Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 21.01.2021 w Wpisy na blogu

  1. Trzydziestego lipca. Budzę się kilka minut przed piątą. Z sąsiedniego namiotu dochodzi głos Janusza - wstajemy! Tak - wstajemy. Słońca jeszcze nie ma. Ranek jest chłodny. Sprzęt przygotowaliśmy jeszcze wczoraj wieczorem. Gotujemy zupę mleczną i herbatę. Zabiera nam ta prosta czynność ponad godzinę. Gdy wyruszamy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh i Alam Kuh, słońce wychyla się za grani, po drugiej stronie lodowca. Z tej przełęczy zaczyna się droga Steinauera. Steinauer był Austriakiem i przeszedł tą drogę jeszcze przed wojną w 1936 roku, ze swoim partnerem Gorterem. Zaczyna się na małej grani, biegnącej od szczytu Szadeh Kuh. Grań w przechodzi w filar oddzielający północną ścianę Alam Kuh od północno -zachodniej. Grań się wyżej wyraźnie zatraca w tej ścianie. Jest to regularna „czwórka’ w naszej tatrzańskiej, taternickiej gwarze. Taką liczbą, oznaczane są w Tatrach, w przewodniku taternickim W. Paryskiego, drogi wspinaczkowe „bardzo trudne”. Skala jest sześciostopniowa. Przewodnik zawiera drogi bez trudności, które nie są wspinaczkowymi, tylko trudniejszymi szlakami turystycznymi. Ponieważ są często na skale, to i trudno je nazwać ścieżkami. Pierwszą wspinaczkową drogą jest jedynka - czyli nieco trudna. Dwójka - dość trudna. Kończy się skala szóstką - skrajnie trudną. Przed nią jest nadzwyczaj trudna. A jeszcze przed nią jest Steinauera. Są tu na tej ścianie piękne drogi, zrobione niedawno przez naszych, ale nadzwyczaj trudne. Wspinałem się już po takich trudnościach, na drodze klasycznej, na Zamarłej Turni w Tatrach. Ale tu, z naszej piątki, tylko ja i Janusz nieco wspinaliśmy się w Tatrach. Gdyby pozostali byli doświadczonymi taternikami, to w ich towarzystwie można było by spróbować. A tak nie możemy za bardzo ryzykować, by nie niepokoić naszych żon i Jacka. Śnieg jest jeszcze twardy. Dobrze, że tą drogą przeszła wczoraj grupa Irańczyków, ponieważ zrobili nam stopnie, w teraz zamarzniętym śniegu. Inaczej musielibyśmy korzystać z raków, albo rąbać stopnie czekanem. Lodowiec zostaje pomału w dole. Przełęcz wita nas lekkim wiaterkiem, wiejącym z doliny Tacht-e-Czal. Idziemy wznoszącą się łagodnie granią w stronę Alam Kuh, w stronę tego filaru. Imponująco stąd wygląda północna ściana Alam Kuh. Strome pole śnieżne pod północną ścianą przechodzi w potężne, pionowo skrzesane płyty. Pole jest poryte setkami śladów po spadających kamieniach. Ślady te kończą się nagle w szczelinie brzeżnej, oddzielającej lodowiec od pola. Tylko największe lawiny kamienne przezwyciężyły ta przeszkodę i potoczyły się w dół lodowca. Może się zwiążemy - zwracam się do partnera. Chodźmy jeszcze kawałek. Zwiążmy się i pójdziemy dalej z lotną asekuracją. Wyjmuję z plecaka linę, młotki, karabinki, haki, kaski i pętle. Za chwilę z normalnych ludzi zmieniamy się w taterników. Pamiętam, jak raz w Tatrach wspinałem się z moim tatrzańskim partnerem - Wackiem, na Kozie Czuby. Droga kończyła się na małej przełączce, przez którą wiodła „Orla Perć". Bardzo znany w polskiej części Tatr - trudny szlak turystyczny. Podchodziliśmy, po ukończeniu wspinania, w górę rodzajem trawiastego żlebu, gdy nagle gdzieś wysoko, nad nami, za skały wychyliło się kilka głów, należących chyba do wycieczki szkolnej i chór głosów zawołał - ooo, taternicy. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale i poczuliśmy pewną dumę. I tak się śmiejąc, doszliśmy wtedy do przełączki. Jaki to ma związek z dzisiejszą wspinaczką. Jakiś ma na pewno . Przed nami wyrasta potężny blok skalny siedzący na grani. Oględziny wskazują, że go nie obejdziemy. Środkiem bloku biegnie do góry rysa. Tu dopiero zaczyna się droga Steinauera. Janusz siada sobie wygodnie, przekłada linę przez biodra. A ja obwieszam się wszystkimi karabinkami i hakami, jakie posiadamy. Przyglądam się rysie i widzę, że to nie jest czwórka. Droga jest czwórką alpejską. To nie to samo, co w Tatrach. Nasza tatrzańska czwórka ma najtrudniejsze miejsca właśnie „ czwórkowe”, czyli bardzo trudne. W Alpach uśrednia się trudności drogi. I mogą być miejsca trudniejsze od średniej. Mamy tego przykład. Tu na początku jest piątkowa rysa. No jak tam, dopytuje się partner. Nienadzwyczajnie. Ciężko będzie. Spróbuj w lewo od rysy. Wyżej nie da rady - odpowiadam. Rysa zaczyna się małą przewieszką. Podciągam się trochę do góry. Tu też nie będzie łatwo, ale może jakoś dam sobie radę. Na szczęście w rysie tkwi drewniany kołek z pętlą. Można mu zaufać. Zapinam na pętli karabinek i do niego wpinam linę. Schodzę niżej i odpoczywam. Podciągam się znowu i zaczynam obmyślać plan działania - lewą rękę trzeba będzie zaklinować w szczelinie, lewa noga „na tarcie”. Podciągnę się na lewej ręce i trochę wyżej jest dobry chwyt na prawą. Prawa noga na mały stopieniek. Podciągnięcie się na prawej ręce i…, powinno być po trudnościach. Schodzę znowu. Kilka głębokich oddechów, kilkakrotne strzepnięcie rękami, aby je rozluźnić. Głębokie westchnienie ulgi oznajmia Januszowi, że już po trudnościach. Zakładam stanowisko asekuracyjne i ściągam partnera. Coraz szybsze oddechy, docierające do mnie z dołu, informują mnie doskonale o jego sytuacji. Napinam lekko linę. Westchnienie i głos - dobrześ to zrobił. Dalej już jest łatwiej. Na grani ukazuje się piątka Irańczyków. To ci, co mieli po nas wyjść. Docieramy pod małą ściankę. Wiszący na niej kawałek liny i powbijane haki zdradzają, że można ją przejść tylko przy pomocy, tak zwanych sztucznych ułatwień. Do tkwiącego już w ścianie haka wpinam karabinek, linę, pętlę i zaczyna się gimnastyka. Jeszcze jedna pętla i ściankę mam za sobą. Za chwilę przechodzi Janusz i oznajmia, że zrobił to w łatwiejszy ode mnie sposób. Świetnie stary. Kolejna przeszkodą jest małe, zawieszone w ścianie, pole śnieżne. Próżność ludzka każe mi poprosić mojego towarzysza o zrobienie efektownego zdjęcia, dzielnego alpinisty w pełnym rynsztunku bojowym, na stromym polu śnieżnym. Droga opuszcza definitywnie grań, która wyżej przechodzi we wspomniany filar. Po nogami pojawia się otchłań północno-zachodniej ściany. Pół kilometra niżej bieleją śniegi doliny Tacht-e-Czal. Trawersujemy ukośnie w prawo, w stronę północno-zachodniej ściany. Docieram do małego pola śnieżnego. Tu gdzieś w tej okolicy, jak wynika ze zdjęcia w „Taterniku”(to zdjęcie-to nasz jedyny „przewodnik”) na którym przerywaną kreską zaznaczono przebieg drogi - powinniśmy skończyć trawers. I skierować się w górę, w stronę, widocznej na tle nieba, grani Alam Kuh. Zakładam stanowisko asekuracyjne na dużych blokach skalnych. Teren jest nieprzyjemny. Nie jest trudny alpinistycznie. Tylko te bloki! Obchodzić się trzeba z nimi, jak z przysłowiowym jajkiem. Sytuacja przypomina nieco słonia w składzie porcelany, z tym że słoniowi w niczym to nie grozi. A tu wyważony ze swego położenia „kamyczek” o wadze kilku ton, pociągnie mnie, linę, Janusza… I w górach zabrzmi huk jeszcze jednej lawiny kamiennej. Przypomina się Leporowski. Było to przed wojną. Do schroniska w Pięciu Stawach przyszedł gość, pytający się kilku siedzących tam taterników, gdzie jest ta Zamarła Turnia? Ponieważ on przeszedł na niej drogę. Zdziwieni bardzo, po wyjaśnieniach, doszli do wniosku, że chyba przeszedł samotnie drogę klasyczną na Zamarłej. Drogę nadzwyczaj trudną. Leporowski się wspinał samotnie, solo. Lotnik z Poznania. Był niewrażliwy na przepaście, ekspozycję, „luft”(z niemieckiego-powietrze) w gwarze wspinaczy. Wszystkie te wyrażenia oznaczają to samo. Zginął na północnej ścianie Koziego Wierchu. Chwycił się bloku. Blok „wyjechał”- jak to się mówi. Niestety razem z nim. Wiercę się niespokojnie na stanowisku. Na dole niecierpliwi się mój towarzysz. No, co? Da się iść dalej? Wydaje mi się, że może bardziej w lewo, w górę. Poczekaj trochę. Podejdę wyżej. Odpinam się od haka. I wspinam się kawałek w lewo, w górę. Nie, tędy nie puści. Wydaje mi się, że trzeba trawersować jeszcze dalej w prawo. Schodzę z powrotem na poprzednie miejsce. Ściągnij mnie - krzyczy Janusz. Chodź! Uważaj stary, bo….Nie trzeba dalej mówić - wszystko jest jasne. Te leżące na sobie, w sposób niezgodny z zasadami fizyki bloki skalne, mówią same za siebie. W prawo od nas biegnie w górę mały żlebik, z malutkim polem śnieżnym. Za tym żlebikiem powinno się wyjaśnić - jak dalej? Za żlebikiem się wyjaśnia o tyle, że dalej w prawo nie da się iść. Wepchaliśmy się w płyty północno-zachodniej ściany. Czyli należy iść w górę. Ale którędy? Na szczęście doganiają nas Irańczycy. Steinauer way - pytam? Skinienie głowy w górę. Świetnie. To gdzieś tu. Janusz wspina się do góry. Jest hak - krzyczy. No jesteśmy z powrotem na „drodze”. Znów zaczynają się trudności. Ale tu skała jest mocna i szorstka. Taka skała to marzenie wspinacza. Wyjaśnia się - dlaczego Irańczycy w piątkę tak się szybko wspinają. Przyzwyczajeni w Tatrach do solidnej asekuracji, trochę z przerażeniem patrzymy na ten „tramwaj”. Tak w Tatrach określa się zespół kilku wspinaczy na jednej linie. Są związani w piątkę jedną liną. Nie używają ani haków, ani karabinków. Pierwszy się wspina. Zresztą znakomicie. Siada na wygodnym miejscu i zaczyna ściągać drugiego. Z drugim jest gorzej, zaczyna „dojrzewać”. Analogia do owocu, który dojrzały za chwilę spadnie. Jak poleci to może ściągnąć swojego pierwszego, który dość beztrosko siedzi na bloku. Chwycą się naszej liny - a ja mam stanowisko nie najlepsze i polecimy. No! Ale przeszedł. Następnie drugi ściąga trzeciego. Pierwszy, z kolei, idzie dalej. W ten sposób tramwaj jedzie do góry. Na ich tle wyglądamy trochę archaicznie. Stosując ściśle zasady asekuracji i brzęcząc dziesiątkiem haków. Wspinamy się po niewielkim żeberku. Jeszcze kilka wyciągów liny i powinniśmy być na grani. Najwyższa pora, bo południe już dawno minęło, a plan na dzisiaj przewiduje jeszcze