Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 4
    Pakistan
    Dwudziestego siódmego lipca
    Taksówkami jedziemy do  miejsca w Kabulu, z którego odjeżdżają autobusy do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. To, co najmniej kilkaset kilometrów drogi, która przecina niskie już stosunkowo odnogi Hindukuszu. Na dworcu  autobusowym mała awantura. Nie chcą  nas wpuścić do autobusu. Okazuje się, że bilety są na jutro, a były kupowane wczoraj na dziś - czyli wczoraj na „tomorrow”. Tego się nie da sprawdzić na jaki dzień, bo wypisane są  „robaczkami”.
    Pamiętam, ile kłopotów było w Iranie! Używali tam kalendarza perskiego. W Afganistanie też go używają. W nim nasz rok był tysiąc trzysta, któryś tam…Nie znaliśmy miesięcy, ani dni tego kalendarza. Więc powtarzało się w  angielskim kilka razy, że chcemy kupić bilet  teraz, na ten miesiąc,  na ten dzień. I  pytaliśmy - na którą będzie godzinę?
    W końcu jedziemy, ale siedząc w autobusie na jakichś skrzynkach. Kawałek drogi za Kabulem droga przecina góry,  kolejną odnogę Hindukuszu. Przez którą przełamuje się rzeka Kabul, płynąca przez stolicę. Ma w mieście spore koryto, przygotowane na większą wodę, miejscami obetonowane, tylko rzeki nie widać,  sączy się teraz tylko wąska, brudna  strużka   
    Przez góry przeżyna się, tworząc tu bardzo głęboki i przepiękny przełom, zwany wąwozem Tangi Garu. Szosa biegnie serpentynami wykutymi w litej, prawie pionowej  skale. Zjeżdżamy w dół z  poziomu dwóch kilometrów Kabulu na sześćset metrów i wjeżdżamy w obszerną kotlinę Jelalabad`u(Dżelalabadu). Pojawiają się pierwsze, niewysokie palmy. Przed nami jest granica afgańsko-pakistańska. Jest tu o wiele cieplej, niż w nieodległym Kabulu.
    Granica jest jeszcze kilka kilometrów dalej i wyżej. Ale tu odbywa się kontrola celna i paszportowa. Obsługa autobusu zrzuca  nasze plecako-wory z dachu, a potem znowu je wkładają. Mamy w paszportach wizy afgańską, pakistańską i indyjską. Stoi tu mały budynek, w którym jest kantor jakiegoś pakistańskiego banku.
    Natomiast przed budynkiem spacerują  sobie „ruchome” kantory. Każdy z nich ma w lewej dłoni rozpostarte palce. Między palcami waluty. Co palec to inna, ale wszystkie „światowo” wymienialne - dolary, jeny, marki,…Jeden z mężczyzn ma między palcami austriackie szylingi. Pyta mnie, gdzie ten kraj leży. Pytanie wydaje się być dla czystej ciekawości. Przecież nie jest ważne, gdzie na kuli ziemskiej leży kraj, którego waluta sterczy między palcami. Ważne tylko, by była wymienialna. Pokazuję mu nasze złotówki. Nie, nie kupują!
    Podjeżdżamy na przełęcz Khyber Pass(Chajber -1070 m), na której przebiega granica Afganistanu  z Pakistanem. Jest to od tysięcy lat historyczne  miejsce.  Dobrze też znane Anglikom, uczących się historii własnych podbojów. Tu tłukli się kiedyś z Afgańczykami. Po zdobyciu Indii i Pakistanu, szli dalej na północ i  chcieli wejść do Afganistanu.  
    Nigdy go sobie nie podporządkowali. Afganistan nie był nigdy skolonizowany. Afgańczycy to biedni bardzo, ale dumni ludzie. Tu się nie spotyka żebrzących dzieci. Gdy przypadkowo ma ono ochotę wyciągnąć rękę do cudzoziemca jest przywoływane zwykle do porządku. Takie obrazki widywałem w czasie wyprawy w Hindukusz.
    Niedaleko drogi, na wzniesieniach widać było stare forty angielskie. Pojawiły się też, w pewnym momencie od strony pakistańskiej,  jakieś stare tory kolejowe. Mieliśmy wokół siebie całkiem ładny górski krajobraz. Przecinamy tu ostatnią i niską już tutaj odnogę Hindukuszu. Za nią następuje zjazd do doliny rzeki Indus.
    Góry zostały za nami i  byliśmy w  mieście Peshavar(Peszawar). Upał tu jest jeszcze większy, niż po stronie afgańskiej w Dżelalabadzie.  Byliśmy jeszcze niżej. W kierunku południowym, w stronę Indii nie było już żadnych gór. Powietrze było mokre i gorące. W dodatku pomieszane ze spalinami.
    Wynajmujemy niewielki mikrobus i jeszcze tego samego dnia wieczorem jedziemy  w górę rzeki Indus do Rawalpindi. Pakistańczycy mówią krótko na to miasto - Pindii. Niejako częścią tego miasta jest stolica Pakistanu Islamabad.
    Indus zaczyna swój początek w Tybecie. A uchodzi do Morza Arabskiego. Tak nazywa się część Oceanu Indyjskiego między subkontynentem indyjskim i półwyspem arabskim. W pobliżu jego ujścia położone jest Karaczi. W górnym biegu płynie z Tybetu, prawie równoleżnikowo,  wzdłuż potężnego łańcucha Karakorum. Oddzielając go od  Himalajów.
    Dalej, opuszczając stopniowo góry, opływa po swojej orograficznie lewej stronie himalajskiego giganta Nanga Parbat-8126 m. Rzeka w tym miejscu płynie na poziomie tysiąca metrów i w odległości zaledwie 25 kilometrów od Nangi. Jest to najwyższa na świecie wysokość względna. Wynosi ponad siedem kilometrów.
    Niestety!  Nangi Parbat raczej nie zobaczymy. Choć być może będziemy w Himalajach, kilkaset kilometrów od niej. To nie tylko chmury są przeszkodą. To nie takie proste zobaczyć nawet bardzo wysoką górę, ponieważ  może być schowana za dużo niższe szczyty, ale znajdujące się znacznie bliżej obserwatora.
    Czekała nas nocna podróż. Kierowca jechał szybko i bardzo ryzykancko. Chciał  widocznie przyjechać rano na miejsce. Drogą, którą jechaliśmy, był wąski pasek nierównego asfaltu, mający po boku  szerokie, ale dość równe gruntowe pobocza. Samochód zajmował  cały ten asfalt. Jak jechało coś z przeciwka, to obaj jednocześnie zjeżdżali na te pobocza.
    Zatrułem się czymś w Kabulu. Miałem gorączkę. Mimo upału było mi zimno. Siedząc w podrygującym pojeździe, na przemian zasypiałem  i  budziłem się. W pewnym momencie w półśnie widzę, że z naprzeciwka  jedzie auto. Reflektory ma od góry do połowy pomalowane niebieską  farbą. Wszyscy tu tak mieli pomalowane. Co za zwyczaj? Nie dość, że słabiutko świecą, to jeszcze ta farba. W czasie wojny reflektory były malowane na niebiesko, aby lotnik nie zauważył. Ale teraz?
    Jedzie po tym samym asfalcie, co my?  Cholera zderzymy się!  Przecież  tamten skręca na naszą prawą stronę! Co on robi?  Zaraz będzie koniec! Nie było go, bo nasz skręcił w lewo.  Do diabła!  Nieprzytomny, zapomniałem, że tu jest ruch lewostronny! W Indiach też taki będzie. To była robota Angoli.
    Co chwila odbywają się kontrole wojskowe. Pojawia się rozlany szeroko Indus, a potem jakiś przełom tej rzeki. Między skalistymi brzegami rozpięto długi, stalowy most. Który jest strzeżony przez wojsko. Podobno jedyny most na tej rzece.  Robi się dzień i zatrzymujemy się na krótki wypoczynek.
    Nieco lepiej się już czuję. Wywlekam się sam ze środka i robię zdjęcia grupie bosych dzieciaków. Przed Rawalpindi pęka tylna opona. Koniec podróży mikrobusem. Taksówkami jedziemy do miasta.   Znaleziony tani hotel jest niestety brudny i śmierdzący. Na większe luksusy nas nie było  stać.
    Zdjęcia
    1. Tangi Garu_1. Wąwóz rzeki Kabul
    2. Tangi Garu_2.
    3. Tangi Garu_3
    4. Khyber Pass_1. Podjazd pod przełęcz
    5. Khyber Pass_2. Widoczny Fort z flagą
    Gdzieś w Pakistanie...
    6. Wielbłądy.
    7. Starzec.
    8. Dzieci








  2. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Post 6
    New Dehli
    Trzydziestego  lipca
    Rano byliśmy na dworcu w New Dehli - Nowe Deli. Bo  też  było  i  Stare(Old Dehli). Z peronu wychodzimy po wiadukcie do hali dworcowej. Wiadukt przechodził w wykafelkowany, jasny korytarz. Co parę metrów stała na nim spluwaczka. A dookoła niej czerwono, na kafelkach i na posadzce. Pierwsza konfrontacja z indyjską  egzotyką.
    Czerwień była od żucia betelu. Żucie dezynfekuje jamę ustną, ale potem to trzeba było wypluć. Buzia była czerwona, ślina czerwona i ściany też. Było dosyć wcześnie, więc na stacji spali sobie jeszcze ludzie.
    Andrzej z Elżbietą poszli szukać hotelu,  którego adres podał im Brudas. Czekam przy bagażach przed dworcem. Przyjechał jakiś  pociąg i w hali dworcowej zaroiło się od  dziwnych osobników. Z pikami, szablami. Ubrani byli, jak do jakichś scen filmowych. Spokojnie przeszli przez halę i zniknęli. Nikt nic nie kręcił. Byłem ciekaw, co to byli za jedni?
    Znaleźli ten hotel, ale to jakieś zupełnie podejrzane miejsce. Zmieniamy się przy bagażach i  ja z kolei jadę z Januszem do biura informacji turystycznej. Tam informują nas o campingu i o możliwościach wyjazdu w góry. Przy okazji można było zagarnąć garść prospektów, łącznie z uproszczonym planem miasta.
    Ze stacji jedziemy na camping taksówką.  Był on bardzo przyjemny. Miał niewielki, trawiasty plac. Na którego środku na pomoście stał duży okrągły namiot. Część sanitarna była bez zastrzeżeń. Było pusto. Nie licząc tylko kręcących się kilku „białych” postaci.  Wreszcie mamy jakieś uczciwe miejsce do spania. Gdyby jeszcze nie było tego upału!  
    Po południu zaczęło lać.  Byliśmy w Indiach w okresie pełni letniego monsunu. Po deszczu zwiedzamy, a raczej oglądamy z daleka, Meczet Piątkowy(Jama Masjid). Nie umywa się do Badszahi w Lahore, choć materiał taki sam - czerwony piaskowiec. Małżeństwo  się odłączyło.  Idę z Andrzejem przez bazar. Trochę podobny do bazarów w Afganistanie i Iranie, choć ma swój własny charakter. Wracamy obaj po ciemku na camping. Leje jak z cebra. Czekamy pod jakimś dachem. Ciągle leje. Na jezdni momentalnie wody po kostki. Zabiera nas  riksza z wesołym towarzystwem. 
    Dookoła naszych namiotów stawek. Plecaki stoją w wodzie. Śpiwór też już częściowo zamoczony. Wreszcie układamy się do snu. Dziwny kraj. Rano na stacji spotkaliśmy jakby przebierańców. Ubiory jak do filmu. Piki, szable. Spotkaliśmy ich potem na bazarze. Zaczepiony chłopak wytłumaczył nam, że to Guru - sekta religijna. A te dziwne ubiory, gesty – to ich rytuał religijny. Z kolei przed meczetem zaczepiali nas chłopcy,  których specjalnością było  czyszczenie uszu małymi pałeczkami.
    31.07
    W nocy państwo  J i E T.  przenieśli się do dużego namiotu. Płaci się za niego dodatkowo. Rano, na szczęście, rozpogodziło się. Wszystko jest jednak mokre. Trzeba  szybko wysuszyć, bo zaraz w tym klimacie zacznie  pleśnieć. Jedziemy potem na pocztę. Umówiliśmy się, że z Polski listy będą przesyłanie na „poste restante”. Wystarczy paszport i odbiera się list.
    Następnie szukamy Instytutu Górskiego, aby uzyskać informacje w sprawie wyjazdu w góry. Niestety, jest sobota i wszystko jest zamknięte. Dopiero w poniedziałek. W biurze turystycznym kupujemy na jutro bilety, za osiem dolarów od osoby, na wycieczkę do Agry. Chodzi nam o  ten słynny „Tadj  Mahal”, który jest w tym mieście.  
    Biuro mieści się w okolicy Comonwelth Place. Są tu bardzo eleganckie i drogie sklepy. Spotykamy dwóch Polaków, którzy pomogli Andrzejowi przy załatwianiu wiz w Warszawie. Zamierzają objechać całe Indie. Kupili sobie bilet okrężny za sto rupii. Jest taka ciekawa i bardzo tania, bo za dziesięć dolarów, możliwość zwiedzania  tego kraju.
    Zdjęcia:
    1. Guru. Czy to był "guru", nie wiem.  W każdym razie, na dworcu New Dehli pojawiło się rano znacznie więcej podobnych postaci.
    2. Deli, Meczet Piątkowy.  Zalany deszczem monsunowym.


