Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 21
    Kabul
    Pojechaliśmy wszyscy na zakończenie wyprawy do Kabulu. Przyjechać do tego kraju nie można było bez wizy. Bez innej, wyjazdowej, się nie wyjedzie.  I znów jedziemy wzdłuż Kokczy, do  szosy Mazar-i Szerif – Kabul. Cieplutko, kończy się lato. Szosa przecina kolejne ramiona Hindukuszu. Mijamy kolejne doliny, prawie pustynne.   W nich wędrowały stada owiec i  kóz. Spotykaliśmy także wielbłądy.  Zwierzęta są w ciągłym ruchu, w poszukiwaniu czegoś do skubnięcia.
    Parę razy, kilkaset metrów od szosy, gdzie było nieco zieleni,  rzucały się w oczy  namioty. Mające czarny, duży dach z płótna, oparty na palikach. Zupełnie otwarty u dołu. Pod takim przewiewnym namiotem jest chłodniej w piekielnym upale. Nomadzi. W Afganistanie było  ich podobno cztery miliony. Ludzie bez stałych domów.  Szli już  ze swoimi stadami owiec, kóz, z końmi i całymi rodzinami  niżej, do Pakistanu. Do doliny Indusu. Spędzą tam zimę. Tam będzie trawa i ciepło. Wyżej w  góry, w Hindukusz,  wrócą na wiosnę. Na zieloną trawkę.
    Trafiliśmy na dolinę, w której rośnie nawet ryż. Zbiór tylko jeden raz w roku. Zatrzymujemy się przed czajhaną.  Podają tu ten miejscowy specjał. Ciemne, sypkie ziarna. Podany z kawałkami baraniego mięsa. Po tygodniach polskich konserw, wszystko tu mi bardzo smakuje, gdy jest świeże, z ognia.  Odbudowuję szybko,  moje wychudłe w Hindukuszu ciało.
    Podjeżdżamy pod Salang. Przełęcz w wysokim  ramieniu, Hindukuszu. Wyżej pojawiają się plamy śniegu. Szczyty w tym rejonie sięgają pięć tysięcy, z małymi polami lodowymi. Przełęcz ma 3300 m. Przejeżdżamy ją tunelem, trzysta metrów niżej. Na drodze spory ruch ciężarowy. Zdominowany przez angielskie „Bedfordy”. Auta są maksymalnie obciążone. Droga ma czasem strome podjazdy. Samochód na najniższym biegu nie jest w stanie jechać prosto do przodu. Więc jedzie sobie slalomem. Od prawej do lewej. Za tunelem ostry zjazd po zakrętach. W kotlinę Kabulu. Zatrzymaliśmy się przed  czajhaną. Przyjemnie jest w cieniu,  wypić niedużą  szklaneczkę, bardzo słodkiej herbatki.  Mamy towarzystwo w turbanach. Spokojnie rozmawiające przy swoich  szklaneczkach. 
    Mijamy Bagram,  lotnisko. Bagram jest   teraz znany na całym świecie, jako potężna baza wojskowa. W której też byli polscy żołnierze. Jesteśmy już prawie w Kabulu. Jeszcze tylko przed miastem rzut oka, na jakiś  duży kompleks „europejskich” budynków za metalowym płotem. Budynki się okazały nie europejskie, tylko amerykańskie. Ponieważ ten imponujący obiekt był ich ambasadą.  Kwaterujemy się w hotelu Friends.
    Hotel, jak hotel. Ale też nie należy sobie absolutnie kojarzyć takiego obiektu z europejskim hotelem. Nawet jednogwiazdkowym. Pościel tu nie istnieje. Przynosi się własną. Łóżka na ogół są. Niekoniecznie z materacami. Miejsce do siku jest. Woda też. Ale nie musi  być zawsze. I  jej instalacja była ograniczana do prostej armatury jednego, czy kilku  kurków. Ale można spać legalnie. W razie spacerów po okolicy, nie musi się chodzić  z  wypchanym plecakiem. Zostaje w hotelu  i  jest pilnowany. Taki był nasz Friends. Miał jeszcze jedną, ogromną zaletę. Cienisty ogród.  W którym się świetnie spało na materacu plażowym.
    Mając przed sobą parę dni, na beztroski urlop w  egzotycznym kraju, nie omieszkałem skorzystać ze sposobności bliższego poznania stolicy kraju wysokich gór.  Położona w kotlinie górskiej, na wysokości dwóch kilometrów, ma w lecie całkiem przyjemny klimat. Do zwiedzania nie było tu za dużo.  Poważny zabytek, o poziomie światowym był  w Bamianie.  Ogromna statua Buddy, 55-cio metrowa.  Nie było  do tego miejsca  kosmicznie daleko. Niestety nie było czasu i pieniędzy by tam jechać.  Fanatyzm religijny i materiały wybuchowe zniszczyły potem to, co wybudowano i stało półtora tysiąca lat.
    Zostały więc  nam tylko wycieczki do środka miasta. Przez który płynęła rzeka Kabul. W lecie był to bardzo szeroki  rów, obramowany ściankami betonowymi na obu brzegach. W  środku coś malutkiego i podejrzanego ciekło.  Rzeka płynie do Indusu. Jak wyglądała jej dalsza droga, dowiedziałem się za trzy lata.
    Domy biedoty Kabulu wspinały się w górę, na okoliczne wzgórza.  Im biedniej  tym wyżej. Miasto jest zbudowane na stokach. Za miastem na wzgórku zauważyłem jakiś obiekt, przypominający z daleka coś na kształt zamku. Pytam człowieka, co to jest? Pałac szacha. Ale teraz go tu nie ma.  Z tronu w pałacu zrzucił go niewdzięczny zięć. Wrócił po wielu latach do kraju. Ale zapewne tylko po to, by tu umrzeć.
    Był jeszcze porządek w kraju. Rządził zięć Daud, teraz prezydent. Ten porządek widoczny był w działaniach policji. Idąc raz ulicą widzę, że z pobliskiej szkoły wychodzi tłumek dziewcząt. Wszystkie w ciemnych, jednakowych „sukienkach”. Pod spodem mają jasne pantalony. Na głowie jasna chusta. Idą afgańskie nastolatki przyglądając się, jak działa ich policja. Dwóch krzepkich mundurowych okłada długimi pałami, leżącego na  chodniku człowieka.  Prosta i skuteczna metoda przywracania porządku w społeczeństwie. Jak również praktyczna lekcja wychowawcza.
    Kręciłem się po bazarze, podglądając ludzi. Aparat zarejestrował,  przypadkowo scenę z kobietami. Trzy panie całkowicie zasłonięte, coś oglądają. Z za siteczek na twarzy nie widać nawet oczu. Ale coś ciekawego jest widoczne u jednej z nich. Torebka! Wskazująca, że to wyższej jakości wyrób. Może z Europy, od znanego w modzie producenta. Pani nie jest biedna. Jest zapewne żoną bogatego Afgańczyka.  Tradycji musi dochować. Pod suknią może mieć najlepsze materiały z całego świata.  Zupełnie inne problemy ma matka trójki chłopców, siedząca na ziemi.
    Inna scena. Trzech panów, w szatach typowych dla tego ludu. Ale cieńszych, czystych, z lepszego materiału. Pan w środku ma małe pudełeczko, jak z kremu. W środku coś ciemnego. Ciemno zielony proszek. Szczypta tego proszku wzięta w dwa palce i pod język. Ten z prawej otwarł już buzię. Często się to spotykało.  Powracała na chwilę energia. Nie, było problemu, by popalić sobie fajkę z czymś, po którym się odlatywało. Fajki wodne to był powszedni widok.
    Zręczność rzemieślnicza Afgańczyków, podejrzana w Fajzabadzie,  była widoczna w sklepach, które u nas nazwano by metalowymi.  Było tu mnóstwo ozdób, najróżniejszych, z kamieniami półszlachetnymi. Ładnie oszlifowane kamyki były wmontowane w metal. Najcenniejszym, miejscowym kamieniem był  ciemnoniebieski „lapis lazuri”. Z którego wydobycia słynie kraj.
    Ale były tu też  inne ciekawe rzeczy. Broń. Masowo „produkowana”, dla turystów i miejscowych. Wyglądała na zabytkową. Pistolety, jak z przed kilkuset lat. Strzelby. Czy z tego dało się strzelać? Chyba tak, przynajmniej z niektórych modeli. Wydawało mi się czasem, że prawie każdy Afgańczyk musiał obowiązkowo posiadać palną broń. Całe zestawy najróżniejszych noży. I innych narzędzi tnących. Co do tego wyrobu miałem wątpliwości. Ta stal była kiepska. Na takie wyroby musi być stal specjalna, narzędziowa.  Taka stal była droga, ponieważ tylko najbardziej rozwinięte kraje ją produkowały. Ta zręczność Afgańczyków do metalu przeniosła się potem na AK-47. Ale to drażliwy temat.
    Jak się zgłodniało, to można było przeznaczyć skromne dewizy na  pysznego skwierczącego nad grillem szaszłyka, ze świetnej baraniny. Do której nasza się nie umywa. W Kabulu było wtedy zatrzęsienie winogron. Różnych odmian. Wszystkie bardzo słodkie.  Słońca w lecie, w Afganistanie jest , aż za dużo. Cukier się obficie tworzy w gronach. Najsłodsze zwane „kisz-misz”,  malutkie, bezpestkowe, były suszone na rodzynki. Których góry, o różnych odcieniach owocu, sprzedawane były na bazarze. Melony, kawony też dla nich był sezon.
    Atrakcją w pobliżu hotelu była uliczka „Chicken Street”.  Na tej ulicy było dużo sklepików, w których stoły klatki z kurami. Które, głupie, w niewoli, znosiły jajka. Ale też w klatkach były bardziej męskie osobniki. I takiego można było sobie kupić żywego lub martwego. Martwy był oskubany, gotowy prawie do konsumpcji. Znacznie później w Tunezji ten proceder był udoskonalony. Wskazany palcem  kurczak był błyskawicznie pozbawiany życia.
    Maszyna z parą, czy też gorącą wodą, bez trudu radziła sobie z piórami. Proszę! Pan sobie życzy bez bebechów? Ruch  nożem  i  gotowe.  Z początku,  licząc dolary na codzienne wyżywienie, kupowałem te kurczaki. Za każdym razem moje serce krwawiło. Wiadomo z jakiego powodu.  Niektórzy to nawet maleńkiego robaczka nie zabiją.  Przeszedłem na droższy wikt. Kupowałem  gotowe  filety z indyka.
    Nie chodziliśmy, na „kurzą, kurczakową” ulicę, tylko z powodu tych pożytecznych ptaków. Na tej ulicy było mnóstwo sklepów z kożuchami. Kożuchy w tym okresie w Polsce to było coś pożądanego. Panie miały kożuszki z Nowego Targu. Panowie większe, też z tych okolic. Kożuch był drogi.  Szybko rozeszła się po Polsce wieść, że w Afganistanie są piękne kożuchy. Wyszywane i tanie. Wyszywane rzeczywiście były. Kolorowe nici, najróżniejsze wzory, przepiękne.
    Ale jak tanie?  To jest, dla każdego włóczącego się po świecie, wielka zagadka. Nie ma karteczek z cenami.  Sprzedawca zapytany o cenę, podaje ją błyskawicznie. Jakie są kryteria z jego strony. Wygląd klienta, ocena ile ma w kieszeni, jak jest zdeterminowany i  jeszcze może kilka czynników wpływających na cenę, których nie znam.
    Chciałem kupić dwa kożuchy, dla żony i siebie. Zaszpanujemy w Krakowie.  Mam parę zielonych, ale chcę wydać, jak najmniej.  Pytam o cenę. Drogo!  Mogę zaproponować mniej. Zacznie się  dyskusja. Ale to trochę głupio i nie poważnie tak uzgadniać, gdy w końcu zauważam, że ten kożuch mi się już teraz nie podoba, ma jakąś wadę. Po cholerę ta cała gadka. A stosów kożuchów i sklepów jest tu tyle, że głowa boli.
    Czytałem różne wspomnienia ze wschodu, tych co tam już byli. Podkreślano, że Arabowie lubią się targować. Że, jak taki się nie potarguje, to nie jest zadowolony. Większych idiotyzmów trudno się było spodziewać. Sprzedawca się targuje, bo i klient uparty, by dać mniej. To jest jedyny powód targów.  Jaki idiota na świecie nie sprzedałby za podaną  cenę. Gdyby klient zapłacił i poszedł sobie. 
    Wymyśliłem - mając podaną cenę, zaproponuję jedną czwartą.  Jeśli mnie złapie w drzwiach, to jesteśmy blisko prawdy. Po kilku próbach i uprzejmym, wyrozumiałym uśmiechu, bez dalszej reakcji, podniosłem poprzeczkę.
    Kupiłem dwa kożuchy za  pięćdziesiąt parę zielonych. Długo w nich nie szpanowaliśmy. Były kiepsko zszyte. Nie mieli dobrej technologii  wyprawiania. Nasi to byli mistrzowie w tej dziedzinie. Skóra po deszczu szybko sztywniała. Szwy się rozłaziły. Włosy wypadały.  Ale niektórzy handlarze na tym nieźle zarobili.
     