sporo. Niestanne napięcie i wysokość czynią swoje. Po każdym wyciągu muszę chwilę odpocząć, zanim zacznę ściągać partnera. Żeberko się kończy. Niewielka przewieszka i musimy trochę poczekać. Tramwaj utknął. W pewnym momencie spostrzegam, jak ostatni z nich wyjmuje z plecaka puszkę, pędzel, kilka szybkich ruchów i przynajmniej przez kilka lat będzie wiadomo, kto tu szedł. Szczyt Tacht-e-Sulejman jest cały upstrzony takimi napisami. Widocznie tu mają taki zwyczaj. Jeszcze jeden wyciąg i jesteśmy na grani. Sprzęt można zwinąć. Na razie nie będzie potrzebny. Jest wpół do czwartej. Późno. Przed nami panorama Elbursu. Góry, góry i jeszcze raz góry. Kilka ciastek, kostka cukru i wędrujemy w kierunku szczytu. Szczyt jest obsiadły, obsadzony przez naszych wczorajszych znajomych. Z dołu dochodzą jeszcze dalsi. Ktoś prosi mnie o kluczyk do konserw. Nie mam, ale mam scyzoryk, którym otwieram, po kolei, pięć puszek. Dostajemy - mimo naszych protestów - szóstą i kawałek irańskiego chleba. Konserwa jest smaczna, przynajmniej w porównaniu z rybkami, które tkwią w plecaku. Proponują nam, żeby pokrzyczeć w stronę schronu. Może dziewczyny nas usłyszą. Wychylam głowę z za grani i brr! Co ekspozycja! Jakby ktoś na dachu siedemset metrowego domu patrzył wzdłuż ściany w dół. Żółte plamki namiotów wydają się być zupełnie blisko. Wydzieram się, nie wierząc zresztą w efekt. Musimy się spieszyć. Do zmroku zostało niewiele ponad trzy godziny. Irańczycy schodzą na południe w stronę doliny Hesarczal. I mają ze sobą sprzęt biwakowy. A nasz sprzęt biwakowy składa się z kawałka folii. Żeby tylko przejść przez szczyt Siah Sang. Dalej już możemy iść po ciemku, bo znamy teren. Wychodzę na niewielka turniczkę, która jest zwornikiem dla grani w stronę Mardżi Kuh(4500 m). Szczytu leżącego na południe od Alam Kuh. Mapa mówi, że turniczka to szczyt Szachak. Nie, to nieprawda, bo Szachak to następna, wznosząca się kilkanaście metrów przed nami turnia. Za nią następna. Potem dość długa grań i dopiero Siah Sang. Jestem już solidnie zmęczony. Janusz chyba nie mniej. Nie zdążymy do wieczora przejść przez Siah Sang. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Powinniśmy na noc jednak wrócić do obozu. Słuchaj - sądzę - że nie zrobimy grani. Jest już późno. Proponuję, żeby zejść na dół, w stronę pól śnieżnych, a może lodowca niżej. Polami w stronę grani, odchodzącej z Siah Sang na południowy wschód. Przejdziemy przełęcz i będziemy dalej trawersować na północ w stronę przełęczy pod Siah Sang, którą już znamy. Teren jest łatwy i możemy iść po ciemku. Po krótkiej dyskusji schodzimy w dół. Z pod nóg Janusza rusza mała lawina kamienna. Kamienie wpadają na śnieg i długo toczą się w stronę lodowca. Zjeżdżamy w dół na czekanach. Następnie trawersujemy po śniegu w stronę przełęczy, starając się nie tracić wysokości. Słońce jest już nisko nad horyzontem. Śnieg się kończy i wchodzimy na piarżyska, prowadzące na grań. Zmęczenie coraz większe. Najgorszy jest ten piekielny, drobny piarg, usuwający się z pod nóg. Człowiek traci z takim trudem zdobytą wysokość. Cholera jasna! Wyszliśmy za wysoko. Będą kłopoty z zejściem na drugą stronę. Próbuję wypatrzyć jakąś drogę. Skałki, piarżysko, dalej jakieś pole śnieżne. Jakoś się zejdzie. Chodź - mówię - da się zejść. Na skale leży luźny piarg. Jadę z piargiem kilka metrów w stronę bloku, gdzie będę mógł się czegoś chwycić. Gdy się rozminę, to pojadę kilkadziesiąt metrów w dół. Stary uważaj - krzyczę do Janusza, tu nie ma czego się trzymać. Wyciągnąłbyś do diabła czekan - objeżdża mnie mój partner. Schodzimy w stronę śniegu. Z pod nóg lecą kamienie i znikają w dole. Śnieg jest stromy. Tu trzeba uważać. Poślizgniecie się może być tragiczne. Hamowanie czekanem niewiele da. Schodzimy, wybijając pracowicie butami stopnie. Śnieg się zwęża, troszkę piargu, malutka ścianka i następne pole. Nagle Janusz jedzie w dół. Rozpaczliwe hamowanie czekanem. Stało ci się coś? Nic! Pod śniegiem był lód. Zwiększam czujność. Następne pole. Tu już możemy zjeżdżać przy pomocy czekanów. Siedzimy na śniegu. Zmrok. Na zegarku godzina ósma. Wyciągam torebkę z glukozą. Śnieg do garści, posypuje się to glukozą i do buzi. Przed nami majaczy jakiś śnieżny żleb. Prowadzi prawdopodobnie na przełęcz pod Siah Sangiem. Nie mam najmniejszej ochoty się ruszać z miejsca. Nawet instynkt samozachowawczy słabo daje o sobie znać. W głowie kłębią się myśli. Możemy przecież tu biwakować. Noce są ciepłe, ale…? Właśnie jest pewne „ale”. Przedwczesna rezygnacja może przynieść niespodziewane efekty. Nigdy nie wiadomo, w którym miejscu zaczyna się górska tragedia. Musimy też oszczędzić niepokoju naszym żonom. Janusz idzie pierwszy, wybijając butami stopnie. Następnie moja kolej. Ręce na czekanie. Uderzenie lewą nogą, potem prawą, wbicie czekana o metr dalej i znowu wszystko od początku. W górze żlebu majaczą jakieś skałki. Żeby tylko dojść do nich. Potem, jeszcze kawałek i będzie przełęcz - myśle sobie. Siedzimy, odpoczywając. Niebo pokryte chmurami. Z rzadka widać między nimi nieliczne gwiazdy. Powinien już być księżyc. Po drugiej stronie doliny Chorramdaszt, prawie na naszej wysokości pojawia się jakieś światło. Porusza się. Ciekawe, co to może być. Pasterze? To za wysoko. Znika i już więcej się nie pokazuje. Śnieg marznie i coraz trudniej jest wybijać stopnie. Odpoczywamy co kilkanaście metrów. Minęliśmy oczekiwane skałki, a przełęczy jeszcze nie widać. W głowie coraz natrętniej tłucze się myśl, aby usiąść, owinąć się w folię i spać. Nie, musimy dojść. Byle do przełęczy. Potem jakoś stoczymy się w dół i po lodowcu dowleczemy do namiotów. Człowiek normalnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie przebiega granica jego możliwości. Teraz widzę tą granicę coraz dokładniej, w miarę jak coraz częściej odpoczywamy. Piarg. Uciec od tego cholernego śniegu. Może będzie łatwiej. Daję Januszowi latarkę. Sądzi, że mu to pomoże. Można jej używać jak czołówki. W miarę upływu czasu, ręce zaczynają częściowo spełniać rolę dolnych kończyn. I wreszcie jest przełęcz. Leżymy na kamieniach. Nie pójdziemy już ani metra wyżej! Dwie godziny szliśmy do góry. Zdaje się, że za chmurami wschodzi księżyc. Schodzimy w dół na lodowiec. Nagle w dole pojawia się światełko i słychać głos Jacka. Zaczekajcie nie schodźcie w dół! Dlaczego mamy czekać? Przecież tu nie ma żadnych skałek. Zbocze nie jest podcięte. Biegnę w stronę światła. Jacek dzielnie maszeruje do góry. Gdzie Janusz - pyta? Idzie wyżej. Masz herbatę? Mam. Daj się napić. Na dole jest Ryśka z Elżbietą. Zbiegam w dół długimi susami. Z dołu dobiegają mnie okrzyki dziewczyn - Jacek, Jacek - to ty? Zrobię im niespodziankę - myślę sobie. Ryśka jest roztrzęsiona. Chodź to cię pocałuję! Chodź! Siłą przyciąga mnie do siebie. Ona wywnioskowała z tych krzyków, że Gienek nie żyje - wtrąca Elżbieta. Robi mi się strasznie głupio. Oto do czego może doprowadzić moje wspinanie się! Już raz o mało nie zerwała ze mną, z powodu wspinania się, gdy chodziliśmy ze sobą. Uczucie jednak zwyciężyło. Organizowali wyprawę ratowniczą. Od Irańczyków pożyczyli dodatkowe latarki i zamierzali spędzić noc na przełęczy. Irańczycy, wśród których byli mulnicy, obiecali pomoc, jeśli nie wrócimy przed jedenastą. Zamierzenia dobre tylko, że za dużo przy tym hałasu, przemyka mi przez głowę. Przychodzi Jacek z Januszem. Teraz Jacek robi nam awanturę. Dziwię się wam! Uważacie się za doświadczonych turystów, taterników, a robicie takie numery. Jakie numery? Przecież mówiliśmy, że możemy biwakować. Wzięliście folię, co? Usiłujemy tłumaczyć, że takie historie zdarzają się w górach często. Że przecież nieodłącznie związane są z taternictwem i alpinizmem. Oni mają rację. Ale i my mamy. Narażanie się dla człowieka, który nie zetknął się z górami, zaczyna się od chwili wejścia w nie. Dla alpinisty to narażanie się zaczyna się na zupełnie innym poziomie. Nasze panie nie są zupełnymi nowicjuszkami w górach, a my też nie jesteśmy alpinistami. Co najwyżej początkującymi wspinaczami. Niemniej nasze oceny sytuacji się różnią. Wreszcie księżyc wyszedł z za chmur i wleczemy się wolno przez lodowiec, który lśni w jego blasku. Emocje już opadły. Lina, którą niosę na plecach, obsunęła się i obija mi się po nogach. Wydaje mi się, jakbym nie był zmęczony. Już mam dość tych gór! Od siedemnastu godzin jesteśmy z Januszem na nogach. Zdjęcia: 1. Podejście pod przełęcz między Alam Kuh i Szadeh Kuh. Na głowie mam kask budowlany. 2. Alam Kuh -4840 m i jej ściany. W całej swojej krasie. Widoczna na pierwszym planie grań, od strony Szadeh Kuh, przechodząca w filar. Po jego lewej stronie ściana północna. Po prawej ściana północno-zachodnia. Pod nią była nasza sąsiednia dolina i jej lodowiec Tacht-e-Czal. Grań w lewo od Alam Kuh ciągnęła się przez dwa kilometry w stronę Siah Sang(p. poprzedni post). W prawo grań biegła w stronę szczytu Haft Chan(zdjęcia - post wyjście na Tacht-e-Solejman). Całość była świetnie widoczna ze szczytu Tacht-e-Solejman. Tworząc wspaniałą, alpejską panoramę. 3. Jeszcze raz powtórzone zdjęcie Alam Kuh. Zaznaczona droga Steinauera. Niejako odrysowany jej przebieg ze zdjęcia w Taterniku. Natomiast, widoczny naszymi oczami przebieg, jest opisany w poście. U góry, wzdłuż grani, zaznaczono symbolicznie nasz powrót ze szczytu Alam Kuh. 4. Zdjęcie z drogi Steinauera w dół. Na pierwszym planie płyty skalne ściany północno-zachodniej. Dalej widać szczyt Szadeh Kuh. Po jego lewej stronie dolina Tacht-e-Czal. Po prawej lodowiec Jachczal. Na którym, nieco poza kadrem na prawo, mieliśmy namioty. Cały czas wspinaliśmy się w dużej ekspozycji. Ciągle poniżej nas widoczny był w dole lodowiec Tacht-e-Czal. 5. Tak dla ilustracji, jeśli chodzi o bloki tkwiące na ścianie skalnej. Czego ten blok się trzyma? I kiedy poleci? Zdjęcie z podejścia na Tacht-e-Solejman. 6. Nasi przyjaciele z "tramwaju" na szczycie Alam Kuh.