  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 7 
    Agra
    Pierwszego sierpnia
    Rano jedziemy autobusem do Agry. Współtowarzyszami naszej wycieczki są Rosjanie, Hindusi, Włosi. Do Agry jest około dwieście  kilometrów. Mijamy małe miasteczka w okolicy Dehli. Wszystkie podobne do siebie. W wodzie leżały bawoły błotne. Nieraz wystawały im tylko nozdrza, oczy i oczywiście rogi.  
    Wreszcie Agra. Spotkamy się tu z architekturą muzułmańską. Najpierw zwiedzamy grobowiec Sikhara. Dość ładne inkrustacje. Marmur, czerwony piaskowiec. Ładny ogród.
    Kolejny zabytek, to jeden z cudów architektonicznych świata,  indyjski hit – Tadj Mahal!  Po to tuż przyjechaliśmy. Trzy wieki temu cesarz Szach Dżahan kazał go wznieść, jako grobowiec dla swojej ukochanej żony Mumtaz Mahal. Grobowiec  jest cały wyłożony marmurem. Przy jego budowie przez 22 lata pracowało dwadzieścia  tysięcy budowniczych. Dziś spoczywa w nim Szach z żoną.
    Wchodzimy przez portal bramy wejściowej, który  posiada u góry szereg małych kopułek. Za bramą obszerny teren, środkiem którego od bramy do właściwego grobowca prowadzi wodny kanał. Obchodzę grobowiec dookoła. Po jego przeciwnej stronie, pod moimi stopami,  wysoki brzeg rzeki  Yamuna. Bierze początek z lodowców Himalajów i  wpada do  Gangesu.
    Oglądam na ścianach misterne wzory przepięknych inkrustacji. Kolorowe kamienie półszlachetne, misternie obrobione, wpasowane są w rowki wyryte w kremowym marmurze. Co za precyzja dopasowywania elementów!  Całe ściany są tak ozdobione.
    Budynek, mimo że potężny, sprawia wrażenie dziwnej lekkości, podkreślonej przez wieżyczki minaretów. Wchodzę do środka. Centralny punkt zajmują  grobowce królewskiej pary. Wszędzie, absolutnie wszędzie misterne, kolorowe  wzory, nie malowane, tylko wykonane metodą inkrustacji.
    Następnie zapraszają nas na obiad do miejscowej restauracji. Wliczony w koszty wycieczki? Kołacze mi się w głowie. Czy też nie?  Nie będzie tanio, bo za porządna, jak na tutejsze stosunki. Wiemy ile kosztuje zjedzenie czegoś ciepłego w małym barze przy ulicy. Głupio się pytać, naszego indyjskiego opiekuna. Pomyśli - nie stać ich na parę dolarów? 
    Po obiedzie przyszła kolej na zwiedzanie fortu Agra. Budowla, jak zresztą wszystkie tutaj, zbudowana jest z czerwonego piaskowca. Wewnątrz szereg dziedzińców i pałaców. Po prostu zamek królewski. Też miał ładne inkrustacje. Ale nie umywały się  do tych w Tadj Mahal. W drodze powrotnej psuje się koło naszego pojazdu. W Pakistanie było to samo. Mamy pecha z samochodami.
    Zdjęcia:
    Tadj Mahal, wejście. Tadj Mahal,  widok. Tadj  Mahal. Wielka miłość zaklęta w marmurze. Tadj Mahal_minaret.  Zadziwiająca lekkość wieżyczek.  Inkrustacje Tadj Mahal.   Rozmiar zdjęcia - szerokość ok. 1 m.  Należy sobie wyobrazić tytaniczną pracę, by wydrążyć rowki w  kremowym marmurze. I wpasować w nie kamienie o odpowiednim kolorze.  Wśród nich są kamienie półszlachetne. Może któryś z kolegów, znający się na kamieniach,  rozszyfruje -jakie kamienie były „montowane” w inkrustacjach? Czerwony fort w Agrze. Jama Masjid. Meczet piątkowy w Agrze. Detale kopuł.   Meczetu piątkowego. Grobowiec.  To był grobowiec jednego z władców dynastii Wielkich Mogołów.  Minaret.  Kopułka minaretu.  Palmy i  minaret.  












  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 8
    Old Dehli
    Drugiego sierpnia
    Wybrałem się dzisiaj  z Elżbietą na wałęsanie się po mieście. Chodzimy po bazarze, w starej części(Old Dehli) miasta Deli. Typowa uliczka bazarowa była wypełniona tłumem ludzkim, który nigdy chyba nie znikał. Niezależnie od dnia w roku. Zamierał jedynie tylko na kilka godzin nocnych. Sklepikiem  była wnęka w budynku, jakby ktoś z naszego, małego butiku wyjął całą przednią ścianę od ulicy.
    Tak było w Iranie i w Afganistanie. Cała biedniejsza Azja tak handluje. Wewnątrz ułożone są towary, które wychodzą  aż na zewnątrz, na ulicę. W głębi siedzi właściciel, pilnując swojego dobytku i czuwając, jak wędkarz na rybę,  na najmniejsze zainteresowanie przechodzącego klienta. Każdy błysk oka przechodzącego człowieka, spojrzenie  na towar,  może być okazją do zarobku.
    Ulica to z kolei  taka wnęka sklepowa obok wnęki. Po drugiej stronie to samo. A w środku całości dopełniają jeszcze jakieś stragany. Pomiędzy tym wszystkim przewalali się ludzie, ryksze rowerowe, trójkołowce z silnikiem. Czasem zaplątała się taksówka, czy mały samochód z towarem.
    Stoję z Elżbietą w małej kolejce przy straganie z owocami. Chcemy sobie kupić mango. Obok stoi młoda kobieta,  która jest zaciekawiona nami. Zamieniamy nią kilka słów po angielsku. Pomaga nam wybierać mango. Okazuje się, że jest z mężem i zapraszają nas na herbatę. Poszliśmy za nimi. Jestem ciekaw, jak mieszka przecież zwyczajna rodzina hinduska.
    Weszliśmy w coś w rodzaju podwórza, otoczonego nawet kilku piętrowymi domami. Zresztą trudno było określić, gdzie była granica, a raczej ściana  jednego domu, a gdzie zaczynał się drugi. To był totalny chaos budowlany. Dobudówki, przybudówki, balkoniki na różnych poziomach. Dziwne tylko było, że to wszystko trzymało się kupy. Jak weszliśmy za nimi, to powstał mały popłoch, bo i goście byli  niezwyczajni. Pojawiła się herbata z mlekiem. Ktoś tam posłał po ciastka. Podobne  były do naszych „petit beurre”.
    Dzielimy się wrażeniami o sobie. Mówią nam jak żyją. Mąż tej kobiety jest drukarzem i widocznie się im lepiej powodzi. Biorę jednego herbatnika, by nie urazić gościnnych gospodarzy. Pytam się, ile tu mieszka osób? Piętnaście rodzin, tak około stu osób. Strasznie to wygląda. Kręci się bardzo dużo dzieci. Większych, mniejszych, maleńkich i jeszcze niemowlaków.  Jest nam głupio, przy tych dzieciach,  pić herbatę i jeść herbatniki, po które specjalnie posłano. Tak żyją i mieszkają całe Indie. Dno świata. Wymieniamy adresy.
    Rysiek z Januszem próbowali załatwić jakieś pozwolenie na działalność w górach. Jednak okazało się, że nic nie da się załatwić. Spróbujemy pojechać w góry jako „spacerowicze”.  Ponieważ rząd indyjski udostępnił turystom w górach pewne trasy trekkingowe. Nastrój mamy jednak bardzo minorowy. Oddalają się moje marzenia z kraju, o dziewiczym „sześciotysięczniku” w Himalajach. A to był nasz cel, dodatkowy napęd, aby przebrnąć przez wszystkie te zachody, przygotowania, w naszej kochanej, socjalistycznej ojczyźnie.
    3.08
    Składamy podanie o wizy do Sikhimu. Ot tak! Na wszelki wypadek. Gdy tu w górach nam się nie powiedzie, to może się uda podejść w pobliże Kangchendzengi- 8586 m. Zobaczyć, przynajmniej z daleka tak wysoką górę, która leży na granicy Sikkimu i Nepalu. I  jest jedną z czternastu ośmiotysięczników.
    Mimo, że Sikkim jest stanem Indii, to trzeba mieć wizę na wjazd do niego. Cóż takie mają zwyczaje i nic się na to nie poradzi.  Indie są jakby federacją różnych stanów, w których mieszkają narody mówiące innymi językami. Stąd jest potrzeba posługiwania się językiem angielskim przez wszystkich Hindusów.
    Na razie wieczorem jedziemy pociągiem  do Chandigarth(Czandigar), a jutro autobusem do Manali. Tam będą wreszcie góry i będzie chłodniej.
    Zdjęcia:
    1. Deli_ulica 1.  Typowa ulica w Starym Deli(Old Dehli). Nowe Deli (New Dehli)to był rejon budynków rządowych, ambasad, siedzib poważnych i bogatych firm.  Tu były szerokie place, pielegnowane trawniki.  Trawa była ścinana maczetami. Kosa nie była tu znana. A kosiarek mechanicznych jeszcze nie stosowano.
    2. Deli_ulica 2. Typowa ulica w rejonie bazaru w Starym Deli. Ten tłum nie zanikał w ciągu doby.  Ruch ludzki uspokajał się tylko w  nocy. Ludzie kładli się spać tam,  gdzie prowadzili „interesy”.
    3. Kwiaty.  Kto śledził czasem wizyty ważnych polityków światowych w Indiach, to może pamięta, że przy powitaniu wieszano gościowi na szyji wieniec z kwiatów.