    Zdjęcia:
    1. Nomadzi. Namioty nomadów
    2. Centrum. Centrum Kabulu
    3. Ulica. Ulica w pobliżu centrum. Miłośnicy motoryzacji odgadną szybko, jakie osobowe samochody jeździły po Kabulu w roku 1973.
    4. Rzeka. Rzeka Kabul.  Wpada do Indusu. Zapewne bardzo wzbierała, na wiosnę, gdy topniały śniegi w Hindukuszu.
    5. Bazar. Bazar nad rzeką Kabul.
    6. Meczet. Główny meczet.
    7. Uliczka. Domy miasta  wspinają się wysoko na stoki.
    8. Restauracja. Gęsta zabudowa stoków. Obok opon stoi sobie łóżko z plecionki. Powszechnie używane od Iranu do Indii. Można sobie było wędrować z własną „sypialnią”.
    9. Drzewa. Im wyżej to skromniejsze domy.
    10. Domy. Domy mieszkalne Kabulu w roku 1973. Widać po stojaku z przewodami, że była tu energia elektryczna.
    11. Kobiety. Kabulskie elegantki.
    12. Matka.  Przypuszczam, że tych trzech chłopców. Z lewej ci goście coś przedają do jedzenia. Obok niej leży cały jej dobytek.
    13. Opium. Panowie zażywają miejscowy dopalacz.
    14. Uczennice. Smutne dziewczęta wracają z e szkoły.
    15. Handel. Handel na bazarze. Sprzedawali świetne winogrona.
    16. Sprzedawca. Handel „obnożny”. Osiołek transportuje sprzedawany towar. Powiększając nieco zdjęcie, widać nieco w prawo od  osiołka, wiszące połcie mięsa. Sklep  mięsny.  Mięso było  czasem płukane w  pobliskiej "dżuji"(rowie z wodą).
    17. Na głowie. Co ten człowiek sprzedaje? Kukurydzę? Nie miał problemu, by zmienić miejsce sprzedaży.
    18. Waga. Tak ważono. Znowu sprzęt, tak jako łóżko, spotykany od Iranu po Indie. Dalej nie byłem. Więc nie wiem, jak tam ważono towar.


















  2. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 20 
    Powrót z gór
    I na tym był koniec! Dalej było prosto. Znieść z góry sprzęt do bazy. Do bazy przyszli kulisi ze wsi  Qadzi Deh, po resztę wyposażenia. Okazało się, że i tak nie można było dłużej tu być. Skończyło  się pozwolenie.  Jeszcze przed zejściem do Qazi Deh robię kolegom portrety.  Hindukusz  zostawił na nas swój ślad.  Na mnie też.  
    Z  Qazi Deh do Iskaszimu idziemy na piechotę. Tam będzie łatwiej o pojazd. To tylko paręnaście kilometrów.  Przy drodze rosną afgańskie  topole.  Muszą być nawadniane. Piękna plantacja.Zdjęcie pokazuje, że wleczemy się drogą, bez pośpiechu. Ostatnie spojrzenia do tyłu na góry.  Hindukusz Wysoki zostaje za nami. Dominuje  bardzo wysoki Noszak.
    Osiołek niesie nam bagaż. Skrzydła mi urosły. Przybyło dużo czerwonych ciałek w mojej krwi. Idzie mi się dziwnie lekko. Nie muszę też nic praktycznie nieść. Załatwia to za nas to sympatyczne zwierzę.  I tylko tak sobie rozmyślam.
    Nie osiągnęliśmy, jako wyprawa, sukcesu. Nie napiszą w gazetach, że taki poważny problem alpinistyczny został rozwiązany przez alpinistów z małego Klubu Tatrzańskiego PTTK w Krakowie. Środowisko też wzruszy ramionami.
    Wyprawa wyszła na cztery szczyty - M2(6460 m), M5(6076 m),  bez nazwy(6021 m)  i M3b(5918 m). Te dwa ostatnie były moim udziałem. Może to nie najgorzej, jak na „tragarza”. Ale to mnie prawie nie obchodzi. Ja miałem swój cel. Zobaczyć te góry. Wyjść jak najwyżej. A może przekroczyć nawet te siedem kilometrów. Ja tu przyjechałem prawie jak turysta.  Zobaczyłem je, dotknąłem ich i żyję. Ponieważ i takie miałem obawy. Ale jakiś żal jednak pozostał!
    Zdjęcia:
    1. Koniec. Likwidacja bazy, pakowanie.
    2. Łąka. Tragarze  znoszą bębny do Qadzi Deh.
    Portrety kolegów, zdjęcia nr:
    3-Jurek, 4-Karol, 5-Leszek, 6-Maciek, 7-Rysiu, 8-Andrzej, 9-Janusz, 10-Wojtek, 11-Gienek
    12. Resztki. Sortowanie potrzebnych rzeczy w Qadzi Deh
    13. Topole. Topola afgańska. Plantacja nawadnina.
    14. Piechotą. Droga do Iskaszimu.
    15. Osty. Pasowały do mojego nastroju.
    16. Powrót. Ostatnie spojrzenia na Hindukusz Wysoki.
    17. Osiołek.  Nasz dzielny osiołek

















