Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie, wspomnienia

  • wpisów
    86
  • komentarzy
    70
  • wyświetleń
    13 248

Zagronie

249 wyświetleń

   

Czwartego sierpnia.

 

Budzę się ze snu, który składa się z chwilowych drzemek. Ktoś wychodzi na Demawend. Jest niewiele po północy. Zaczyna się. Teraz będą wstawać i wychodzić, grupami aż do rana. Jacek zmienia miejsce. Kładzie się przede mną, od strony wejścia. Altruista - czy co? Jest teraz ciaśniej dla mnie, ale za to cieplej. Jakiś Irańczyk zajął jego miejsce i musiał się przenieść. Tamten był prawowitym właścicielem tego miejsca. Zasypiam znowu. Budzi mnie duży szum. Wstają prawie wszyscy. Moi współtowarzysze niedoli też się obudzili. Patrzymy z przerażeniem, jak towarzystwo ubiera ciepłe gacie, owija się szalikami i  wkładają co tylko mają ciepłego. Liczyliśmy, że w dzień, w miarę  pogodny, nie powinno być tak piekielnie zimno na górze. A gdyby pogoda się popsuła, zrobiło nagle zimno, mgła, śnieżyca to i tak byśmy zrezygnowali z wyjścia na szczyt.

 

Wstajemy o szóstej. Jesteśmy prawie sami, nie licząc jednego z miejscowych, który zresztą za chwilę wychodzi. Wychodzę na zewnątrz. Mgła, ale nie jest zbyt zimno. Obok schronu leży kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu. O siódmej wychodzimy. Po kilku krokach Ryśka wymiotuje. Całe śniadanie - zresztą zjedzone z samozaparciem - na śniegu. Poczekajcie - wołam. Wracam do schronu i biorę dodatkowo paczkę pumpernikla. I konserwę rybną. Moja dama ma zawsze, w takich momentach, opory psychiczne. Ona może zostanie, bo nie wyjdzie. Trzeba ją przekonywać, że da sobie radę. Na pewno później będzie żałowała, że nie była na Demawendzie. A przed nami prawie tysiąc siedemset metrów podejścia. Małymi zakosami idziemy wolno w górę. Mgła zanika i robi się cieplej. Przed nami - a wydaje się to tak blisko - idzie grupa Irańczyków. Doświadczenie mówi mi, że pomimo tej „bliskości” mają nad nami godzinę przewagi.

 

Do jedzenia mamy we dwójkę, oprócz wspomnianego pumpernikla i konserwy, ciastka, cukier, orzechy, glukozę i kardiamid, który zawsze nosimy, gdy ktoś idzie na jakiś szczyt. Kończy się piarżysko i zaczyna małe skalne żeberko. Śniegu przybywa. Nasze pudełeczko, schron jest coraz mniejsze. Doganiamy grupkę idącą przed nami. Idziemy wolno, ale systematycznie. Oni idą bardzo nierównomiernie. I co chwilę odpoczywają. Demawend to narodowa góra Irańczyków. Widocznie każdy młody człowiek musi tu wejść. Z góry schodzą pierwsi zdobywcy. Obok po polu śnieżnym, siedząc na kawałku folii, mknie w dół nasz sąsiad ze schronu, władający francuskim. Skała jest dla mnie dość dziwna. Coś w rodzaju brązowego pumeksu. Nie jestem geologiem i nie znam się na tym. Opisuję tylko to, co rzuciło mi się w oczy. Zaczynają mi marznąć nogi. Śnieg jest sypki. Od czasu do czasu pokazuje się słońce. Jesteśmy już na wysokości pięciu kilometrów nad poziomem morza. Jestem po raz pierwszy w życiu tak wysoko. Kto nie był osobiście na takiej wysokości, nie bardzo zdaje sobie sprawę, jak tu się oddycha. Opis nie zastąpi całkowicie osobistego doświadczenia. Gdy  idę równomiernym rytmem, to tylko czuję lekki ucisk w klatce piersiowej. I to wszystko. Jestem już zaaklimatyzowany pod Alam Kuh. Więc nie czuję, na przykład, bólu głowy. Dopiero zmiana rytmu, przez przyspieszenie,  lub osunięcie się nogi, powoduje uczucie słabości, braku sił. Ucisk w piersiach rośnie i mam wrażenie, jakby brakowało mi powietrza. Stan ten trwa chwilę. Serce wolno się uspakaja i znowu zaczynam wolno kontynuować marsz w górę.