  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 9
    Himalaje
    Czwartego sierpnia
    Rano jesteśmy w Chandigarth. Miasto jest popisem słynnego architekta francuskiego – pana Le Corboussier. Francuz, na zamówienie rządu Indii, zaprojektował na pustym miejscu całe miasto od nowa. Ulice, domy – dosłownie wszystko.  Powstało miasto, jak na Indie, przestrzenne. Domy z czerwonej cegły, bez tynku. Nawiązujące, podobno w swoim  rozwiązaniu, do stylu indyjskiegoi. 
    Robimy sobie mały spacer. Widać te domy w zieleni. Gdybym nie wiedział, że to pan Le Corboussier jest autorem projektu, to powiedziałbym, że to bardziej porządny, indyjski dom.  Ale ja nie znam się na architekturze. Niestety nie  mamy czasu na włóczenie się po mieście i oglądanie go szczegółowo.
    ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Notka!
    Po powrocie z Indii przeczytałem później w książce - „25  tysięcy kilometrów przez Indie”, Janina Woźnicka i Andrzej Rytel – 1986 r - o  ciekawej historii tego miasta, dla nas Polaków.  W 1947 roku rząd Indii ogłosił przetarg na projekt stolicy Pendżabu, która miała być położona u stóp łańcucha Sziwalik. Wygrał pracujący w Ameryce polski architekt Maciej Nowicki. Po jego tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej, budowę powierzono panu Le Corboussier.
    ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Wsiadamy do autobusu  i wyruszamy wreszcie w najwyższe góry świata, w Himalaje. Gdzieś tam są te gór,y daleko jeszcze przed nami. To jest zawsze moment pewnej ekscytacji, jak przed nieznanym. Jak  one wyglądają? Na razie było zupełnie płasko. Równina. Autobus przejeżdżał przez małe miasteczka. Na głową wisiały pełne deszczu, ciemne monsunowe chmury. Tylko w stronę gór, na horyzoncie widać  było jaśniejszy pas. Przez te grube chmury było dosyć ciemno, mimo pełni dnia. I wszędzie było bardzo zielono.
    Po około  stu kilometrach jazdy pojawiły się przed nami  pagórki.  Wysokie, tak  na pierwszy rzut  oka, jak nasze Beskidy.  U nas byłyby to góry, a tu tylko wzgórza. Rosły na nich  palmy i  figowce.  Do prawdziwie wysokich gór było  jeszcze setki kilometrów. Droga zaczęła się piąć serpentynami w górę. Zniknęliśmy we mgle.
    Zjeżdżając do doliny, wyłoniliśmy się z niej. Stoki, dookoła nas, były już bardzo strome. Porośnięte gęstym lasem, składającym się z drzew, podobnych do sosen – cedrów himalajskich, drzew palmowych, olbrzymich kaktusów, wielkości sporego drzewka. 
    Od czasu do czasu autobus zatrzymywał się w miejscach, gdzie można było   coś zjeść i się napić. Były  to typowe dla Indii „bufety” w rodzaju dużego jakby dyrektorskiego biurka, na którym w dużych misach grzało się mleko bawolic, piekło w oleju  małe placki, czy gotowało wodę dla przyrządzania herbaty z mlekiem.
    Można też tu było kupić różnego rodzaju małe ciasteczka, o różnych kształtach. Pieczone na oleju i słone. Może też z dodatkiem papryki. Bardzo wygodny sposób żywienia się w czasie podróży. Wszystko widać, wszystko ciepłe i świeże. A dla nas bezpieczne, bo ciągle się obawiamy zjedzenia czegoś nieświeżego, po którym zaczną się problemy z żołądkiem.
    Góry przed nami rosną coraz wyżej. Ciągle są jeszcze bardzo mocno porośnięte zielonią. Ale wysoko nad lasem pojawiły się też pierwsze skaliste szczyty.  To już były  góry o wysokości Alp. Droga wiodła, prawie bez przerwy wąskimi półeczkami, wyciętymi na bardzo stromych zboczach, albo nawet skalistych ścianach.
    Indyjski autobus jest mały, siedzenia są węższe, dostosowane do średnio mniejszych i szczuplejszych od Europejczyka, Hindusów. Kierowca operował boso pedałami. Kuriozalnie wyglądała w nim dźwignia zmiany biegów. Sterczała ze skrzyni biegów pod podłogą, obok kierowcy i sięgała mu na wysokość kierownicy.Była długa i dziwnie pokręcona. Autobusy miały z tyłu napisy „horn please”- proszę trąbić.  Należy trąbić, bo wyminięcie było możliwe tylko na spotykanych od czasu do czasu mijankach. Siedziałem od strony zewnętrznej autobusu  i nie mogłem dostrzec drogi.  Ginęła pod autobusem. Za to dobrze była widoczna głęboko w dole spieniona rzeka Beas.
    Mijamy kolejne miejscowości - Bilaspur, Satlej i Mandi. Ta ostatnia była dość dużym miasteczkiem. Za Mandi droga biegła w takiej ekspozycji, że nie umywały się do niej galerie nad rzeką Kokczą w Afganistanie, które wydawały mi się bardzo eksponowane, mówiąc prościej - przepaściste.
    Rzeka Beas, wzdłuż której jechaliśmy,  przerzynała się przez przedgórze Himalajów(pasmo Sziwalik) niesamowicie głębokim przełomem. Ściany skalne miały setki metrów wysokości i nieraz w ich środku, na wyciętej półce biegła nasza droga. Pod naszym autobusem było czasem sto, dwieście metrów pionowej skały i rzeka. A nad drogą sterczały niesamowicie kruche bloki. Wydawało się, że to wszystko może w każdej chwili runąć w dół.
    Mamy dłuższy postój w kolejnej miejscowości. Droga zeszła już do poziomu rzeki i nie jest już tak eksponowana. Zmieniły się typy ludzkie wokół nas. Coraz więcej jest twarzy o rysach tybetańskich. Dojechaliśmy do dużej  miejscowości wczasowej – Kulu.  Niedaleko stąd jest  Shimla,  gdzie wicekrólowie Indii przenosili się z Dehli w czasie letnich upałów. Zrobiło się ciemno.
    Autobus co chwila staje, ktoś wsiada, albo wysiada. Wreszcie docieramy do celu dzisiejszej podróży, do Manali. Jesteśmy na wysokości dwa tysiące metrów nad poziomem morza.  Powyżej naszego Kasprowego. Zaczepiają nas hotelarze. Za sześć rupii, czyli nieco powyżej połowy dolara, rozkładamy się w hotelu. Brudas w łazience poluje na jakiegoś ogromnego pająka, Może być jadowity.  Wezwany właściciel hotelu stwierdził, że ten pająk nie jest, aż tak groźny.  Ale nie wyglądał sympatycznie.
    Za dużo naczytałem się w literaturze podróżniczej o jadowitych pająkach. Głównie o  Czarnej Wdowie, ale też i o  innych, których ukąszenie powodowało, że  aby przeżyć, należało sobie natychmiast wstrzyknąć surowicę. Noszoną w strzykawce przy sobie. Można się wreszcie będzie wyspać. Jest chłodno.
    5.08
    Rano leje. Wymieniam pieniądze w banku a potem robię dla wszystkich zakupy.  Jemy wreszcie od wielu dni porządne śniadanie. Leje bez przerwy. Gór zupełnie nie widać. Będzie dobrze, jeśli je zobaczymy. Monsun znad  Zatoki Bengalskiej Oceanu Indyjskiego opanował  Indie i oparł się o Himalaje. Być w Himalajach i nie zobaczyć ośnieżonych szczytów to byłoby naprawdę głupio.
    Manali wygląda tak, jakby się siedziało gdzieś wyżej u nas w górach. W jakimś bardzo odległym porównaniu, na przykład na Hali Gąsienicowej, bo dokoła jest rzadki las wyżej zielone stoki nad którymi sterczą wysoko skaliste szczyty. Tylko jest cieplej i są liczne domy.
    Nastrój wyprawy jest dość ponury. Wszyscy z wyjątkiem Brudasa czujemy się oszukani. Tyle wysiłków, kosztów a tu  deszcz i mgła.  Najwyższych gór świata zupełnie nie widzimy. Mamy  tylko świadomość, że znajdujemy się u ich stóp.
    Dowiedzieliśmy  się, że w  mieście jest grupa Japończyków. Odwiedzamy ich i okazuje się, że jest to trzydzieści cztery osoby, w tym dwóch alpinistów. Pokazują nam mapę gór(graniówkę) za rzeką Chandra(Czandra). Nasza uwaga skupia się na informacji, że im bardziej na północ, to pogoda powinna być lepsza, bo monsun tam słabiej dociera.  
    Rozmawiamy wieczorem z dwójką Niemców, którzy przyszli z Leh w dolinie Indusu. Twierdzą, że za przełęczą Rothang(3970 m)  pogoda się poprawia i że czym dalej  na północ w stronę Tybetu, to jest coraz lepsza. Mamy dwie możliwości – albo działać w grupie Parvati, a jak się okaże, że to z powodu pogody jest to niemożliwe, to dążyć na północ do Leh, do doliny Indusu. I po drodze spróbować wyjść na jakiś sześciotysięcznik.
    6.08
    Można się było załamać, rano znowu leje. Po śniadaniu spacerujemy po Manali. Rosną tu drzewa  znane z naszego klimatu, na przykład buki. Niżej, w okolicy  Kulu,   rosną  sady  jabłoniowe. Okolica jest znana w Indiach z produkcji jabłek.
    Mamy do zakupienia cukier, chleb, benzynę i inne rzeczy. Brudas, najbardziej obyty z nas,  nawiązuje kontakt ze sklepikarzem. Kupi od nas rzeczy zbędne. Musimy sobie ulżyć w tych górach. Zima w Manali jest śnieżna. Cenią tu więc kurtki, czy obuwie takie, jak nasze pionierki.
    Okazało się, że są bardzo poważne kłopoty z benzyną. Droga do Manali była zablokowana przez dwa tygodnie i nie było benzynyw całym mieście. Potrzebnej nam do naszych prymusów-Juvli.  Dość korzystnie sprzedaliśmy zbędne ciuchy. Nawet mój zegarek poszedł za pięć i pół dolara.   Wyraźnie podreperowałem  swoje konto dewizowe.
    Po południu zwiedzamy buddyjską stupę. W środku znajduje się duży młyn modlitewny, obracany przez małe dzieci. Na ścianach freski o treści trudnej dla mnie do odgadnięcia. Z wieżyczki zwieszają się sznurki, na których zawieszone są małe dzwonki. Ludność w tych okolicach jest w bardzo dużej części tybetańska. Podobno gdzieś tu w Himalajach ma siedzibę   Dalaj Lama.
    Kręci się tu dużo mnichów buddyjskich. Interesujący  ludzie. Chodzą sobie  w swoich buraczkowych szatach i sandałach, z gładko ogoloną głową. Ciągle uśmiechnięci.  Kobiety naszą na plecach małe dzieci. A tak w ogóle, to dzieci jest tu bardzo dużo, maleńkie, większe. Trochę większe mają deseczki z jakimiś znakami. Może tabliczki do mnożenia używane w miejscowej szkole. Styl domów jest już tybetański.
    Potem zwiedzamy drugą świątynię buddyjską. Po zdjęciu butów wchodzimy do środka. Za dużą szybą szereg ogromnych postaci Buddy. Wszystkie bardzo kolorowe. Przed szybą palą się w maleńkich lichtarzykach świeczki. Na półce stoją małe miedziane czarki. Przed „ołtarzem”, bo tak to miejsce można było określić,  leżą na tacy jabłka. Są to dary wiernych. Leżą tu też instrumenty muzyczne-dzwonki i bęben. Podobno nabożeństwo odbywa się z dużym „hałasem”.
    Z benzyną są jednak poważne kłopoty. Bez benzyny nie pojedziemy dalej, bo na czymś musimy gotować.  Juvel nieźle działa, ale jest kapryśny przy zapalaniu i nie lubi wiatru. Sprawa się rozwiązuje z pomocą dwóch miejscowych sklepikarzy, którzy liczą na interes z nami po powrocie z gór. I  benzynę zdobywamy.  Wieczorem jeszcze jedna wizyta u Japończyków.  Od których dostajemy bezcenną mapę terenu, na północ od rzeki Czandry.
    Aby uczcić pomyślne rozwiązanie problemów,  udajemy się  wieczorem do którejś z  miejscowych „restauracji”. W pierwszej, do której wchodzimy menu jest imponujące.  Jest w nim nawet piesek Chow-Chow. Chiński rarytas. Decyduję się na tą specjalność. Mam, rzadką przecież, okazję spróbować egzotycznej potrawy.  I do tego takiej znanej! Niestety psina  była tylko w menu, a nie w rzeczywistości. 
    Kolacja skończyła w innym miejscu się na pierożkach. To miejscowa specjalność. Ciasto było, jak ciasto, ale jego nadzienie! Miałem już sporą wprawę, jeśli chodzi o ostre przyprawy. Węgierskie, najostrzejsze, znane z opowiadań rodaków, są poprostu mdłe w porównaniu z indyjskimi. Ale te pierożki, to już była przesada.  Co za piekielny ogień w buzi! Nieco pomagało pół szklaneczki wódki ryżowej, w kolorze cieniutkiego mleka. Czułem, że nie brak jej było procentów.
    Zdjęcia:
    Monsun. Wyjechaliśmy z Chandigarth.  Jedziemy w kierunku najwyższych gór świata. Gdzieś tam są za kilkaset kilometrów. Na razie jest zupełnie płasko. Nad głową wiszą ciężkie monsunowe chmury. Z których co pewien czas spadają potoki wody Wjechaliśmy w pierwsze himalajskie wzgórza, wielkości naszych Beskidów. Płaska równina subkontynentu pozostała za nami. Droga na galeryjce. Jedziemy do Manali doliną rzeki Beas. W miarę wznoszenia się w górę(do 2000 m w Manali) z nisko położonej równiny, dolina rzeki, przedzierającej się przez przegórza himalajskie Sziwalik, tworzyła miejscami przełomy, z bardzo stromymi stokami(ścianami skalnymi). W takim terenie drogę poprowadzono na galeryjkach wykutych w  skale. Taka galeryjka jest słabo widoczna w tle, na zboczu. Z  powodu ciepłego i bardzo wilgotnego klimatu, nawet bardzo strome zbocza były porośnięte gęstą roślinnością. Bufet. Takie bufety były spotykane w całych Indiach. Do dyspozycji była herbata z mlekiem(bawolic), kawa. Małe świeże placuszki, ciastka, smażone na oleju. Ciastka wszystkie pikantne(nawet bardzo). Jabłonie. Zdjęcie jest zrobione w okolicy Manali. Dolina rzeki Beas, niżej w  rejonie Kulu, znana jest z sadów jabłoniowych. Klimat tutaj jest zbliżony do naszych Bałkanów.  Na zdjęciu, na pierwszym planie dojrzewające jabłka. A w tle białe stoki ze świeżym monsunowym śniegiem.  To są stoki gór, które mają już powyżej pięciu kilometrów.  