  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 3
    Klub Tatrzański PTTK w Krakowie
    Byliśmy z żoną, jako studenci, członkami Klubu Tatrzańskiego PTKK w Krakowie. Oddział Krakowski PTTK wynajmował jedno piętro w budynku na ulicy Basztowej.  Miały tu siedzibę także inne kluby PTTK. Kajakarze, żeglarze itd. Jeden pokoik na tym piętrze miał do swej wyłącznej dyspozycji Klub Wysokogórski.  Głównie służył on  im jako  miejsce na zebrania taterników, odczyty.
    Cisnąłem się wraz z  innymi w tym pokoiku, na prelekcji Stanisława Biela. Ówczesnej gwiazdy polskiego alpinizmu. Biel wrócił  świeżo  z Grindewaldu, gdzie wraz z partnerem przeszedł, wysoką na tysiąc osiemset metrów, północną ścianę Eigeru. Było to jej pierwsze polskie przejście(1968 r). Przywiózł ze sobą kolorowe przeźrocza. Wspaniale opowiadał o tej ścianie, o historii jej zdobywania.  To była dramatyczna opowieść o „wahadłach” przy wspinaczce.  O nieszczęśnikach, którzy odpadli od ściany i zdarzyło się im wisieć przez dwa tygodnie. Zanim ściągnięto ich ciało.  Całą wspinaczkę można sobie było obserwować przez dużą lornetę z Grindewaldu. I też to wiszące ciało. Ściana ta też jest sławna z kolejki, która sobie jedzie w jej wnętrznościach na lodowiec pod Jungfrau.
    Nasz Klub nie miał pokoju, ale korzystał jak inne z sali ze stolikami, gdzie można było dostać w bufecie kawę, czasem i ciastka. Mieliśmy wyznaczony dzień i godzinę na spotkania.  Każdy klub PTTK tak miał, by nie było bałaganu. Klub w zamierzeniu(statut) grupował tzw. wykwalifikowanych turystów górskich.  Coś pośredniego między zwykłym turystą poruszającym się po szlakach, a taternikiem.  Byliśmy klubem „elitarnym”.  Należeli do niego głównie studenci, pracownicy krakowskich uczelni, inżynierowie. Nowy członek musiał być polecony przez należącego już do klubu.
    Poruszaliśmy się poza szlakami, głównie za granicą Bułgaria(Riła, Pirin),  Alpy Julijskie. W Tatrach nie bardzo się dało, bez narażenia się na karę. Klub organizował letnie obozy wspinaczkowo-turystyczne. Czy też narciarskie obozy zimowe w Zakopanem. Ale niektórzy członkowie klubu byli także wspinaczami, należącymi do Klubu Wysokogórskiego. Ci już mogli korzystać z większej swobody w Tatrach, by dojść pod „ścianę”. Zresztą niekoniecznie się wspinać po tym dojściu.  Taternicy nieraz zabierali ze sobą „osoby towarzyszące". Pełniąc rolę wykwalifikowanych przewodników. Nie było w Tatrach przewodników, którzy mogliby prowadzić turystę w terenie skalistym,.
    Do Klubu Wysokogórskiego nie mieliśmy więc daleko. U nas dominowały głównie  dziewczyny. Studentki, sympatie.  W  naszym Zarządzie był też  Heniek Ciońćka, uczestnik kilku wypraw w Hindukusz. Klub miał przypinaną odznakę  ze stylizowaną głową kozicy. Być może bardzo podobną do odznaki historycznego już Towarzystwa Tatrzańskiego(nast. post)
    Będąc tym członkiem skończyłem kurs jaskiniowy. Po pierwszych doświadczeniach praktycznych  w Jurze na tym kursie, zrezygnowałem z bycia taternikiem jaskiniowym, gdy pojawiła się możliwość kursu skałkowego. Zresztą obydwa odbywały się  w Klubie Wysokogórskim.  Jaskinie to dla mnie była  woda, błoto i zimno. Oraz siedzenie całymi tygodniami w ciemnościach w głębi ziemi.
    Na kursach najpierw jest część teoretyczna. Ta na kursie skałkowym odbywała się  pod koniec zimy. A w niej było wszystko, to co przyszły taternik powinien wiedzieć.  Góry skaliste, topografia, klimat. Wspinaczka. Sprzęt,  technika wspinania się.  Zasady asekuracji. Ratowanie się w razie wypadku.   Potem była praktyka w skałkach, w Jurze. W dolinach Bolechowickiej, Kobylańskiej(Karniowickiej). Czy też wypady do Będkowskiej.
    W Kobylańskiej, u góry dolinki, było źródełko.  Czyściutka woda wypływała z pod brzegu. Przy źródełku(wtedy to było tradycyjne miejsce) na materacach  leżały vipy alpinizmu. Tacy co już zaliczyli Alpy. Ale i tacy, co byli i w Hindukuszu.  Jednym z nich był „Zyga”, Andrzej Heinrich. Andrzej miał swoją trzódkę kursantów. Prowadził ją przez dolinkę, niosąc linę, zawieszoną ukośnie na plecach i piersiach. Był to osiemdziesięciometrowy „podciąg”. Na pętli wisiały stalowe karabinki i stalowe haki,  różnych kształtów i rozmiarów.  To całe żelastwo brzęczało, gdy szedł z kursantami na wybraną „drogę”.  Andrzej był lubiany. Wyglądał  na nieśmiałego. Andrzej ma dziewczynę! Plotkowało środowisko. Plotkowało przy źródełku.
    Wszystkie skałki w dolinach jurajskich mają swoje nazwy. Są przewodniki, więc można sobie poczytać. Jaka nazwa, jaka trudność drogi. Ale przykładowo -  w Kobylańskiej -Słoneczna(turnia), Wronie Baszty, Okręt itp. W Będkowskiej „Dupa Słonia”(kształt skały, nad ziemią), Iglica itd. Andrzej był  później znakomitym himalaistą. Nie tak, może spektakularnym jak Kukuczka, ale bardzo pewnym i wytrzymałym partnerem.  Po Hindukuszu  wyruszył w Karakorum-Malubiting - 1969 r  i  Kunyang Chhish -1971 r. Wszedł na kilka ośmiotysięczników w Himalajach i zginął w tych górach.
    Adepci wspinaczki, pod okiem instruktorów, „kosili” te skałkowe drogi. Potem leżąc na materacu gumowym przy źródełku.  W szumie warkotu  „Juvli”, słuchało się opowieści, jak  z bajki, gdy któregoś z instruktorów zebrało na zwierzenia. Na przykład jeden z uczestników wyprawy w Hindukusz,  mający wcześniej wspinaczki  pod Mont Blanc powiedział pewnego dnia - słuchajcie - obliczyłem, że co dziesiąty z wybitniejszych alpinistów ginie. Autor tych słów(Jacek Poręba) był później członkiem wyprawy na Kunyang Chhish. Kierowanej przez Andrzeja Zawadę.
    Kolejne szkolenie odbyło się już w prawdziwych górach. Na Hali Gąsienicowej.  Kilku instruktorów i  bajkowy hotel w Betlejemce.  Zaczyna się to od  jakiegoś Skrajnego Filaru Skrajnego Granata. Potem Płyta Lerskiego, na przełęcz między Zawratową Turnią i Zadnim Kościelcem. No i tak nam szło szkolenie. Szło mimo, że jeden z instruktorów miał sztywne kolano(Adam Zyzak). Wspinał się jednak dobrze. Męczyło go dojście pod ścianę i zejście. Kurs skończyliśmy egzaminem. W nim była, min., szczegółowa topografia Tatr Wysokich. Była to dla mnie  przygoda. My kursanci wierzyliśmy starszym kolegom, że wiedzą co  robią z nami. Kierowała nami ślepa wiara w doświadczenie starszych.
    Ale przyszły pierwsze refleksje.  Do Murowańca dano znać, że jakiś facet wpadł do żlebu, który się zaczynał w dół od ścieżki na Skrajny Granat. W Murowańcu był jeden goprowiec, który pełnił rolę złotej rączki w schronisku. Zrobiło się ciemno, gdy wybraliśmy się z tym goprowcem w drogę. Nasi instruktorzy zaoferowali pomoc chłopu.  Jeden z nich zjechał do tego żlebu, by tylko stwierdzić, że człowiek nie żyje.
    Drugi przypadek w czasie naszego dwutygodniowego kursu. Dwójka wspinaczy rozpoczęła już trzecią drogę tego samego dnia. Jak były krótkie, to tak robiono, by ich więcej zaliczyć. Trzecią był w tym przypadku Komin Drege`a na Granatach. Nadzwyczaj trudna wspinaczka. Pionowa, ciemna skała z wodą. Nieszczęśnik spadł z sześciu metrów na piarg. Pewnie nawet nie wbił haka, by się zaasekurować.  To przecież tylko sześć metrów!
    Wspinałem się kilka sezonów w Tatrach. Ale  jakaś ekstremalna wspinaczka, nie była w moim guście. Za blisko jest się tej granicy, skąd nie ma powrotu. Patrząc czasem potem na siebie, na zdjęciu czarno-białym, z przed lat, na Zamarłej Turni. Zadawałem sobie pytanie. Jak to było? Droga klasyczna na Zamarłej. „Piątkowa”. Wtedy marzenie, dopiero co opierzonego wspinacza. Kiedyś przed wojną przepustka, by nazwać kogoś taternikiem.  Stopnie i chwyty nie są  duże, ale skała jest  lita, mocna. Tatrzański granit.   Startuje się wprost z piargów. Nachylenie ściany gdzieś – pod siedemdziesiąt, stopni. Ekspozycja rośnie bardzo szybko pod nogami. Cały czas  widać w dole piargi pod ścianą.
    Pod koniec „drogi” jest kominek wyjściowy. Niedługi, ale skała jakby nie lita, niezbyt pewna. Ma niewielkie występy. Nie jestem całkiem pewny, czy się nie urwą. Wbijam przed nimi hak. Zawsze się tak robi, gdy coś jest dalej niepewnego. Po dźwięku uderzeń wiem, że nie siedzi pewnie w skale. Jego ucho nie dotyka skały. Ale nie mam wyboru. Wpinam stalowy karabinek i linę. Ostrożne obciążam chwyty. Po może dziesięciu, lub więcej metrach, jestem na szczycie Zamarłej Turni. Ściągam partnera. Gratulujemy sobie Zamarłej! 
    Ale to zdjęcie? Zrobił mi je Smieną, gdy się przymierzałem do tego kominka. No dobrze polecę, myślę - patrząc na nie. Jestem asekurowany liną przez partnera. Ale tylko teoretycznie!   Ten hak się wyrwie. A jak się  nie wyrwie, to  będę wisiał w tej ówczesnej „uprzęży”, która była tylko pojedynczą  liną(tu podwójną – „podciąg”)owiniętą dookoła żeber. Stracę szybko przytomność.  Wisząc i wiercąc się na linie, hak się wyrwie. Polecę dalej. Wyrwę partnera ze stanowiska, to prawie pewne. Podzielimy los Skotnicówien. Takie wątpliwości zaczynały się wtedy u mnie. W pewnym momencie moje zafascynowanie wspinaniem stanęło między mną i moją dziewczyną. Ustąpiłem częściowo i przezwyciężyliśmy ten kryzys. Została moją żoną.
    Bardziej odpowiadała mi więc taka aktywność  w górach, gdzie nie będzie takich skrajnych wyczynów na skale. Będzie więcej chodzenia.  Gdzie będą lodowce. Piękne pejzaże, słońce.  Przygoda.  W tramwaju spotykam kolegę. Kiedyś na obozie Klubu w  Dolinie Kieżmarskiej zrobiliśmy kilka dróg.  Nawet byłem raz, w tym okresie, w jego domu. Był jedynym synem profesora UJ. Marian miał na imię. Cześć Marian! Marian przedstawia mi dziewczynę, to moja żona. Wspinamy się razem. Wiesz - jedziemy za dwa tygodnie  w Alpy!  Mamy już czekany. Pięknie, gratuluję!  Niedługo po tym czytam w jakiejś gazecie, że znaleziono ich ciała pod Mont Blanc. Spadli dwieście metrów po polu lodowym.
    Zamarła Turnia
     Autor na „drodze klasycznej” na Zamarłej Turni. Nie pamiętam dokładnie daty. Ale był to rok 1965(66). Teraz jest znacznie łatwiej się na niej wspinać. Bez porównania lepszy sprzęt asekuracyjny. Na Zamarłej zamontowano cały szereg stałych punktów asekuracyjnych(haki, „spity”). Wtedy jedyna asekuracja odbywała się z własnoręcznie wbitego haka.
     