 

Warstwa śniegu staje się coraz grubsza. Na szczęście poprzednicy wydeptali ścieżkę i ta niewdzięczna praca została nam zaoszczędzona. Dolatuje nas zapach siarki, której pierwsze ślady pokazują się w miejscach, gdzie wiatr wydmuchał śnieg. Jesteśmy przecież na wulkanie. Jednym z najwyższych na świecie. Szczyt już jest blisko. Wystarczy przejść jeszcze duże pole śnieżne i będziemy na szczycie. Nasze panie dzielnie się trzymają. Niedobrze. Skończył mi się film w aparacie fotograficznym. Na wszelki wypadek wziąłem zapasowy. Mocuję się dłuższą chwilę z aparatem, zanim film jest założony. Na polu śnieżnym dopada nas huraganowy wiatr.  Wieje z siłą podmuchów halnego. Tylko tam są porywy. A ten jest ciągły i znacznie zimniejszy. Idący przed nami Irańczycy się wywracają. Słychać wycie wiatru i łopotanie naszych skafandrów. Ryśka chce wracać. No, nie żartuj przejdziesz jeszcze sto metrów - mówię. Choć przyznam się szczerze, że rezygnacja i mnie przyszłaby bez trudu.

 

Szczyt. Olbrzymie bloki siarki i cisza. Wydrapuję się na nie i patrzę na krater. Równiutka płaszczyzna śnieżna otoczona wokół  blokami, które widać na załączonym zdjęciu naszej  piątki. Pod śniegiem jest lodowiec.  Lodowy korek, który się utworzył, gdy wulkan przestał być aktywny.  Może sięgać nawet  kilkaset metrów w dół, do skały, ze zastygniętej lawy. Kiedyś to może wszystko wystrzeli  ze straszliwym hukiem na kilkanaście kilometrów w górę. Ale teraz wulkan śpi. Pod nami i nad nami kłębią się obłoki. W przerwach między nimi, gdzieś tam daleko w dole pojawia się jeden, czy drugi szczyt Elbursu. Znajdujemy tablicę z  napisem Demawend 5678. I fotografujemy się wszyscy razem z nią.

 

Jestem szczęśliwy. Mamy swój rekord wysokości.  Może to jest  dziwne? A jednocześnie chciałbym już schodzić w dół. Taka podświadoma potrzeba. Czy dziwne? Siedząc w fotelu i oglądając album ze zdjęciami, nieraz marzyłem, aby wyjść na wysoką górę, posiedzieć, pokosztować się widokiem. A tu nic, tylko chęć schodzenia. Człowiek żyje jednak nastrojem chwili. I tylko świadomość przyszłości, nakazy rozumu zmuszają go do innego działania, niż działanie instynktowne.  Schodzimy dużymi polami śnieżnymi. Pola się ciągną prawie do samego schronu. Znakomity sposób schodzenia. Jeszcze lepiej by się zjeżdżało na nartach. Oszczędza się siły, jest to sposób szybki i przyjemny. Rozbawiona piątka mknie w dół. Jedni na butach. Drudzy na tej części ciał, która się zaczyna na literę „de”. W ręce czekan, jeśli zaszłaby potrzeba hamowania. Błyskawicznie jesteśmy w schronie. Na górze byliśmy wpół do pierwszej. Godzina upłynęła od tego czasu.

 

W schronie nowa pielgrzymka. Z dołu przyszła kolejna grupa. Ci, co przyszli z góry, zakładają plecaki i wędrują w dół. Na bardziej zasobnych czekają muły, albo konie. My też powędrujemy, tylko musimy coś zjeść. O czwartej schodzimy do Rineh W międzyczasie przydarzyła mi się  nieprzyjemna sprawa. Zaginęła mi, pozostawiona w schronie moja horolezka ze śpiworem. Dopiero legionista nam przyszedł z pomocą.

 

Janusz się niecierpliwi. Chce zejść jak najszybciej i jeszcze dzisiaj być w Teheranie. Mało to jest prawdopodobne. Zresztą po co się tak spieszyć?  Opuszczamy ścieżkę, którą podchodziliśmy do góry. Zbiegamy na przełaj do Rineh. Razem z nami zbiega kilku  Irańczyków. W dole pod nami mgła, a gdzieś pod nią Rineh.  Pogoda taka sama jak wczoraj o tym samym czasie. Warstwa mgły nad górami. Nad nią co wyższe szczyty i nasz już Demawend. Którego szczyt co chwilę otula na krótko jakaś chmurka.