    1 punkt
  2. Dwudziestego dziewiątego lipca. Plan na dzisiaj przewiduje przejście grani do szczytu Siah Kaman(4480 m). Na razie to wyłażę z namiotu i jak co rano, zabieram bańki i worek, kierując się w stronę wanty. Zabieram też ręcznik i mydło, w nadziei, że zmyję z siebie wczorajszy Dermosan. Po przyjściu na miejsce odchodzi mi do tego ochota. Woda jest lodowata. Przy nalewaniu wody do worka marzną mi ręce. Słońce grzeje jeszcze słabo, a po lodowcu dmucha zimny wiatr. Moje mycie ogranicza się tylko do umycia rąk. Ładuję wszystko do plecaka i wracam do namiotu. Północna ściana Alam Kuh jeszcze śpi. Kamienny koncert zacznie się później, gdy ją trochę ogrzeje słońce. Przed samym naszym wyjściem w stronę grani, chwytam za bańkę, sądząc że to wczorajsza herbata. Banki plastykowe, pięciolitrowe, jakie posiadamy, wszystkie są jednakowe, w kolorze zielonym. Tfu - spluwam z obrzydzeniem - to etylina. Na najbliższe pół dnia mam już zepsuty humor. Ktoś ją przestawił w inne miejsce - stąd pomyłka. Na tej wysokości nie tylko ruchy uległy zwolnieniu, ale także zmniejszyła się spostrzegawczość, uwaga i refleks. Nie dość, że brakuje mi powietrza, to jeszcze będzie mi się odbijać benzyną. Idziemy przez lodowiec w stronę przełęczy pod szczytem Siah Sang(4603 m). Przeskakujemy malutkie szczelinki, wypłukane przez wodę. Przyjemny spacer. Od strony północnej ściany Alam Kuh zaczynają się pierwsze pomruki. Na własne oczy oglądamy malutki fragment filmu, z historii rozsypywania się skalistych gór. I to filmu udźwiękowionego. Ściana ożyła. Rytmiczne ruchy nóg, połączone z rytmicznym wbijaniem czekana w śnieg i jesteśmy na grani. Po drugiej jej stronie, mamy górne piętro doliny Chorramdaszt, w której płynie Sardab. Na nami sterczą turnie i turniczki szczytu Siah Sang. Który niejako kończy z tej strony północną ścianę Alam Kuh. W głębi, w stronę morza, widać z góry, niekończące się łańcuchy Elbursu. Morze jednak jest ukryte, pod jednostajną, szarą warstwą chmur. Zjadamy po kostce cukru i idziemy dalej. Skała jest bardziej ciemna, niż ta już widziana na grani Mian Sehczal. Janusz zamierza obejść niewielka kupkę kamieni, sterczącą na grani. Poczekaj - to jest „szczyt” - tylko bez nazwy. No, to musimy wejść - kolekcjonujemy czterotysięczniki. Nieco w dół - więcej w górę i jesteśmy na następnym „szczycie”, który powinien się nazywać Czalun. Pod nami mała dolinka Naft-e-Czal. Góra dolinki to ponury, ciemny kocioł, zasłany piargiem, na którym leżą gdzie, niegdzie płaty brudnego śniegu. Który z występów grani jest wreszcie tym właściwym szczytem Czalun(4580 m)? Uznajemy, że środkowy, bo nie jest mniejszy od innych, a poza tym, jest nam najbliższy. Od chwili wyjścia bez przerwy odbija mi się benzyną. Usiłuję, co chwila, wypluć ten wstrętny zapach. Zajęcie może niezbyt estetyczne, ale dyskusje o estetyce, w tych warunkach, są równie bzdurne, jak dyskusje w ciepłym mieszkaniu, co ja bym zrobił w wysokich górach. Kolejne wahnięcie w dół, i w górę, i siedzimy na celu naszej dzisiejszej wędrówki - szczycie Siah Kaman(4580 m). Jest godzina trzecia. Na Alam Kuh wisi potężna, szara chmura. Za to na dole jest dzisiaj pogoda. Niewielkie obłoczki - jak kłębki waty - tkwią na różnych wysokościach nad dolinami Sarczal, Sardab i innymi pomniejszymi dolinkami. Wytężywszy wzrok, można nawet dostrzec mikroskopijne pudełeczka domów we wsi Rudbarak. Wzrok znów wędruje w stronę Alam Kuh, Tacht-e-Sulejman. Ślicznie stąd wygląda otoczenie lodowca Sarczal, który płynie w dół doliny. Przykładowa lekcja geografii. Te bezwładne - wydawałoby się - usypiska kamieni na lodowcu tworzą - patrząc na to z góry - logiczną całość. Powstała rzeka lodu i wijąca się razem z nią rzeka kamieni, którą niesie na swoim grzbiecie lodowiec. Nazywa się, podobno, taka żyła w lodowcu, moreną środkową. Jacek, albo Janusz - już nie pamiętam. Znajduje puszkę szczytową. Szukamy w masie wyblakłych papierków polskich nazwisk. Było tu już na pewno kilka osób. Prawie sami Irańczycy, Włosi, Amerykanie i jest Polak - A. Tokarski. Z wyprawy w 1969 roku. Możemy i my być, tylko nie mamy czym pisać. Wyszukuję odpowiedni kamyczek i znaną metodą, przy pomocy scyzoryka, wydrapuję Janusz i Jacek T., Eugeniusz B. - Poland, Cracow. Po tej operacji kamyczek wędruje do puszki. W międzyczasie opróżniamy, wspomniany uprzednio, pomarańczowy woreczek. Jest w nim - cukier w kostkach, ciastka i orzechy włoskie. Najlepiej smakują mi orzechy. W stosunku do etyliny, herbata jest dzisiaj prawie eliksirem. Zimna i gorzka, z fusami. Choć z tym eliksirem to nieco przesadziłem. Ponieważ w tych górach nie dręczy nas pragnienie. W Teheranie była nim lodowata coca-cola. Niestety tylko na krótko. Na dłuższą metę herbata była jednak niezastąpiona. Jak już jesteśmy przy herbacie - to dopiero w Iranie zrozumiałem, jak można pić herbatę z cukrem i jednocześnie solą. A także z masłem - i to zjełczałym. Gdy potrzeba energii, traci się siły, wodę i sól z potem, ma się w klimacie, w jakim się przebywa, tylko ochotę pić i nic więcej. Jedynie pić. To czy herbata z masełkiem i ze solą - to taki głupi wynalazek? Jeszcze na zakończenie seria zdjęć i idziemy z powrotem, tą samą drogą, na przełęcz pod Siah Sang. Z przełęczy schodzimy w dół na lodowiec. Co chwilę z pod nóg zsuwają się małe lawinki kamienne, obijają się o skałki, kończąc swój żywot na dużym piarżysku pod skałami. Przyjemnie i szybko, prawie bez wysiłku, tak się sadzi w dół, dużymi krokami, po drobnym piargu. Nogę stawia się z pięty. But zagłębia się w kamykach. Dobre ćwiczenie dla zmysłu równowagi i mięśni nóg. Tylko skóra buta wyraźnie na tym cierpi, szlifowana przez kamyczki. Posiedzimy trochę na kamieniach. Dziewczyny gotowe nam nie uwierzyć, że przeszliśmy całą grań. Nie ma słońca i lodowiec wygląda, po prostu, jak brudny śnieg. Któryś z nas podrywa resztę pytaniem - idziemy? Ładna szczelina lodowcowa, której dnem płynie woda. Przy odpowiednim sfotografowaniu, może z tego wyjdzie zdjęcie, które będzie można zatytułować - „Przed nami otwiera się głębia, z której dochodzi głuchy pomruk…”. Niestety do ekwilibrystyki fotograficznej brak słońca. Wieczorem, przy kolacji odbywa się dyskusja. Ryśka i Elżbieta chcą schodzić na dół. Czują się nadal źle. Mają już dosyć tych gór. Ustalamy zadanie minimum. Jutro pójdę z Januszem drogą Steinauera na Alam Kuh, a potem granią na Siah Sang przez Szachak. Z Siah Sang schodzi się na przełęcz, na której już dzisiaj byliśmy. Pojutrze ewentualnie grań Haft Chana. Która jest po drugiej stronie doliny Tacht-e-Czal. Jacek z dziewczynami zejdzie pojutrze do schronu Sarczal. Po przejściu grani Haft Chana dołączymy do nich wieczorem. Jackowi nie bardzo taki plan odpowiada. Chciałby jeszcze gdzieś wyjść. Ale trudno! To jest najlepsze rozwiązanie. Przychodzi potem jeden z Irańczyków i przynosi nam kilka puszek. To rewanż, za to co nam zjedli, z naszego bębna zostawionego w schronie Sarczal. Nie - dziękujemy. Ale mamy prośbę - czy nie mogą nam dać cebuli? Wczoraj wydłubaliśmy z pod desek, pozostałych po schronie, kilka ząbków czosnku. Ząbki zostały pokrojone w cieniutkie plasterki. Smakował nam znakomicie. To był nasz błąd, że nie wzięliśmy cebuli i czosnku w góry. Wszystkie wyprawy to robią. To przez ten pośpiech, aby jak najszybciej się tu znaleźć. Przynosi nam kilka główek, wyjątkowo dużego czosnku. Oni mają, może nie lepsze, ale za to bogatsze od nas w jarzyny, pożywienie. Mulnicy mogą im dostarczać częściej pożywienie. Nie mają takich problemów, jak my, z pieniążkami. Dzisiaj na deser jest chałwa. Apetyty są ciągle niezbyt dobre, ale się nieco poprawiły. Zamierzamy iść spać, gdy nagle zostajemy zaproszeni do małej budki, zrobionej z resztek schronu i stojącej na podeście. Budka służy naszym sąsiadom jako magazyn i dom mieszkalny. Nie wszystkim, bo część śpi w namiotach. Na podłodze leżą płyty styropianowe, na których pod ścianami siedzi z piętnaście zarośniętych postaci. Robią miejsce dla naszej piątki. Ktoś podsuwa nam śpiwory dla owinięcia nóg. W ten sposób, bez wbijanych nam w głowę frazesów o „wieczystej przyjaźni”, od początków naszego istnienia w ludowej ojczyźnie - nawiązuje się prawdziwa przyjaźń. Zaczynają gospodarze pieśnią o górach. Jak nam tłumaczy jeden z nich po angielsku. O czym, zresztą, śpiewać w takiej sytuacji - myślę. Rewanżujemy się - morze, nasze