  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 12
    Baza Główna
    Łączka była piękna. Choć może nie końca całkowicie bezpieczna.  Całkiem niedaleko od nas, słychać było czasem jakiś rumor. I od czasu do czasu coś tam z wysokiej skały leciało. Czasem to  coś było wielkości szafy, wykonujące stumetrowe skoki. Ale w przyzwoitej odległości od naszych namiotów. I ciągle w tym samym miejscu.
    Za wysoką moreną boczną był lodowiec. A za nim, wysoka kilkusetmetrowa pionowa, ponura skała. Należała do grzędy prowadzącej na Kohe Mandaras. Zasłaniała nam nieco widok, na tą górę. Ale sam szczyt był  widoczny.
    Cóż  można napisać o urządzaniu bazy, o życiu „bazowym” alpinistów. Trzeba wszystko wyjąć z bębnów. Posegregować. Gdzieś poumieszczać. W dzień jest robota, transport w górę. Wieczorem pogaduszki.
    Z „incydentów” zapamiętałem opowiadanie kolegów(nie byłem w tym czasie w bazie) o przeistoczeniu się naszego chirurga w dentystę.  Rysiu miał problem z  zębem. Maciek się tym zajął. Aby sobie ułatwić sprawę, do buzi „Brudasa” wsadzono trzonek od młotka taternickiego. Doktor wyprawy musi z konieczności „posiadać” wiele specjalności.
    Zdjęcia:
     1. Rozpakowanie. Przygotowanie bazy głównej. Płynie na niej potok. Wzdłuż którego podeszliśmy z doliny. Jest lato, upał w Afganistanie i południowe oraz południowo-zachodnie stoki w Dolinie Mandaras są  pozbawione śniegu.
     2. Łąka.  Kamienisty wał na pierwszym planie to morena boczna lodowca, płynącego z góry doliny. Południe, lód wyżej się szybko topi, potok  wezbrany.
     3. Namiot. Towarzyska pogawędka w czasie przerwy w pracy.
     4. Turnia. Ponura skała. Nie oświetlona słońcem. Pierwsza turnia skalnej grzędy. Która rozdzielała jego wschodnia ścianę od zachodniej. Zachodnią szli pierwsi zdobywcy tego szczytu(Stryczyński i Zierhoffer) z wyprawy poznańskiej w 1962 r.  
     5. Baza-4300 m.  Namioty pod wałem moreny.
     6. Grzęda.  Na pierwszym planie nasza ukwiecona łączka.. Ponad dwa kilometry wyżej groźna, lodowa góra. Kohe Mandaras(6631 m). Jest rano. Wschodnia  jej ściana oświetlona słońcem.
     7. Pogawędki. Pogawędki w kuchni. Rysiek, Leszek, Andrzej i Wojtek. Okopcona menażka stoi na „Juvlu”. Prymusie benzynowym powszechnie używanym wtedy przez taterników. Wyrób kupowany w  NRD. Jego historia sięga pobytu Wehrmachtu pod Moskwą(1942 r). Bęben służy jako stolik.
     8. Wyjście. Leszek wybiera się w drogę do bazy wysuniętej.
     9. M2.  M2 - 6460 m, widziany z bazy. „Dolinką” między stokiem piargowym i moreną(grubsze kamienie) szliśmy do bazy wysuniętej. Do pokonania było 850 metrów różnicy poziomów, z plecakiem 20 kg w ciągu jednego dnia.
     10. Piarżyska.  Tak wyglądał teren z góry, którym chodziliśmy do bazy wysuniętej. Szczyt M10(5580 m).
     11. Transport.  Na zdjęciu, w worze na nosiłkach jest chyba głównie żywność. Ma mieć 20 kg. Nie ma spiwora. Został  w bazie. Wniosek trzeba się było wrócić tego samego dnia. By w nim spać. Czynna aklimatyzacja.
     12. Lawina. Zakurzyło się. Coś dużego poleciało z góry.
     13. Dolina Mandaras. Załączam mapkę. Jest to powiększona cześć mapy Jerzego Wali, umieszczonej w poście nr. 2. Zaznaczyłem na niej (czerwone kropki) miejsca- Bazy głównej, wysuniętej i obozu I.  Na czerwono zaznaczone są także szczyty, których nazwy będą się przewijały w kolejnych postach.













  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 11 
    Karawana
    Karawana rusza w górę. Idziemy w górę doliny o takiej nazwie, jak wieś - Qazi Deh. Prowadzi na południe  pod Noszak. W przybliżeniu, do podnóża tej góry, jest około dwudziestu kilometrów.  Po około dziesięciu kilometrach skręcimy w lewo, na wschód do  Doliny Mandaras. I nią,  jeszcze około  dziesięciu kilometrów, do obozu bazowego. Który stanie na wysokości 4300 m npm. 
    Idziemy i żadnych  bardzo wysokich szczytów na razie  nie widać. Tylko czasem coś podrzędnego wystawia swój bardziej szpiczasty, pobielony  wierzchołek. Z Qazi Deh widzieliśmy tylko jakieś wysokie bałuchy. Sterczące nad nami więcej niż kilometr. O wymiarach czterotysięczników alpejskich.
    Z Nowego Targu do Zakopanego też jest tyle, co pod Noszak. Ale Tatry są świetnie widoczne. Takie sytuacje były zapewne bardzo deprymujące, dla pierwszych rekonesansowych wypraw. Wszędzie na świecie. Zresztą wyprawa na Noszak w 1960 roku nie była pewna,  gdzie on się znajduje. Dopiero wejście Biela i Mostowskiego na szczyt(4270 m)  w pobliżu wioski, pozwoliło go im zobaczyć. I upewnić się, by iść w górę doliną, którą właśnie idziemy.
    Coś tam jednak, już widać białego.  Postój i nocleg wypada na odgałęzieniu w Dolinę Mandaras. Gdzieś w tym miejscu stała japońska „Baza pod Wierzbami”, w  roku 1960.  Na wysokości ok. 3000 m npm.  Faktycznie rosną tu jakieś drzewka. Ale w tym rejonie polujemy na coś innego.  Na dzikie, czarne porzeczki. Są wyborne. Dojrzałe w słońcu Hindukuszu. 
    Winni jesteśmy przyjaciołom z Qadzi Deh jakieś produkty. Herbatę, cukier, konserwy rybne, które chętnie biorą.  Oni sobie gotują wodę w okopconych, dużych czajnikach na ognisku. My mamy „Juvle” i  sporo benzyny na miesiąc gotowania.  Potem wszystko się uciszyło, tylko słychać było szum potoku. Noc na tej wysokości była jeszcze ciepła. I bardzo gwiaździsta. Powietrze było idealne, czyste, przeźroczyste.
    Rano czekała nas przeprawa przez potok. Nie był szeroki, ale siła wody nie żartowała. Zostaje rozciągnięta poręczówka. Lepiej, aby żaden bęben się nie zamoczył. Szczególnie ten z cukrem i kaszą! Wspólnymi siłami dajemy radę pokonać tę przeszkodę.  Droga zaczyna się piąć bardziej w górę, wzdłuż potoku. Jeszcze tylko z kilometr w pionie.
    Nagle coś się otwiera, ukazuje się pierwszy  szczyt pokryty lodowcem. Potem miejscowy olbrzym Kohe Mandaras. Głowę ma w chmurach. Ale góra imponuje swoimi błyszczącymi lodowcami. Pierwszy raz widzę taką górę. Marzyłem przez lata, by kiedyś tylko na taką popatrzeć z dołu. Wyjść to zupełnie inna sprawa. To było coś, jak lot w kosmos dzisiaj.  
    Mam dziwne górskie skrzywienie. Lubię bardzo  górskie kwiatki. Nie chodzi mi o krokusy, ale o takie co rosną na „skale”. Nie na skale, tylko w szczelinie, gdzie jest odrobina humusu. No, więc sobie je lubię fotografować.  One też należą w sposób pełnoprawny do gór. Nie tylko skały, lód i  śnieg.  Ożywiają  góry. Nie jest to już martwy, nieludzki teren.  I będę miał tematy - skała i kwiatki. Kwiatki i lód.  Panie, które są może bardziej wrażliwe na piękno tych roślin, będą bardziej doceniać zdjęcia z kwiatkami. Nie będą to tylko ponure, groźne skały. Zabieram się do pracy.
    Zaczyna mnie boleć głowa. Znak, że się zbliżamy do czterech kilometrów. Że nie jestem jeszcze zaaklimatyzowany. Pojawia się coraz więcej szczytów, coraz lepiej widocznych. Ale początkowa euforia ustąpiła zmęczeniu. Nie myślę już o tych górach. Nie myślę o następnych dniach. Tylko o tym, aby wreszcie dojść do miejsca, gdzie będzie baza. A przede wszystkim, aby mi zelżał ten ból głowy.
    Widać jęzor lodowca, spływającego gdzieś z góry. Z pod niego wypływa nasz potok. Kierujemy się w lewo, dość stromo, do góry. Za jego boczną morenę. Otwiera się tu płaska przestrzeń, z małym strumyczkiem, idyliczna, płaska łączka.
    Łączka była obficie ozdobiona kępkami czerwonych kwiatków.  Idealne miejsce na bazę. Nic nam tu chyba nie spadnie z góry na głowę. To było to samo miejsce, gdzie mieli bazę Poznaniacy w roku 1962 roku.  Skorygowana wysokość. Cztery tysiące trzysta metrów nad morzem.
    Tragarze zostawili bębny i sobie poszli. Kierownik jeszcze uzgodnił,  kiedy mają przyjść na zakończenie wyprawy. Ludzkość jeszcze nie dysponuje telefonami satelitarnymi. Długo tu i tak nie posiedzimy. Zezwolenie jest tylko na trzydzieści dni. Czeka nas praca przy wypakowaniu bębnów i urządzeniu bazy. Ta odbyła się następnych dniach.
     
    Zdjęcia:
     Robiłem w miarę podejścia do bazy. Fotografowałem to, co mi się rzuciło w oczy.
     1.     Qadzi Deh. Opuszczamy wieś Qadzi Deh
    2.     Dwa dni. Dwa dni marszu do bazy
    3.     Bębny.Trzydzieści bębnów, benzyna i jakieś paczki. Kierownictwo jeszcze coś dokupiło.
    4.     Koliba. Schronienie pod skałą. Czasem  też częściowo uzupełnione kamieniami. W Tatrach Wysokich jest sporo kolib. Zdarzyło się mi spać na Słowacji. Tylko nie wolno tego robić w parku. Tu dla pasterzy.
    5.     Wodospad. Mała dolinka z wodospadem
    6.     Potok. Coś białego się wyłoniło wyżej. Nie byłem w stanie tego zlokalizować na mapie Wali.
    7.     Darya-i Mandaras. Nazwa Doliny Mandaras
    8.     Porzeczki. Karol penetruje krzaki.
    9.     Biwak kulisów . Coś tam sobie pichcą.
    10.   Przeprawa_1. Wyjaśniło się, po co nieśli takie długie kije.
    11.   Przeprawa_2.
    12.  Przeprawa_3.
    13.  Awaria. Jednak zdarzyła się częściowa kąpiel. Bęben na szczęście nie popłynął
    14.  Po przeprawie. Andrzej i Karol
    15.  Zieleń. Wyłonił się prawdopodobnie M9(6028 m). Przed nim M10(5580 m).
    16.  Morena. Morena starego lodowca. W głębi M9
    17.   W Dolinie Mandaras. Na wprost dolne stoki M9. W głębi grań  główna Hindukuszu Wysokiego(tu mocno obniżona) biegnąca do Gumbaze Safed(6800 m).
    18.   Kohe Mandaras. Ten szczyt miał nazwę miejscową, od nazwy doliny - 6631 m. Szczyt wznosi się nade mną ok. 3000 m.
    19.   Kobierzec
    20.   Kępa
    21.   Kępka
    22.   Lód i kwiaty
    23.   Szczyty. Szczyty na końcu Doliny Mandaras. Ten na samym końcu został, przez wyprawę z Poznania w 1962 roku, zlokalizowany na mapie „Survey of India”, jako siedmiotysięcznik, z kotą -7125 m. I dlatego weszli do tej doliny, by go zdobyć.
     