  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 5
    Indie
    Dwudziestego ósmego lipca
    Jestem dzisiaj mocno osłabiony. Od dwóch dni nic nie jem. Brudas załatwił nam autobus do Lahore. To już blisko granicy z Indiami. Po drodze co chwila się psuł. Jechały w nim ciekawe typy ludzkie, mające ufarbowane  na rudo włosy. Wieczorem byliśmy w Lahore.  To duże pakistańskie, milionowe miasto. 
    Bagaż oddajemy do przechowalni. Przyplątał się do nas agent hotelowy i wiezie nas do hotelu, bez wody i światła. Potem do drugiego i wreszcie do trzeciego. Ten jest znośny. Chce od nas trzy dolary za usługę. My dajemy pół dolara. Hotelarz straszy nas, że to zły człowiek i nas wykończy. Dostaje dolara i się odczepia.
    Trzeba było być czujnym przy negocjacjach w hotelu. Woda musiała być i to na bieżąco, ponieważ mogło się okazać, że jest, ale od czasu do czasu. Woda potrzebna była, aby sobie zrobić prysznic i to nieraz kilka razy w czasie doby. Człowiek w tym mokrym upale był ciągle spocony. Trzeba też było robić często małe przepierki. Cała bielizna „desouss” była u mnie maksymalnie ograniczona.
    Wszystko było dokładnie analizowane, aby zmniejszyć maksymalnie ciężar plecaków. Nie mogliśmy rezygnować z różnych konserw, które były  podstawą pożywienia w górach i nie tylko w nich. Wreszcie nie żywiliśmy się wyłącznie po drodze w „barach”, czy „restauracjach”. Miało się prymus, nieco benzyny w butelce, menażki, konserwy. Jarzyny(pomidory, cebula, papryka) kupiło się tanio. Jakiś miejscowy placek też nie był drogi. Bo to było podstawowe wyżywienie ludności. I gdzieś w hotelu, w sposób nie rzucający się w oczy, robiło się pyszne danie obiadowe. Zielone banknoty przeznaczone były na ważniejsze  rzeczy.
     29.07
    Rano awantura z Ryskiem. Nacięli go na dziesięć dolarów i chce zostać w Lahore. Nie przejmując się jego humorami, Janusz, Elżbieta i ja zwiedzamy przepiękny meczet z czerwonego piaskowca Badshahi(Badszahi).  Jest ogromny i ma piękne białe inkrustacje z jakiegoś kremowego kamienia. Może to był marmur.  Potem zwiedzamy grób króla Jahangi(Dżahangi). Nic bliżej o nim nie wiem . Wiadomości o miejscowych zabytkach czerpiemy głównie z prospektów, których jest pełno w miejscowych biurach informacyjnych dla turystów. Należy tylko takie biuro odszukać. Zresztą na ogół były w pobliżu dworców kolejowych, czy autobusowych.
    Ledwo zdążyliśmy na pociąg do granicy z Indiami.  
    Przed wejściem do pociągu musimy formalnie opuścić Pakistan. Na dworcu odbywa się odprawa paszportowa i celna. Wypełniamy odpowiednie karteluszki do odprawy paszportowej. Należy podać na nich różne dane, z których ważniejsze jest wyznanie. Ostrzegano nas w kraju, że należy wpisać wyznanie. Nie lubią ludzi, którzy nie podają wyznania. Katolik im nie przeszkadza, ale brak wyznania pozwala domniemywać, że to komunista. Wpisujemy wszyscy zgodnie - po angielsku - wyznanie katolickie.
    Celnik zauważył, że trzymam w ręce portfel. Wyrwał mi go i zaczyna przeglądać jego zawartość, zainteresował się dolarami, przeliczył i skrzywił się z dezaprobatą. Doliczył się czterdziestu pięciu. Gdzie ten facet z taką mizerną sumą się wybiera? Mam więcej, ale ukryte, bo nigdy nie wiadomo, co przez taką granicę wolno przewieść. Nie znamy przepisów  celnych obcych krajów. A szczególnie bardziej egzotycznych.
    A mogą być te przepisy nadzwyczaj ciekawe i nieprzyjemne dla podróżującego. Nagle można być poproszonym o zdeponowanie do depozytu jakiejś sumy pieniędzy, nawet nie koniecznie miejscowej waluty. No i jesteśmy załatwieni.  Kiedyś tak nas załatwili z żoną przy wyjeździe z Węgier. Skończyło się to dodatkowym wyjazdem na Węgry po odbiór naszej waluty. Przy okazji zrobiliśmy sobie wtedy zwiedzanie puszty.
    Pociąg jechał przez „no man`s land”, czyli ziemię niczyją. Tak nazywa się teren przy granicy dwóch krajów, które się bardzo kochają. Szerokim pasem takiej ziemi niczyjej był oddzielony Pakistan od  Indii. Wagonów pilnowało wojsko pakistańskie, aby nikt nie dał drapaka.
    Potem nagle znikło i  za dobrą chwilę pojawiło się hinduskie. Pociąg wjechał na stację graniczną w  Indiach i do wagonu wpadły „czerwone diabły”. Tak ich potem nazwałem od koloru ubiorów.   Byli to tragarze walczący o bagaż pasażerów, aby zarobić parę rupii. Na nas nie zarobili.
    Na peronie w eleganckich mundurach spacerowali  sobie wojskowi. W rękach mieli małe laseczki. Zapewne było to dalekie echo angielskich dżentelmenów. Celnik bezczelnie wpisuje mi do paszportu numer aparatu fotograficznego. Co za dziwne zwyczaje? Do paszportu! Będzie kłopot, bo nie da się go później sprzedać. Zawsze to kilkadziesiąt dolarów, za ten ruski wyrób.
    Przesiedliśmy się na indyjski pociąg. Jechaliśmy nim tylko do Amritsaru.  Amritsar jest stolicą Sikhów, mieszkających w stanie Punjab(Pendżab -Pięciorzecze) w Indiach. Pendżab – to kraina pięciu rzek, dopływów Indusu – Bias, Chenab, Dźhelam, Ravi  i Satledź.  Tędy wszedł do Indii Aleksander Wielki, Mongołowie i inni najeźdzcy. Nacja Sikhów, mimo że bardzo nieliczna, opanowała indyjskie wojsko, jako wyższe szarże.
    Jak widziało się później Sikha, na przykład w grupie robotników na drodze, to był albo nadzorcą, albo jeździł maszyną. Ale nigdy  nie pracował łopatą. W Kabulu opanowali handel. Sikh siedział w swoim  sklepiku, elegancko ubrany. Warkoczyki włosów, nigdy nie ścinanych, miał gustownie upięte na głowie. Na tym mały turbanik w kształcie jakby furażerki. Miejscem kultu Sikhów jest Złota Świątynia w Amritsarze.
    W Amritsarze  w nocy mamy mieć przesiadkę na pociąg do Dehli.  Jedziemy teraz czymś w rodzaju salonki. Mamy bardzo obszerny przedział z fotelami, pokrytymi skórą. Obok jest duża łazienka z dziurą w podłodze, ale też i z prysznicem! Bomba!  Tego się nie spodziewaliśmy.Potem dowiedzieliśmy się, że koleje indyjskie mają podobno cztery klasy. Ta nasza była pewno najwyższa. Korzystamy wszyscy z ochotą,  z zupełnie przypadkowej możliwości kąpieli w pociągu!
    Zdjęcia
    Meczet Badshahi.  Zbudowany z  czerwonego piaskowca, jak niżej  na zdjęciu.  Był ogromny. Nie dało się zrobić jego zdjęcia, nawet fragmentu. Otoczony szczelnie  budynkami. Wewnątrz upolowałem tylko takie dwa ciekawe  motywy zdobnicze.
    1. Inkrustacja.
    2. Motyw roślinny


  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Wstęp do dalszego ciągu...
    Mam mnóstwo zdjęć i opisów związanych z trzema pobytami:
    - wyjazd i pobyt w  Iranie -1972 r,  główny cel-góry Elburs,
    -wyprawa alpinistyczna do Afganistanu, Hindukusz Wysoki-1973 r,
    -trekking w Himalajach, na północ od  stolicy Indii, oraz objazd subkontynentu pociągiem-1976 r.
    Prowadziłem dziennik w Iranie i w Indiach. Na podstawie tych zapisków, mając w pamięci,  pojawiające się obrazy,  spisywałem na  nowo swoje wspomnienia. W pewnym okresie miałem nawet zamiar napisać jakąś książkę podróżniczą. Czytało  się czasem coś takiego. Tylko proste relacje z czynności dnia bieżącego. Był to okres, gdy już  wyjazd w Alpy, był marzeniem. Nie tylko z powodu braku zielonych.  Pierwsze pytanie, przy staraniu się o paszport, wisiało w powietrzu. "Po co chcecie tam jechać" ?  Zarejestrowani sportowcy mieli przywileje. Jechali na zawody.  Z rzadka ktoś jechał służbowo. Ale indywidualnie, turystycznie można było tylko do "demoludów".
    Coś z relacji, z szerokiego świata,  się  wtedy jednak  pojawiało. Były wyprawy alpinistyczne, czy też w innych dziedzinach(żeglarstwo).  Ale to się podciągało pod wyczyn, rozsławiający imię Polski Ludowej na całym świecie.  Czytałem "Poznaj Świat". Tam się czasem pisało o dalekich podróżach indywidualnych. "Orbis"-owszem - umożliwiał wyjazdy daleko w świat.  Nie tanie i porządnie zorganizowane, bezpieczne.  Egzotyka głównie się ograniczała do paru zabytków i kultury w wydaniu cepeliowskim.
    W wspomnianym periodyku czytałem relacje pewnego autora, którego  później poznałem osobiście.  Rysiu-mówię, jak to pisałeś. Tyle wiadomości o kraju, kulturze, zabytkach. Rozmowy z ludźmi spotkanymi na ulicy. Stary!  Ja mam dobrą Practikę. Robi się parę zdjęć na miejscu.  Idziesz do Biblioteki Jagielońskiej i szukasz materiałów  o tym kraju.  Rozmowa na ulicy jest dziecinnie prosta.  Jak masz nieco wyobraźni to bez trudu tworzysz taki dialog.  
    Ja nie jechałem z Orbisem.  Sam ze swoimi kolegami organizowaliśmy taki wyjazd.  Zdobywało się wcześniej informacje o danych górach, kraju,...Maksymalnie ile się da. Na ulicy nie robiłem reportażu, ale w ścisku, z miejscowymi, siedziałem w telepiącym się gruchocie. Zwanym autobusem. Lub też przez dwa tygodnie, objeżdżając Indie i  docierając do przylądka Komorin - zmieniałem pociągi.  Było wystarczająco dużo czasu na rozmowy ze współpasażerami. Więc sobie myślałem - moja książka będzie bardziej prawdziwa. W zapiskach nie jestem jedynym bohaterem.  Raczej unikam pisania o sobie.  "Selfi" to można policzyć na palcach jednej ręki. Zawsze mnie interesowali ludzie. Jak żyje  przeciętny człowiek. Bez upiększeń dla celów propagandy tyrystycznej.  Geografia - czyli teren, pogoda, zabytki. To się samo przez się rozumie.
    Książek przygodowych czytałem w tym okresie, jak wyżej,  sporo.  Ja zawsze szukałem w takiej literaturze nie tylko  "reportażu".  Przykład - to jest takie miasto, takie zabytki  itp. Szukałem bardzo osobistych przeżyć autora.  Strachu, zwątpienia,  wyrzutów(po co się w to wkopałem?). Jeśli chodzi o góry to mam osobisty pogląd, że generalnie jest to marna "literatura". To są reportaże. Alpiniści cierpią z zimna, z braku powietrza.  Ale gdyby zarejestrować im wszystkie te myśli, które przelatują przez ich głowę, w bezsenną noc, gdzieś w namiocie, oczekujących na wątpliwą pomoc...A dostajemy opis trudności technicznych ze wspinaczki.  I że jest to osiągnięcie. Jest. Chwała za to!   Ale to nie jest literatura.
    I teraz się kiwam. Wykorzystać serwer "Online" na archiwum. Napisać w odcinkach "książkę". Będzie ich sporo.  Stąd perfida. Materiału mam dużo. Jest napisany i sfotografowany. Drobne korekty, jak  opisanie  publikowanych zdjęć(kolor). Co, gdzie, kiedy? Nie będzie to wielki wysiłek z mojej strony. Więc bez żalu mogę to zawsze przerwać.  Nie potrzebuję "lików". Nie wszystkim  moja relacja  musi się podobać.  Ale czasem jakieś "thanks" może świadczyć, że ktoś z ciekawości to przeczytał.
     
