Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie, wspomnienia

  • wpisów
    86
  • komentarzy
    70
  • wyświetleń
    13 366

Egzotyczny Iran_cd5


Zagronie

263 wyświetleń

 

Osiemnasty lipca.

 

W nocy budzi mnie szarpanie wagonu i wydaje mi się, jak bym słyszał charakterystyczny odgłos jadącego parowozu. Ale skąd tu parowóz-myślę sobie. Przecież to linia zelektryfikowana. I zasypiam znowu. Cicho i spokojnie. Podnoszę roletę w oknie. Stoimy na jakiejś dużej stacji. Na zegarku godzina ósma. To pewnie Dżulfa. Wagon nasz stoi naprzeciwko dużego budynku dworcowego. Budynek jest zupełnie nowy. Szkło i marmur. Nawet drzwi są ze szkła. Nigdzie nie ma napisu, co to za stacja., ale na pewno jesteśmy w Dżulfie. Wychodzę z przedziału na korytarz.  Jakieś dziwne, rdzawe góry. Wyglądają, jakby je ktoś wypalił w ogromnym piecu. Nie widać na nich ani źdźbła trawy. W ładne góry jedziemy, nie ma co. Co prawda spodziewałem się, że nie będziemy w Iranie narzekać na nadmiar lasów – to nie Tatry – ale tu nie ma nawet trawy. Daleko na wschodzie widać wysoki ośnieżony łańcuch. To Zangiezurskij  Chriebiet. Jeden z łańcuchów małego Kaukazu.

 

Na peronie ruch minimalny. Miszka dyplomatycznym gestem wskazuje toaletę. Towarzystwo w wagonie mamy międzynarodowe. Trzej Afgańczycy jadący przez Teheran do Kabulu. Studiują w Moskwie, no i oczywiście znają rosyjski, stąd to wiemy. Jeden Belg z ogromną walizką. Po co on się wlecze tyle dni pociągiem. Chyba nie cierpi, jak my, na brak dewiz. A może chce odbyć egzotyczną podróż? I jest jeszcze kilku Irańczyków. Jest też drugi wagon do Teheranu, ale tamtych nie znamy. Pożegnamy się nie za długo z  Miszką i jego kolegą, ale przedtem zjemy śniadanie i zamówimy u niego dużo herbaty. Wleje się nią do naszych zielonych plastykowych baniek na wodę - ochrzczonych  przez nas baczkami. Nazwano tak nasze bębny to  i nazwa ta nam się spodobała. Herbata będzie nam potrzebna przez cały dzień, który zapowiada się jako gorący. Poza tym po drugiej stronie granicy już wszystko za dolary.

 

W wagonie pojawiają się kolejno: - niski, czarny człowiek, zainteresowany tym, czy mamy świadectwa szczepień, - później tamtejszy wopista, który zabiera nam paszporty i opowiada nam, że kilka tygodni temu jechała tu z Polski jakaś grupa na traktorze. Na końcu przychodzi celnik. Ten jest zainteresowany, przede wszystkim, czy mamy ruble. Tak mamy. To trzeba oddać do depozytu. Dobrze oddamy. W zamian dostajemy „kwitancję”- innymi słowy pokwitowanie. Gdzieś około wpół do dziesiątej pociąg, a właściwie tylko trzy wagony, dwa osobowe i bagażowy-ruszył. Po wagonie chodzą wojskowi i oddają nam paszporty. Stajemy i wysiadają wszyscy ci, którzy nie jadą na drugą stronę, łącznie ze strażą graniczną. Do granicy jeszcze kilkaset metrów.  Już widać niezbyt szybko płynący Araks i duży stalowy most, jedyne połączenie z Iranem. Pociąg rusza wolno dalej. Goni nas jakiś motocykl. Zatrzymują nasz ogromny pociąg i wsiadają niego celnicy. Kto z panów nazywa się Jacek T.? Co się dzieje? Znowu jakieś kłopoty! Nie, to tylko celnik popełnił małą nieformalność i dobrze, że się w porę spostrzegł. Jeszcze jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów i bylibyśmy po drugiej stronie. To nie jest tylko przejazd z jednego brzegu rzeki na drugi. To jest przejście z jednego świata w drugi. W takiej chwili, w jakiej jesteśmy, czuje się to najlepiej.

