Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'sardab' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Pogadajmy
    • Tematy narciarskie
    • Chcę Wam o tym powiedzieć
  • Sprzęt narciarski
    • Sprzęt narciarski
    • Dobór sprzętu
    • Tuning sprzętu
    • Testy sprzętu
    • Giełda sprzętu narciarskiego
  • Stacje narciarskie
    • Polska
    • Alpy
    • Słowacja, Czechy
    • Samochodem na narty
    • Warunki narciarskie - pogoda
    • Reszta świata
  • Technika jazdy na nartach
    • Race
    • Carving, funcarving
    • Freeride, freestyle
    • Poczatkujący na nartach
  • Wyjazdy na narty
    • Relacje z wyjazdów forumowiczów na narty
    • Wolne miejsce w samochodzie
    • Wspólne wyjazdy, odstapię kwaterę, szukam kwatery.
  • Sport
    • Zawody, wyniki, kalendarze, sylwetki ...
    • Zawody dla amatorów
  • Narciarstwo klasyczne, ski touring, ski alpinizm
    • Narciarstwo klasyczne, ski touring, ski alpinizm
  • Aktywne Lato
    • Rowery
    • Rolki
    • Wypoczynek w górach
    • Wypoczynek nad wodą
    • Bieganie
  • Nasze sprawy
    • Forum info
    • Tematy dot. skionline.pl
    • WZF skionline.pl
    • Konkursy
  • Stare forum
    • Ogólne
    • Sprzęt
    • Technika jazdy
    • Wyjazdy i ośrodki
    • Euro 2008
    • Lato 2008
    • Olimpiada Pekin 2008

Blogi

  • JC w podróży
  • Nogi bolo
  • Na białym i na zielonym
  • Zagronie, wspomnienia
  • Chrumcia tu i tam
  • >> z buta <<

Kalendarze

  • Kalendarz Forum
  • Alpejskie Mistrzostwa Świata
  • Alpejski Puchar Świata
  • Puchar Świata w Skokach
  • Puchar Świata w Biegach Narciarskich

