cennego paliwa. Obiad przygotowuje, przeważnie, męska cześć ekipy. W zależności od tego, który z nas trzech dysponuje największą ilością energii. Pozostali siedzą z obojętnymi minami, na kawałkach płyt styropianowych i bez specjalnego zainteresowania czekają, aż się coś ugotuje. Płyną wolno toczące się rozmowy, przerywane lawinami kamiennymi, na które prawie nie zwracamy uwagi. Może tylko wtedy, gdy zejdzie jakaś większa z nich. Zapada zmierzch, na niebie pokazują się pierwsze gwiazdy. Robi się chłodno. Zupa gotowa! To zupa dla Gienka i Ryśki - oznajmia Janusz, który ją gotował. Siadam z Rysią na kawałku płyty i usiłujemy coś zjeść z jednej aluminiowej miski kochera. Jedz Jacek z nami. Nie dziękuję, będę jadł z nimi. Prawdziwie dantejskie sceny rozgrywają się przy jedzeniu makaronu z konserwą. No, stary! Zjedz jeszcze trochę, troszeczkę! Zachęcamy się wzajemnie. Obiad, czy kolacja - wszystko jedno jak to się nazwie, kończy się. Janusz umocował piekielna blachę, która nam tak dokuczyła minionej nocy. Pora spać. Mój nocny ubiór składa się z kalesonów, skarpet, piżamy, swetra, podkoszulka i czapki narciarskiej. Śpiwory mamy liche. Dobre do Jugosławii, ale nie w zimne góry. Dodatkową ochroną jest coraz większa warstwa brudu, pomieszanego na twarzy z Dermosanem. Zdjęcia: 1. Na pierwszym planie lodowiec Jachczal. Wyżej długa, prawie pozioma grań do szczytu Mian Sehczal -4250 m npm. W lewo, od grani, widoczne skały szczytu Szadeh Kuh - 4450 m npm. Szczyt dalej w lewo, poza kadrem. W tle piramida Tacht-e-Solejman - 4650 m npm. 2. Szczyt Szadeh Kuh - 4450 m. Widok z drogi Steinauera. Po jego prawej stronie pole śnieżne, którym podchodziliśmy z naszego biwaku na podeście. 3. Jacek i autor postu.
    1 punkt
  2. Dwudziestego szóstego lipca. Długo spałem. W schronie półmrok i cisza. Która to godzina? Dziewiąta. Co tak ciemno? Wstajemy - już późno! Wychodzę przed schron. Mgła. Cholera, zdjęcia diabli wzięli! Odkąd przyjechałem do Iranu to nie mam apetytu. W górach zupełnie go brak. Dzisiejsze śniadanie też nie jest wyjątkiem. Po śniadaniu kolej na pakowanie. Kto nigdy nie pakował plecaka, lub czyni to bardzo rzadko - pomyśli sobie - ee, co to jest pakowanie plecaka. Dziesięć, piętnaście minut. Przyznam się szczerze, że zwinięcie niewielkiego obozu, składającego się z jednego namiotu i spakowanie wszystkiego do plecaka, nigdy nie udawało mi się w czasie krótszym, niż w granicach jednej godziny. Pakować trzeba umieć. Rzeczy cięższe na dno plecaka, sprzęt biwakowy też na samym dnie, bo dopiero wieczorem będzie potrzebny. Na samej górze żywność na drogę, coś co w pewnej chwili może być koniecznie potrzebne, bez wywalania całej zawartości. Musi się wszystko zmieścić, co już w nim było i ma powstać zgrabny, dobrze wyważony wór. To jest sztuka, zdobywana przez lata. A wydaje się to takie proste. A tu w Iranie, przy tej masie rzeczy, jakie mamy, trwa to w nieskończoność. Szczególnie na tej wysokości. Tempo pakowania jest bardzo wolne. Zabieramy wszystko, z wyjątkiem konserw, części spleśniałej kiełbasy i jeszcze kilku produktów. Przeznaczone to jest na działalność w rejonie Demawendu. Ładujemy to do jednego z bębnów, który wpychamy na mały stryszek nad schronem. Obawiamy się, że zostawiony na dole, może paść łupem mulników, lub w te strony zapuszczających się pasterzy owiec. Mija dwunasta, gdy wychodzimy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na tle mgły, która spowija nasz schron i karawana rusza dalej po przygodę. Po dwustu metrach wychodzimy na lodowiec. Krótkie podejście polem śnieżnym i zaczyna się rumowisko skalne, pokrywające ukryty pod nim lód. Janusz prowadzi. Szedł tu przecież wczoraj i ustawiał kopczyki. Najprostsza i stosowana zapewne na całym świecie metoda wytyczania szlaku w górach. Jakoś tych kopczyków nie widać. Zapewne kładł tylko parę kamyków, ułożonych na siebie i trudno je dostrzec w tym rumowisku. Widać długie śnieżne pole. Wydaje mi się, że tędy będzie lepiej. Ze mną idzie Ryśka i Jacek. Potem drugie pole. Mgła rzednie. Wyżej jest słońce. Niesamowicie wygląda zębata grań szczytu Rostam Nisht, ze snującymi się po niej mgłami. Krótki odpoczynek. Muszę ustawić na kamieniu tak nosiłki z przyczepionym worem, aby można je było później łatwo podnieść. Ważą, według mojej oceny, ze czterdzieści kilogramów. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo będzie się mi niosło ten ciężar na takiej wysokości. Pomagam Ryśce przy zdejmowaniu plecaka. Pijesz herbatę - pytam się jej? Tak - a ty Jacek? Nie - dziękuję. Janusz z Elżbietą gdzieś zniknęli. Poszli chyba bardziej w lewo pod stoki Siah Kaman. Skaczę z kamienia na kamień, bo chcę zobaczyć, będąc nieco wyżej, jak będzie najwygodniej iść dalej. Kierunek jest jasny, w stronę dużych pól śnieżnych, rozpoczynających lodowiec Jachczal. Tylko trzeba tak wybrać drogę, żeby nie łazić z kilkudziesięcioma kilogramami na plecach po tych kamieniach. Które w Tatrach nazywane są - nie wiem dlaczego - maliniakami. Nazwa zresztą podobno błędna. Idziemy dalej - zwracam się do mojej damy. Na tych kamieniach, idąc z ciężkim plecakiem musi się bardzo uważać. Jedno nieostrożne stąpnięcie, noga wpadnie między głazy, plecak pociągnie w bok i koniec z górami w Iranie. Koniec ze zwiedzaniem kraju. I to nie tylko dla mnie, ale i całej grupy. Ktoś musi mnie znieść na dół. Przetransportować do Teheranu, a potem do Polski. Nieszczęście jednego uczestnika, w takiej sytuacji, jest nieszczęściem wszystkich. Znalazł się Janusz z Elżbietą. Bardzo wygodnie im się szło długimi polami śnieżnymi. Gruz się już kończy. Jeszcze ze sto metrów i zaczną się duże pola śnieżne podchodzące pod tę, jak się nam wydawało wczoraj, przełęcz. Spacerujemy już prawie półtorej godziny. Należy nam się mała przerwa. Wśród nas krąży baczek z herbatą i posklejane landrynki. Świeci jasne, oślepiające słońce. Mgła została za nami i pod nami. Tylko pojedyncze kłaczki docierają do nas. Wkładamy ciemne okulary. Blask od śniegu jest silny, ale nie oślepiający. Niemniej należy być ostrożnym. Tu, na tej wysokości, jest bardzo silne promieniowanie nadfioletowe. Każdy z nas słyszał o ślepocie lodowcowej. Długie pole śnieżne i jeszcze dłuższe podejście do góry stromym stokiem śnieżnym. Świetny firn na narty. Stok też jest znakomity - jak w Kotle Gąsienicowym pod Kasprowym. Przypomina mi się wiosna na nartach. Zawsze najlepiej jeździ mi się w kwietniu. W Krakowie jest już zielono, kwitną drzewa. Ludzie dziwnie patrzą na człowieka z nartami. Wyjeżdżając na Obidową, nagle w głębi wyrasta potężny, biały mur, który rośnie coraz bardziej w miarę zbliżania się do Zakopanego. W Kuźnicach sucho. Zaczynają się zielenić pierwsze rośliny i pusto. Szumi wezbrany wodą potok, z szybko topniejącego śniegu. Na peronie kolejki tylko kilku narciarzy wystawia głowę do słońca, czekając na zjeżdżający z góry wagonik. Jest ciepło, leniwie i strasznie fajnie. A potem szczyt i Kocioł, z którego dochodzi na górę nieustanny szelest malutkich kryształków lodu, przesuwanych z miejsca na miejsce przez dziesiątki nart. Podskakujące na każdej podporze krzesełko, przy jeździe na górę. I obłędna karuzela w dół i w górę. A wieczorem cudowne zmęczenie, które zna każdy narciarz. Taki był dla mnie powszedni dzień kwietniowy, jeszcze kilka lat temu. Teraz jest gorzej i wygląda to, że będzie jeszcze gorzej. Idę do góry tak - rozmyślając. Zakos w lewo, zakos w prawo. Po kilkudziesięciu metrach wbicie czekana, pochylenie do przodu, aby ręce oprzeć na głowicy i odpoczynek. Za mną w dole Ryśka, gdzieś z boku reszta. Jeszcze kilkanaście metrów i koniec podejścia Przede mną prawie płaski lodowiec Jachczal. W niektórych miejscach, białą płaszczyznę śniegu mącą niewielkie skupiska kamieni, wśród których królują duże wanty. Widać stąd dobrze słynną, północną ścianę Alam Kuh. Wydaje mi się, że taki powinien być typowy, alpejski widok. Jeszcze tych wyższych Alp, poza Słowenią, nie widziałem na własne oczy. Ciemna skała, biel śniegu, oślepiające słońce i granatowe niebo. Górski matecznik. Długimi susami zbiegam do podchodzącej Ryśki. Dawaj