Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie, wspomnienia

  • wpisów
    86
  • komentarzy
    70
  • wyświetleń
    12 170

Zagronie

270 wyświetleń

   

 

Piątego sierpnia.

 

Rano okazuje się, że Elżbiecie spuchła twarz. To zdradliwe słońce Demawendu, tak ją urządziło, mimo że nie często  było dla nas łaskawe. I się nie pokazywało. Janusz planował dzisiaj wyjazd do Isfahanu i niestety nic z tego nie będzie. Elżbieta leży na materacu, pod trzcinowym daszkiem, obok basenu. Ryśka pierze, a my we trójkę pakujemy plecaki. Właściwie to we dwójkę. Jacek i ja. Zostawimy wszystkie nasze wysokogórskie, zimowe rzeczy w ambasadzie. Weźmiemy tylko namiot, śpiwory, trochę żarcia i na południe do Isfahanu, Szirazu, Persepolis. Janusz i Elżbieta jadą w poniedziałek do Polski. Rano wreszcie się ogoliłem. Przed tym Jacek jeszcze sfotografował nasze zmaltretowane, po wysokogórskich bojach, twarze.

 

 Wyjeżdżamy po południu we trójkę do Teheranu. I znowu mamy niewielki spacerek w samo południe, z pięćdziesięciokilowym plecaczkiem. W ambasadzie spotykamy S… kich. Dopiero co wyszli z dyplomatycznego baseniku. Ociekają jeszcze wodą. Dlaczego te kropeczki? To trudno wytłumaczyć. To się rozumie, gdy w sierpniowe południe przespaceruje się trochę po Teheranie. Klucza do mieszkania nie mają, przykro im, prawdopodobnie sekretarz ambasady…, ale on śpi i nie można go budzić. Dopiero o piątej się zbudzi. Poczekamy, szarzy obywatele ludowej ojczyzny, aż się zbudzi nowożytny arystokrata, dysponujący basenem, do którego tenże obywatel, utrzymujący z własnych podatków ten Disneyland, wstęp ma wzbroniony. Siedzimy we trójkę na ławce, na bulwarze Elżbiety. Bulwar ma dwie jezdnie, które są teraz zatłoczone ciągami aut. W środku między nimi jest pas zieleni, przez który wzdłuż bulwaru płynie kanałem woda z pobliskich gór. Bulwar obsadzony jest narwanami - drzewami o kulistych koronach. Pod jednym takim narwanem sobie właśnie siedzimy. Wszystkie lepsze ławki są zajęte przez śpiących ludzi. Lepsze to znaczy takie, gdzie jest najwięcej cienia. Robotnicy, których u nas nazwalibyśmy pracownikami zieleni - podlewają trawniki. Deptakiem wzdłuż kanału przechodzą czasem kobiety z dziećmi. Właśnie jedna z nich podwinęła małemu sukienkę i bez żadnej żenady myje mu pupę w brudnej wodzie kanału.

 

Jest senne, teherańskie popołudnie. Rozmawiamy leniwie, o wszystkim i o niczym. Jacek wzdycha, że takich samochodów, jak tu jeżdżą, to nigdy w Polsce nie zobaczy. Popularny w kraju garbus - będący synonimem dostatku - uchodzi tu za kopciuszka. Z drugiej strony piętnaście kilometrów stąd, obok naszego campingu, stoją kuliste lepianki, gdzie mieszkają też teherańczycy. Nie chcę uprawiać taniej propagandy. Ale tak jest. Marmurowe wille i całe masy ludzi, których prawdopodobnie jedynym pożywieniem jest sangak. Że bulwar Elżbiety jest ulicą bogatej dzielnicy Teheranu, świadczą choćby wysokie budynki, stojące przy tej ulicy. Zresztą te budynki są dziełem ostatnich lat. Okna wszystkich szanujących się budowli są szczelnie zamknięte. To z powodu klimatyzacji.

 

Jest już piąta. Wracamy do ambasady. Państwa S…kich nie ma. Sekretarz też nie ma klucza, ale państwo S…cy jakby to przewidzieli(?) i zostawili numer, aby do nich zadzwonić, to postarają się coś załatwić. Telefon jest niedaleko. W sklepie, którego właściciel mówi podobno po polsku. Idziemy więc do sklepu. Zaplanowaliśmy sobie, że jak dostaniemy klucz do mieszkania, to przeniesiemy z ambasady tam wszystkie nasze rzeczy. To ciągłe się dopraszanie, o klucz do piwnicy, wychodzi nam już bokiem. Zresztą dają nam tu do zrozumienia, że robią nam łaskę, trzymając tych kilka naszych nędznych plecaków. Gdyby ojczyzna nam nie poskąpiła dolarów, z tych, czy innych względów, to może nasza sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ponieważ nam poskąpiła, to niechże nasza socjalistyczna ambasada będzie choć trochę uczynna dla uczciwych obywateli ludowej ojczyzny. Niestety idee, które nam przez lata wpajano - sobie, a życie sobie.