    Zagronie
     
     
  8. Zagronie

    Jak zostać narciarskim ekspertem
    Motto: A koniecznie muszą być wyniki? Czy chodzi bardziej o to żeby wyszkolić dobrych narciarzy?
    Muszę się bliżej przedstawić. Jakie mam uprawnienia, by się podjąć tak trudnego tematu, jak w tytule postu.
    Jeżdżę na nartach od 1964 roku. Średnio w sezonie od 20-30 dni.  Najwięcej 45 dni.  Dwa sezony tylko po kilka dni, gdy nie było mnie w Polsce.  Do tego dochodzi kilka sezonów dzieciństwie, na nartach dla dorosłego. Były zjazdy po polach, skoki paru metrowe na zrobionej skoczni, czy też skoki na brzegach, z  najazdem i wyskokiem w górę.  Nie znałem wtedy żadnej ewolucji służącej do skręcania, z wyjątkiem przestępowania.  Dopiero w wieku 24 lat,  miałem okazję być na kursie prowadzonym przez zakopiańskiego instruktora. Uczył pod Gubałówką grupkę studentów przez siedem dni.  Poziom był bardzo różny. Byłem najlepszym na tym kursie(sądzę, że na to miały wpływ te lata w dzieciństwie), opanowując jazdę na równoległych nartach. W takim stopniu, że odważyłem się zaraz wybrać na Gubałówkę kolejką i  jeździć przez słynny mostek. Po Gubałówce nastąpiła próba zjechania z Kasprowego przez Goryczkową do Kuźnic. Nasz instruktor urządził nam też jazdę terenową, dla urozmaicenia, na koniec kursu. Wybraliśmy się do Doliny Kościeliskiej do schroniska. A stąd na nartach do Siwych Sadów.  Są to takie  bule pod północnym stokiem Starorobociańskiego. Na wysokości ok 1600-1700 m. W każdym razie niżej, niż Ornak. I wiele bezpieczniejsze, ponieważ wschodnie stoki Ornaku, w kierunku Kościeliskiej, są strome i bardzo lawiniaste. Nazwa Siwe Sady pochodzi od  takich niewielkich drzewek o kulistych koronach rosnących w tym rejonie. Oszronione  przypominają sady z siwymi drzewkami.
    To był jedyny z prawdziwego zdarzenia instruktor. Był w kolejnych latach jeszcze jeden. Goprowiec z Markowych Szczawin pod Babią Górą.  Po pierwszych zajęciach z nim, na polanie nad krzyżem, przy drodze do Kuźnic, po prawej stronie. Zrezygnowałem z jego rad.  Nie wnosiły nic nowego. I według mojej oceny jeździł gorzej ode mnie. Zresztą potem namawiał mnie, bym wstąpił do gopru.  Moje umiejętności były wystarczające, by nieszczęśnika, na toboganie zwieść na dół.  
    I jeszcze jeden incydent miałem z kimś co potrafił nieźle jeździć.  Na obozie wędrownym, dwutygodniowym w  Bieszczadach. Dla studentów poznałem człowieka z Zakopanego. Pytam się dlaczego  przyjechałeś w Bieszczady?  Masz Tatry pod nosem.  Chciałem coś nowego!  Załatwił mi  potem chatę z łazienką niedaleko skoczni. Na dwa tygodnie.  Wybrałem się  z żoną, malutkim półtorarocznym synem i Mamą.  Mam spędziła przed wojną w Zakopanem  dziesięć lat. Pracując w pensjonatach. Odkładała pieniądze. I nie dużo brakowało na mały domek. Wyszła tu za mąż za mojego ojca. Niedługo potem wyjechali z Zakopanego, z obawy przed Niemcami. Dla  Mamy to Zakopane było zupełnie inne. Nie czuła się w nim dobrze.  Wtedy była dziewczyną a teraz starą kobietą.
    Wracając do tego kolegi z Bieszczadów. Rozmowa w czasie obozu zeszła na narty.  Przyznał się, że był w polskiej kadrze juniorów.  Ale potem nie kontynuował kariery w klubie. Nie pytałem dlaczego? Spotkaliśmy się raz na Goryczkowej. I jeździliśmy razem. Pytam, mając fachowca z prawdziwego zdarzenia -co mam poprawić?  Dobrze jeździsz-padła odpowiedź. Co miał powiedzieć? Że dla amatora to zupełnie wystarczy.  Na zawodnika to za mało i za późno.  To było oczywiste.
    Jakie miałem wyjście, by lepiej jeździć. Coraz lepiej?  Teraz to rzecz prosta. Początek nauki w szkółce. Lub w rodzinie, gdy ktoś z rodziców jest na poziomie instruktora, lub jest nim rzeczywiście. Dalej, jak ma ochotę i skłonności do pracy, to może klub i trener. Gdy są takie możliwości.  To jest najlepsza droga do eksperckiej jazdy. Najlepsza też do sportu, rywalizacji.  Ale gdy takie możliwości nie  zaistniały. Gdy tylko, przy okazji jakiegoś urlopu, miało się styczność z instruktorem na godziny. Niewiele godzin.  Ale opanowało się jakoś te narty. Jeździ się już przyzwoicie i pewnie skrętem równoległym. Nie unika się gorszych stoków. Ma się dwadzieścia, trzydzieści, może więcej lat. To czy zostanie się ekspertem. Ekspertem w późniejszym wieku. Ekspertem zwracającym uwagę  swoją jazdą. Wolniejszą, niż znacznie młodsi. Ale pewną i dającą mnóstwo satysfakcji.  Ekspertem, który może startować bez wstydu na zawodach amatorskich. Twierdzę, że się da to zrobić.  Nie posiadając trenera pod ręką na każde wezwanie. Da się to zrobić własnym wysiłkiem. 
    Robiłem to od samego początku, gdy zaczynałem pierwsze równoległe skręty.  Nie miałem instruktora na co dzień. Instruktorzy jeździli po Kasprowym. Poznawałem ich po takich małych odznakach z napisem PZN, przyczepionych do kurtki, lub pod nią. Przyuważywszy takiego, przyglądałem się jego jeździe. Jak inicjował skręt i jak go prowadził. Jakie skręty preferował. Długie, krótsze, śmig. Przyglądałem się kursom instruktorskim w Kotle Gąsienicowym. Ustawionym tyczkom dla wertikalu slalomowego. Ćwiczeniom ewolucji. Pług, skręt z oporu, skręt równoległy.  To były wzory. Ale najlepsze to byli  trenujący zawodnicy. Pojedyncze tyczki, jak dla giganta. I w dół od przełęczy między Kasprowym a Beskidem.  Czy też na Goryczkowej.  Tu różnica była zdecydowana w stosunku do „moich” instruktorów. Szybkość zdecydowanie większa. Prowadzenie stabilne nart.
    Przyglądanie się innym jadącym. Innym wzorom, idolom, to prawie nie różni się od oglądania filmu.  Pierwsze wrażenie-to tak bym chciał jeździć!  I koniec na tym.  Tak sobie można wzdychać przez całe lata. I na tym się skończy. Z filmem jest nawet lepiej. Jak się go zwolni. Mocno zwolni, a nawet podzieli na klatki, to już coś widać. Co ten wzór tam wyprawiał.  Mając własny film, zrobiony przez żonę, sympatię itp. Też można go podzielić na klatki. I porównać odpowiednie momenty.  To jest wskazówka. Jak daleko jesteśmy od wzoru, naszego ideału. To porównanie zastępuje częściowo instruktora, trenera.  Oni to widzą swoim okiem na stoku.  I potrafią nam zaaplikować takie ćwiczenie, który nas zbliży do wzoru.  To jest bardzo duża przewaga żywego człowieka nad samo nauką.
    Lata moich pierwszych ślizgów nie obfitowały w filmy instruktarzowe dla uczących się. Tym bardziej, że czasami się coś obejrzało tylko przypadkowo.  Jedynym materiałem do nauki były książki. Pierwsza książka „Śmig”. Zaraz potem „Ski de France”. W języku francuskim w Bibliotece Górskiej w Krakowie na miejscu.  Zbiorowe dzieło najwybitniejszych znawców materii we Francji.  Ksiązka dosyć gruba. Pełno wykresów, trajektorii. Były też i zdjęcia zawodników, ryciny sylwetek narciarza w skręcie. Konfrontowałem to wszystko ze stokiem. Z własnym doświadczeniem. Przy okazji poznało się ze słownika parę słów francuskich. Tekst, specjalnie przy czymś takim nie jest, potrzebny. Jak się jeździ samemu na stoku.  Nie są ważne definicje.  Trzeba robić, co tam jest pokazane.
    Potem były inne książki. Nawet polskich autorów. Wreszcie coś naprawdę dobrego. G. Joubert.  Trener w klubie uniwersyteckim w Grenoble. Tam była Olimpiada Zimowa.  Gdzie jeździł mistrz nad mistrze J C Killy.  Joubert miał swego wybitnego wychowanka Patrick Russelle. Zdobywca ze dwa razy(?) Pucharu Świata. Patrick, który wykonywał skręt „S”. Patrick, który „połykał”(avalement) muldy(nie! „Górki”).  Skręt „S”. Pierwszy raz dowiedziałem się o nim z „Dziennika Polskiego”. Codziennej gazety w Krakowie. Pisywał tu o nartach Zbigniew Ringer. Sam zapalony narciarz. Pojawiła się rycina, dwóch półokręgów złączonych ze sobą.  Zrobić coś takiego na nartach równoległych, wąskim śladem, to było wyzwanie.
    Ten Joubert, to była dla mnie Biblia. Biblia do poduszki przed nartami rankiem. Biblia do analizy własnych błędów.  Trudnej analizy, ponieważ nie miałem zdjęć w czasie jazdy. O filmach nie było co marzyć.  Ja uczyłem innych. Mnie nie miał kto uczyć.  Analiza polegała głównie na oglądaniu śladów własnych nart. Na to trzeba było podejść w górę. Na szczegółowej analizie, co doprowadziło do wywrotki.  Na analizie przyczyn, dlaczego w mokrym, wiosennym śniegu tak trudno jest wykonać skręt.  I dlaczego  zakopiańscy zawodnicy tak łatwo po nim skręcali.  Skręcali, ponieważ jechali znacznie szybciej ode mnie i  nie pogłębiali skrętu, jak ja z obawy przed szybkością nart.  Ich narty się ślizgały po powierzchni śniegu. A moje zagłębiały w nim. Taki śnieg nie ustąpi nawet na centymetr.
    Potem miałem jeszcze inne książki. Nawet w amerykańskim oryginale Harolda Harba. Tu sobie zrobiłem z płyty pochyły stok w mieszkaniu. I  stojąc na nim w butach narciarskich ćwiczyłem kolana do stoku i odwrotnie. Książkę odstąpiłem koledze  ze Skiforum. Płyty  CD Harba też.  Z literatury, oprócz staroci, został mi RonLeMaster”Narciarz Doskonały”. Mogę go podarować poważnie zainteresowanemu,  który chce zostać  zostać  ekspertem. Przeszedłem, gdy pojawił mi się Internet w domu, na materiały z sieci.  Filmy, opisy, analizy.  Głównie ze Stanów. Ponieważ nie mają węża w kieszeni.  Ale też i Europy,  w jakimś ludzkim języku. Amerykanie widocznie wychodzą z założenia, że tylko głupek będzie się męczył sam na stoku. Mądry weźmie instruktora.  Ja nie ma kasy to niech sobie jeździ, jak się mu podoba.  Gdy wjedzie na kogoś, to będzie płakał.
    Po co ten wstęp do wstępu. Jak mówił student do studenta.  Otóż zamierzam prowadzić dalej temat –„jak zostać ekspertem”. Kurs internetowy za pośrednictwem Skionline.  Będę  się posługiwał głównie filmami, które mi się podobają.  Filmy będą twórczo komentowane przeze mnie.  Bazując na własnych doświadczeniach, czy na obserwacji bliskich osób.  Wszystkie  ćwiczenia, występujące w tych filmach były przeze mnie osobiście wypróbowane.  Z różnym skutkiem końcowym.  Nuda. Brak wystarczająco czasu na stoku, tylko na te ćwiczenia. Brak właściwego stoku. Ale to nie znaczy, że kandydat na eksperta nie może tych trudności pokonać.
    Kurs ekspercki, to nie przelewki. Nie zacznie się od  pierwszego stanięcia na nartach. To zostawiam żywym instruktorom. Mogę tylko zdradzić, że podstawą będzie jazda równoległa. Dam stosowny przykład. Od jakiego poziomu jest dostępny, dla kandydata na eksperta.  Ile czasu będzie potrzeba by zostać ekspertem? To jest trudne pytanie.  Tym bardziej, że choć ćwiczenia są  wykonywane na idealnym stoku, to ekspert musi, w międzyczasie, poświęcić sporo godzin na fantazje „offpiste’.   To jest konieczne. Bez opanowania tego terenu nie ma co marzyć o tym zaszczytnym tytule. Ekspert to coś więcej niż instruktor.  Instruktorem się zostaje w dwa tygodnie. A taki się musi lata męczyć. Douczając się samemu, by zostać ekspertem.
    Co mi zostało z tej nauki?  Dobierałem sobie od wielu lat sprzęt przeznaczony, według producentów dla ekspertów. A teraz mam nawet dla początkujących zawodników. I o dziwo mi się na tych nartach najlepiej jeździ.  
     