 

Pociąg jedzie wolno dalej. Płynący pod mostem Araks ma kolor zielonkawy. Ledwo, gdy tylko przetoczyliśmy się po moście,  znowu stoimy. Janusz ukradkiem fotografuje rzekę. Do wagonu wchodzi oficer irański i jeszcze dwóch, ale niższych szarżą. Jesteśmy więc w Iranie. A jeszcze dwa miesiące temu, wydawało się to niemożliwe. Sądzę, że warto marzyć, bo spełniło mi się w życiu sporo marzeń. Inna sprawa, że były to marzenia nie pozbawione w jakimś stopniu prawdopodobieństwa. A spełniły się, bo włożyłem w ich zrealizowanie cząstkę swego życia. Nie odbiegajmy jednak od tematu. A tematem jest podróż, już nie do Iranu, bo  jesteśmy w nim, tylko w Iranie. Pan oficer w dobrze skrojonym mundurze przejrzał paszporty i nasz pociąg toczy się dalej. Z Dżulfy radzieckiej do Dżulfy irańskiej jest tylko kilka kilometrów, a tak długo wszystko to trwa. Tak, tylko że te kilka kilometrów dzieli granica. Zgrzytnąwszy kilka razy na zwrotnicach, pociąg wreszcie stanął. Dżulfa irańska.

 

Słońce to samo, krajobraz się nie zmienił, ale coś tu jest innego. Tamtą Dżulfę można by sobie wyobrazić jako graniczną stację w Polsce. Tej - już nie. Wyczuwa się podświadomie jakiś inny rytm życia. Po tej stacji wałęsają się grupki mężczyzn. Nigdzie nie widać kobiet. Za budynkiem stacyjnym w głębi stoją równe szeregi glinianych domków o płaskich dachach. Nic się nie dzieje. Czasami tylko przejedzie między tymi domkami samochód lub autobus, wzniecając trochę kurzu. Za to w wagonie zaczyna się coś dziać. Pojawia się grupa panów w eleganckich beżowych mundurach i druga grupa, ale ubrana mniej zdecydowanie. Pierwsi-to celnicy. Drudzy-policjanci. Drugich interesują paszporty. Między nimi kręci się jegomość zainteresowany naszymi świadectwami szczepień. Panowie policjanci dają nam do wypełnienia małe karteluszki, a po ich wypełnieniu zabierają je z paszportami i znikają. Celnicy, niestety nie chcą tak szybko zniknąć. Deklaracja celna jest najbardziej skomplikowana z tych, jakie dotychczas w czasie moich podróży zagranicznych udało mi się spotkać. Dane osobiste, gdzie się urodził, skąd jedzie, dokąd, zawód i cała masa różnych szczegółów. W rubryce, dotyczącej bagażu najciekawsze były pytania - czy delikwent nie posiada narkotyków(miałby się przyznać?), złota, szlachetnych kamieni, dywanów i broni.

 