 

Na dźwięk dzwonka, potrąconego przez drzwi, z za kontuaru podnosi głowę starszy człowiek, o bladej mizernej twarzy. Czy możemy zatelefonować? Tak możemy - odpowiada ze śmiesznym akcentem, zmiękczając polskie słowa. Wykręcam sześciocyfrowy numer. Jesteśmy w sklepie spożywczym. Widocznie nasi z ambasady często tu coś kupują i stąd ta znajomość polszczyzny u właściciela sklepu. W słuchawce słychać wyraźny, ale przyjemny sygnał. Żadnych trzasków i zgrzytów, do jakich jesteśmy w domu przyzwyczajeni. Zgłasza się jakiś niemiecki głos. Proszę o pana S…kiego. Za chwile S…ki podchodzi do telefonu. Niestety bardzo mu przykro, ale klucz wziął administrator budynku. Oni oczywiście tego nie przewidzieli, itp., itd.….Ja też - no cóż, dyplomacja - serdecznie dziękuję, za to co dla nas zrobili(sic!).

 

Telefon, mimo znajomości języka polskiego przez właściciela sklepu, kosztuje nas sześć rialsów.  Po wyjściu na ulicę możemy sobie pokląć. Całą sprawę komentujemy w ten sposób. Bajki o administratorze - to oczywiście bzdura. S…cy nie chcą nam dać klucza, bo dostali takie instrukcje z ambasady, która ma nas dosyć. I nie tylko nas. Wszystkich takich przyjeżdżających z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. Odczuł to już na własnej skórze Klub Wysokogórski z Krakowa. Zawsze to już dosyć daleko od Warszawy. A ja naiwny sądziłem kiedyś, że ludzie w polskich placówkach dyplomatycznych są mili, uczynni, szczególnie tam gdzie przyjeżdżających Polaków można policzyć na palcach obu rąk. Dziwna polityka, czy polityczka w stosunku do własnych obywateli.

 

Wrócimy do ambasady i zabierzemy konserwy. Janusz dla siebie, i dla Elżbiety na dwa dni pobytu w Teheranie, i na powrót. Jacek dla naszej trójki, na cały następny tydzień. Wobec takiego obrotu z mieszkaniem, dochodzę z Jackiem do wniosku, że moglibyśmy jechać jeszcze dziś w nocy do Isfahanu. Bo, po pierwsze podróż jest ze względu na temperaturą mniej męcząca. Tak twierdzili Warszawiacy.  Autobusy nie mają klimatyzacji. Po drugie - nie będziemy płacić campingu, tym bardziej że w Isfahanie według Warszawiaków, jest bardzo tani camping. Z basenem. A wreszcie po trzecie - zaoszczędzimy niejako dzień. Podróżując nocą. Idziemy więc na ulicę Fisher Abad do T.B.T. po bilety do Isfahanu. Mamy szczęście - są bilety i to na godzinę dziesiątą czterdzieści pięć wieczorem. Wyraźnie słyszę - twenty  two, fourty five. Znamy już trochę Iran, więc pytam się następnego. Dziesiąta piętnaście - pada odpowiedź. Jeszcze jeden - wpół do jedenastej - słyszymy, ale z informacją, że lepiej już być o dziesiątej. Do takiego wniosku doszlibyśmy sami i bez tej dodatkowej informacji.

 