morze… Najlepiej to wszyscy znamy i co mamy robić - dysponujemy tylko pięcioma gardłami przeciwko piętnastu. Następnie znowu oni, potem my. I wieczór trwa. Pojawiają się ciastka, herbata. My rewanżujemy się chałwą - egipską. Prosimy, aby nam zaśpiewali swój hymn narodowy. W odpowiedzi, w górskiej ciszy, rozlega się -„Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wśród nich jest kilku Kurdów. A tak, w ogóle, to są studentami z Uniwersytetu w Teheranie. Jeden Kurdów znakomicie parodiuje kolegów. Niestety, język polski nie jest taki łatwy, a powiedzenie - „ w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” - okazało się zupełnie zabójcze dla miłego parodysty. Nie tylko śpiew, ale i tańce tworzą część artystyczną tego wieczoru. Oglądamy tańce kurdyjskie. My też nie pozostajemy dłużni. Nasz doktor matematyki - Janusz zbiera zasłużone brawa za zbójnickiego, tańczonego w rytm melodii - „ W murowanej piwnicy…”. Lubię bardzo taki nastrój. Pamiętam wspaniałe wieczory, z przed kilku laty, ze schroniska w Roztoce. Obok schroniska była baza studencka i co wieczór była gitara i śliczna piosenka Eurydyko, Eurydyko,… Dzisiaj jestem tysiące kilometrów od Roztoki. Wśród nieznanych mi zupełnie ludzi i czuję się podobnie. Eh góry, optymizmie młodości, twórcy tych cudownych nastrojów! Takie chwile się pamięta do końca życia. Tylko ludzie, ich imiona znikną w mrokach zapomnienia. Pozostanie tylko po nich kartka papieru, na której, w świetle naftowej lampy napisano - alfabetem arabskim i po angielsku: Shahrokh, Afsin, Mamiol, Ali, Changise, Afshar, Modjtaba, Khalil, Nematallah, Mashem, B.D., Kamran, Tarbiat - Teheran University Mountaineers. Idą wszyscy jutro na Alam Kuh. Pięciu z nich idzie drogą Steinauera. Wyjdą półtorej godziny po nas, aby nam nie przeszkadzali. Pora życzyć dobrej nocy naszym gospodarzom. Nad granią Siah Sang podnosi się w górę tarcza księżyca, zalewając lodowiec łagodnym światłem. Ogarnia mnie melancholia i żal za tym, co przemija. Jeszcze kilka dni i pożegnamy wspaniałą górę Alam Kuh. I chyba nigdy tu już nie powrócę. Życie jest takie krótkie, a tyle gór na świecie chciałoby się zobaczyć… Zdjęcia: 1. Wśrodku szczyt Siah Sang - 4603 m. W prawo od niego grań biegła w stronę Alam Kuh. Tą granią, o długości około dwóch kilometrów, zamierzaliśmy w dniu następnym wracać z Alam Kuh. Potem, z tego szczytu, zejść na przełęcz. I przez lodowiec wrócić do namiotów. Przełęczą jest najniższe obniżenie w grani, w lewo od skał Siah Sang. Dzisiaj jednak kierowaliśmy się tą granią w lewo(następne zdjęcie). 2. Grań w stronę szczytu Czalun -4580 m, przedostatni wierzchołek. Dalej grań biegła w stronę Siah Kaman - 4480 m. Lodowiec, widoczny na pierwszym planie, zaczynał się na wysokości schronu Sarczal -3600 m. Szczelina brzeżna, pod Alam Kuh, była gdzieś na wysokości 4200 m. Spadał sześćset metrów w dół. Dolna jego część, zwana Sarczal, była bardziej stroma i całkowicie pokryta gruzem. Wyżej lodowiec wypłaszczał się i nosił nazwę Jachczal. 3. Siah Kaman - 4480 m. Szliśmy na niego, od Czalun,granią widoczną na prawo od szczytu. Na nim była puszka z danymi jego "zdobywców".
    1 punkt
  3. Dwudziestego siódmego lipca. To nie była spokojna noc. Gwałtowne szarpanie namiotem przez wiatr. Hałas kamiennych lawin i piekielny jazgot blach, które przykrywały schron, trzymających się resztek konstrukcji. Do których przywiązaliśmy namioty. Wydawało się nocy, że się na nas zwalą. Choć wieczorem je sprawdzaliśmy. Ubieram się w namiocie i wychodzę na zewnątrz. Słońce świeci jasno, ale jest jeszcze chłodno. Biorę plastykowe bańki, worek na wodę i kieruję się do wanty, aby nabrać wody na śniadanie. Śnieg jest jeszcze zamarznięty. Dwadzieścia metrów podejścia i dostaję zadyszki. To nie są Tatry. Inna sprawa, że brak mi aklimatyzacji. Na śniadanie jemy nieśmiertelną zupę mleczną. Zupełny brak apetytu i to u wszystkich. Przełknięcie kilku łyżek zupy i zjedzenie kawałka pumpernikla wydaje się być zadaniem ponad siły. Po śniadaniu rozpoczyna się dyskusja, której bohaterami są nasze kobiety. A zwłaszcza Elżbieta. Janusz twierdzi, że Elżbieta powinna zejść niżej, bo czuje się bardzo źle. Co ci jest - pytam się? Pytanie raczej zbędne, bo i tak wszystko widać. Ryśkę też boli mocno głowa. Gdzie chcesz iść na dół - zwracam się do Janusza. Do Sarczal. Posiedzimy tam ze dwa dni, a jak się poczuje lepiej, to wrócimy. Obawiam się, że takie rozbicie grupy, może doprowadzić do tego, że nigdzie w tych górach nie wyjdziemy. W tym stanie psychicznym, w jakim się znajdujemy, łatwo nam może przyjść rezygnacja z ambitniejszych, jak na naszą skalę, planów w tych górach. Czuję to wyraźnie, bo poza niechęcią, do jakiegokolwiek wysiłku i czymś w rodzaju chęci znalezienia się jak najszybciej na dole - nie odczuwam nic więcej. Sądzę, że inni to samo czują. A Ryśka i Elżbieta szczególnie. Później nas ocenią w klubie nie po tym, że kogoś bolała głowa, że miał dosyć tego słońca, śniegu, pumpernikla, konserw i gór w ogóle. I tak dalej. To są rzeczy chwilowe, nieuchwytne i prawie niezrozumiałe dla tego, co ich nie przeżył. Ja proponuję - zwracam się do wszystkich - aby przeczekać jeden dzień. Jeżeli Elżbiecie się nie poprawi, pójdziecie jutro w dół. Mnie się wydaje, że musimy w tych górach coś zaliczyć. Moglibyśmy z Jackiem iść dzisiaj na Szadeh Kuh(4450 m), a potem granią do Mian Sehczal(4250 m). Zaliczylibyśmy w ten sposób dwa czterotysięczniki. Idziemy więc we dwójkę. Próbuję namówić Ryśkę, ale stanowczo odmawia. Bierzemy linę - tak na wszelki wypadek, glukozę, ciastka i kardiamid. Podchodzimy stromym polem śnieżnym w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Mian Sehczal. Podest zostaje w dole. Do szczytu Szadeh Kuh mamy trzysta metrów podejścia. Śnieg jest miękki i bez trudności wybijamy butem stopnie. Kończy się pod samą przełęczą. Przed nami wyrasta wielka kopuła Tacht-e-Sulejman, leżącego po drugiej stronie lodowca Sarczal. Na przełęczy „maliniaki” o odcieniu brązowo-czarnym. Ty jesteś geologiem - mówię do Jacka - co to za skała? Nie geologiem, tylko geofizykiem -protestuje, a to jakaś skała wulkaniczna. Niewiele się od niego dowiedziałem. Robimy kilka zdjęć. Jackowi przy tym wpada, między kamienie, osłona obiektywu. Janusz się będzie wściekał - bo to jego aparat. Idziemy w stronę Szadeh Kuh. Pod szczytem okazuje się, że nie wyjdziemy na niego bez „problemów”. Słowa tego używa się często przy wspinaniu się, gdy pojawiają się na drodze wspinaczkowej miejsca trudniejsze do pokonania. Wyciągam z plecaka linę. Mnie to jest raczej nie potrzebne, ale ze względu na Jacka. Nie wspinał się nigdy. Wiążemy się liną. Ściśle to ja przywiązuję linę do niego. Siadaj na kamieniu i asekuruj. Wiesz - mówię. Na wspinaczce stosuje się komendy. Mogę iść? Ty odpowiadasz - idź! Ja z kolei - idę. Kilkanaście metrów wspinania i jestem na szczycie. Na pierwszym moim szczycie ponad cztery tysiące metrów. Nie jest to wybitna góra, ale liczą się te metry! Kiedyś, leżąc przy źródełku w Karniowicach, słuchałem wyliczania jakiejś wspinającej się dziewczyny, ile ma za sobą czterotysięczników w Alpach. Pode mną dolina Tacht-e-Czal i dalej, bardziej na południe, jakieś łańcuchy górskie pokryte śniegiem. Jacek, z kolei, „zdobywa” Szadeh Kuh. Za nami gramoli się cała grupa Irańczyków. Uśmiechamy się wzajemnie do siebie. Z powrotem, na przełęcz, zjedziemy po śniegu. Jedź Jacek, ja cię będę asekurował liną z czekana. Zabawa w alpinistów. Idziemy dalej granią w stronę Mian Sehczal. Intryguje mnie ten ciemny kolor skały. Ale Jacka jeszcze bardziej. Znalazłeś coś ciekawego? W skale, jak rodzynki w cieście, tkwią czarne, nie granatowe, okruchy. Co to jest? Może granaty. Granaty? Jacek stuka dziobem czekana po kamieniu, usiłując coś wydłubać. Ja też zaczynam stukać, aż rozbijam jeden kamień z „granatami”. Ee, to nie są granaty. Ale skała jest ładna. Do plecaka zabieramy trzy kawałki. Początki programu „naukowego” mamy zrobione. Każda praktycznie wyprawa, w tym okresie naszego kraju, miała w oficjalnym programie, zgłaszanym władzom, program „naukowy”. Ułatwiało to starania o paszport, generalnie o wyjazd z Polski. Odkrywamy dziurę w grani. Co, może jaskinia? O ile wiem, to nikt o tym, z poprzednich naszych polskich wypraw pod Alam Kuh, nie wspominał o jaskiniach. Jacek wchodzi tyłem. Masz latarkę. Mam w plecaku. Poczekaj