Po wypełnieniu przez nas deklaracji,  panowie zabierają się do oględzin naszego bagażu. Na szczęście przypominam sobie jedyne słowo-jakie znam z języka perskiego(to poprawnie jest język farsi)-kunawarda. To znaczy ten co się wspina, czyli alpinista. Słówko to usprawiedliwia nasz bagaż. Zainteresowali się za to bardzo zawartością naszego zielonego baczka z herbatą.  Może sądzą, że to jest alkohol. Czyżby nie wolno było wwozić wódki? Oo! Jest tu coś ciekawego. Któryś z nich znalazł moją starą wojskową lornetkę, z podziałką w środku. Zaczynają ją ciekawie oglądać. Przez chwilę mam obawy, że ulegnie konfiskacie, ale skończyło się na strachu. Pobieżna kontrola bębna. Na drugim sprawdził tylko, czy plomba jest cała. Nawet tu wierzą plombom naszych celników. Januszowi i Elżbiecie poszło gorzej. Wybebeszyli im cały plecak, łącznie z półlitrówką wódki. Wódka jednak nie zainteresowała. Więc dlaczego tak obwąchiwali naszą bańkę z herbatą. Może jednak narkotyki, ale  w płynie?

 

Poszli sobie. W wagonie duszno. Aklimatyzacja wyłączona, od chwili gdyśmy przyjechali do Dżulfy irańskiej. Oszczędzają akumulatory? Na sąsiedni tor po drugiej stronie peronu wjechał jakiś pociąg, chyba przyjechał z Teheranu. Nie pojedziemy w wagonach radzieckich do Teheranu, tylko musimy się przesiąść. Eleganci w beżowych garniturkach zniknęli w tamtym pociągu. Po peronie przechadzają się stróże porządku jego szachowskiej mości. Ubrani w ciemne spodnie, popielatą koszulę, wpuszczoną do spodni. Na głowie czapeczki a la  SS. U pasa dynda pistolecik z drewnianą rączką. Z pociągu, który przyjechał wychodzą pierwsi pasażerowie i wchodzą do naszego wagonu. Pora i na nas. Wynosimy cały nasz majdan na peron. Uff! Jak gorąco. Samo południe. Jesteśmy zepsuci przez klimatyzację. Dobrze, ale gdzie jest pierwsza klasa w tym pociągu? Rzut oka na wagon. To nie ten standard, co po drugiej stronie granicy. Biedne coś są  te szachowskie  koleje. Wszystko to jest  jednak niezbyt istotne w tej chwili. Ważne, abyśmy wtaszczyli nasze bębny do wagonu. O…nie! Plecaki-owszem, ale bębny w żadnym przypadku! Tylko do wagonu bagażowego. Zapowiada się dłuższa dyskusja. Nie mamy absolutnie ochoty, dopiero co po przekroczeniu granicy, wydawać naszych dolarów na bagaż. Do dyskusji włącza się jakiś gość znający farsi i rosyjski. Wreszcie jesteśmy górą. Upychamy plecaki na półkach, a bębny ustawiamy na podłodze, między siedzeniami. Nakrywamy je powłoczką ze śpiwora. Aby nie rzucały się w oczy.

 

Przedział jest czteroosobowy pierwszej klasy. Ale to nie jest  pierwsza klasa, którą przed chwilą jechaliśmy! Dobrze, że jest chociaż klimatyzacja. Z kratki pod oknem dmucha zimne powietrze. W sumie jest całkiem przyjemnie. Może byśmy tak coś zjedli-padają propozycje. Rozłożymy to wszystko na bębnach, przecież nikt nie będzie ich nam wyciągał spod jedzenia. Eee, nie ma się co wygłupiać. I nie wygłupimy się, bo przychodzi starszy pan w mundurze, wyglądający na kierownika pociągu. Bardzo się martwi, że nam niewygodnie tak trzymać nogi i że lepiej byłoby bębny oddać do wagonu bagażowego. Posługując się łamanym językiem Szekspira, tłumaczymy mu, że jest „very good”,  i że z przyjemnością tak pojedziemy. Poszedł. A my spacerujemy po korytarzu wagonu. Okazuje się, że inni pasażerowie mają też ogromny bagaż. Tylko, że bębny są takim jego rodzajem, który zdaje się wywołuje sprzeciw. Gdyby to były worki, toboły, może walizy, wszystko byłoby w porządku. Jeszcze jedno doświadczenie na przyszłość.