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Imię


Miejscowość


Strona WWW


O mnie


Narty marka


Buty marka


Gogle


Styl jazdy


Poziom umiejętności


Dni na nartach

Znaleziono 1 wynik

  1. Dwudziestego czwartego lipca. Budzik zaczyna się wściekać o piątej. Mamy godzinę czasu do wyruszenia. Upychamy, wyjęte z plecaków rzeczy, z powrotem do nich. Jacek gotuje herbatę, a dziewczyny przygotowują kanapki z pumperniklem. O szóstej pojawia się pierwszy muł. I zaczyna się obciążanie tego zwierzaka. Na grzbiecie ma coś w rodzaju grubej maty, sięgającej do połowy brzucha. Po obu stronach grzbietu mulnicy mocują plecaki, wiążąc je sznurami i mocując pasami, przechodzącymi pod brzuchem muła. Jeden muł zabiera około osiemdziesięciu kilogramów ładunku. Potem kolej na drugiego i trzeciego. Biegam dookoła z aparatem fotograficznym, aby uwiecznić ten dla nas „doniosły” moment, formowania „karawany”. Czytało się o tym dotychczas tylko w książkach. Teraz to jest naszym udziałem. Ranek jest szary. Nad wsią snują się mgły. Gór nie widać, za wyjątkiem najbliższych stoków. Dokładnie szósta trzydzieści karawana wyrusza w drogę. Mamy do pokonania prawie dwadzieścia kilometrów pod Alam Kuh. Założymy obóz pod północną ścianą tego szczytu, na wysokości ponad cztery kilometry. Rudbarak leży na wysokości tysiąc dwieście metrów. Ubrani jesteśmy bojowo, w ciężkie górskie buty i w aparaty fotograficzne. Nastrój znakomity. Mgła rzednie. Obok drogi szumi, przelewając się na kamieniach, Sardab. Na przedzie muły, za nimi dwóch mulników. Na końcu my. Starszy z nich ma około czterdziestu lat, młodszy ze dwadzieścia. Na nogach mają coś w rodzaju kaloszy. Ceremonia kierowania mułami jest prosta. Używa się do tego patyka i cmokania. Pojawia się żółta tablica z napisem - Hesarczal, Alam Kuh. Skręcamy w kierunku, który wskazuje. Po drugiej stronie potoku, u wylotu trawiastego żlebu, leży duży płat brudnego śniegu. Śnieg w lipcu na tej wysokości? To prawdopodobnie pozostałość po dużej lawinie. Niezłe tu muszą być w zimie opady! Widzimy jakieś ogromne zielska, nieco podobne do naszych łopianów. Stoki gór są porośnięte dość gęstym, liściastym lasem. To przeważnie buki. Ale spotyka się tu dęby, wiązy, jesiony, wierzby a nawet bukszpany. Sosny włoskie, cyprysy i tuje rosną na niższych wysokościach. Przechodzimy obok prymitywnej chałupki. Posiada tylko trzy ściany, z których czołowa jest ułożona z kamieni, a dwie pozostałe stanowi skalne zacięcie. Dach jest wykonany z płytek łupkowych i obciążony kamieniami. Na którymś z zakrętów doliny Hesarczal, którą idziemy, ukazują się w głębi potężne ośnieżone szczyty. Tacht-e-Sulejman -pytam się przewodnika. Yes – tak! To daleko. Dwadzieścia kilometrów i dwa tysiące czterysta metrów do góry. Jeszcze dzisiaj przed nami. Pod samą Alam Kuh muły nie dojdą. Jak się czujesz-pytam Ryśki? Za szybko idą - nie mam kondycji. Nie dobrze - myślę. To dopiero początek. Na kamieniu leżą dwie kozice. Jedna z poderżniętym gardłem. Obok kilku Irańczyków. Jeden z nich ma lornetkę. Szakal – mówią. Tu są więc szakale. Moment odpoczynku, ponieważ i mulnicy się przyglądają. Tylko muły poszły swoja drogą. Ryśka coraz bardziej wysiada. Postój będzie w Vandaraban, do którego dojdziemy - według informacji pana Nagavi - około dwunastej. Teraz jest dziewiąta. Moja dama nie wytrzyma jeszcze trzy godziny tego tempa. Swoje trzy grosze zaczyna dorzucać słońce. Zrobiła się pogoda i tylko gdzie, niegdzie włóczą się po szczytach mgły. Tapol, tapol - wykrzykuje młody mulnik. What`s – tapol? Z mimiki można się domyślić, że będzie tam postój. Przekraczamy Sardab i Tapol okazuje się być pojedyńczą chałupą. Muły dostają siano, a nam mała dziewczynka zaofiarowała herbatę. Nie bardzo chcemy z niej korzystać, bo mamy własną, a poza tym nie mamy drobnych rialsów. Z drugiej strony gospodarz, prawdopodobnie ojciec dziewczynki, może się obrazić. Otoczenie domu wskazuje, że właściciel