  9. Zagronie

    Kasprowy
    Marzec 2004
     
    Kasprowy po latach....(retrospekcja)
     
     
    Siedzimy w Koninkach. Za oknem piękna, wiosenna zima. Śniegu napadało ze trzydzieści centymetrów. I dalej sypie. Stok narciarski pusty. Kto by jeździł na takim śniegu? Wystarczy wziąć go do ręki, ścisnąć i robi się kulka. Kiedyś się walczyło i na takim. Teraz taki ubity i te karwingi - jadące krawędziach – to śmierć w oczach....
     
    Żona czyta „W stronę Pysznej”, którą gdzieś wyszperała. Taka fajna książeczka o narciarskich wyrypach i wspinaczce przed wojną. Wiesz - mówi- jak patrzę na ten śnieg, to aż mnie skręca. Nie da się jeździć! Moja droga.  Nawet w Białce. Pod spodem jest rozmiękły stary śnieg. Wymieszany z tą papką, powoduje, że  raz jedzie się szybciej, raz - wolniej… Niebezpieczne! Zresztą boli cię kolano. Lekko szarpnięte parę tygodni temu na Zarze. Wjechała szybko w kopkę sztucznego śniegu. Szarpnęło nartą i kolano lekko boli z boku. Może by tak na Kasprowy...Mamy w szkole rekolekcje. Mogłabym urwać się we wtorek. W środę nie mogę. Szybka, myślowa analiza. Tam teraz też sypie. Meteo zapowiada od poniedziałku poprawę pogody. Pcha się wyż. Przejdzie nad Polskę. Ja jestem stary meteorolog. W końcu przepracowało się kiedyś te dwa lata w PIHM. Wtorek. Nie ma ferii, świąt, okresu przedświątecznego, żadnych zawodów. Może być nieźle...Słońce, świeży puch...i nie ma tłumów. Wczesna miejscówka na górę. Ech marzenia...Weźmy to jednak pod uwagę.
     
    Winien jestem żonie ten Kasprowy. Była już wiele razy wyżej i w trudniejszych sytuacjach. Ale Kasprowy to Kasprowy...Mamy w bloku sąsiada. Jeździ dość rzadko, ale tylko na Kasprowy. Biznesmen, wiec jeździ sobie w dzień powszedni. Często nas widzi ładujących narty na samochód. Dzień dobry, gdzie państwo jedziecie? Bo ja byłem w zeszłym tygodniu...Kompromitacja! Żona jeszcze nie widziała Kasprowego w zimie. W lecie owszem. Odbyliśmy wycieczkę szlakami narciarskimi z dokładnym moim opisem, gdzie tu się jeździ a gdzie spada...
     
    Z Kasprowym to jednak nigdy nic nie wiadomo. Góra nieobliczalna. W latach wczesnego Gierka mieliśmy w zakładzie machera od TKKF`u. Miał jakieś chody w Zakopanem i załatwiał miejscówki na Kasprowy. Co prawda nie te wczesne, ale zawsze. Wyjeżdżamy w niedzielę z Krakowa autobusem marki San. Piękne słoneczko. Mrozik. Będzie miejscóweczka. Dokupi się następne na giełdzie w holu kolejki. Życie jest piękne.
     
    Giełda w holu kolejki to było specjalne doświadczenie. Nie było jeszcze wyciągu na Goryczkowej. Gąsienicowa, pojedyńcze krzesełko, zakopiańskie klubowo-goprowskie wipy...podjeżdżające bez kolejki. Lepiej nie mówić ile tam się stało. Więc zdobyć ze cztery miejscóweczki na dzień. Cztery obroty przez Goryczkową. No, tak średnio, co półtorej godziny. Bez szaleństw. Tylko skąd te miejscówki. Kasa już dawno oficjalnie wszystkie wysprzedała. Ale holu jest giełda. Wpada facet, z jakiejś obisowskiej wycieczki, mającej załatwione miejscówki. Ktoś z wycieczki zrezygnował. Mam cztery na czternastą... Cztery na czternastą – przecież to zaraz będzie koniec jazdy, myśli niedoświadczony giełdziarz. Doświadczony kupuje wszystkie, zawsze się sprzeda. Ma się więc te cztery i można głośno krzyczeć – wymienię dwie na wcześniejsze... Komuś tam brakowało do kompletu czternastej a miał, powiedzmy, kilka na pierwszą...I tak można było zostać szczęśliwym posiadaczem kompleciku na cały dzień. Bilecik się kupowało bez problemu w kasie. Giełdziarz musiał być szybki i nieco brutalny. Stado hien otaczało zawsze sprzedającego. Najlepiej było być z przygotowanymi pieniążkami. W holu widywało się znane postacie. Wiele razy widziałem tam Alinę Janowską. Zapaloną narciarkę. Na ekranie wyglądała jednak lepiej...
     
    No wiec jedziemy tym Sanem. Drapie się on na Mały Luboń. Słoneczko świeci. Na horyzoncie pojawia się znany ząbek. Rzut oka na świerki, czy się ruszają. Jak się ruszają, to d...pa zbita. Wieje. Będzie w Kuźnicach przez głośnik znany komunikat. Kolejka na Kasprowy w dniu dzisiejszym z powodu silnego wiatru nie kursuje...Halny – a tu takie piękne słońce...Taki jest Kasprowy.
     
    Z Wadowic wyjeżdżamy o  pół do szóstej. Po zmianie czasu, dopiero świta. Żona w obawie przed bezsenną nocą, zażyła sobie coś na sen. Chmury się rozrywają. To dobrze. Na Obidowej widać nasze góry. Promienie słońca oświetlają szczyty Tatr Zachodnich. Ale Wysokie pokryte są jednak czapą ciemnych chmur. W Poroninie  widać już jasno oświetlone Czerwone Wierchy a na ich tle Śpiący Rycerz. Na Rondzie tylko kilka aut. Ale jest dopiero po siódmej. Elegancja, facet nam ładuje narty do kosza. Nie to, co stary Jelcz z koszem, który należało obserwować pilnie na każdym przystanku - z nosem przylepionym do tylnej szyby, czy moje narty nie zmieniły przypadkiem właściciela. A tu za dwa złocisze taki luksus. Pusto w Kuźnicach i lekki mróz. Na tablicy: Kasprowy minus dziewięć, na dole minus trzy. Nieźle. Co jest? Hol zamknięty! Aha – tylko z drugiej strony. Żona się śmieje – widać dawno tu nie byłeś. No tak około jedenaście lat. Byłem ze dwa razy. Drugim razem Kasprowy był łaskaw w stosunku jeden do siedmiu. Na osiem dni pobytu na Gąsienicowej, siedem wiało i nic nie jeździło. Góra zlitowała się w pierwszy dniu pobytu i pozwoliła na wyjazd na górę. Inaczej trzeba było nieść ciężki wór i narty przez Boczań na Halę.
     
    Byłem  wtedy  po ponad dziesięcioletnim niepobycie. Zwróciła wtedy moją uwagę całkowita zmiana twarzy. Jeżdżąc dawniej często na Kasprowy znało się twarze, szczególnie lepiej jeżdżących. Wielu gości z Krakowa poznawałem po twarzach, bo często tu bywali. Choć ich osobiście nie znałem. Nie ma cielętnika? Ale zmiany. Będąc na urlopie w mieście Zakopane, wyjeżdżało się pierwszym autobusem do Kuźnic. Coś przed szóstą. Z Jelcza wysypywało się kilkadziesiąt chłopa i biegiem do cielętnika. Kto pierwszy ten lepszy. Każdemu po dwie miejscówki, ale dopiero jak otworzą kasę, za jakieś dwie godziny. Aby tylko załapać się na zerówki. Następne miejscówki po południu. Reszta wyparowała. Ile tych zerówk jest? Cztery, pięć. Ale za to o dziewiątej jest się na górze.
     
    Kolejeczka niewielka. Za nami kilku małolatów w kaskach i z pokrzywionymi kijkami. Będzie jakiś zjazd? Nie....Supergigant! Francja-elegancja. Bilecik całodzienny za jedyne osiemdziesiąt siedem w promocji. Wyjazd na górę incl. Wagon jakby jeszcze starszy. Konduktor na siodełku ze swoimi dwoma, nieśmiertelnymi przyciskami. Człowiek czuje się jak w domu. Suchy Żleb rzeczywiście zarasta. Rośnie też jakiś mały lasek na brzegu pod schroniskiem. Na Myślenickich Turniach bez zmian. Ten zbiornik to do wożenia wody na górę - mówię do żony. Wsuwają go do kolejki, napełniają i wożą na górę- po zakończeniu normalnego ruchu. Tam nie ma wody. Stań tu przy szybie. Pokażę ci Żleb pod Palcem. Miałem przyjemność tu kiedyś zjechać. Nie mogę zaszpanować? To jest Turnia Palec. Wygląda jak postawiony w górę kciuk. Żleb ten jest znany ze skoku goprowca z Zakopanego Uznańskiego. Niemcy go dopadli i wieźli na Kasprowy, gdzie była placówka. Nie zrewidowali go i miał przy sobie broń. Miał też narty. Przy dojeździe ich, jak teraz się mówi, sterroryzował i skoczył do żlebu...W holu, na górze, żadnych zmian. Ta sama „boazeria”.
     
    Mamy czas. Dopiero po ósmej. A może po siódmej. Słońce prześwieca przez dziury w chmurach. Wiesz, spałem tu kiedyś w kurtce puchowej, o na tej ławie...Wybraliśmy się z kolegą, aby w kwietniu przejechać, prędzej przejść, grań polskich Tatr Zachodnich, od Kasprowego po Wołowiec. Tatry Zachodnie są prawda od Przełęczy Liliowe, ale to sobie podarowaliśmy. Wyjechaliśmy po południu na Kasprowy i pojechaliśmy granią w stronę Czerwonych Wierchów. Plecaki miały ponad dwadzieścia kilo. Namiot, materace gumowe, buty, żarcie...Rozbiliśmy namiot na przełączce pod Kopą Kondracką. Odciągi przymocowaliśmy do wbitych nart. Nie ma mojego puchowego śpiwora. Jasny szlag trafi! Śpiworek elegancki, kiloczterdzieści puchu, szyty przez panią Momatiukową. Idę z powrotem na Kasprowy, bez nart. Musiał zostać w holu. Zapadam się co chwila w śnieg. Trzeba było jednak wziąć narty.  Po dwóch godzinach jestem na miejscu..Hol na szczęście otwarty. Ale zupełnie pusto. Żywego ducha i mojego śpiworu. Lepiej tu spać niż w namiocie  bez spiwora. Zresztą było już ciemno. Może Wawrytko schował. Schował, schował. To Pana śpiwór? Mój – serdeczne dzięki. Fajnie, ale jesteśmy spóźnieni pół dnia. O tej porze powinniśmy już być na Czerwonych Wierchach. Nie doszliśmy do Wołowca. Skończyło się na Pyszniańskiej Przełęczy. Dwa dni zaplanowane na urlop to za mało. W trzy może by się przeszło. Zresztą Człowiek się więcej napodchodził. Zjazd z plecakiem dwudziestokilowym granią, nawet łatwą Tatr Zachodnich nie należy do największych przyjemności. Śnieg nie przypomina jakiegoś tam sztruksiku. Dzisiaj byłoby to też ciekawe. Narty Hagan`a, lekki namiocik, Red Bull...Przejść Całą grań Tar Zachodnich, łącznie  z częścią Słowacką. Może na czas? Wawrytko już chyba umarł?
     