chwilę. No i co? Co widzisz? Niewielka - ma ze trzy metry. Idziemy dalej, nie będziemy odkrywcami jaskiń. Przed nami szczyt Mian Sehczal. Ten cały szczyt to niewielki występ w grani, która biegnie jeszcze dalej. Ale dalej nie chce nam się iść. Wyjmuję z plecaka pomarańczowy woreczek, w którym mam kawałki cukru, orzechy i precelki - wymieszane razem ze sobą. Jemy to bez przekonania. Herbata z plastykowej bańki jest wstrętna. Robię zdjęcia panoramy. W dole widać schron Sarczal. Z którego ten szczyt wyglądał bardziej imponująco. Zjedziemy może tym polem śnieżnym na nasz lodowiec - proponuję Jackowi, pokazując mu to pole. Tak będzie najłatwiej i najszybciej będziemy w domu. Czekan pod pachę i jazda w dół po śniegu. Kilkanaście minut drogi i jesteśmy przy namiotach. Widzieliśmy jak byliście pod Szadeh Kuh i słyszeliśmy, jak uczyłeś Jacka asekuracji. Nasze panie czują się trochę lepiej. Może pójdziemy jutro na Tacht-e-Sulejman? Droga jest bardzo łatwa. Pięćset metrów różnicy poziomów dzieli od nas od szczytu. Przy okazji wyjdziemy na Szadeh Kuh. Nasze żony nie zdradzają zbytniego entuzjazmu. Spróbujemy je jutro przekonać. Obiado-kolacja przypomina znowu drogę przez mękę. Zupa, trochę konserwy, kawałek chleba i herbata - to wszystko. Piątka młodych i zdrowych ludzi zjada na dzień kilka kromek chleba, lub niecałą paczkę pumpernikla. Obiad wygląda w ten sposób, że za zasłoną z płyt styropianowych, pozostałych po schronie, stoją dwa Juvle. Płyty chronią prymusy przed wiatrem, który potrafi w nieskończoność wydłużać gotowanie, pozbawiając nas w szybkim tempie cennego paliwa. Obiad przygotowuje, przeważnie, męska cześć ekipy. W zależności od tego, który z nas trzech dysponuje największą ilością energii. Pozostali siedzą z obojętnymi minami, na kawałkach płyt styropianowych i bez specjalnego zainteresowania czekają, aż się coś ugotuje. Płyną wolno toczące się rozmowy, przerywane lawinami kamiennymi, na które prawie nie zwracamy uwagi. Może tylko wtedy, gdy zejdzie jakaś większa z nich. Zapada zmierzch, na niebie pokazują się pierwsze gwiazdy. Robi się chłodno. Zupa gotowa! To zupa dla Gienka i Ryśki - oznajmia Janusz, który ją gotował. Siadam z Rysią na kawałku płyty i usiłujemy coś zjeść z jednej aluminiowej miski kochera. Jedz Jacek z nami. Nie dziękuję, będę jadł z nimi. Prawdziwie dantejskie sceny rozgrywają się przy jedzeniu makaronu z konserwą. No, stary! Zjedz jeszcze trochę, troszeczkę! Zachęcamy się wzajemnie. Obiad, czy kolacja - wszystko jedno jak to się nazwie, kończy się. Janusz umocował piekielna blachę, która nam tak dokuczyła minionej nocy. Pora spać. Mój nocny ubiór składa się z kalesonów, skarpet, piżamy, swetra, podkoszulka i czapki narciarskiej. Śpiwory mamy liche. Dobre do Jugosławii, ale nie w zimne góry. Dodatkową ochroną jest coraz większa warstwa brudu, pomieszanego na twarzy z Dermosanem. Zdjęcia: 1. Na pierwszym planie lodowiec Jachczal. Wyżej długa, prawie pozioma grań do szczytu Mian Sehczal -4250 m npm. W lewo, od grani, widoczne skały szczytu Szadeh Kuh - 4450 m npm. Szczyt dalej w lewo, poza kadrem. W tle piramida Tacht-e-Solejman - 4650 m npm. 2. Szczyt Szadeh Kuh - 4450 m. Widok z drogi Steinauera. Po jego prawej stronie pole śnieżne, którym podchodziliśmy z naszego biwaku na podeście. 3. Jacek i autor postu.
    1 punkt
  4. Wyprawa do Iranu 13.07-20.08.1972 r Prolog-czyli jak zorganizować wyprawę. Pytanie-jak zorganizować wyprawę? Odpowiedź na nie jest w zasadzie bardzo prosta. Trzeba mieć; bardzo, bardzo dużo entuzjazmu, odpowiednią odporność psychiczną, szczęście - no i pieniądze. Reszta jest prosta. Nas było pięcioro: Ryśka - moja żona, Elżbieta żona Janusza i Jacek, jego brat. Pasją naszą były góry. Jeździliśmy w Tatry. Schodziliśmy Riłę i Piryn. Udało nam się wyjechać w Alpy Julijskie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym przypadku w miarę wzrostu doświadczenia i poznawania nowych miejsc. Spotykaliśmy w każdą środę w Klubie. Na ulicy Basztowej w Krakowie w budynku, w którym była szkoła muzyczna, jedno piętro zajmował Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego(PTTK). Pod jego skrzydłami działały kluby. Nasz nazywał się Tatrzański . Czasami w czasie walnych zebrań z udziałem przedstawicieli, czy oficjeli z wyższego szczebla „peteteku”, ktoś z zarządu klubu, liczącego teoretycznie kilkudziesięciu członków podkreślał, że jesteśmy jak odwrócona litera T. Na dole są szerokie masy turystów górskich, na górze „wyczynowcy”, czyli członkowie Klubu Wysokogórskiego, który zresztą był obok nas. PTTK łaskawie przydzielił im jeden pomieszczenie, na zebrania i niezbędne papiery potrzebne do działalności. My turyści wysokogórscy byliśmy między nimi. Dotychczas monopol na wyjazdy w góry, nazwijmy je egzotyczne, choć mogły być w Europie, ale w strefie dolarowej, mieli tylko wyczynowcy. Więc marzyliśmy. Marzyć jest łatwo. Może Alpy, a może poza Europę. Wszyscy marzą. No i co z tego ? Gdzieś około dwóch lat temu Janusz rzucił hasło - pojedziemy do Mongolii. Dlaczego nie! Może być Mongolia. W Mongolii nie trzeba było mieć dewiz. Góry są wysokie, posiadają lodowce, co było moim marzeniem, aby wreszcie przejść się po prawdziwym lodowcu. Są wprawdzie „lodowczyki” w Tatrach, ale i tak większość wspinaczy w to nie wierzy. W rzeczywistości jest to zlodowaciały śnieg, który, wprawdzie rzadko, ale jednak topnieje całkowicie. W ten wyjazd, po prawdzie nikt nie wierzył, może z wyjątkiem Janusza. Ale jak się tylko gada co środa i marzy, to oczywiście nigdzie się nie pojedzie. Na wiosnę dopingowani przez Janusza oraz zbliżającymi się wakacjami zebraliśmy dwunastkę chętnych na wyjazd. Zespół, może nie całkiem odpowiedni, ale lepszego nie było. Program wyprawy przewidywał wyjazd pod najwyższy szczyt Mongolii Moenche Chajchran Uuł, położony w Ałtaju Mongolskim.. Przewidywano wyjście na ten szczyt, akcję eksploracyjną w jego otoczeniu i badania biologiczne potoków górskich. Wśród środowych dyskutantów, przy rarytasie klubowym-kawie, były dziewczyny zajmujące się naukowo takimi badaniami. Rozpoczęły się starania o paszporty i wizy mongolskie. Paszporty otrzymaliśmy, po wizycie Elżbiety u zastępczy komendanta wydziału paszportów MO. Miała widocznie jakiś dar przekonywania. Gorzej niestety było z wizami. Strona mongolska, bo tak oficjalnie wtedy nazywano kraj udzielający nam łaskawie wiz, odpowiedziała na pismo Klubu uprzejmie, ale stanowczo, że wiz w tym roku nie będzie. Między wierszami, czytało się wtedy, że mamy za małe poparcie. Gdyby jakiś ważny sekretarz partii poparł naszą wyprawę? Wszyscy tak robili. Bo bez - znaczącej w naszej ludowej ojczyźnie figury - wyjazd był praktycznie niemożliwy. Nasz zespół się rozleciał. Przy tej okazji wyciągnęliśmy smutny wniosek, że w przyszłości należy staranniej dobierać ludzi. Niezmordowany Janusz zaproponował Iran. Rzecz wydawała się jeszcze mniej realna niż Mongolia. Tym bardziej, że w „Taterniku”- organie Klubu Wysokogórskiego można było przeczytać relacje z wypraw, z których wynikało, że na zorganizowanie takiej wyprawy potrzeba nawet dwóch lat. I znów w ruch poszły marzenia. Grupa Tacht-e-Sulejman, Alam Kuh, Demawend – to nazwy szczytów w Elbursie, gdzie chcieliśmy jechać. Góry te znane były u nas pod nazwą Alborz. Poza nimi marzył nam się Isfahan, Sziraz, Persepolis – jako piękne kulturalne dodatki do gór. Na razie w wymienionych czterech elementów, potrzebnych do zaistnienia wyprawy, mieliśmy tylko jeden - entuzjazm. Entuzjazm ten rósł lub malał w zależności jak dana sprawa się przedstawiała. Co do pieniędzy, to istniała nadzieja, że coś się załatwi. Pozostałe dwa elementy, odporność psychiczna i szczęście były wielka niewiadomą. Na początku maja Janusz wysyła pismo do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki(GKKFiT) podając zasady na jakich będzie zorganizowana wyprawa. A były one, w pewnym skrócie takie, osiem osób, każda z nich będzie posiadać pięćdziesiąt dolarów na koncie wywozowym, działalność w grupie górskiej Tacht-e-Sulejman i wyjście na Demawend. Cały maj łudzimy się, że coś z tego będzie. Przy końcu maja wysyłamy pismo do ambasady irańskiej z prośbą o wizy. Początek czerwca to nowe rozczarowanie. GKKFiT jest zainteresowany tylko wyjazdami sportowymi. A więc tylko wyczyn. Widocznie nie nadszedł jeszcze czas, aby zainteresować się turystą, który