     























  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 14
    Założenie obozu I
     Mamy go założyć, więc  znów wory na nosiłki i do góry. Ale tym razem, najpierw po piargu, potem po spękanym lodowcu.  W miarę wznoszenia otwiera się widok na coraz dalsze szczyty Hindukuszu w kierunku zachodnim. Idąc wyżej wzrok  sięga po Hindukusz Środkowy. Góry i góry! Lodowe góry. 
    Wchodzimy na lodowiec. Idąc po raz pierwszy, na taką trasę zabiera się tzw. trasery. Cienkie patyczki z kolorową chorągiewką.  I  w czasie pierwszego przejścia z asekuracją, wbija się je w odpowiednich miejscach. Łatwiej jest potem wybrać drogę w tym labiryncie. Lub nawet częściowo zrezygnować z asekuracji liną przez partnera.  
    Lodowiec wyżej jest mocno spękany. Pojawiają się szerokie szczeliny. Nie jest równy. Miejscami tworzy jakby lodowe ściany. Galimatias. Idziemy pierwszy raz i trzeba się asekurować. Do góry, tym razem, jest tylko pięćset metrów..
    W pewnym momencie skupiam wzrok na najlepiej  widocznym Noszaku (7492 m),.  Dominuje wysokością.  W prawo grań śnieżna opada na szeroką przełęcz i wznosi się na wysoki, kopulasty szczyt Gumbaze Safed(6800 m). Jestem topograficznie, teoretycznie przygotowany
    Wyżej lodowiec staje się prawie płaski i  tworzy tu obszerny kocioł pozbawiony większych szczelin. Otwiera się widok na otoczenie tego kotła. Tutaj postawimy nasz obóz. Jurek wybiera miejsce, by było względnie bezpieczne, gdy coś poleci z góry. 
    Stawiamy dwa namioty. To są nowe, specjalne, polskie namioty przygotowane przez Legionowo w wysokie góry. Ścianki mają podwójne. Ale tak zszyte ze sobą, że odstęp między wewnętrzną ścianką a zewnętrzną jest rzędu kilku centymetrów. Powietrze izoluje!  Maszty z przodu są dwa, na ukos. Z tyłu takie same. To wzmacnia odporność na wiatr i opady śniegu.  
    Nad kotłem dominuje Nadir Szach.  To jeszcze niespełna tysiąc dwieście metrów do góry. Nie wydaje mi się,  że wyjdziemy z tego kotła na ten szczyt. Najpierw należałoby pokonać skalną ścianę. Też czarną i wysoką, sięgającą   do połowy góry. Wyżej nad nią jest lodowiec tworzący ogromną, co najmniej kilkudziesięciometrową barierę.  Zdobywcy szczytu szli na niego z dołu, ale zaczynali jeszcze dalej, w kierunku sąsiedniej doliny. Szli po lodowcu, a nie skale.
    W prawo mamy dwa, już znane szczyty M3b(5918 m) i M3a(5900 m). Ich północno-wschodnie, strome stoki  są tutaj pokryte lodowcem. W lewo na tle Nadir Szaha jest widoczny M3(6300 m). Z którego skalista grań biegnie w stronę naszych namiotów i kończy się na szczycie M1(6020 m). Potem jest wcięta przełączka i dalej grań się wznosi na M2(6460 m).  Z jego szczytu spływa w naszą stronę wiszący, dobrze widoczny lodowiec.
     
    Zdjęcia:
     Generalna uwaga. Zdjęcia ilustrują podchodzenie do obozu I. Były robione w różnych dniach i w różnych porach dnia.
     1. Plecak. Jurek i Maciek. W tle morena i szczyty- M3a-5900 m, M3b-5918 m, Nadir Szach-6814 m.
     2. Grań główna. Odsłoniła się niska, w tym miejscu grań główna Hindukuszu. Szczyty – M4a(6274 m), M5(6076 m), M6(6138 m). Z lewej krótka skalna grań, wzdłuż której szliśmy w górę. Widoczny jęzor lodowcowy spływający z kotła, gdzie stał obóz I.
     3. Hindukusz. Ciągle idziemy jeszcze po gruzie. Piękny widok. Na pierwszym planie kolory skał. Dalej szczyty M9 i M10. W głębi, na horyzoncie  Hindukusz Centralny  i jego  najwyższy  szczyt Kohe Bandaka(6843 m).
     5. Gruz. Lodowiec pod gruzem. Woda wypływa z topniejącego lodu, ukrytego pod gruzem.
     6. Grzyb. Grzyby tworzą się tylko w wysokich górach, przy silnej operacji słońca, stojącego w zenicie. Jak silny jest wpływ słońca na topnienie lodu, to mogliśmy się przekonać w obozie pierwszym. Jeszcze lepiej to było widoczne  w Zachodnich Himalajach. Szczyty sześciotysięczne były od strony południowej bezśnieżne i rosła na nich trawa. Z przeciwnej strony miały wysokie na kilometr lodowe ściany. Opad był  po obu stronach góry taki sam.
     7. Grzyby.
     8. M7 i Kohe Mandaras. Dalszy ciąg grani głównej. M7(6224 m)
     9. M2.  Lodowiec się spiętrza. Szczyt M2(6460 m), z wiszącym lodowcem.
     10. Asekuracja. Przygotowanie asekuracji. Maciek i Jurek. Wchodzimy na spękany lodowiec. Należy się związać liną. Lodowiec był dalej bardzo silnie spękany. I tworzył coś w rodzaju lodospadu
     11. Lodowiec. Silna bardzo operacja słoneczna w dzień powodowała, że  w dzień wierzchnia warstwa lodu była mokra.
     12. Lodowa ściana.
     13. Wyposażenie. Zdjęcie dla ilustracji wyposażenia alpinisty wyprawy środowiskowej, w latach o których piszę. Nie byliśmy wyjątkiem. Niektórzy mieli prywatny lepszy  sprzęt(np. lekkie karabinki), ale był bardzo oszczędzany. A więc, po kolei. - w plecaku, typu „waciak” - spiwór i kurtka puchowa. Materac plażowy. Lina podciągowa 80 m. Czekan i raki rzemieślniczej roboty.
     14. Odpoczynek. Cd. sprzętu. Kask wspinaczkowy. Okulary spawalnicze. Na piersi zamiast pętli z jednej liny, pas zrobiony z liny(6 zwojów, przeszytych dratwą). Zmniejszał wyraźnie nacisk na klatkę piersiową, przy ew. zwisie na linie. Uprząż biodrowa była u nas nieznana. Ochrona przez słońcem – Dermosan, gaza. Ale najlepszy był zarost. Buty z Wałbrzycha.
     15. Jurek prowadzi. Jurek wyszukuje najłatwiejsze przejście. I oznacza newralgiczne miejsca traserami.
     16. Szczelina. Szczeliny wyglądały na głębokie. Małe sopelki. Woda płynęła po lodzie do szczeliny, w nocy sople zamazały, jak z dachu.
     17. M3a, M3b. Szczyty M3a(5900 m) i M3b(5918 m). Szczelina się ciągnie w poprzek naszej drogi,  w kierunku skał.
    18. M3a. Szczyt M3a(5900 m). Lodowiec dalej jest mocno uszczeliniony.
    19. Noszak. Noszak(7492 m) i Gumbaze Safed(6800 m).
    To piękne zdjęcie zostało zrobione przypuszczalnie przez teleobiektyw Andrzeja. Od jego Praktiki pasował od mojego Feda. Na pierwszym planie grzęda w stronę szczytu Kohe Mandaras. Dalej za nią wspaniale widoczny wierchołek Noszaka. Noszak łączy się z Gumbaze Safed, przez głęboko wciętą(ok. 6000  m), szeroką przełęcz. Po drugiej stronie tej grani, w Dolinie Qadzi Deh, były usytuaowane na wysokości nieco powyżej czterech kilometrów obozy bazowe wypraw  na drugi, co do wysokości szczyt Hindukuszu.
    Na tym zdjęciu widać skały, pod wschodnim szczytem Noszaka.. Na dole pod tymi skałami(żebrem skalnym) rozbili namiot Bourgois, Heinrich i Potocki(post nr 2). Schodząc z obozu trzeciego(6800 m) na Noszak. Z tego namiotu chcieli zdobyć szczyty Darban Zom i Shingeik Zom.  Doszli wieczorem tylko do przełęczy ,między tymi szczytami. Wrócili na noc do  tego namiotu. W nocy załamała się pogoda i postanowili wrócić do obozu III. Przy powrocie  do niego, w tym rejonie spadła lawina, pod którą zginął Potocki. A  z widocznej dobrze grani schodził do bazy wysuniętej Bourgois.
    20. Nadir Szach. Nadir Szach(6814 m). Lodowiec się wypłaszczał. Większe szczeliny zanikały. Ukazał nam się w całej krasie szczyt, który jak wcześniej przypuszczano, miał być siedmiotysięcznikiem w głębi Doliny Mandaras. Na  prawo jego południowo- zachodnia, czarna ściana. W lewo widać wyraźnie barierę lodowca szczytowego.
    21. Dolina Mandaras. Potrzaskana część lodowca, którym podchodziliśmy,  została niżej. Dobrze jest widoczna, nieco łukowata ściana skalna. Która nam towrzyszyła przy  podchodzeniu. W dole jest widoczny lodowiec płynący pod ścianą Kohe Mandaras i  „nasza”, czarna turnia nad bazą.
    22. Grań. Lodowiec zrobił się płaski. Pozbawiony większych szczelin. Przed soba mieliśmy bezśnieżne południowe ściany skalne, ciągnące się od M1(6020 m), poprzez M3(6300 m) do Nadira Szacha.
    23. Wieczór. Obróciwszy głowę w przeciwną stronę, w stronę doliny, mieliśmy stąd taki widok. W tym przypadku wieczorny. Lodowiec już zamarzał. Byliśmy na poziomie 5650 m.
    24. Namiot obozu. Maciek i Jurek stawiają namiot. W głębi M9(6028 m) i M10(5558 m).
    25. Stoki M3b i M3a. Lodowe stoki M3b(5918 m) i  M3a. Z lewej grań do wejścia na M3b  z przełęczy, z lewej(niewidoczna)
