utrzymuje się tylko z pasterstwa. Trudno bowiem uważać za źródło utrzymania kilka słoneczników rosnących na marnej grządce. Nasze panie, a szczególnie Rysia, są solidnie zmęczone. Komu w drogę, temu czas. Zaczyna się dyskusja. Musimy chyba zapłacić za herbatę? Nie! Ile im damy? Dziesięć herbat -pięćdziesiąt rialsów. To za dużo. Nie mam zresztą drobnych. A z doświadczenia wiem, że pieniędzy się często nie wydaje. Przynajmniej w takich okolicznościach. Mogą zresztą nawet, gdyby chcieli rozmienić, tu nie mieć możliwości, bo nic nie mają. Wezmą to, co im damy. Ile - zwracam się do Janusza? Który nosi wspólną kasę. Grzebie w portmonetce i wyciąga dwadzieścia rialsów. Daj ty - mówi do mnie. On uważa, że to jest za dużo. Ja - za mało. A gospodarz uśmiecha się tajemniczo. Ba! Kto miał rację? Późniejsze doświadczenia wykazały, że Janusz. Dwadzieścia rialsów, to trzydzieści centów. A w tym kraju tak łatwo się pieniędzy nie zarabia. Może, z wyjątkiem, gdy to są cudzoziemcy. Tacy jak my. Muł zaczepił o ogrodzenie moją nową horolezką. Ciągnie bydle i zaczynają w niej pękać paski. Cmokanie przywołuje go do porządku. Góry łysieją coraz bardziej. Ich szczyty już są pozbawione drzew, tylko niżej pozostały pojedyncze ich grupy. Słońce dopieka. Nad potokiem Sardab miejscami są śliczne łączki. Oh! Żeby tu rozbić biwak, posiedzieć tu trochę - wyrywa się Ryśce. Nie potośmy przyjechali do Iranu, aby siedzieć nad potokiem - mówię do żony. Kolejny dom z dużym polem słoneczników. Na tym pustkowiu to prawie pałac. Nasz mulnik chce od nas „cigarets” - papierosów. Nikt z nas nie pali. Ale je mamy. To tylko, jak wynika z doświadczeń różnych wypraw, dobry środek służący do ułatwienia załatwienia różnych spraw. Są głęboko w plecaku - informuje Elżbieta. W Vandaraban - mówię do niego. Częstuje nas podpłomykiem. Kurtuazja nakazuje jeść, choć każdemu z nas na pewno przypominają się - dżuma, cholera, ospa i diabli wiedzą co. Na stokach pasą się konie. Vandaraban. Kolejna osada. Jest nią gliniany dom w kształcie litery „L”, który od zewnątrz, na dłuższym boku, ma krużganek. Do słupów krużganka można by przywiązać konie i byłoby ranczo. Tym razem honory gospodarza pełni kobieta. Zauważyliśmy, że po tej stronie gór, kobiety nie noszą czadorów. Góry Elburs są nie tylko granicą klimatyczną, ale i etniczną. Na dywanie, po turecku, siedzi grupka miejscowych, do których dosiedli się nasi mulnicy. A wśród nich starzec z siwą brodą. Nad małym ogniskiem, w czajniku gotuje się woda. Siadamy na drugim dywanie. Jak ludzie dobrze wychowani, zdejmujemy buty. Nawet, gdybyśmy nie byli - to i tak zdjęlibyśmy, bo nogi nasze tego wymagają. Zapowiada się dłuższy postój. Muły zostały pozbawione swojego ciężaru i spokojnie zajadają sobie siano. Pijemy podaną nam herbatę, gotujemy swoją i podgrzewamy konserwę. Obok płynie Sardab, mulnicy zaciągają się otrzymanymi od nas papierosami i płynie spokojna rozmowa na sąsiednim dywanie. Tylko my jesteśmy dysonansem, w tym spokojnym i jakby leniwym obrazie, ze swoim pośpiechem. Ludzi cywilizowanego świata. Którzy tu przyjechali, aby zaliczyć jeszcze jeden kraj, jeszcze jeden szczyt, jeszcze jedno miasto. Starzec pokazuje Elżbiecie, że boli go głowa. Ci ludzie widocznie wierzą, że potrafimy leczyć. Z tym leczeniem to miały nieraz kłopot ekspedycje himalajskie. Dostaje dwa proszki na ból głowy. Oby tylko za nim nie poszli inni, bo apteczkę mamy skromną. Możemy rozdawać co najwyżej witaminy. Wyruszamy w samo południe, płacąc pięćdziesiąt rialsów. Tak dużo, bo nie mieliśmy drobnych. Droga wiedzie teraz Doliną Sarczal. I potok też się tak nazywa. Drzewa kończą się definitywnie, wyżej będzie trawa, jeszcze wyżej śnieg i lód. Zostało nam jeszcze tysiąc sześć set metrów podejścia. Mamy wyjść na wysokość trzy tysiące sześć set metrów do schronu Sarczal. Leżącego powyżej moreny czołowej lodowca o tej samej nazwie. Wszystko tu nazywa się Sarczal. Zbliża się do nas z góry mikro