 

Na stacji pojawiają się kobiety. Jedna starsza i dwie młodsze. Pierwszy raz widzę kobiety w czadorach. Długa chusta osłaniająca całą kibić kobiety, łącznie z nogami. W razie potrzeby i twarz. Widocznie chcą jechać do Teheranu. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Bo oto do naszego przedziału wchodzi dwóch brudnych młodzieńców. Trzeci-widocznie ich szef-stoi na korytarzu. Całe to towarzystwo zaczyna wynosić nasze bębny. Rozpoczyna się dyskusja na migi, z której wynika, że chyba chcą bębny zważyć. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić bagaż. Idę z Januszem za nimi. Do odjazdu pociągu zostało około pół godziny. Nie jest dobrze, gdy te sprawy załatwia się w ostatniej chwili. Coś niecoś o tym wiemy. Obok wagi stoi, znany już nam kierownik pociągu i jakiś cywil. Tak to ten, któremu najbardziej nie podobały się bębny w przedziale. Ważą sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. W Krakowie było to samo. Dobrą wagę mają tutaj. Czterysta pięćdziesiąt rialsów za te bębny. Nie, pięćset dwadzieścia kilka.  To jest siedem i pół dolara. Nie mamy rialsów, tylko dolary. Cywil chętnie nam wymieni po siedemdziesiąt dwa rialsy za dolar. Kurs oficjalny jest o trzy rialsy wyższy-takie mamy informacje. Tu jest pies pogrzebany! Facet doskonale wiedział, że nie mamy rialsów, tylko dolary i chciał na nas zarobić, a nie po to, aby uchronić skarb szacha przed stratą. Płacimy pierwsze frycowe, bo mogliśmy dać facetowi parę dolarów i byłby się zamknął. A tak to wyfrunęło prawie osiem dolarów.

 

Załadowali je do wagonu bagażowego, który następnie doczepili do naszego pociągu. Wracamy do wagonu. Za kilka minut pociąg rusza. Czujemy jakiś niepokój. Nie stało się najlepiej, że nie mamy bębnów przy sobie. Ruszamy punktualnie o wpół do czwartej. Do Teheranu mamy około tysiąca kilometrów. Będziemy w nim jutro rano. Coś wolno jedzie ten nasz ekspres Dżulfa-Teheran - bo taką nazwę nosi. I w dodatku staje na każdej stacji. Ale jak ma nie stawać, skoro jeździ raz na tydzień. A innego pociągu z Dżulfy do Teheranu nie ma. Stacyjką jest mały budynek, otoczony czasem kilkoma drzewkami. Nieraz wydaje się po co ta stacja tu stoi, bo w promieniu paru kilometrów nie widać żadnego domostwa. Pociąg jedzie rodzajem płaskiej równiny, ograniczonej dwóch stron toru, biegnącymi równolegle do niego kopułkowatymi górami. Pozbawionymi, jak mi się wydaje śladów życia. Tylko na dole, tam gdzie coś cieknie, ewentualnie gdy teren wskazuje na to, że tu okresowo płynie woda, potok lub rzeczka, pojawiają się plamy zieleni.

 

A gdzie jest zieleń, tam są i ludzie. Mijamy szare, gliniane wsie. Wieś taka, to duży gliniany czworobok, a w jego środku, stoją przytulone do siebie, jak komórki plastra, domy o płaskich dachach. Wieś stanowi jakby warownię, którą zburzyć jest dziecinnie  łatwo. Wystarczy duży spychacz, który przejedzie przez nią na krzyż. Równie łatwo jest ją odbudować. Wystarczy trochę gliny i wody. Trafiliśmy na okres żniw. Trwa zbiór jęczmienia. Na polach widać całe rodziny. Jęczmień  ścina się sierpami o ciekawym kształcie, podobnym do zminiaturyzowanej kosy. Tylko osiołki, pasące się ze stoickim spokojem, nie wydają się tym wszystkim zainteresowane. Mijamy klepisko z  rozłożonym na nim zbożem i depczącymi po nim wołami. Aby z tego zboża był chleb, trzeba jeszcze oddzielić plewy od ziarna. Dokonuje się tego w genialnie prosty sposób, wykorzystując lekki wiatr. Dwóch ludzi podrzuca wymierzonymi ruchami do góry ziarno z plewami.  Plewy lecą dalej, ziarno upada bliżej. Te metody zbioru młócenia nie zmieniły się zapewne od setek, może tysięcy lat.