  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 10
    Wieś Qadzi Deh.
    Króciutko trwała jazda do tej wsi. Położonej na wysokości 2600 m npm.  Mamy już Tatry pod sobą.  We wsi pełnia lata. Trwają w niej żniwa  Przyjechała ekspedycja w góry. Będzie spora kasa do zarobienia.  Więc nie można tego zmarnować z powodu żniw. Robotę się podzieli.
    Wszystko musi się odbyć w określonym porządku, obowiązującym w cywilizowanym świecie. Przyjmuje nas na herbatę szef wioski.  Czy też właściciel jej pól? Trudno zgadnąć, ponieważ jest bardzo młody. I też nie orientuję się, jakie tu są stosunki własnościowe. Jest też dumny z dużego, przenośnego radia na baterie. We wsi nie ma prądu. Prąd jest, ale po drugiej stronie Ab-e Pańdź,  w ZSRR.  Ponieważ w nocy coś tam się świeci.
    Sprawa oficjalnej wizyty była załatwiona. I można było przystąpić do najtrudniejszej części programu wyprawy. Negocjacji - po ile kosztować nas będzie dniówka, do niesienia jednego bębna? Bębnów jest trzydzieści.  Droga do bazy zajmie nam dwa dni.  Ze strony  tragarzy, czy też kulisów,  negocjacje prowadzi ich szef. Z naszej Karol. Chroniący się przed słońcem w kasku tropikalnym.
    Negocjacje są długie. Tu chodzi o poważne pieniądze dla dwóch stron. My mamy zielonych marną kupkę. Dla nich to rzadka okazja, by zarobić. Hindukusz jest już prawie wyeksplorowany. Oczy świata alpejskiego zwracają się w kierunku Himalajów i Karakorum.
    Korzystając z wolnego, bawię się w fotoreportera. I poluję z aparatem na ciekawe ujęcia. Szczególnie mnie interesują miejscowi. Ludzie. I nieco upolowałem.  Troskliwy ojciec z dziećmi. Dwie dziewczynki, miejscowe góralki, w pięknych kostiumach ludowych.  Chłopiec z bębenkiem. Chłopiec z koszem. Ten lejkowaty kosz, znany jest chyba  na całym obszarze górskim Środkowej Azji.  Kobiety z takimi koszami spotykałem później w Zachodnich Himalajach. Nawet trafiła mi się piękna zieleń z bydełkiem.  Gdzie woda, tam życie.
    Staje na siedmiu dolarach na osobę, za dzień pracy. Plus coś tam  z żywności. Zresztą - jeszcze muszą po nas posprzątać, po zakończeniu wyprawy.  Już same puste bębny są coś warte. Liny też są cenione. Można pociąć na kawałki dla celów gospodarczych. O puszkach po konserwach pisałem, gdy byliśmy w Fajzabadzie.
    Można więc sobie będzie wybrać bęben do niesienia. Wszystkie są identyczne,  żółte. Z identycznymi napisami. Ale nie wszystkie takie same.  Podniesie jeden do góry, potem drugi, trzeci, …. Każdy nieco inaczej waży. Wybieram sobie najlżejszy. Kolegom zostawiam te cięższe.
    Teraz się wyjaśnia, po co każdy był ważony na wadze sprężynowej. I troskliwie dopychany, lub odciążany. Praktyka wypraw.  Inaczej będzie rewolucja, zanim jeszcze wyprawa wyruszy w drogę. Rewolucja zawsze wisiała w powietrzu.  Pisano całe strony w książkach, o strajku tragarzy, kulisów. Im się nie spieszyło, tylko tym zwariowanym ludziom, by wychodzić tam, gdzie nic już nie rośnie. Jak się strajkuje, to się odpoczywa i jeszcze się więcej zarobi.
    Przygotowanie bębna do niesienia. Zadziwia mnie mocowanie bębna na plecach. Waży średnio 33 kilogramy. Szerokich pasków, jak u plecaka nie ma. Tylko wełniany sznur. Maszeruje człowiek cały dzień z tym ciężarem. Niektórzy mają jakieś liche buty. U niektórych coś w rodzaju klapek. Podeszwa wycięta, ze zużytej opony.
    Ci ludzi są chudzi, nie odżywieni. Koledzy, którzy tu już byli, rozpytują o tego, czy tamtego.  Nie żyje. Średnia życia, gdzieś koło czterdziestki. Mieliśmy też przypadek jednego z kulisów. Uszkodził sobie nogę i  jeden z nich, na polecenie ich szefa niósł dwa bębny.  Trudno w to uwierzyć, ale widziałem człowieka na własne oczy.
    Zdjęcia:
     
    1. Mieszkańcy. Przyjechała wyprawa. Mieszkańcy mają nadzieję na poważny zarobek.
    2. Żniwa. We wsi Qadzi Deh.
    3. Ojciec. I córki. Miałem wątpliwości, czy to nie dziadek?  Ale biorąc pod uwagę długość życia i kiedy się ożenił, doszedłem do wniosku, że ojciec.
    4. Góralki. Dziewczyny pięknie ubrane. Stanowią silny kontrast w stosunku do poprzedniego zdjęcia i tych dwóch chłopaków na następnych zdjęciach. Gdzie ich ubiór, to łata naszywana na następną. Te wszystkie zdjęcia były robione w Qadzi Deh.
    5. Kosz. Chłopiec z koszem. Takie lejkowate kosze spotykane były także w Himalajach
    6. Bębenek. Chłopiec z bębenkiem.
    7. Karol. Zdaje się, że Karol wyjaśnia jakąś sprawę. Może stosunkowo dobrze znał słownik  Chwaścińskiego. Był już tutaj w 1962 roku.
    8. Negocjacje. Karol prowadzi negocjacje z szefem kulisów. Po ile Afgani, za dzień niesienia wyposażenia wyprawy?
    9. Oczekiwanie. Czekamy, na koniec negocjacji. Sprawa jest delikatna. Ze względu na nasze skromne zasoby dewizowe. Bębny ustawione jeden na drugim i osłonięte przed słońcem.
    10. Tona.  W sumie tyle ważyło nasze wyposażenie. Wyprawa została zorganizowana w bardzo oszczędny sposób. Bębny czekaja na kulisów.  W karnistrze benzyna do prymusów „Juvel”.
    11. Wybór. Przed startem karawany. Zaczęło się sprawdzanie, który bęben jest lżejszy.
    12. Przygotowanie. Przygotowanie bębna do niesienia. Sznur z wełny owczej. Kupowali od nas potem liny. Które pocięte były znacznie bardziej trwałe, niż te sznury.
    13. 33 kg. Taka była średnia waga bębna. Co nie było takie łatwe, by wyrównać ich wagi.  Bęben wybrany. Będzie można iść i zarobić 15 dolarów.
     14. Zieleń.  Rzadki, nadzwyczaj obrazek w tym wypalonym, górskim kraju.














  8. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 19
    M2
     Nocujemy w szóstkę w obozie pierwszym.  Pogodę cały czas pobytu w Hindukuszu mamy idealną.  Jurek postanowił, że wyjdziemy stąd, w szóstkę,  na przełęcz, między M2(6460 m) i  szczytem(6021 m). Wychodzimy na przełęcz, mającą około - 5820 m. Lodowym, szerokim żlebem.  W którym można się było spotkać z lawiną kamienną.
    Z przełęczy otwiera się widok, na wschód,  na Dolinę Szachaur. W której działała wyprawa autora  „Pokutująch śniegów” Andrzeja  Wilczkowskiego w 1966 roku. Od razu rozpoznaję Szachaura, Langutę-i Barfi,  Langar Zom.
    Czekała nas tu mała niespodzianka. Wcześniej, działający w tym rejonie  Francuzi, zostawili  niepotrzebne im już rzeczy. Wśród nich wspaniała lina - osiemdziesiąt metrów. Wyglądała na nowiutką. Puszki z pysznościami. Tabliczki Ovomaltiny. Nie wszystko pamiętam. Jesteśmy z biednego kraju. A tu taki skarb. O cenniejsze rzeczy ciągniemy losy. Który się do mnie uśmiecha i wygrywam tą linę. Nie wspinałem się na niej. Już się potem nie wspinałem. Na nieznanej linie nie powinno się wspinać.
    Za to tuńczyk w konserwie, otworzonej scyzorykiem, był owszem, ale…? Ciągle ten brak  apetytu! O Ovomaltinie czytało się tylko w książkach. Jak alpiniści się  „dopalali”, w krytycznej sytuacji. Coś w tym było, ponieważ po zjedzeniu kilku kawałków urosły mi „skrzydła”. Ale nie na długo, ponieważ szybko opadły.
    Tu się rozdzieliliśmy.  Czwórka doświadczonych, pod batutą Jurka, poszła w lewo na M2(6460 m). Mnie z Maćkiem przypadł zaszczyt wejścia na pierwszy nasz sześciotysięcznik -6021 m. Nie był daleki, ale skrzydła już mi wisiały.  Wchodzimy północnym, lodowym stokiem.
    Tyle się teraz czyta o  ośmiotysięcznikach. O chodzeniu bez tlenu, prawie bieganiu z góry na górę. I to w zimie. Co ten facet pisze? Sześć tysięcy metrów nad poziomem morza?  Przecież to proste! Gospodynie domowe, od kuchni wybierają się w takie góry. 
    Nie mam argumentów, w takich dyskusjach. Patrzyłem tylko w książkach na zdjęcia,  jak nawet, na takiej wysokości, ludzie się wlekli. A na siedmiu - jeszcze bardziej. Lub też nie mogli wyjść tak wysoko.
    O  tym już wiedziano, w okresie, gdy Kazimierz Dorawski pisał swoją znakomitą  książkę „Człowiek zdobywa Himalaje” – 1957 r. Niektórzy alpiniści nie przekroczą 6500 m npm. Średnio pułap możliwości sięga siedem tysięcy i kilkaset metrów. Wyjątkowo uzdolnieni przekraczają bez tlenu osiem kilometrów.
    Jak to jest z wysokością to boleśnie się o tym przekonał Jerzy Kukuczka, gdy po raz pierwszy spotkał się górami wyższymi od  Alp.  W  czasie  wprawy katowickiej na Mc Kinley, na Alasce(1974 r) z najwyższym trudem dotarł na ten sześciotysięczny szczyt. I jeszcze ta tragedia Bułgarów, przy próbie wejścia na Noszak.
    Argumenty są!  Kondycja zdobywana przed wyjazdem, a nie przy biurku.  Częste pobyty wysoko, przyspieszające aklimatyzację.  Wyżywienie, wyspanie się, „wykąpanie się”. Czarna robota dla tragarzy, szerpów.  Dojazd „luksusowy”. w rejon gór wysokich. Wszystko jest maksymalnie ułatwione.
    Zresztą, co tu gadać! Ci od ośmiotysięczników wyselekcjonowali się z dziesiątków tysięcy, pętających się „alpinistycznie” po górach na całym świecie. Tak, jak trzydziestka w Pucharze Świata jest wyselekcjonowana z  dziesiątków, lub więcej tysięcy obijających tyki.
    Wyszedłem z Maćkiem na  nasz sześciotysięcznik.  Może lepszą kondycję już tu miałem. Schudłem przez ten brak apetytu.  Trzeba też jeść białko,  nie tylko węglowodany. Wypoczynek i żywienie jest bardzo ważne w górach.
    Widok na wchód się poszerzył.  Na pierwszym planie otoczenie Doliny Szachaur. Te góry przede mną na dole są bez śniegu!  A przecież  to  szczyty ponad pięć tysięcy metrów. To ich południowe, lub zachodnie  zbocza, skały wystawione na słońce. Hindukusz jest „suchy” i gorący. Daleko na horyzoncie coś wyraźnie większego. Pamir w Tadżykistanie. Za korytarzem Wachanu.
    No i świetnie teraz widoczny Szachaur. Widzę wyraźnie tą grań w stronę Nadir Szacha. Którą mieliśmy iść. Z opisu wyprawy poznańskiej, która wyszła po raz pierwszy na Nadir Szacha wynika, że szli  na niego szerokim żlebem  śnieżnym. Stąd nie widocznym,  ale lepiej widocznym z Doliny  Szachaur.
    Maciek, po naszym powrocie do obozu, powiedział, że nie czeka na nich, tylko schodzi do bazy wysuniętej. Ja postanowiłem poczekać. Ugotowałem herbatę i przelałem ją do plastykowej flaszki. Ciepłą  flaszkę włożyłem do śpiwora. Po łyku dla każdego. Czwórka wróciła w środku nocy, po wyjściu na szczyt. Drzemiąc, słyszę opowiadanie o wejściu. Znaleźli flaszkę z herbatą!
     