nie jest wyczynowcem, i nie chce, i nie zawsze może korzystać z Orbisu. Dostajemy od nich radę, że należy się starać o wyjazd na zasadach turystycznych. Co te zasady znaczą w przypadku Iranu, tego nikt z nas nie wie. Można się domyślać, że powinniśmy tam jechać z Orbisem zwiedzać zabytki. Był więc już początek czerwca, a wyprawa, aby miała jakiś sens powinna trwać minimum pięć tygodni. Elżbieta, Ryśka i Janusz, powinni być, ze względów zawodowych już na początku września z powrotem w Polsce. Z tego wypływał wniosek, że powinniśmy wyjechać najpóźniej na początku drugiej połowy lipca. A my jesteśmy w punkcie zerowym. Bo poza zdobyciem pewnego doświadczenia, sprawa wyjazdu nie ruszyła z miejsca.. Do tego wszystkiego ubywa nam Janusz, który wyjeżdża do Włoch.. Powróci pod koniec czerwca. Przy tej okazji załatwia dla mnie i dla Rysi delikatną sprawę konta dewizowego. Nie mamy dolarów i nikogo za granicą, który by nam przysłał kilka zielonych, koniecznych do wypuszczenia nas z kraju do strefy dolarowej. Kupiłem więc u konia setkę, którą Janusz zabiera ze sobą. Ma zorganizować przesyłkę. Zdołaliśmy ustalić, w przybliżeniu, zasady wyjazdu turystycznego a więc przede wszystkim dolary - potrzebne na podróż od granicy radziecko-irańskiej i na pobyt w Iranie. Dalej program działania w Iranie, przedstawiony przez Zarząd Klubu i poparty przez Krakowski Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki(KKFiT). Około dziesiątego czerwca posiadamy - to znaczy Ryśka i ja - konto dewizowe. Z Włoch nadeszła informacja do Narodowego Banku Polskiego w Krakowie na ulicy Basztowej, że na moje nazwisko i mój adres nadeszło sto dolarów, jako darowizna. Przy tej informacji otrzymałem list od nieznanej mi pani, z którego treści wynikało, że jest moją daleką krewną i że daruje mi tę skromną sumę zielonych, na jakieś tam potrzeby. List ten był wystarczającym dla banku dokumentem, że darowizna jest legalna i pochodzi od mojego krewnego. Jako dokument został dołączony do moich akt w NBP. Janusz dobrze to załatwił. Mamy więc z Rysią po pięćdziesiąt zielonych. Jako małżeństwo mogę się podzielić moim kontem z żoną. W międzyczasie telefonujemy, co pewien czas, do ambasady irańskiej, aby się dowiedzieć jak przestawia się sprawa naszych wiz.. W czasie którejś z rozmów dowiadujemy się, że nasze pismo z prośbą o wizy zaginęło. Może zostało wysłane do Teheranu - zmienili w tym czasie sekretarza ambasady - a może nie. W każdym razie nie ma w ambasadzie po nim śladu. To nic, nie załamujemy się. Bo załamanie oznaczałoby rezygnację z wyjazdu. Kolega z pracy Ryśki, jadąc na delegację do Warszawy zabiera kopię pisma, szybciej dotrze do ambasady. Postanawiamy jak najszybciej złożyć kwestionariusze paszportowe w Biurze Paszportów Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie. Mamy paszporty, ale do Mongolii. Na nie da się na nie jechać do Iranu. Iran to strefa dewizowa, a zresztą składaliśmy podanie o wyjazd do Mongolii, więc nie możemy tak sobie zmienić kraju docelowego. Aby uzyskać paszporty do Iranu musimy mieć poparcie KKFiT. W tej sprawie do „kakafitu” idzie Hanka, koleżanka klubowa i Ryśka. Kakafit bardzo przychylnie ustosunkowuje się do naszych zamierzeń i po dwóch dniach mamy gotowe pismo popierające nasz wyjazd. Sprawa ta jest załatwiana przed Jasiem prezesem Klubu, ponieważ były między nami różnice zdań na temat organizowania wyprawy i chcemy go postawić przed faktem dokonanym. Organizujemy tą wyprawę nie tylko dla siebie, ale i dla klubu. Byłaby to, według naszego rozeznania, pierwsza w dziejach PTTK wyprawa polskich turystów górskich w tak wysokie góry. Tym bardziej, że dla uczczenia stulecia turystyki polskiej, Klub zamierza w przyszłym roku zorganizować wyprawę eksploracyjną w Hindukusz. W tej wyprawie mamy wziąć udział Janusz i ja. Dobrze byłoby sprawdzić siebie na wysokości cztery, pięć tysięcy metrów ponad poziomem morza. Nasze największe dotychczas wysokości to niecałe trzy tysiące na Triglavie w Alpach Julijskich. Środa - dwudziestego pierwszego czerwca. Przychodzę z Elżbietą do klubu, licząc że da się nam przekonać Jasia i uzyskamy jego podpis na piśmie, popierającym naszą wyprawę, do biura paszportowego. Elżbieta, przezornie przygotowała wcześniej jego projekt. Dyskusja z Jasiem w tej sprawie trwa prawie dwie godziny. Przez półtorej Jasiu mówi nie i nie, obawiając się, że możemy nie dostać wiz, że może się powtórzyć historia Mongolii. Żąda od nas promes wizowych. Udaje nam się przekonać najpierw Adama, członka zarządu klubu, który uczestniczy w dyskusji, i w końcu Jasia. Mamy więc już pismo naszego klubu i pismo z KKFiT-u. W pracy mój szef, podpisuje mi po raz trzeci kwestionariusz paszportowy. Najpierw Mongolia, po tym Jugosławia, która w międzyczasie wypłynęła - a teraz Iran. Pyta się – gdzie pana tak nosi? Pozostaje do załatwienia sprawa promes bankowych, że posiadamy odpowiednią ilość dewiz na podróż i pobyt w Iranie. Ale na załatwienie tej sprawy, jak się okaże za chwilę, mamy jeszcze kilka dni czasu. Dwudziestego trzeciego czerwca Elżbieta i Ryśka idą do biura paszportowego, gdzie dowiadują się, że musi być indywidualne poparcie przez „kakafit” każdego uczestnika wyprawy. Może to wydawać się proste uzyskać poparcie, ale kakafit nas nie zna. I tu rodzą się wątpliwości, czy będą mieli do nas zaufanie, że nie zostaniemy za granicą demoludów - korzystając z wyjazdu. Mieliby wtedy spore przykrości. Rysia zajmuje się tą sprawą i załatwia ją pozytywnie. Na razie mamy pierwsze małe sukcesy. Dwudziestego szóstego czerwca kolejna wizyta Elżbiety i Ryśki w biurze paszportowym. Mają przy sobie plik kwestionariuszy i wszystkie wspomniane wyżej pisma. Oprócz tego moją i Ryśki promesę dewizową z banku. Brakuje promesy Elżbiety, Janusza oraz Jacka. Promesę Elżbiety i Janusza musi on załatwić, ponieważ tylko on ma konto dewizowe. Biuro przyjmuje część kwestionariuszy, polecając uzupełnić promesy. Jednocześnie robią nam nadzieję, że możemy dostać paszporty dziesiątego lipca. Całe konto dewizowe musi być podzielone na dwie części. Pierwsza część jest potrzebna na pobyt w Iranie, natomiast druga-na opłacenie kosztów podróży, czyli na bilety kolejowe od granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Bank oczywiście nie orientuje się jakie są ceny biletów. Trudno im się dziwić, są instytucją przeznaczoną do czego innego. Natomiast powinien tereny znać dokładnie Orbis-instytucja zajmująca się organizowaniem wyjazdów za granicę i wszystkim tym, co jest z tymi wyjazdami związane. I my też tak myśleliśmy. Poszła Ryśka do Orbisu na Rynku Głównym i tu nastąpił ciekawy dialog: „Ryśka do kasjerki, sprzedającej międzynarodowe bilety kolejowe - proszę panią, proszę mi podać adres Orbisu w Warszawie zajmującego się sprzedażą biletów kolejowych do Teheranu -nie znam adresu - to może dyrektor będzie znał - dyrektora nie ma, ale ja pani podam prywatnie adres: hotel „Metropol”. Wcześniej, oczywiście dowiedzieliśmy się, że biletów nie można kupić w Krakowie, bo nie mają cennika. Informacja, że bilety sprzedaje Orbis w hotelu „Metropol” okazała się błędna, bo robił to oddział Orbisu na ulicy Brackiej. Zresztą adresy wszystkich oddziałów Orbisu znaleźliśmy w kolejowym rozkładzie jazdy, dostępnym w każdym kiosku „Ruchu”. Tak więc ustalenie ceny biletów kolejowych do Teheranu, wymagało będzie wyjazdu do Warszawy. Zrobi to Janusz, który tymczasem wrócił z Włoch. Przywiózł z Orbisu na Brackiej - gdzie zresztą zdziwiono się, że tak prostej sprawy nie można załatwić w Krakowie - świstek papieru z wypisaną ceną biletu z Dżulfy(Julfa) – miejsce przekraczania granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Cena biletu była wypisana złotówkach dewizowych, mówiąc prosto w dolarach. Cała ta operacja był potrzebna, aby Orbis dał nam zaświadczenie do Biura Paszportowego, że przeznaczona na koszty podróży cześć naszego konta wywozowego wystarczy na pokrycie ceny biletów z Dżulfy do Teheranu i z powrotem. Zaświadczenie to było potrzebne, aby uzyskać paszport za tysiąc - a nie za pięć tysięcy złotych. Na co Ryśka i ja nie mogliśmy sobie absolutnie pozwolić. W międzyczasie pojawiły się kłopoty z kontem wywozowym Janusza. Miał on konto w banku Peko. A promesy do Biura Paszportowego wydawał Narodowy Bank Polski. Należało więc przelać posiadane dewizy z banku Pekao do NBP. Normalnie