Zbliża się siódma. Do placu Gumruk, skąd pojedziemy do Gol-e-Sahra, jedzie się stąd dwoma autobusami miejskimi z przesiadką. A tu, jak na złość, przejeżdża jeden, potem drugi, oba zapchane ludźmi, nie zatrzymując się na przystanku. Janusz kupił większą  ilość biletów po dwa rialsy i trzyma je w ręce  Wreszcie zatrzymuje się zielony autobus, tylko dziwnie pusty. Błyskawicznie znajdujemy wytłumaczenie tego braku pasażerów, gdy konduktor zaczyna wyrywać Januszowi z ręki bilety. Zamiast po dwa rialsy, to płacimy po pięć. Jeździ tą samą trasą, co te po dwa. Długo nam dziś trwa podróż do placu Gumruk. A jeszcze dłużej jedziemy do Gol-e-Sahra. Wyjechaliśmy o ósmej i dosłownie, co sto metrów ktoś wsiada, ktoś wysiada z autobusu. Wyjątkowo wlecze się dziś ten pojazd. A nam się spieszy, ponieważ dziesiąta jest coraz bliżej. Wreszcie jesteśmy na campingu. Gotujemy błyskawicznie herbatę. Janusz z Elżbietą przeprowadzają skomplikowane rozliczenia rialsowo – dolarowe.  Likwidujemy naszą wspólną kasę. Segregują bilety kolejowe na powrót, które też nam komplikują życie, składając się z kilkunastu różnych papierków. I wreszcie po dziewiątej wychodzimy we trójkę, żegnając się z Januszem i Elżbietą. Szkoda, że już wyjeżdżają do Polski. Nie byliśmy idealni. Kłóciliśmy się nieraz. Ale w sumie byliśmy na pewno dobrze współpracującą grupą. Te małe kłótnie, to tylko niewielkie obłoczki, na pogodnym niebie, które nieraz urozmaicają błękit.

 

Złapany mikrobus jakby chciał odrobić straty tego, co nas wiózł do campingu. Jedziemy prawie bez zatrzymywania się do placu Gumruk. Złapany taksówkarz wiezie już dwóch pasażerów. Jedziemy do T.B.T. Dzisiaj w Teheranie święto - Constitution Day - Dzień Konstytucji. Piąty sierpnia. Ale piąty w naszym kalendarzu. U nich jest dzisiaj - dwunasty dzień, piątego miesiąca. A rok jest 1351 ery muzułmańskiej. Pewien problem, gdy się chce kupić bilet, na przykład w przedsprzedaży. Należy wtedy podać datę według ich kalendarza. A mieliśmy później taką potrzebę.

 

Zamiłowanie Irańczyków do efekciarstwa daje o sobie znać. Na najważniejszych budynkach wiszą girlandy różnokolorowych żarówek. Główna Kwatera Policji i jakieś ministerstwo w pobliżu wyglądają, jak gigantyczne choinki. Cały budynek dookoła, od ziemi aż po dach, jest obwieszony żarówkami. Punktualnie o dziesiątej jesteśmy pod dworcem T.B.T. Taksówkarz, z braku drobnych, dostaje ode mnie sto rialsów. Wydaje tylko trzydzieści. Jak zwykle w takich momentach następuje mała kłótnia. Odjeżdża w końcu z pięćdziesięcioma rialsami. I tak nas naciął na dziesięć. Przy autobusie trafiamy na młodego Irańczyka, który umie trochę po niemiecku. Dowiadujemy się od niego, że autobus odjeżdża piętnaście po dziesiątej, a w Isfahanie będziemy o siódmej rano.

 

Punktualnie, o dziesiątej piętnaście, autobus miękko wytacza się na ulicę Fisher Abad. Jest to niemiecki Mercedes. Jedziemy przez oświetlone ulice miasta. Domy stają się coraz niższe i brzydsze. Znikają eleganckie sklepy, na chodnikach pojawiają się gazowe lampy i po półgodzinie Teheran zostaje za nami, znacząc swoje istnienie łuną świateł na tle Elbursu.  Ledwo widocznego na tle gwiaździstego nieba.  Przez otwarte okno wpada do autobusu ciepły powiew   pustyni. Na suficie żarzą się niebieskie lampki. Po autobusie chodzi boy i rozdaje cukierki. Cukierek jest mały i cierpki. Część pasażerów śpi. Przymykam okno, zostawiając tylko małą szparkę. Usiłujemy z Rysią zasnąć. Budzę się po kilkunastu minutach. Gdzieś przed oczami mignęła  mi tablica drogowa z napisem Kum - 80 km. Święte miasto irańskich szyitów. Znajduje się tam meczet z grobem szyickiej świętej - Fatimy. Droga - o ile to można dojrzeć w świetle reflektorów - biegnie wśród niewysokich wzgórz. Od czasu do czasu mignie przydrożna czajhana. Autobus jedzie szybko. O ile to się zmieniło w ciągu trzydziestu lat.  Przecież Franciszek Machalski pisał, w czasie drugiej wojny światowej: „ Dziś o ósmej piętnaście w wyruszyliśmy w daleką drogę do Szyrazu. Niemal tysiąc kilometrów drogi przez dzikie pasma górskie i nieurodzajne pustynie”.

Edytowane przez Zagronie

1 komentarz


Rekomendowane komentarze

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...