    Zdjęcia:
     1. Czwórka. Czwórka kolegów odchodzi w stronę M2.
     2. Na 6021 m. Mój rekord wysokości. Wysokość(napis na zdjęciu) została potem skorygowana przez Jurka. W głębi Szachaur(7118 m).
     Notka: Kolejne zdjęcia tworzą panoramę, od lewej strony. Od kierunku na północ do wschodu
     3. Stoki płd. Granie w stronę M2 i Kiszmi Chana i  ich stoki południowe. Tu  działała wyprawa Andrzeja Wilczkowskiego w 1964 r.
     4. Dolina Szachaur. Na pierwszym planie lodowiec Szachaur Mjani, spływający do doliny. Z jego prawej  strony długa grań biegnąca z M3 w kierunku pn-wsch. Niżej słabo widoczny Lodowiec Hoszk. Na nim stała baza główna wyprawy łódzkiej. W głębi Pamir. Na prawo stoki Languta-i Barfii.
     5. Pamir. Daleko na horyzoncie szczyty Pamiru.
     6. Languta. Languta-i Barfi(6827 m ), w chmurach Langar Zom, Szachaur.
     7. Langar. W środku widoczny dwuwierchołkowy Langar Zom( 6750 m i 7061 m). Bliżej,  filar północny Szachaura.  
     8. Wysoka grań. Szachaur i Nadir Szach. Widok na grań(długość ok. 5 km), będącą naszym celem. Na tle Nadir Szacha szczyt M3(6109 m).
     9.  Szachaur. Szachaur(7118 m). Bariery lodowca w kierunku jego szczytu.
    Panorama z M3b kończyła się na szczytach  M2 i Kiszmi Chan. Tu zaczyna się od ich wschodnich grani. Kończy na Nadir Szachu. Pomiędzy tym szczytem i  M3b jest w lini prostej niecałe dwa kilometry. I  mają niewiele różniącą się wysokość.
     
     









  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 9
     
    Droga do Qadzi Deh
    Jurek przyjechał z papierem. Możemy jechać dalej. Potem się okazało, że szach pojechał sobie za granicę.  Zięć skorzystał i tatusia zrzucił z tronu. Od tego momentu w Afganistanie zaczęło się coraz gorzej dziać.  Coraz gorzej i gorzej.  I  tak trwało, i trwa do dzisiaj. 
    Koniec z wyjazdami w Hindukusz. Strzelają. A takie piękne są te góry!  Znacznie tańsze, niż  Himalaje, Karakorum. Bardzo długo będą czekać na zapaleńców dziewicze szczyty. Znacznie wyższe, niż  szczyty w Alpach. I równie piękne.  I takie, że góra i my, a nie tłumy wspinaczy i widzów. 
    Wynajmiemy samochód, zapakujemy bety, i siebie, i w drogę. To już ostatni etap. Przed siedmiotysięcznikami. Samochód daleko nie ujechał. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.  Droga przestała istnieć. Kokcza po prostu zabrała sobie jej kawałek.  Aż do skały.
    Podjechaliśmy i widać, że odbywa się remont brakującego kawałka. Po drugiej stronie wyrwy też stoją samochody. Wyglądają, że są chętne na wynajęcie.  Remont jest nadzorowany przez wojsko. To przecież strategiczna droga.  Wiedzie do  Doliny Wachanu. Długiej bardzo doliny. Strategicznej. Innej drogi nie ma. 
    Przyglądam się pracom remontowym. Dwóch wieśniaków, z okolic, przycina  piłą  taśmową długą belkę z topoli.  Bardzo niesprawnie to robią. Widać, że to narzędzie jest im obce. Nadzoruje cięcie, i zapewne instruuje co jak, wyższa szarża wojskowa. Poznaję to po dystynkcjach.
    Nie ma co czekać na zakończenie remontu. Bębny na plecy i  na drugą stronę dziury w drodze.   Ten moment  mi uwiadomił, co to jest zespół. Zgrany zespół. Mający jeden cel.  Wydawało mi się, że niektórzy sądzili, że bębny same przejdą na druga stronę.  No, ale jedziemy dalej. Jak wracaliśmy po ponad miesiącu,  to remont nie był jeszcze ukończony.
    Kokcza jest coraz mniejsza. Mijamy miejscowość, gdzie na dachach domów suszą się apetyczne morele.  Przekraczamy rzekę, już wąską, ale mostek taki sobie. Zsiedliśmy z auta.  Strzeżonego, Pan Bóg strzeże. Koledzy pobiegli do wody z bańkami. Ja byłem reporter. Więc fotografuję. Czekam na przejazd naszego samochodu. Belki się uginają i leci z nich kurz. Przejechał. 
    Dolina robi się węższa. Rosną w niej drzewa orzechowe. Mają ogromne korony. Rejon sadów orzechowych. Mają tu dobry klimat.  Jedziemy ciągle do góry.  W poprzek doliny  usypany wysoki kamienny wał, przez który płynie nasza mała rzeka. Potem parę kilometrów następny.  Moja wiedza geograficzno-glacjologiczna podpowiada, że to stare moreny czołowe lodowca.
    Stał sobie, może tysiące, albo więcej lat w jednym miejscu. Niósł na swoim grzbiecie kamienie spadające ze skał, które go otaczały. No i  w tym miejscu  je zrzucał,  usypyjąc morenę.  Góry coraz wyższe i coraz bliżej drogi. Od czasu do czasu mignie, między tymi gigantycznymi bałuchami, jakiś szpiczasty, biały wierzchołek. Po prawej stronie mamy grupę Kohe Zebak.
    Wjechaliśmy w rejon, gdzie góry się znów rozstąpiły. Było szeroko, i płasko, oraz kamienisto.  Rzeczka, już tylko potok - meandrowała  po tym rumowisku. Po prawej stronie mieliśmy strome dość wysokie „ściany”. Tak wyglądały z daleka. Gdy samochód podjechał bliżej widać było, że to nie skała. Tylko ziemia, do której bardzo gęsto ktoś powtykał, duże otoczaki.  To się dziwnie trzymało kupy i nie waliło na dół. Ale tu deszcze są rzadkością. Bardziej śnieg i mróz. Francuzi, którzy jeździli też tędy w Hindukusz, nazwali te formy „merde montagne”(gówniana góra).
    Nieco dalej z lewej strony była wieś. Płaskie domy, niewielkie zielone pola.  Nad wsią bardzo wysoki, goły stok. Przecięty ukośnie wąziutkim pasemkiem zieleni biegnącym od wsi w górę, do jakby bardzo wąskiej doliny, prawie żlebu. Rzecz typowa na wsi afgańskiej, szczególnie  w górach.
    W tym pasemku zieleni jest woda. To jest, wykopany w zboczu wąski rów(„dżuja”), którym jest doprowadzona do wsi. Dla ludzi, zwierząt i dla nawadniania.  Dżuje mogły biec kilometrami  z miejsc, gdzie ta woda była przez cały rok. Dżujami nazywano też rowy w miastach, doprowadzające ten cenny płyn. Zaczynamy powoli zjeżdżać w dół.  Byliśmy więc na bardzo szerokiej przełęczy.
    Iskaszim. Miasteczko broniące dostępu do Wachanu. Broni dosłownie - żołnierzami. Jedyna możliwość dojazdu do Korytarza Wachanu to ta droga, po której jedziemy.  Jest do niego łatwiejszy dostęp. Ale  za Amudarią, za granicą w Tadżykistanie
    Przyjmuje nas miejscowy,  burmistrz, czy  też mer.  W bardzo eleganckim, typowym stroju afgańskim. Materiał delikatny, w kolorze nieba. Pierwsza klasa.  Strój taki składał się szarawarów. Bardzo szerokich i zwężających się mocno u dołu. Do tego koszula, przypominającą nocną.  Kiedyś męska część społeczeństwa w Europie też w takich sypiała. 
    Strój wypraktykowany przez pokolenia. Afganistan jest krajem suchym i gorącym. Strój jest bardzo luźny i pozwala na swobodny przepływ powietrza między ciałem i tkaniną. Na głowie turban(najczęściej). Furażerkę karakułową mogli nosić tylko Pusztuni.   Strój kobiety składał się z długiej szaty do kostek(burka), szczelnie okrywającej całe ciało, łącznie z głową. Oczy, nos,  za małą siateczką.  Kobiety uwięziono w tym stroju, by nie kusiły mężczyzn.
    Wojsko przyjmuje naszego reprezentanta.  Którym jest vice-kierownik Karol. Herbata z czajniczka,  słodycze. Bardzo elegancko.  Na pożegnanie Iskaszimu fotografuję jeszcze ciekawostkę hodowlaną. Mały baranek z czterema rogami. Jego właściciel był niesłychanie dumny ze swego zwierzęcia.
    Niewiele ujechaliśmy i proszę takie zdjęcie, taki pejzaż! Otwarła się przed nami dolina Wachanu. Dołem płynie Ab-e Pańdź. Górny bieg Amudarii. Stanowi granicę między ZSSR(republika Tadżykistanu) a Afganistanem.  Po stronie tadżyckiej mamy Pamir. Po afgańskiej Hindukusz.
    Na tle nieba, z prawej, widać białe zarysy jego sześcio i siedmiotysięczników.  Te są te wymarzone i pierwszy raz widoczne szczyty.  Tam będę za kilka dni. Będę chodził po tym samym śniegu i lodzie, co ci  z książek K. Seysse –Tobiczyka.
     