 

Widać pasterza ze stadem białych i czarnych owiec z zaplątanymi  w stadzie kozami. Rosną drzewa - wierzby płaczące, platany, topole.  Obok niewielkie, zielone plamy pól. Dookoła tych skupisk ludzkich, wyschnięte góry. Taki krajobraz towarzyszy nam teraz za oknem pociągu. Zbliża się wieczór, a my zbliżamy do Tebriz, największego miasta między Dżulfą a Teheranem. Tebriz jest stolicą ostanu, czyli odpowiednika naszego województwa. Wychodzę z Januszem na peron. Musimy czuwać nad bębnami. Do tyłu pociągu przyczepili lokomotywę i zaczynają jakieś manewry, w których bierze udział wagon, zawierający nasze miesięczne wiktuały. Nie ma specjalnie obaw- stwierdzamy i oglądamy dworzec. Jest to duży, ładny budynek, zbudowany ze smakiem. Może za duży i za ładny dla tej marnej kolei. Obok niego stoi sobie spokojnie na cokole parowóz. Pomnik lokomotywy? To są chyba reminiscencje drugiej wojny światowej. Ta linia kolejowa, mająca początek nad Zatoką Perską, oddała duże usługi w czasie wojny jako szlak dostaw ze strony aliantów dla walczących Rosjan. Parowóz słusznie zasługuje na pomnik.

 

Na peronie jest stosunkowo dużo kobiet. Wszystkie w czadorach, tylko że pod czadorami modne spodnie i buty na słupku. Oglądam z Januszem gablotę ze zdjęciami. Taka tutejsza „Centralna Agencja Fotograficzna”. Szach z  Farah Dibą i państwo Nixonowie, szach z Ali Butto, szach tu,  szach tam, wszędzie szach. Już w Dżulfie ogromny portret szacha wisiał w bagażowni. W miejscu do tego celu raczej niezbyt odpowiednim - ale to mój pogląd. A mówią, że tylko u nas i w krajach ościennych był kult jednostki. Wagon z naszymi bębnami zbliża się z powrotem do naszego pociągu. Do odjazdu zostało tylko kilka minut. Co to!? Wagon odjeżdża! Nie dogonimy go, aby wyładować bębny i wrzucić do naszego wagonu. Po peronie włóczy się nasz cywil z Dżulfy. Biegniemy do niego z naszym kwitem bagażowym. Niech coś zrobi-jak wycyganił od nas dolary.  We trójkę idziemy do następnego „cywila”, potem jeszcze innego. Do licha, czy tu największe szarże muszą być w mundurach? Ostatni uśmiecha się mile, rozkłada ręce i mówi – „tomorrow”, a więc jutro pojadą dalej nasze bębny. Pociąg rusza i wskakujemy do pierwszego, lepszego wagonu. Niech to krew zaleje, tyle już przejechały i musiały tu zostać. Wściekli idziemy do naszego wagonu. Dziewczyny po minach poznają, że coś nie jest w porządku. Co się stało? Bębny zostały! Gdybyśmy wiedziały, to byśmy pociągnęły za hamulec. Dobra myśl, ale teraz to nie ma sensu. Jesteśmy już za daleko od stacji. Jutro, tomorrow, maniana - wiemy doskonale, co to wszystko oznacza z doświadczeń innych, włóczących się po świecie. To może być w najlepszym przypadku jutro, a raczej pojutrze, bo jutro to my będziemy w Teheranie. A może też  być „jutro” za tydzień. Tydzień czekania w Teheranie, tydzień straty czasu. Przez tydzień kupowanie z naszej skromnej, bardzo skromnej  puli pieniężnej-jedzenia. Nie mówiąc o ewentualnym noclegu,  bo liczymy na spanie w ambasadzie. Może to skomplikować dosyć poważnie dalszy ciąg wyprawy.