plecak! Sama poniosę - ty jesteś zmęczony. Dawaj! Nie ma o czym gadać. Na górze już siedzą pozostali. Jeszcze z półgodziny - mówi Janusz. Prawie płasko - bez podejścia. Idziemy dopiero trzy godziny. Całkiem nieźle. Szczyt Mian Sehczal, dosyć imponująco wyglądający ze schronu Sarczal, zmalał do niewielkiej kupy kamieni. Wszystko zmalało. Przekroczyliśmy wysokość czterech tysięcy metrów. Siedzimy na kamieniach, z pod których dochodzi szum wody. Obok jest szczelina lodowca. Z niej gdzieś, z głębi dochodzi ten szum. Lodowiec żyje. Płynie i się topi. Ale tu, to życie jest spokojne. Nie ma seraków, ani potężnych szczelin, tylko łagodne pola firnowe, przysypane miejscami gruzem skalnym. Pod polami lód. Może gruby na kilkadziesiąt, a może na sto metrów. Glacjolodzy mówią o miąższości lodowca. Nie wiem jaka jest. Ale tego lodu jest dużo. Nie jest , oczywiście, to gigant Baltoro z Karakorum. Pierwszy raz jesteśmy na lodowcu. Byliśmy na nim pod Triglavem w Alpach Julijskich. Ale tamten to było maleństwo. Po każdym postoju plecak jest cięższy. Tempo znacznie zmalało. Wypoczywam, co kilkadziesiąt metrów. Góry mi dają do zrozumienia, że na tej wysokości i z tym ciężarem tak łatwo się nie chodzi. Jakiś człowiek w czerwonym swetrze idzie w moja stronę. To pewno jeden z Irańczyków. „Hallo”- gestem pokazuje, abym dał mu mój plecak, to poniesie. Thanks you - dziękuję. Idziemy razem - uśmiechając się do siebie - w stronę schronu, z którego pozostały pogięte resztki na kamiennym podeście. Góry, góry - jesteście może ostatnim miejscem na ziemi, gdzie idea braterstwa międzyludzkiego, nazywając to nieco górnolotnie, jeszcze się krzewi. Choć zapewne nie wszędzie. Cóż człowiek może przeciwstawić siłom natury. Tylko swoja odporność fizyczną i psychiczną, w których podstawą jest świadomość, że nie jest się samotnym, że są inni, którzy pomogą. Niestety, niepoprawny romantyku górski, dobrze wiesz, że coraz bardziej szerzy się biznes w górach. Na podeście stoją trzy namioty Irańczyków, przywiązane do resztek poskręcanego żelastwa, jakie zostało ze schronu. Kiedyś to była ładna, półokrągła budowla - schron Alamczal. Namęczymy się trochę, aby to zrzucić i zrobić sobie miejsce pod namioty. Ach! Co za miła niespodzianka - miejsce gotowe. For you - dla was. Pada z grupy witających nas czarnych postaci. Pokazuję na palcach. Three men - trzech mężczyzn i two women - dwie kobiety. Oni jeszcze idą. Zostawiamy plecaki i idziemy z Jackiem z powrotem, pomóc naszym dziewczynom. Ryśka już nie oponuje. Noszenie przez kobietę plecaka o wadze ponad dwadzieścia kilogramów, na wysokości czterech tysięcy metrów, nie jest raczej rzeczą łatwą. Nasze panie spisały się jednak dzielnie. Przyczepiamy namioty do resztek konstrukcji. Powstaje z tego plątanina, krzyżujących się we wszystkich kierunkach, linek. Water - woda, zaczepiam któregoś? Pokazuje na dużą wantę, z pod której coś cieknie. Robi się zimno. Gotujemy obiado - kolację. Tempo ruszania się znów spadło. No, cóż dodatkowe pół kilometra w górę. Namiot napchany do granic możliwości. Konserwy zostały na zewnątrz. One mogą zmoknąć, gdyby zepsuła się pogoda. Resztę trzeba było upchać do środka, łącznie z butami. Zrywa się lekki wiatr. Po niebie przewalają się chmury. Oby tylko pogoda się nie zepsuła. Namiot trzepocze. Zaczyna mnie znów boleć głowa. Z zewnątrz dochodzi monotonny, i jak mi się wydaje, smutny Irańczyków. Przerywany co pewien czas grzmotem kamiennych lawin, spadających z północnej ściany Alam Kuh. Pierwsza w życiu noc na wysokości cztery tysiące sto pięćdziesiąt metrów. W powietrzu jest tylko ze sześćdziesiąt parę procent tlenu z tego, co mam w Krakowie. Zdjęcia: 1. Nasza ekipa. Janusz, Elżbieta, Jacek i Rysia(idzie). Nie rozpieszczaliśmy naszych pań. 2. Te kilogramy niesione na plecach. Ustawić nosiłki i podstawić plecy. Minimum wysiłku. 3. Lodowiec Jachczal i nawet szczelina brzeżna się "załapała" w kadrze. 4. To co zostało ze schronu Alamczal - 4150 m npm. Jacek i nasze namioty.
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...