karawana, złożona z jednego muła i kilku ludzi. Na grzbiecie niesie narty. Uprzejme „helou” i pytania z obu stron - kto, skąd i dokąd? Przed nami mamy mistrza narciarskiego Iranu. Champion wraca z treningu pod Alam Kuh. My też jesteśmy narciarze. Charakterystyczne ugięcie nóg w kolanach, ręce w lekko bok. Znana sylwetka. I rozumiemy się doskonale. By - część, do widzenia i idziemy dalej. Ostatni dom na trasie, jak wynika z mapy. Dookoła niego pełno owczego łajna i sfora psów. Kończy się to, szczęśliwie dla nas, tylko na głośnym – hau , hau. W miejscach, gdzie ścieżka jest kamienista, muły zwalniają. Żeby tych kamieni było jak najwięcej - mówię do Jacka. Ja też wysiadam - odpowiada. Kilkadziesiąt metrów za nami idzie Ryśka, a kawałek dalej Elżbieta i Janusz, który jej towarzyszy. Potok Sarczal, który szumiał daleko w dole, pojawił się znowu obok nas. Musimy go przekroczyć, bo ścieżka biegnie dalej po drugiej stronie. Z góry pędzi prąd wściekłej wody. Pierwsze przechodzą muły, potem mulnicy, a na końcu skacząc po kamieniach Jacek. Ja zostaję i poczekam na Ryśkę, bo sama tu nie przejdzie. Nie jestem już też w stanie wytrzymać tempa mulników. Widzę jak Jacek stoi na zboczu po drugiej stronie i wymachuje rękami, coś krzycząc. Zdaje mi się, że do nadchodzącej Ryśki. Nic nie słychać, bo ten wściekły ryk wody zagłusza wszystko. Wydaje mi się, że jej widocznie chce pokazać, gdzie jestem. Na stoku powyżej pasą się owce. Są różnokolorowe, białe, czarne, brązowe. Czekam na Ryśkę, a wyżej, po drugiej stronie potoku, czekają na nas mulnicy z Jackiem. Pomagam jej się przeprawić. Mulnicy poszli dalej. Prawdopodobnie już ich dzisiaj nie dogonimy. Dostrzegamy Elżbietę i Janusza. Są jeszcze dość daleko od nas. Machamy do nich rękami, wskazując dalszy kierunek drogi. Janusz nas dojrzał i możemy iść spokojnie dalej. Ciężko się nam idzie. Potok został w dole. Siadamy na kamieniach. Wyciągam mapkę doliny Sarczal. Jeszcze jakieś siedemset, dziewięćset metrów w górę. Rozglądam się dookoła. Ten szczyt to chyba Siah Kaman, ma prawie cztery i pół kilometra. Tam po drugiej stronie grani powinna być dolina Naft-e-Czal. Turnie, turniczki - bez nazwy. To nie Tatry, gdzie prawie każdy kamień jest nazwany i pomierzony. Po kilkuset metrach znowu siedzimy. Jesteśmy bardzo zmęczeni i chce nam się pić. Widać morenę czołową lodowca Sarczal. Tam gdzieś obok niej powinien być schron. Odpoczywamy już nie siedząc, a leżąc. Sto metrów i kładziemy się gdzieś w cieniu pod kamieniem. Następne sto i znowu leżymy. Jestem przerażony. Chcę w przyszłym roku jechać w Hindukusz, a tu na wysokości niewiele ponad trzy tysiące metrów jestem zupełnie do niczego Dysponowałem zawsze dobrą kondycją w Tatrach. Pocieszam się, że się zaaklimatyzuję. Ryśka czuje się trochę lepiej ode mnie. Dopadamy wody wypływającej z lodowca. Piję i się polewam. A ameby - mówi jakiś głos we mnie? Bzdura - ameby! Jaka ta morena wysoka! Teraz odpoczywamy, co kilkanaście metrów. Gdy wychodzimy na morenę dostrzegam schron Sarczal, a głębi wymarzona panorama Alam Kuh. Jakoś to wszystko nie robi na mnie wrażenia, z wyjątkiem faktu, że schron jest blisko. Idziemy przez małą łączkę, na której rosną śliczne, malutkie, niebieskie kwiatki. Od strony schronu w naszą stronę idą muły. Wracają. Młodszy wręcza mi kartkę od Jacka. Daj im jeszcze pięćdziesiąt rialsów. Opłata za muły wynosiła siedemset pięćdziesiąt rialsów. Czyli jakieś niecałe dziesięć zielonych. Obawiamy się z Rysią, że Janusz z Elżbietą nie dojdą dziś do schronu. Patrzyliśmy w dół moreny i nie było ich widać. Jest prawie piąta. Za dwie godziny będzie ciemno. Wydrapuję scyzorykiem- ponieważ nie mam długopisu - na kamieniu napis ”pomoc przyjdzie”. Owijam to w kartkę Jacka i daję mulnikom. Na pewno ich spotkają. W schronie Jacek pichci herbatę. Nalewam ją do kubka i do tego dwie łyżki glukozy. Wiesz co - zaczynam? Patrzyliśmy z Ryśką długo w dół moreny. I nie widzieliśmy nigdzie