 

Słuchajcie-mówi Janusz. Wysiadamy z Gienkiem, czyli ze  mną, na najbliższej stacji i wracamy do Tebriz. Nie podoba mi się to rozwiązanie. Dobra, ale gdzie będziesz spał? Będziemy siedzieć na bębnach do rana. To nie ma sensu. Jest ciemno. Nie wiadomo jak dostać się do Tebriz. Pociąg wykluczony, bo właśnie nim jedziemy, tylko w przeciwną stronę. Autostopem – wątpliwe. Pytanie-czy nam wydadzą bębny? A poza tym nie byłoby dobrze, abyśmy się rozdzielali. Najbardziej protestują Ryśka i Elżbieta, ale one z obawy, żeby nam się coś nie stało. I mają rację, bo chyba byłby to dziwny widok, dwóch Europejczyków, wysiadających wieczorem na jakiejś takiej zagubionej stacyjce i szukających po ciemku drogi do Tebriz. Przychodzą sprawdzać bilety. Już drugi raz. Bo pierwszy raz nas sprawdzili zaraz za Dżulfą. Janusza ponoszą nerwy. Nie chce dać im biletów, tylko krzyczy do nich-gdzie jest nasz bagaż? Widząc, że jesteśmy rozłoszczeni nie na żarty-wycofują się. Nie mamy praktycznie nic do jedzenia, nie licząc puszki pasztetu, resztek masła-jeszcze z Polski, kilku kostek cukru od  Miszki, orzeszków w czekoladzie, cukierków i do tego trochę chleba z Kirowakanu. Zjadamy resztki chleba z masłem, pasztet zostawiając na jutro. Na deser po kilka orzeszków i zimna herbata z fusami z zielonego baczka.

 

Jacek śpi w jednym przedziale z facetem, który nam w Dżulfie tłumaczył z farsi na rosyjski. Jest pracownikiem radzieckiej ambasady w Teheranie. Idziemy do niego, aby nam przetłumaczył, co jest napisane na kwicie bagażowym. Kwit jest wypisany w farsi a litery są arabskie-słynne „robaczki”. Zaczynamy mieć wątpliwości do wszystkiego. Wszystko jest w porządku. Bilet jest wypisany na moje nazwisko. Napisano, że bagaż jedzie z Dżulfy do Teheranu, tylko brak jest daty przybycia do Teheranu. Zabezpieczyli się cholera. A forsę to umieli wziąć! Płacimy następne frycowe. Doświadczenia nie zdobywa się za darmo. Nasz tłumacz pociesza nas, że bagaż może przyjść za tydzień. Ładna pociecha-uśmiechamy się krzywo. Na domiar złego po powrocie do przedziału widzimy, że taki jeden chodzi po wagonie i pyta, czy chcemy pościel, ale za trzydzieści centów. Dziękujemy. Będziemy w tej szachowskiej pierwszej klasie spać w śpiworach. Nie mogę zasnąć. Co będzie, jak bębny pojutrze nie przyjadą? Szkoda, że nie wyjęliśmy z nich w Dżulfie chociaż kilku puszek. Tu jedna puszka pasztetu, a tam sto siedemdziesiąt kilogramów pyszności. Wniosek na przyszłość, trzeba mieć zawsze, w takich przypadkach, przy sobie żelazną porcję żywności.  Nad górami wschodzi księżyc. Na szosie, biegnącej równolegle do toru, błyskają od czasu do czasu światła samochodów. Wagon monotonnie podryguje. Zasypiam w końcu.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...