na decyzję w tej sprawie czeka się podobno kilka tygodni, co w naszym przypadku przekreśliłoby cały nasz wyjazd.. A my mamy już koniec czerwca. Dwudziestego ósmego czerwca pierwszy większy sukces. Telefon z ambasady irańskiej do oddziału PTTK, że Klub Tatrzański otrzymał wizy. Janusz tymczasem pomyślnie załatwił przelanie swoich dewiz do NBP. Tak więc najważniejsze sprawy formalne mamy z głowy. Wizy będą, paszporty też, otrzymamy zezwolenie z banku na wywiezienie dolarów. Pozostało nam skompletowanie sprzętu i żywności. Ustalamy wstępny termin wyjazdu na trzynasty lipca. Następny za tydzień. Różnice te są dlatego tak duże, bo pociąg z Moskwy do Teheranu jeździ raz na tydzień i granicę radziecko-irańską można przekroczyć tylko raz w tygodniu. Jeżeli wyjedziemy trzynastego lipca rano z Krakowa, to jadąc przez Warszawę, zdążymy na pociąg , który wyjeżdża piętnastego lipca rano z Moskwy do Teheranu. Do wyjazdu zostało nam więc niecałe dwa tygodnie. Mama Ryśki, Rysia i ja bierzemy pożyczki w swoich miejscach pracy. Poza tym pożyczamy pieniądze od mojej mamy, mamy Rysi i od mojej siostry. W zasadzie nie mamy więcej źródeł pożyczek. Zgromadzona suma pieniężna powinna wystarczyć. W wolnych chwilach w pracy robię spisy sprzętu i żywości. W górach przewiduję, że każdy uczestnik powinien skonsumować około 3500 kilokalorii, a na dole, w czasie podróży dwa tysiące pięćset na dobę. Nie jest to dużo, ale na więcej nie możemy sobie pozwolić, ze względu na ciężar bagażu, który według moich obliczeń powinien się zawrzeć od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu kilogramów na osobę, licząc, że wyprawa będzie trwała około pięć i pół tygodnia. Całe popołudnia spędzam z Ryśką na kupowaniu żywności i sprzętu. Brakuje nam skafandrów przeciwdeszczowych. Ryśka nie ma odpowiednich butów. Brak nam czekana, jeden mamy, raków, dużego plecaka ewentualnie nosiłków. I całej masy drobnych rzeczy. Poza tym istniejący sprzęt wymaga reparacji. Staramy się wszyscy także zdobyć maksimum wiadomości o Iranie, rejonie górskim, w którym będziemy działali. Zakupujemy dla wyprawy w „Polfie” bębny po lekarstwach. Są zrobione ze sklejki, lekkie i sztywne. Wieko ma obręcz nadającą się do plombowania. Z takich bębnów korzystają prawie wszystkie polskie wyprawy górskie. Załadujemy do nich naszą żywność. Pięć bębnów przewożę z Rysią do mieszkania Elżbiety i Janusza.. Mieszkanie ich jest naszą „bazą”. Prawie codziennie spotykamy się tu w piatkę, robiąc narady, pakując żywność do bębnów. Jeszcze z ważniejszych spraw zostało załatwienie zezwolenia w Urzędzie Ceł na wywiezienie żywności z kraju. Pismo z Klubu w tej sprawie musiało być poparte prze Oddział PTTK i KKFiT. Prawie zapomniałbym, ale musieliśmy mieć świadectwa szczepień przeciwko ospie i cholerze. Aby się zaszczepić należało mieć zaświadczenie od lekarza, że nie ma się przeciwwskazań, co wymaga z kolei badania krwi. Pierwsze szczepienie jest przeciwko cholerze, następnie za tydzień cholera i ospa i jeszcze tydzień oczekiwania na wynik. A jak będzie ujemny, to szczepienie trzeba powtórzyć. To też robimy w ostatniej chwili. Ale trudno się szczepić wcześniej, gdy nie wiadomo, czy się pojedzie. Szczepienia nie są przecież obojętne dla organizmu. Dziesiąty lipca. Paszportów jeszcze nie ma, ale mają być jutro, to znaczy we wtorek. W mieszkaniu Elżbiety i Janusza odbywa się pakowanie bębnów. I malowanie na nich napisów: „Iran-Teheran, Alborz Mountains Expedition Klub Tatrzański PTTK Kraków Poland”. U nas w domu góra bagażu, leżąca dotychczas w kącie pokoju, zaczyna znikać w plecakach. Jedenasty lipca. Paszporty są. Niestety nie wszystkie. Jacek nie dostanie paszportu, bo nie przepracował trzech lat po studiach, a wyjazd jest do kraju kapitalistycznego. Może wyjechać, ale pod warunkiem, że w przypadku gdyby nie wrócił, odpowiednia suma, będąca ekwiwalentem za studia, zostanie wpłacona do skarbu państwa. Na tę sumę trzeba znaleźć poręczycieli. Rzecz do załatwienia, ale niemożliwa w ciągu kilku godzin. Tyle jedynie godzin możemy jutro na to poświęcić, ponieważ dzisiaj jest już późno. Jest wtorek wieczór, jedenasty lipca. Mamy spakowaną żywność w bębnach. Plecaki w zasadzie też. Elżbieta nie ma jeszcze butów. W czwartek rano chcemy wyjechać ekspresem do Warszawy. Śpimy coraz krócej. Czym bliżej wyjazdu, tym bardziej jesteśmy zmęczeni. Chwilami mam tego dosyć!. Ale już tak daleko zabrnęliśmy, że musimy wyjechać. Zgodnie z teorią - zresztą bardzo słuszną - ostatnie tygodnie przed wyjazdem powinno się poświęcać na zdobywaniu kondycji, a ostatnie dni na wypoczynek. Pytanie tylko - ile wypraw tak robi? Albo ile wypraw na to stać? I tak nadszedł dzień dwunasty lipca. Dzień , w którym ilość załatwionych spraw sięgnęła szczytu. Dzień, który miał decydować, czy wyjedziemy jutro i czy rozpocznie się największa przygoda w dotychczasowym naszym życiu. Że wyjedziemy, to wiedzieliśmy już właściwie na pewno. Ale względy zawodowe Elżbiety wymagały jak najszybszego powrotu do kraju i byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy wyjechali w ten czwartek. Poprzedniego dnia umówiliśmy się, że Janusz zniesie bębny z żywnością z czwartego piętra, na którym mieszka, i zostawi je w bramie domu. Bębnów ma pilnować najmłodszy brat Janusza. Dalszym ich losem mam się zająć ja z Ryśką. Ważą w sumie sporo ponad sto kilogramów. Umawiamy się też, że spotkamy się wszyscy o dziewiątej czterdzieści pięć przed Biurem Paszportów na Placu Szczepańskim. Przychodzę rano o wpół do ósmej do pracy. Zjadam śniadanie i już mnie nie ma. O ósmej piętnaście umówiliśmy się z Rysią pod domem Janusza. Mamy być z bębnami o dziewiątej w Urzędzie Celnym na Kamiennej., aby mogli je sprawdzić i zaplombować. Jak było umówione pilnuje ich brat Janusza. Wynoszę je na chodnik ulicy Karmelickiej. Usiłujemy z Ryśką zatrzymywać samochody, może nam ktoś to podrzuci do Urzędu Celnego. Sto metrów od nas stoi ciężarówka, która przywiozła towar do sklepu. Wysyłam do kierowcy Rysię - w myśl, stosowanej w takich przypadkach przeze mnie zasady. Kobieta załatwia z mężczyzną. Mężczyzna z kobietą. Za chwilę jedziemy na Kamienną. A w tym czasie Elżbieta, Janusz i Jacek załatwiają sprawę poręczenia za tego ostatniego. Rzecz wymaga wizyty w miejscu pracy Jacka. To znaczy w Administracji Akademii Górniczo-Hutniczej. Uzyskanie zaświadczenia(czy też zaświadczeń - szczegółów dokładnie nie pamiętam), znalezienia poręczycieli, wizyty u notariusza, wizyty w urzędzie zatrudnienia.. To wszystko mieli załatwić w ciągu dwóch godzin. Znając tempo pracy w naszych urzędach-rzecz mało prawdopodobna. Do tego większość urzędników ma zwyczaje przyjmować interesantów o godzinie dziewiątej, dziesiątej - różnie to bywa. W każdym razie nie za wcześnie rano. Jeszcze jedna osoba jest bohaterem tego dnia - mama Janusza.. Zajmuje ona od godziny wpół do dziesiątej kolejkę do Biura Paszportowego. A kolejki teraz w wakacje są duże. Dwie, trzy godziny czekania. My tymczasem jesteśmy na ulicy Kamiennej. Wytaczamy bębny z samochodu na rampę. Kierowca dostaje cztery dychy a Ryśka idzie do celników z prośbą, aby czynili swoje. Wraca po piętnastu minutach z wiadomością, że w naszej sprawie nie ma decyzji szefa urzędu. Który ma zdecydować, czy zwolnią nam żywność od cła. Decyzja ma być około dwunastej. Mimo, że dzisiejszy termin był dokładnie umówiony z nimi kilka dni wcześniej. Im się nie spieszy, tylko nam. Jest już po dziewiątej. Do dziewiątej czterdzieści pięć mamy niewiele czasu, a my mamy jeszcze wpłacić do banku na ulicy Pijarskiej pięć tysięcy złotych, jako opłatę za pięć paszportów. W banku, na szczęście, nie ma kolejki. I uporaliśmy się z tym bardzo szybko. Idę z Rysią do Biura Paszportów. Jest wpół do dziesiątej. Mama Janusza jest trzecia w kolejce. Dzisiaj kolejka jest nawet nie taka duża jak zwykle tu bywa. Dziewiąta czterdzieści pięć - umówiona godzina, o której mieliśmy wszyscy tu się spotkać, aby odebrać paszporty i następnie załatwić w banku odbiór dolarów i wykupienie rubli na podróż przez ZSSR. Dziewiąta czterdzieści pięć minęła, potem dziesiąta, wpół do jedenastej, jedenasta, a bank załatwia wspomniane sprawy tylko do dwunastej. Wreszcie są! Janusz i Elżbieta, ale bez Jacka, który za moment powinien wpaść. Przyjechali taksówką. Od tej chwili najmodniejszym u nas środkiem transportu stała się taksówka - z konieczności. W kolejce jesteśmy pierwsi. Cały czas tak manewrowaliśmy z Rysią, przepuszczając kolejnych ludzi, aby jak przyjdzie wspomniana trójka od razu wejść po paszporty. Elżbieta i Ryśka znikają za drzwiami. Wystarczą tylko one do odebrania paszportów. Wychodzą za chwilę z wiadomością, że paszporty będą za dwadzieścia minut. To znaczy za pięć wpół do dwunastej, ale bez paszportu Jacka. Paszport Jacka ma być o drugiej. No to pojedziemy do Teheranu we czwórkę z bagażem Jacka. Jacek nas dogoni samolotem w Erewaniu. Biegniemy z Januszem do banku na ulicę Basztową, aby zająć kolejkę. Tam też są godzinne kolejki. Gdy przybiegamy na miejsce do zamknięcia kas zostało tylko dwadzieścia pięć minut. Ale nas chyba załatwią byle mieliśmy paszporty w ręku. Stoimy w jednej kolejce, potem w drugiej. W końcu okazuje się, że załatwiamy w dwóch różnych miejscach i powinniśmy stać w dwóch różnych kolejkach. A minuty płyną nieubłaganie. Czy nasze dziewczyny zdążą z paszportami? Jest za trzy dwunasta, gdy Janusz opuszcza swoją kolejkę i idzie zobaczyć, czy czasem nasze panie nie biegną. Ja tymczasem proszę urzędniczkę, żeby nas załatwiła po dwunastej, bo my jedziemy z wyprawą do Iranu i mamy raz na tydzień pociąg. Zgadza się. Zegar ścienny, wiszący w dużej sali gdzie obsługuje się klientów wskazuje już minutę po dwunastej. No to cześć! Strażnik na pewno zamknie bramę i pojedziemy za tydzień. Ależ nie! Otwierają się wahadłowe drzwi z hallu wpada zaczerwieniony Janusz, a za nim Elżbieta i Ryśka, trzymające w rękach paszporty. W końcu wpada Jacek. Świetnie. Jest nawet paszport Jacka. Okazuje się, że Janusz w ostatniej chwili przytrzymał strażnikowi drzwi wołając: - jeszcze te panie, które właśnie przyjechały taksówką.. Jesteśmy w komplecie i mamy paszporty. A przed nami w kolejce jeszcze kilka osób. Najpierw załatwiam ja i Rysia. Pozostała trójka robi to w innym okienku i mają tam jakieś „sęki”. Inkasuję od kasjera, który się krzywi, bo jest sporo po dwunastej, dolary i ruble. Teraz na Kamienną, gdzie powinniśmy być o dwunastej a jest już pierwsza. Oni tam pracują do trzeciej mogą więc poczekać. Najpierw pojechała na Kamienną Ryśka, bo ja jeszcze stałem w kolejce do kasy. Następnie jadę i ja. Przyjeżdżam do urzędu i zostaję mamę Janusza, jego brata, który pilnował bębnów od rana i Ryśkę. Celnicy sprawdzają już drugi bęben Każdy ma włożoną listę zawartości. Jest to kopia przedłożona szefowi z prośbą o zwolnienie od cła. Otwieram następne i zaczynam pakować te już sprawdzone. W domu spokojnie można było wszystko ułożyć i było ułożone. Ale tu nie mamy czasu. Trzeba pewne rzeczy dopychać kolanem. Najgorzej na tym wychodzą ciastka. Nie szkodzi-wszystko się zje. Zjawia się nasza pozostała trójka. Bębny sprawdzone. Jeszcze tylko na wagę. Pięć bębnów waży sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. A więc po trzydzieści sześć kilogramów na głowę. Mamy już godzinę drugą. Ustalamy, że Elżbieta pojedzie do San-Epidu, gdzie do trzeciej mamy odebrać zaświadczenia o szczepieniu ospy cholery. Później dołączy do niej Ryśka, która tymczasem idzie do biura Urzędu Ceł, aby odebrać decyzję o zwolnieniu od cła. Bo sprawdzenie zwartości bębnów i plombowanie sobie, a wypisywanie decyzji sobie. Ja z Januszem zawieziemy bębny na stację kolejową. Rozlatująca się ciężarówka wiezie nas z bębnami na stację. Przy okazji stwierdzamy, że drobne dziesięciozłotowe bakszysze znakomicie ułatwiają sprawę. Na stację nas nie zawiózł. Zakaz wjazdu dla takich pojazdów. Bębny zostawił przed przychodnią lekarską na ulicy Pawiej. Nie będziemy nosić kilkaset metrów tych prawie dwustu kilogramów. Janusz dostrzega na dworcu autobusowym, położonym obok przychodni, wózek pocztowy. Znajdujemy właściciela wózka, który za dziesięć złotych pozwala łaskawie skorzystać z tego pojazdu. Bębny mamy więc już na stacji. Za pół godziny zamkną nam San-Epid. A więc taksówka. Tu już są dziewczyny i Jacek. Bez sensacji odbieramy żółte książeczki, świadczące o szczepieniu. Biegnę jeszcze do biura projektów, gdzie pracuję. Na szczęście bardzo blisko San-Epidu i składam podanie o urlop. Wcześniej nie mogłem, bo nie wiedziałem, kiedy pojedziemy. Żegnam się z kolegami z pracy dołączam do mojej czwórki. Uff! Mamy teraz trochę czasu. Orbis sprzedaje bilety kolejowe do godziny ósmej wieczorem. Uwzględniając kolejkę, wystarczy jak tam będziemy o czwartej. W tym miejscu małe wyjaśnienie. Sądziliśmy, że jak krakowski Orbis wydał nam zaświadczenie do Biura Paszportów stwierdzające, że posiadana przez nas złotych dewizowych wystarczy na pokrycie kosztów podróży z Dżulfy do Teheranu to i powinien nam taki bilet wypisać. O naiwni!!! Ale o tym co było w Orbisie to za chwilę. Tymczasem idąc ulicą 18 Stycznia robimy szybko krótki kosztorys. Ile nas będą kosztować bilety i ile jeszcze mamy pieniędzy. Stwierdzam, że może nam w dwójkę zabraknąć około tysiąca. W grę wchodzi tylko wujek Rysi. On jeszcze może pożyczyć. Pożyczymy jak się da dwa tysiące. Ryśka idzie więc do wujka. Ja do Orbisu z Jackiem. Janusz i Elżbieta na obiad. Po czwartej jesteśmy wszyscy w Orbisie. Biletów z Dżulfy do Teheranu nam nie wypiszą. Półgodzinna dyskusja z kierownikiem, po której nie dostajemy nawet biletów do Dżulfy. Trudno, będziemy musieli kupić bilety jutro w Warszawie. Jeszcze tylko wizyta w „Locie”, bo wykombinowaliśmy sobie, że z powrotem zamiast wracać pociągiem przez Moskwę, polecimy z Erewania do Kijowa samolotem. A Kijowa do Krakowa pociągiem. Nie będziemy mieli bagażu możemy sobie na to pozwolić, tym bardziej że poinformowano tu właśnie Janusza, że taki bilet nam sprzedadzą. Nic bardziej naiwnego, jak święta wiara w informację. Dzisiaj nam oświadczają, że takiego biletu nie dostaniemy. Przyjmiemy to spokojnie. Przyzwyczailiśmy się, że jeden pracownik danej instytucji mówi tak, a drugi właśnie- że nie tak. Celował w tym krakowski Orbis, gdzie uzyskaliśmy rekordową ilość błędnych informacji. Wobec tego nie pozostaje nam nic innego jak jechać do Warszawy. Jutro rano załatwimy wizy, potem bilety kolejowe, a po południu pojedziemy do Moskwy. Pozostaje nam tylko jeden pociąg o godzinie pierwszej zero cztery. Będąc jeszcze w Orbisie, usiłowaliśmy kupić bilety z miejscówkami na ranny ekspres, ale miejscówek nie było. Kupujemy dzisiejszą, krakowską popołudniówkę „Echo Krakowa”. Ma coś być tam o naszej wyprawie. Załatwiła to Elżbieta ze znajomym redaktorem. Jest! Duży tytuł „Elburs 72 Pierwsza wyprawa Klubu Tatrzańskiego PTTK w góry Iranu” i dalej - „Kontynuując tradycje małych wypraw w góry Bliskiego i Środkowego Wschodu Klub Tatrzański PTTK w Krakowie zorganizował pierwszą w dziejach PTTK polską wyprawę….. Dalej z ważniejszych zamierzeń napisano- „ Uczestnicy będą prowadzić działalność w górach Elburs, ze szczególnym uwzględnieniem masywu Tacht-e-Solejman, miedzy innymi wejdą na najwyższy szczyt Iranu – Demawend… Uczestnicy wyprawy maję w planie ponadto przeprowadzenie pewnego programu naukowego, obejmującego badania geologiczne i przyrodnicze oraz przywiezienie bogatej dokumentacji fotograficznej. Wyprawa ma duże znaczenie dla krakowskiego środowiska turystycznego, stanowi bowiem…”. Wszyscy, którzy nam sprzyjali będą mieli spokojne sumienie przed władzą, że wypuścili z kraju niewłaściwych ludzi. Tak trzeba pisać o wyprawach zwariowanych zapaleńców, by kolejni mieli szanse w przyszłości wyjechać. Wszystko tu jest, i wyczyn, i program naukowy. Tak trzymać! Umawiamy się o dwunastej w nocy na dworcu. Wracam z Rysią na Kozłówek, gdzie mieszkamy. Po drodze kupujemy większą ilość biletów tramwajowych, bo pojedziemy w nocy, gdy wszystkie kioski „Ruchu” są zamknięte. Mamy kilka godzin czasu do wyjścia z domu. Zleciały błyskawicznie. Należało dokończyć pakowania plecaków. Zrobić sobie kąpiel, bo nie wiadomo, gdzie będzie znowu okazja. Mocna kawa i jesteśmy prawie gotowi do wyjścia. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy wszystkie okna są zamknięte, czy gaz wyłączony…i wychodzimy. Minęła przed chwilą godzina jedenasta. Dołączam zdjęcie z przed dworca w Teheranie. To my i nasze bębny. Radośni, że są wreszcie z nami. Ale między moim i żony wyjściem z domu na Kozłówku w Krakowie(p. wyżej) było jeszcze dużo ciekawych wydarzeń, które nas czekały. Wydarzeń zupełnie nieprzewidywanych.
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...