Janusza i Elżbiety. Sądzę, że oni dzisiaj nie dojdą. Elżbieta wysiadła zupełnie. Należałoby wziąć śpiwór, coś do żarcia, Juvel. Naszą machinę do gotowania i iść w dół. Może byś ty poszedł - mówię do Jacka. Bo ja jestem zupełnie „lewy”. Dobrze - pójdę. Ładujemy plecak i Jacek schodzi. Popijam herbatę i patrzę jak Jacek schodzi. Ee, ee - odbija mi się i cała herbata z glukozą użyźnia ziemię. To skutki picia lodowatej wody w czasie podejścia. Zaczyna mnie boleć głowa. Jacek zniknąl mi z oczu. Szukam lornetki. Może przez nią go dostrzegę. W lornetce widzę Elżbietę i Janusza wychodzących na morenę. A gdzie jest Jacek? Oby się nie rozminęli! Już mam zamiar krzyczeć, gdy Jacek ich dostrzega. Wloką się razem przez łączkę, ze ślicznymi kwiatkami. W kamiennym schronie brud. Stalowe łóżka z poukładanymi w poprzek deskami. Materace z gąbki, leżące na betonie. Znajduję lampę naftową, kilka świeczek, jakieś woreczki napchane pestkami ze słonecznika. Jest jeszcze cały szereg rzeczy, które zwykle zostawia się po sobie w schronach górskich. Pichcimy z Rysią herbatę. Trójka jest już blisko. Biorę miskę od kochera z herbatą, kubek i schodzę do nich. Elżbieta idzie resztką sił. Pije i siada na kamieniu. Imponuje kondycją Jacek. Siedzimy przed schronem i gotujemy. Zapada wieczór i robi się chłodno. Elżbieta leży. Jest całkowicie wykończona. Ja nie mam zupełnie apetytu. Nawet pić mi się nie chce. Inni też apetytem nie imponują. O Elżbiecie nawet nie ma co mówić. Zimno mi i coraz bardziej boli mnie głowa. Wkładam sweter, skafander i czapkę narciarską. W rzeczywistości to nie jest tak znowu zimno. Objawy te są oznaką zmęczenia organizmu i braku aklimatyzacji. W schronie pali się lampa naftowa. Kładę się do „łóżka”, to znaczy na materac gąbkowy. Ubieram piżamę, bo i taki luksus mamy. Na to sweter. Na nogach mam skarpetki, a na głowie czapkę narciarską. Dostajemy z Elżbietą, jako „chorzy”, gorący barszcz do łóżka. Pozostali jeszcze coś tam jeszcze gotują. Zapada noc na wysokości trzy tysiące sześćset metrów. Latarka leży obok głowy. Wiecie co? Może ostatni wyniesie lampę do przedsionka, bo jak ktoś w nocy ją uderzy, to spłoniemy. Dookoła nas pustka. Ostatni ludzie zostali półtora kilometra niżej. Jak to inaczej wygląda - myślę - gdy się siedzi w domu i planuje taką wyprawę. W wyobraźni jawią się wtedy potężne szczyty, obsypane iskrzącym się w słońcu śniegiem i spadające z pod nich lodowce. A niżej zielone doliny, pokryte lasem i cudowne potoki. Wyobraźnia nas umieszcza, siedzących przed obiektywem aparatu fotograficznego, na jednym z tych szczytów. Za plecami mamy wspaniałą panoramę górską. Drugi obrazek - leżymy leniwie, po trudach „zdobywania”, obok namiotu, który powinien być w lasku i nad potokiem. Taką ma się czasem wyobraźnię, ukształtowaną na podstawie książki, albumu. Głos rozsądku, powstałego z doświadczenia, jednak mówi - uważaj bratku! Góry to piekielne zmęczenie, to brud, to zimno i mokro. I to, że za łyk gorącej herbaty, oddało by się wszystko, co się posiada. Aby tego doświadczyć, nie trzeba być koniecznie wybitnym alpinistą. A cudowne, ośnieżone szczyty i głębokie, zielone doliny, to raczej widzi się później, we wspomnieniach. Dzisiaj też nie widziałem nic cudownego, tylko rozpadające się szczyty, ciemne kamienie i brudny śnieg. Wiem jednak, że jak wrócę do domu, to po latach góry wyładnieją, a śnieg będzie bardziej biały. Ból głowy, lepkie od brudu ręce i skurcze żołądka będą odległym i jakby nieprawdziwym wspomnieniem. Zdjęcia 1. Przed domem pana Nagavi. Rysia, muł i mulnik, Elżbieta. 2. Nasza karawana. Droga wiedzie wzdłuż potoku Sardab. 3. Gdzieś w głębi doliny powinny się pojawić ośnieżone szczyty. Sterczące trzy kilometry nad nami. 4. Schron Sarczal - 3600 m npm. Janusz, Rysia i moja skromna osoba. Pogoda, w czasie robienia zdjęcia, była równie ponura, jak schron. Otaczała nas przed wieczorna mgła.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...