    Za oknem rusza duże koło. Zbieramy się. Jedziemy na Gąsienicową. Goryczkowa będzie po południu. Tam jest znacznie dłuższy stok i trudniejszy. Ale się nam udało. Kasprowy oświetlony słoneczkiem Lekki mróz to dobrze. Śnieg nie puści za szybko. W komunikacie na dole napisali warunki trudne i to po obu stronach. Lodoszreń. Nie jeździmy od kilku tygodni. Nogi zastane. Widać z góry, że w kotle wygłaskali dość szeroką traskę. Czy to jest lodoszreń? Może? Na trawersie, lekkie zgrzyty pod nartami. Nieco twardo. Ale mamy naostrzone, nasmarowane karwingi. Beta Race Carve! Beta to alfa, beta. Race się przyda . Carve jak najbardziej, dopóki nie zmięknie. Mnie zawsze ogarnia lekki strach, gdy przyjdzie zjeżdżać nieznanym, trudnym stokiem. Doświadczam go i tu. Ten stok jest znany, ale po tylu latach nieznany. Pierwsze skręty. Jest okey! Mniej stromo i można puścić narty. Lekko drgają na ratrakowej pralce.  Co widzę? Taka szerokość i taka gładkość. Gdzie my jesteśmy? Co za piękne góry? Słoneczko, liczko dnia pięknego. Udeczka jeszcze nie rozgrzane. Nieco bolą. Ciekaw jestem jak sobie poradzili na dole, przy pierwszej podporze. Tam było zawsze ciasno. A park za żadne skarby nie pozwoli użyć spychacza. Nie jest źle i na dole. Węziej, ale w miarę bezpiecznie. Przy dużym ruchu można jedna wpaść na kogoś. Kolejne zjazdy są coraz lepsze i szybsze. Śnieg nieco puścił. Narty już tak nie drgają. Maksymalna oszczędność sił. Żadnych dodatkowych przyruchów. Krawędzie i mięciutkie, szybkie kiwnięcie. Do zatrzymania długi, miękki łuk a nie brutalne zatrzymanie. Szkoda ud. Jest po dziewiątej a przed nami cały dzień. Szesnasta czterdzieści pięć koniec jazdy. Prawda, czy nieprawdopodobne! Pytam się wyciągowego, li to prawda! No, no! Gdzie te czasy, gdy  pół do czwartej było nieprzekraczalnym końcem. A jak zawiało to dwie godziny odkopywali wyciąg.
     
    Małolatom ustawili ten niby supergigant. Od połowy kotła. Po prawej stronie stoku, patrząc z wyciągu. Od strony „turystycznej” odgrodzony powiewającymi chorągiewkami. Kończą na znanym wypłaszczeniu, gdzie zawsze była meta w razie zawodów. Pełny szpan z pomiarem czasu. Jako żoniny ekspert wyjaśniam, że przy przejedzie są zasadniczo dwa miejsca trudne. Stromy stok, strome ścianki, gdzie facet się obślizguje na bramkach i wypłaszczenia, gdzie trzeba umieć się ślizgać. To jest też sztuka. Żadnej brutalności. Należy nartom pozwolić jechać. My też musimy tak dzisiaj tu jeździć, bo należy te osiemdziesiąt siedem złotych wykorzystać. W końcu jestem z Krakowa. Facet jedzie w Alpy. Kupuje drogi karnet i głównie pije piwo w ładnym miejscu. Drogie piwo, ale to jego sprawa. Może i lepiej, bo jest mniejszy tłok na stoku.
     
    To była budka starego wyciągu - wyjaśniam mojej damie. Kolejki, stojącej przed nią, nie potrzebuję ci opisywać. Z tej strony podjeżdżali lepsi goście. Głównie zakopiańscy zawodnicy, goprowcy. Ale pierwszy wyciąg miał dolną stację tam wyżej - wtrąca się starszy pan. Starszy pan? Ja też jestem starszy...Widać tam jakieś znane od lat ruiny, ni to domku. Coś mi się obiło kiedyś o uszy. Nie znam tego wyciągu. Jak tu zacząłem jeździć w sześćdziesiątym czwartym to go nie było. Postawili go w czterdziestym siódmym. Ja już sześćdziesiąt sześć lat na nartach - mówi. Pogratulować! Przepraszam, może nieco niedyskretnie, ile lat? Zacząłem jak miałem pięć. I jak tu nie lubić nart. Kochajcie artystów - mówi często Jasiński w czasie benefisów w teatrze Stu. Kochajcie narty!!!
     
    Jest jedenasta a zaliczyliśmy już z dziesięć zjazdów. Muszę w tym miejscu odszczekać swoje wątpliwości odnośnie liczby zjazdów. Wątpliwości, które miałem w czasie dyskusji na tym forum. Faktycznie. wyciąg jedzie teraz szybciej. Z góry nie śpiesząc się można zjechać za trzy minuty. Kto jedzie szybciej wyrobi się  w dwóch minutach. Zmęczenie jest minimalne, przy długich łukach i na dzisiejszych nartach. My zawsze odpinamy klamry u dołu a zapinamy je na górze. Robimy się też przerwy na trasie. Bo i gdzie się spieszyć. Lepiej szybciej, porządniej, ujechać kawałek i odpoczynek minuta. Nad techniczną jazdą trzeba nieustannie czuwać. Zmęczenie jest wrogiem poprawnej jazdy. Tak, więc gość ze zdrowymi nogami, bijący rekordy, przy dobrym śniegu zjedzie od dziewiątej do końca jazdy, może ze czterdzieści a nawet więcej razy. Tylko, po co?
     
    Wyjeżdżam trawersem na Beskid. Na zryty, nieubity stok. Zjeżdżam w stronę dna kotła. Da się jeździć, choć śnieg jest już przewiany i trzeba się przyłożyć do skrętu. Nóżki to jednak zaraz czują. To nie jazda po tej gładziźnie niżej. Przewijam się na wschodni stok Beskidu. Tu jeszcze gorzej. Śnieg jest mokry. Świeżo spadły, z przed kilku dni. Jeszcze nie firn. Niżej jeszcze gorzej. Lekka szreń łamliwa na powierzchni. Wczoraj go przytopiło i w nocy zamarzł. Wracam na ubitą trasę. Adio dziewcze śniegi. Mam to już za sobą. Należy teraz korzystać z ratrakowo-karwingowej tiochniki. Speed, speed, na miarę możliwości. To jest rausz. No, może z wyjątkiem puchu na wyrównanej trasie, ew. firnu lekko puszczonego. Ale to są rzadkości. Co by się jednak nie powiedziało, to do jazdy po dziewiczych śniegach najlepsza jest deska. Leci toto po wierzchu. Przejedzie po kamieniu i kosodrzewinie. Narta się zawsze zagłębi. Nie jest możliwe całkowite, równomierne, w każdym momencie, obciążenie obu nart. To jest brutalna prawda towarzysze...Chcąc jeździć po dziewiczym terenie, ucz się raczej na desce...
     
    Siedzimy sobie w pobliżu trawersu na Goryczkową. Poważne zmiany. Szeroka aut...-nartostrada. Porządna siatka. Gdzie te słupy, jak telegraficzne. Gdzie siatka, nieraz przysypana śniegiem. Teraz bracie nie wpadniesz do Cichej. I nart sobie nie zniszczysz na kamyczkach. Lampeczka! Piramidalny Krywań na horyzoncie. Kiedyś uważany za najwyższą górę w Tatrach. Dopóki nie zaczęto naukowo mierzyć. Widzisz te trzy szczyty. Kiedyś tam sobie szliśmy. Na ich tle widać taki szczyt ze stokiem w północną stronę. Od naszej strony ma pas skał. To Kościelec. A ten pas - to zachodnia ściana Kościelca. Tu zginął Świerz. O którym czytałaś w „W stronę Pysznej”. Od dołu jest komin Świerza, w którym poleciał. Podobno partner miał szanse go uratować, tylko się zagapił. Zdziwił się,że Świerz leci z kawałkiem skały w dół. Przecież Świerz nigdy nie lata. Lina mu leciała przez palce. Jak zaczął ją wyhamowywać, to Świerz już miał taką szybkość, że trzasła. Zmarł przy znoszeniu przez TOPR.
     
    Na dole śnieg przytopniał, szczególnie w miejscach lepiej wystawionych do słońca. Mołolaty skończyły swój trening. Spróbujemy Goryczkową. Jak będzie źle to się wrócimy. Czasu mamy jeszcze parę godzin do zamknięcia wyciągów. Ale po tamtej stronie wyciąg nie jest taki fajny. Twarde krzesła i jedzie dłużej. Buźki będziemy mieli wystawione na słońce. Trawers na Cichą, do grani w stronę Pośredniego Goryczkowego. Półeczka od wyciągu do grani. Nowa półeczka do góry kotła. Szeroko jak na warunki terenowe. Wszystko ogrodzone siateczkami. Co za luksusy? Nic tylko śmigać. Kociołek równiutki. Ale czym bliżej szyjki, to śnieg bardziej miękki. Po południu już tu przypiera się słońce. Widzisz to jest szyjka. A to jest stok Pośredniego Goryczkowego. Stok poryty esami śladów od samej góry. Deskarze!. Trawers do Świńskiego Kotła też założony. Dzisiaj jest śnieg raczej dość pewny. Podłoże było stare i dość cienkie. Nie napadało zbyt dużo śniegu i wiązał się z podłożem. Lawina raczej nie poleci. Nie znaczy to, że w innym miejscu w Tatrach lawiny nie polecą. Taką prywatną prognozę można sobie zawsze robić.
     
    Zatrzymujemy się na Bulce. Ooo! Jaki szeroki stok poniżej.? Siata jak z PŚ. Cuś jednak za mało śniegu. Tu trzeba uważać, bo sporo tu kamieni. Trasa fajna, urozmaicona, ale warunki gorsze niż na Gasienicowej. Śnieg jest mokry i ciężki. To jest słynny mostek. Jak brakuje śniegu, to tym żlebem można dojechać aż do tego miejsca. W żlebie jest go zawsze więcej. Koniec! Ale gorąco! Jedziemy na górę. Niziutkie krzesełko. Czasami jeździło się od Bulki, tędy, obok tej podpory. To jest taki mały żlebek. Ale już zarósł świerkami. Tu na Goryczkowej jest zimno, często wieje. Jak uruchomili ten wyciąg to dawali tzw. ornaty. Były to dwa, zszyte krótszymi bokami, koce. W środku była dziura na głowę, taki ornat. Wiara wtedy nie miała tych różnych gorteksów. Jeździło się w portkach elastycznych. Na górze oddawało się ten ornat. Jak padał śnieg to ornaty nasiąkały nim? Zamarzało to wszystko, sztywniał ornat i stały takie postacie w kolejce do wyciągu. Z góry ornaty jechały na dół na krzesełkach. Ładowali to na kupę i nieraz spadały po drodze. Po kilku latach zrezygnowano z nich. Zresztą pojawiły się kombinezony narciarskie. Szczyt mody.Widzisz ten żleb. Z tego żlebu zeszła lawina. Przeszła przez las i zasypała schronisko na tej polanie. Zginęli prowadzący schronisko - małżeństwo Polakowie i zdaje się trzech żołnierzy służby granicznej. Wyciąg sobie jedzie. Właśnie w tym miejscu, jak jechałem, usłyszałem takie charakterystyczne stęknięcie. Mówiłem ci o tym. Całe to zbocze się zmarszczyło i zaczęło zsuwać do szyjki. Zasypało kogoś? Nie, bo lawina była bardzo wolna. Czoło zatrzymało się niedaleko Bulki. Gdyby doszła do tego żlebu mogłaby się rozpędzić i rejonie mostka mogłoby być źle.
     
    Zrobimy sobie taki portrecik na tle Świnicy. Bliżej tego sznurka. Nie bój się. Tu nie ma nawisu. Nie wpadniesz z nim do Cichej. We mgle ktoś dawniej tam mógł zacząć zjeżdżać, albo pojechał na ubraniu po stoku. Do ludzi  drogę miał długą. Dolina jest długa.
     
    Znowu jesteśmy na dole. Wiesz co, ja już nie jadę - mówi żona. Boli mnie kolano. Dobra odpoczywamy. Kawka? Wysokogórska? Cena też wysokogórska. Ale upał. Jestem wycięta. Na Gąsienicowej z piętnaście. Tu dwa. Dla mnie dość. Wiesz - mówię- tu się przychodziło z Kuźnic, jak uruchomili wyciąg. W niedzielę, jak się przyszło od dziewiątej, to w ciągu dnia można było zjechać pięć, sześć razy. Kolejka zaczynała się oo, za tamtą podporą, szła łukiem przez polanę, następnie od dołu stacji i do krzesełka. Ile się stało? Godzinę, półtorej. Ale można się było ładnie opalić. Kasprowy to historia polskiego narciarstwa. Tak historia. Kto dawniej jeździł w Alpy z Polski? To jest jedyna taka alpejska góra. Jeździł tu Bachleda, gdy był jednym z najlepszych na świecie. Później jeździły Tlałkówny.
     
    Nawet mam pewien wątek rodzinny związany z tą górą. Rodzice pobrali się w Zakopanem. Mam parę zdjęć z ich ślubu. Na nich miejscowi w tradycyjnych strojach. Tato przywędrował do Zakopanego z bratem, z dalekiej wsi. Rozeszła się wtedy po Polsce pogłoska, że budują kolejkę na Kasprowy i można zarobić. Pracował przy tej budowie. Później budował stare schronisko w Dolinie Pięciu Stawów. Tu poznał mamę. Niestety wojna spowodowała, że musieli opuścić Zakopane i stracili oszczędności, za które zamierzali kupić dom.
     