 

Najlepiej się zbiega, skacząc z jednej kolczastej poduszki na drugą. Poduszkami są oczywiście traganki.  Oby tylko się nie potknąć i nie wpaść gołymi łydkami na tę poduszeczkę, najeżoną  tysiącami drobnych kolców. Roślinność na tym stoku nie jest nadzwyczajnie bogata. Poza tragankami i kępami lichej trawy nie ma tu właściwie nic więcej,. Rosną maki  o wyjątkowo dużych i pięknych kwiatach.  Tak grupka jest celem mojej pasji fotograficznej. Czerwone maki na przednim planie, w tle biały stożek góry i granatowe niebo.

 

Wchodzimy we mgłę. Ostatnie spojrzenie na Demawend. Już go więcej nie zobaczymy, jak pojedziemy dzisiaj do Teheranu. I znowu odczuwam tęsknotę za czymś, co ucieka, co zostaje tylko wspomnieniem. I znowu zmęczenie, i  zimno, tłok, i brud w schronie - odrealnią się. Zostaną w pamięci maki na  stoku  Demawendu, błyszczący śnieg w promieniach zachodzącego słońca i głęboki granat nieba. Błąkamy się we mgle. Rysia z Elżbietą obawiają się, czy trafimy na ścieżkę do Rineh. Czy też sobie pójdziemy w dół w stronę doliny. Mijamy niewysokie murki ułożone z kamieni. Pełnią rolę ogrodzenia. Trafiamy wreszcie na ścieżkę. Mgła rzednie i zostaje  teraz nad nami. Widać już Rineh, ale i nogi też już coraz cięższe. Bądź co bądź nie byliśmy tacy najgorsi. Trzy i pół kilometra w górę w czasie jedenaście i pół godziny. Te same trzy i pół - w niecałe cztery w dół.

 

Idziemy prze wieś dyskutując. Janusz chce koniecznie dzisiaj jechać do Teheranu. Ja proponuję, żeby przespać się w Polemunie pod namiotami i jutro rano pojedziemy dalej. Ryśka proponuje, żeby zostać w Rineh. Wykąpać się. Pierwszy raz  po dwunastu dniach i zrobić małą przepierkę. Nie uzgodniwszy dokładnie stanowisk dochodzimy do stacji IMF.  Jest mikrobus  - krzyczy Janusz. Rzeczywiście na drodze stoi mały mynybasik. Biegiem wynosimy plecaki z budynku i ładujemy do mikrobusu. Całej operacji przygląda się pan Abullohi. Co za dziwni ludzie - zapewne sobie myśli. Przyszli wczoraj w południe, wyszli na Demawend i dziś już znikają. To ten nasz ciągły pospiech. Czasem dobry, czasem zły. To po części sprawka naszego kierownika in spe - Janusza. Ma ten człowiek energię. Janusz z Elżbietą wpisują nasze wyjście do książki IMF i już jedziemy do Polemunu. Gdzieś w dole błyszczą światła tej miejscowości. Szosą  Amol –Teheran, wiodącą przez Polemun, ciągną  sznury aut. Ich nie widzimy, tylko ich reflektory. Nasz mikrobusik powoli zjeżdża w dół.  Wyładowujemy nasz bagaż obok małego budynku, który okazuje się być posterunkiem policji. Przesuwamy się trochę, bo zatarasowaliśmy całe przejście dla „władzy”. Janusz poszedł szukać autobusu do Teheranu. Wraca za chwilkę z wiadomością, że jest autobus - dziś już ostatni.