    Zdjęcia:
     
    W drogę. Ładujemy na samochód trzydzieści bębnów i spore plecaki. Musi także zabrać dziewięciu chłopa. Na zdjęciu pomyłka. Odjeżdżamy z Fajzabadu, a nie przjechaliśmy. Opisując go kiedyś, nie zwróciłem uwagi, jakim samochodem tu przyjechaliśmy. Melon. Karol zadbał o wszystkich, kupując melona. Nad Kokczą. Samochód był chyba rosyjski. Te mniejsze kupowali w ZSSR. Większe były Bedfordy. Remont. No cóż! Siła wyższa. Wściekła Kokcza, gdy zaczęło się gwałtowne topnienie śniegów w górach, pewnie mocno wezbrała i taki mamy efekt. Na pewno nie spowodowały tego deszcze. Zmiana samochodu. Ci z drugiej strony wyrwy też zostali zablokowani. Więc aby przeżyć czekali na klienta. Droga do Wachanu była praktycznie jedna. Nią właśnie jechaliśmy. I taka, jak na zdjęciu nr 3. Jej przerwanie oznaczało, że dosłownie było się w saku, bez możliwości wyjazdu, Z terenu, który należał do Afganistanu i jeszcze się ciagnął przez prawie czterysta kilometrów, aż do Chin. Drewniany mostek. Wjechaliśmy w teren, gdzie góry się oddaliły i pojawiły się pola uprawne, sady. U zbiegu kilku rzeczek. Zatrzymaliśmy się przed mostkiem. Koledzy pobiegli z bańkami do wody. Ja byłem  fotoreporter i czekałem  z aparatem. Przejazd. Jedzie nasz samochód. Mostek się ugiął  i zakurzyło się. Ale przejechał! Zebak. Jedziemy coraz wyżej. Góry coraz wyższe. Wąska dolina. Z prawej strony pojawia się jakiś biały dziubek. Należy do  gór Zebak. Będzie o nich mowa w następnych postach. Przełęcz. Po prawej strony zdjęcia strome stoki ziemne z powtykanymi gęsto niewielkimi otoczakami, "gówniane góry”. Afgańczyk. Afgańczycy. Żołnierze. Herbatka. Hindukusz Wysoki. Wachan. Ten gigantyczny szczyt w Hindukuszu to Noszak. Jesteśmy na poziomie ok. 2600 m. Wznosi się nad nami ok. pięciu kilometrów. W odległości ok. 30 kilometrów. Tiricz Mir był w prawo od Noszaka. Całkowicie zasłonięty, w odległości prawie 50 km. Dalej w lewo ciągnie się Hindukusz Wysoki. Tadżykistan. Zrobiłem to zdjęcie, jadąc wzdłuż Ab-e Pańdź do Qadzi Deh. Wieś tadżycka za  rzeką. Pola uprawne. Duże, niskie budynki, o płaskich dachach. Mają nawet stadion. Była tu też energia elektryczna. Bałuchowate, stoki Pamiru.  
     













     
     
     




  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 16
    Nadir Szach – ew. droga wejścia
    Jurek ma swoją koncepcję realizacji programu wyprawy. Cel, który był postawiony w Krakowie, wydaje się tu na miejscu mało prawdopodobny. Nie zastanawiam się na tym, ponieważ kierownik uzgadnia te sprawy z Ryśkiem, czy Karolem, którzy mają doświadczenie z poprzednich wypraw.
    Ja jestem tragarzem i staram się robić to dobrze. Następną rzeczą po założeniu obozu pierwszego, było wejście stokiem lodowym na nieodległą przełęcz między M3 i  M3b.  Jej wysokość podał Jurek w opisie działań wyprawy w „Taterniku” nr 1 -1975 r. - 5860 m. 
    Zostaje założona lina poręczowa z przełęczy na prawie  płaski już lodowiec.  Podejście na przełęcz nie jest zbyt strome, ale zjazd po stoku na dół z plecakiem, w rakach, mógł przynieść sporą krzywdę delikwentowi.  Lepiej się zabezpieczyć przed taką ewentualnością.
    Siedzimy we czwórkę na tej przełęczy. Słońce grzeje mocno.  Codziennie grzeje. Pogodę mamy jak drut. Lodowiec rankiem  jest  jak beton. Zgrzyta pod rakami. W południe grząska, mokra kasza, jak na nartach na wiosnę. I płyną po nim malutkie strumyczki. 
    Widok z przełęczy jest śliczny. Na główną grań Hindukuszu i dalej na południowy zachód.  Grań tu ma obniżenie do sześciu kilometrów.  Zaledwie sześć, ale te niektóre szczyty są trudne do wejścia.
    Rysiek, nasza wyprawowa gwiazda. Trzeci raz w Hindukuszu(p. poprzednie wyprawy). Według kolegów, wyjątkowo źle się aklimatyzujący. I mający kłopot, by przekroczyć siedem kilometrów. Razem z Wojtkiem zabierają ze sobą namiot(jako zaczątek obozu drugiego) i wspinają się na razie trawersem,  po rumoszu w kierunku M3.  Który jest zasłonięty. I jest gdzieś wyżej i dalej. Dalej, za tym rumoszem,  mieli grań śnieżną.  Wracają zostawiwszy namiot w pobliżu M3. Nie pamiętam, co nam powiedzieli.
     
    Zdjęcia:
     1. Stok. Podejście pod przełęcz -5860 m. Z tyłu lodowiec spadający  z M3a
     2. Poręczówka. Rysiek i Andrzej przy poręczówce. Po poręczówce  ślizga się „pętla”z węzłem „Prusika”.
     3. Podejście. Było dość ciężkie. Jeszcze była za słaba aklimatyzacja. Księżyc?
     4. Przełęcz.  Weszliśmy w czwórkę- Rysiek, Wojtek, Andrzej i ja. Poręczówka zamocowana do bloku.
     5. M6 i M7.  Widok na główną grań Hindukuszu. M6(6136 m) i M7(6224 m).
     6.  M7 i M8. Dalej główna grań. Powtórzony M7 i M8(Kohe Mandaras – 6631 m). Tak roboczo go oznaczyli Poznaniacy. Za granią Pakistan, prowincja Chitral.
     7. M3. Grań śnieżna w stronę szczytu M3(zdjęcie zrobione z wejścia na M3b).
     8. Trawers.  Rysiek na trawersie w stronę M3(6109 m).
     








  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 15
    Obóz I
    Nocuję w obozie pierwszym. Pierwszy raz na takiej wysokości.  W zupełnej ciszy. Nie ma wiatru. Niebo w dzień ma ciemny, granatowy kolor. Jego barwa jest coraz bardziej ciemna, w miarę wznoszenia się, aż do kosmosu, gdzie jest czarna. Gwiazdy na niebie są nadzwyczaj wyraźne. Pode mną jest już połowa ziemskiego powietrza.
    Zaklimatyzowałem się już w pewnym stopniu. Głowa mnie już dawno przestała boleć. Moją słabością, od kiedy chodzę w góry, jest ranny brak apetytu. Tu jest to samo.  To jest fatalne zjawisko. Z czego czerpać później siły. W ciągu miesiąca straciłem, według przybliżonej oceny 15 kilogramów.
    Lodowiec zaczyna zamarzać.  Gdzieś z głębi dochodzi od czasu do czasu, wyraźny w tej ciszy,  jakiś głuchy, tajemniczy odgłos.  Jakby wewnątrz siedział ogromny, lodowy potwór i stękał. Wyjaśnienie jest proste. Lodowiec płynie. Bez przerwy płynie. Te dźwięki świadczą, że tym momencie uwolniło się jakieś naprężenie wewnątrz jego brzucha.
    Jestem oczytany, o tym co odczuwali inni, na większych wysokościach. Oddech  Cheyne`a -Stokesa. Taki nierytmiczny przerywany oddech.  Wydaje mi się, że nie oddycham rytmicznie. Że są chwilowe przerwy, a potem kilka szybkich wdechów.
    Noc, gdy się nie może zasnąć, to czas aktywności mózgu. Przepływają jakieś mgliste obrazy. Pojawiają się jakieś obawy.  Mam w tych górach obawy. Czasem po prostu się boję. Nic mi  w tym momencie nie grozi. Ale jakiś podświadomy lęk, przed tymi górami. Lęk taki pojawiał się nocy, przed wspinaczką w następnym dniu w Tatrach. Potem już szło. Skupiałem się na chwytach, stopniach, asekuracji. 
    Piszę to teraz, gdy wiem jak wygląda ratowanie ludzi w górach, w Europie. Zdejmowanie wspinaczy ze ścian.  To jest pewien luksus. Świadomość, że cię uratują. Jak nie zginiesz od razu, z jakichś powodów, to masz szanse.  Zginiesz szybko, to nie masz problemów. Ale ginąć długo, bez nadziei na uratowanie. To jest, jak sądzę, najgorsze. 
    Te góry przerażają.  Siły człowieka są takie mizerne w porównaniu z wyzwaniami. Tego się nie czuło niżej, w Tatrach. Nawet pod Alam Kuh w Iranie.  Ja się nie boję gór. Żona mi mówi, że się bardzo zmieniam w górach. Ona umiera ze strachu, gdy się pojawi jakaś ekspozycja. A  dla mnie jest to problem „techniczny”. Przejść i nie spaść. 
    Tu w Hindukuszu jest też ten problem. Szczeliny w lodowcu. Można  spaść po lodowym zboczu. Urwie się skała, czy kawał lodu i pędzi w dół.  Ale jest coś więcej. Może dlatego, że są puste. Nie ma nikogo, kto może pomóc. Tylko koledzy. Są takie ogromne. Tak trudno się oddycha wyżej.
    Jurek wysłał  trójkę kolegów w grupę Zebaku. Poszedł Janusz, Leszek i Karol. Jest bardzo zainteresowany tą grupą górską, z najwyższym szczytem nieco poniżej sześciu kilometrów. Ale z  lodowcami i wysokimi ścianami skalnymi. Góry wyższe niż Alpy.  Nieznane zupełnie, choć było tam już parę wypadów rekonansensowch poprzednich wypraw w Hindukusz.
    Hindukusz to także kraina śnieżnej pumy i jaka.  Janusz zbiera swoje okazy. Zostaliśmy poinstruowani, aby się zainteresować niewielkimi żyjątkami, gdzieś wyżej na śniegu, pod kamieniami. Przechowuje  to fiolkach w formalinie. Do końca wyprawy zebrał cały bęben swoich zainteresowań.  Kolega docent zostanie kolegą profesorem.  To też się liczy. Może więcej, niż nasze wejścia na szczyty.
    Załączam zdjęcia związane tematycznie z obozem pierwszym.  Zostały wykonane w okresie,  od rozbicia pierwszego namiotu, aż do jego likwidacji. Trwał około trzech tygodni. Objaśnienia każdego zdjęcia wyjaśniają całą historię obozu.
     
    Zdjęcia:
     1. Cienie.  Obóz I i cienie szczytów. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi chwytał szybko mróz. Włożyłem rękawiczki. Temperatura w nocy spadała do minus dziesięciu stopni.
     2. Skały. Namioty obozu na tle skał szczytu - 6021 m.  Skały są wystawione na południe i bezśnieżne. 
     3. Zagronie.  To jest rano. Poznaję po cieniach grani do M3, na śniegu. Grań oddzielała Dolinę Mandaras od Doliny Szachaur, położonej dalej na wschód.. Autor  postu w kurteczce puchowej pani Momatiukowej. Nosek chroniony lepcem
     4. Obóz I.  Wysokość - 5650 m. Ujęcie całego obozu. Z lewej widoczne postumenty pod namiotami. Tyle lodowca ubyło w ciągu dwóch tygodni.
     5 Posiłek. Wspólny posiłek z jednej miski.  Zupka z torebki z konserwą. Wojtek, Andrzej, Rysiek.
     6. Przestawianie. W namiotach miało spać potem  sześć osób. Należało je przestawić. Ponieważ śpiący na skraju, spadaliby z postumentu.
     
     
     






www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...