    Skoczę na górę. Zjadę ze dwa razy. Ostatni zjazd. Moje kolano zaczęło lekko boleć w tym samym miejscu, co żonie. Zaraźliwe? Muszę uważać. Na trawersie do kotła mały tłumek z przedszkola. Przedszkole nosi nazwę Małgorzata Tlałka-Szkoła Narciarska.
     
    Poniżej esa, na nartostradzie, ładny widoczek na góry. Mam jeszcze jedno zdjęcie w aparacie. Szybciutko, bo słońce schowa się za chmurą. Aha. Tędy na Kalatówki. Tu na Kondratową. A tu się zabił goprowiec z Zakopanego. Stok żaden. Gość doświadczony. Były tu takie belki. Wpadł na nie...
     
    Było nieźle, Było świetnie. Kiedy tak świetnie się mi jeździło, jak dzisiaj na Gąsienicowej? Na pewno nie w zeszłym roku na początku maja na Kicusiu. Rano było tam, owszem, równo, ale tylko przez chwilę. Później słońce i tłum robił swoje. Kilka lat temu w Val di Sole, ale tylko w jednym miejscu w Ponte di Legno. Ale wtedy nie miałem karwingów. Śnieg, dzisiaj, miał być trudny? A jak będzie, gdy warunki będą bardzo dobre? Musimy tu parę razy w zimie wpadać, jak Hausner, albo inny nie pozbawi nas przyszłych, pewnych dochodów.
     
    A teraz ciekawostka.  Lawina na Goryczkowej.  Czternasty kwietnia, godzina druga po południu. Jedziemy z moją ŚP żoną wyciągiem do góry. Słyszę takie głuche „stęknięcie”. Odwracam instynktownie głowę w prawo i widzę, że całe zbocze Pośredniego Goryczkowego się marszczy i urywa nieco poniżej szczytu. Granicą obrywu był wyżłobiony trawers do Świńskiego Kotła, do którego tu też często jeździłem. Być może wcześniej w tym dniu…
     
     




  10. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Byliśmy na campingu w sierpniu niedaleko Lienz`u. Łączka Seewiese nad uroczym jeziorkiem . Sierpień 2008 roku. Karnecik dla turystów za ok 40 Euro.  Na sześć dni. Każdego dnia na jeden wyjazd wybraną kolejką, z zestawu. Pojechaliśmy w jeden dzień na Moltaller Gletscher.  Lało, ale dlaczego nie spróbować letnich nart? Jak będzie pogoda. Lodowiec czynny.  W miejscowości, w której się skręca z głównej drogi na boczną do dolnej stacji kreta, jest wypożyczalnia.  Pytamy o pogodę i czy czy można wypożyczyć narty, byty, kijki. Jutro będzie lepsza pogoda. Oczywiście, można pożyczyć. Dopasowujemy buty, narty.  Impreza nie tania, ponieważ musimy jeszcze opłacić kreta i jazdę na górze. Karnet jest dla letnich turystów. Nie dla narciarzy. 
    Przyjeżdżamy w następny dzień.  Pięćdziesiąt kilometrów na letnie narty. Żona ma obiekcje, że to wszystko sporo kosztuje.  Pal licho kasę! Jeszcze się zarobi. A jak się jeździ w lecie na lodowcu, w  lecie, w Europie. To się przekonamy. Jedyna okazja.  Tylko profi tak jeżdżą. Niestety, w pobliżu skrętu w dróżkę do lodowca, miga czerwony napis -Gletscher nieczynny.  Gość w wypożyczalni  nie wierzy. Telefonuje.  Czynny, tylko coś się im pokręciło. Bierzemy sprzęt. Jak wrócimy to go nie będzie. Wskazuje miejsce, gdzie mamy to wszystko zostawić.
    Jazda kretem. Niedawno taki  pod Kitzsteihornem się zapalił... Na górze plączą się mgły. Jeździ krzesło na sam szczyt. Lodowiec wyrównany. Na dole ustawiony wertikal. Szachownica zdradza chorwacki narybek. Niewielka grupka z trenerem.   Niestety śnieg z każdym zjazdem coraz bardziej mokry. Pierwszy raz na sprzęcie z wypożyczlni. I pierwszy, i ostatni raz narty w lecie.  Na profi jesteśmy zdecydowanie za bardzo w leciech.  
     
     












































    J_M Gletscher.MPG G_M Gletscher.MPG
  11. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Rozpoczynam cykl o narciarstwie pani Zagroniowej.  Będzie ilustrowany kolorowymi zdjęciami. Większość z nich jest zarejestrowana analogowo na błonie filmowej.  Wymaga to skanowania negatywów.  Skanowanie papierowych odbitek(które istnieją) daje znacznie gorszy obraz.
     
    Moim głównym celem nie jest reklama Zagroniowej. Chociaż w pewnym sensie jest. Dlatego, że rozpoczęła pierwsze ślizgi na nartach w wieku czterdziestu dziewięciu lat. I kontynuuje je z przyjemności do chwili obecnej.  Jest to przykład, że w pewnych, sprzyjających okolicznościach - na naukę nie jest nigdy nie za późno!
     
    Załączane zdjęcia będą też ilustrować upływ czasu. Jak zmieniał się sprzęt, ubiór narciarzy.  Wyciągi, stoki.  Czy też liczba zjeżdżających po  trasach, a także ich styl jazdy.  Warto to sobie przypomnieć.
     
    Początki
     
    Pierwsze ślizgi Zagroniowa  wykonała na sprzęcie mojej zmarłej małżonki. Buty narciarskie z  Krosna. Pojedyncze z wysoką cholewką, sznurowane. Narty jeszcze z wytwórni w Zakopanem.  Ubite pólko za "wychodkiem"(w Koninkach – czwarty listopad 1995 roku).  Pierwszy szus do zatrzymania. I kolejne, ze skrętami przez odstawianie nart.
     
    Zima, jak zaczęła się w tym czasie w Koninkach, to pokrywa śnieżna utrzymywała się, bez przerwy do połowy kwietnia. Naliczyliśmy rekordowe 45 dni w sezonie. W listopadzie ruszyło krzesełko i wyciągi orczykowe na Tobołowie(w kierunku Obidowca).  Należało błyskawicznie skompletować sprzęt dla Zagroniowej.  Syn kolegi pracował w hurtowni Bachledy w Krakowie.  Zagroniowa dostała Dynamiki.  Buty już nowoczesne z klamrami.  Kijki dopasowane. Spodnie narciarskie  z ciucholandu.
     
    „Profesjonalna” nauka zaczęła się, przy dalszym wyciągu orczykowym, na Tobołowie.  Zastosowałem metodę mojego i ostatniego instruktora z Zakopanego. W roku 1964 prowadził nam kurs dla członków Klubu Tatrzańskiego z Krakowa, pod Gubałówką. Siedmiodniowy. Według szkoły austriackiej. Z przeciw skrętami. Austriackie miał też ładne Kastle. 
     
    Jazda  w skos do stoku. Następnie skręt równoległy do stoku. Skręt do zatrzymania. I rzecz najtrudniejsza skręt od stoku. Jak wyszedł pierwszy i narty jechały dalej w skos stoku, to następowała próba w druga stronę. Jak wyszła. To jesteśmy w domu!  Narciarz potrafi skręcać. Narciarz przez skręty reguluje sobie szybkość. Narciarz potrafi się zatrzymać.  Czyli w szybkim czasie osiągnął coś, o czym walczono od początków istnienia zjazdów.
     
    Oczywiście miał inny sprzęt, niż lata temu. Miał ubite pólko. Ale jak się podszkoli, to wjedzie tam gdzie śnieg jest dziewiczy. Nasz instruktor, przy okazji miejscowy „goprowiec” nie bawił się w pług.  I miał głęboka rację. Pług zostawia pozostałości.  Pług na początku dobry jest na płaskie pólko. Pług w terenie to ewolucja dla  najlepszych.  Tak się zawziąłem do tej równoległości, że zaraz po kursie udałem się na Gubałówkę. Gdzie po kilku wywrotkach, pokonałem słynny mostek.  Pewny swoich umiejętności wybrałem się niebawem na Kasprowy. Była mgła, śnieżyca. Kopny śnieg. Zjazd prze Goryczkową do Kuźnic. Wyglądał  w moim wykonaniu dosyć ciekawie. Co jakaś mulda(górka) to ryłem nosem  w śniegu.  Zdziwił mnie pewien obywatel, widziany w holu kolejki. Miał duży sterczący z przodu brzuch. I równie duży plecak. Ten chce zjechać z Kasprowego – moja pierwsza myśl?  Ten minął mnie poniżej „bulki”(u końca Szyjki).  Zgrabniutko, z lekiem oporem, wykonując swoje skręty.  Oczywiście jadąc z tym dużym plecakiem.  Nic dziwnego, że po tym zjeździe stałem się fanem poprawnej techniki.
     
    Postąpię podobnie z Zagroniową.  Pojawiła się  pierwsza przeszkoda w szkoleniu. Zagroniowa już skręcała i jeździła tym orczykiem na Tobołowie. Ale następnego dnia, po wyciągnięciu jej, od krzesełka do tego orczyka, przez mój osobisty wyciąg(kijek między nogami), okazało się że nie da rady jeździć.  Skurcze łydek. Przeżyłem coś takiego dawniej tydzień przed ogłoszeniem stanu wojennego. Pojechałem z żoną  na Gubałówkę. Pierwszy dzień w sezonie. Jazda do „upadu”. Wieczorem w hotelu, nad restauracją w Kuźnicach, lewa łydka twarda i sztywna. Masowanie nic nie daje. Rano w niedzielę pustki na Kasprowym. Zjazd do Kuźnic. Noga coraz gorsza.  W pewnych momentach jadę tylko na drugiej.  Koniec tej męczarni! No cóż! Nie da się przyspieszyć nauki.  Narciarz musi mieć te czworogłowe. Jeśli ktoś na plaży mówi nam, że fajnie jeździ na nartach. To należy przyjrzeć się jego udom. Jeśli to cieniutkie, szczuplutkie.  To opowiada bajki. 
     
    Kolejny stopień wtajemniczenia, jaki miałem zakodowany. To nauka skrętu równoległego na jak najbardziej stromych ściankach. Kiedyś taka była.  Z Jaworzyny(od wyciągu) w Szczyrku do Dolin. Potem spychem wykonali obecny przejazd.  Temu celowi służyła polana na Jaworzynie w Koninkach. Orczyk do góry. W dół płasko, a potem ścianka.  Tu się woziliśmy z panią Zagroniową.  Śniegi były cudowne. Co widać na zdjęciach.  Uzupełnieniem ćwiczeń był główny stok z Tobołowa. U dołu znacznie trudniejszy, niż obecnie.  Postęp u Zagroniowej był bardzo szybki. Liczyłem, że z poznaną panią uda mi się coś osiągnąć na nartach. Jakiś łatwy wyciąg, nietrudny stok. Byle coś było. By nie stała pod stokiem z termosem i się nudziła, gdy ja będę”szalał”, gdzieś tam w górze.  Ale tu, co za niespodzianka! Nogi się wzmocniły. I jest postęp - z dnia na dzień. Taki postęp, że spróbujemy na Chopok. Gdzie już kilka razy byłem z kolegami.
     
    I pojechaliśmy na ten Chopok w lutym.  Śniegu na północnych zboczach nie było za dużo. Góra wydmuchana do lodu. Za to,  po przeciwnej stronie, prawie dwa metry. Karnet na obie strony. Jeździliśmy  w zasadzie po wszystkich trasach, z wyjątkiem kilku „Pom”. Na południowej stronie był, min., piękny zjazd na sam dół(Serdeczko). Osiemset metrów różnicy poziomów fajnej, urozmaiconej trasy, krótki talerzyk do Serdeczka. I kolejne wyciągi na górę Chopoka.  Gdzie wsadziłem ją na krzesełko, jadące bokiem, do Lukowej.  Ten teren nie był dla niej. Co widać na zdjęciu. Ja też nie przepadam za czymś takim. Ale stracę w oczach kursantki.  W sumie  Zagroniowej przydarzyło się  tylko kilka przyglebień.  Droga  w dalekie, śnieżne, alpejskie stoki została otwarta.
     
    Jeszcze mały odskok do Certovicy. Która też jest w Niżnych Tatrach. Tylko na ich lewym skraju, patrząc od strony Tatr Wysokich.
     
    Na niektórych zdjęciach są paskudne ryski. To niechlujne wywołanie. Da się to usunąć programem graficznym(Corelem). Robiłem to w przypadku „Egzotycznego Iranu”. To obłędna praca, przez zastępowanie jednych pixeli, bardziej dopasowanymi. Więc proszę wybaczyć!
     [abh1]






































www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...