 

Siedzimy w piątkę na tylnym siedzeniu. Jacek usiłuje otworzyć okienko, aby wpuścić nieco świeżego powietrza. Po autobusie chodzi boy i z dużego dzbana, do tej samej szklanki, nalewa pasażerom wodę z lodem.  Zdejmuję buty i wyciągam nogi. Silnik warczy jednostajnie. Część pasażerów drzemie. Jakiś chłopak przygląda mi się ciekawie od dłuższego czasu. Dla niego jesteśmy kimś egzotycznym. Na pewno nie wie z jakiego jesteśmy kraju. Za oknem błyskają światła mijanych wsi i miasteczek.  W pewnym momencie, gdzieś w dole są ich tysiące. Dojeżdżamy do Teheranu. Błyskawice rozświetlają niebo. Czyżby deszcz? Kończymy jazdę, obok znanego już nam dworca autobusowego Iran Peymy na ulicy Amir Kabir. Sklepy zamknięte. Dzisiaj jest piątek, a też jest już dziesiąta wieczór. Zrywa się silny wiatr, a za chwilę ulewa. Pierwszy nasz deszcz w Teheranie. Chowamy się pod wystający balkon. Wściekam się na Janusza, że nie zostaliśmy w Polemunie. Teraz stoimy tu i mokniemy. Trudno się będzie dostać na camping w ichnią niedzielę i o tej porze.

 

Nie potrzebnie się wściekam. Nie mam zresztą racji. Za chwilę jedziemy, za piętnaście tomanów, do Gol-e-Sahra. W miarę oddalania się od  miasta, w stronę campingu, ulice są coraz suchsze. Przy campingu wcale nie padało. Camping leży na południe od Teheranu w stronę pustyni. Burza szalała nad Elbursem, który otacza miasto od północy. Stoję w kabinie pod prysznicem i resztkami mydła, jakie nam pozostały, usiłuję zmyć z siebie grubą warstwę, dziesięciodniowego brudu. Ze zdziwieniem spoglądam na swoje ręce. I nogi, które zrobiły dziwnie cienkie, choć do ułomków nie należę. Klatka piersiowa przypomina, ze względu na żebra, urządzenie z blachy zwane w  mojej rodzinnej wsi praczką.   Przyjemnie jest wyciągnąć się na śpiworze, popatrzeć na znajome teherańskie niebo. Zasypiam w poczuciu, że jestem czysty i jest mi ciepło.

 

Zdjęcia:

1.   Startujemy na  szczyt. Jest godzina siódma. Pogoda nas nie zachęca.

2.   Mgła znikła. Widać wyraźnie wierzchołek wulkanu.

3.   Coraz wyżej. Z góry schodzą  pierwsi "zdobywcy".

4.   Rysia i Jacek.

5.   Krater już "blisko".  Kawałecek paniusiu! Jak mawiano w Zakopanem.

6.   Nasze panie w towarzyskiej pogawędce.

7.   Zdobywcy szczytu zawsze sobie robia takie "rodzinne" zdjęcie. Na nim jest jego wysokość. Z tymi wysokościami, niektórych gór to jest cały cyrk. Wysokość Demawendu "zaczynała" się od 5604 metrów.  Która jest prawdziwa?

8.  Wyszedłem na te żółte bloki, by zrobić sobie zdjęcie. Najbardziej mi się spodobała wypiętrzona chmura. Ale załapało się coś dziwnego. Duża tablica z napisem w języku farsi, ale napisana alfabetem arabskim. Jakaś staroć. Może dla uczcenia pierwszych zdobywców...?

9.  Roślinność poniżej śniegów.  Kolczaste poduchy - traganki. Skok z jednej na drugą. Mocny but chronił nogę. Szybkość "schodzenia" i amortyzacja znakomite.  No i te ładne maki. Rosnące na wulkanicznej glebie.

10.  Skała w Elbursie mnie zawsze intrygowała.  Ta, bardzo czarna pod Alam Kuh, to zapewne czarny bazalt. Tu był ciemno brązowy. Nie bedę tego dalej analizował, ponieważ mogę się,  jako laik,  narazić geologom. Ale jako ciekawostkę dodam, że  Aleje Trzech Wieszczów w Krakowie były wyłożone kostka bazaltową. Dużą, śliską. Na tej kostce rozegrano wyścig motocyklowy. Potężne maszyny. Smród eteru, etanolu(?). Jeden nawrót przed Mostem Dębnickim. Drugi - na wysokości Parku Krakowskiego. Na nawrotach bele słomy. To utkwiło w głowie piętnastolatka.  Kto to pamięta?

 

Dem_start.jpg

Dem_podejście.jpg

Dem_ w górę.jpg

Demawend_R i J.jpg

Demawend_przed kraterem.jpg

Demawend_R i E.jpg

Dema_szczyt.jpg

Chmury nad  Demawendem.jpg

Demawend_maki.jpg

Dem_skała wulkaniczna.jpg

Edytowane przez Zagronie

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...