Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'klub tatrzański' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Pogadajmy
    • Tematy narciarskie
    • Chcę Wam o tym powiedzieć
  • Sprzęt narciarski
    • Sprzęt narciarski
    • Dobór sprzętu
    • Tuning sprzętu
    • Testy sprzętu
    • Giełda sprzętu narciarskiego
  • Stacje narciarskie
    • Polska
    • Alpy
    • Słowacja, Czechy
    • Samochodem na narty
    • Warunki narciarskie - pogoda
    • Reszta świata
  • Technika jazdy na nartach
    • Race
    • Carving, funcarving
    • Freeride, freestyle
    • Poczatkujący na nartach
  • Wyjazdy na narty
    • Relacje z wyjazdów forumowiczów na narty
    • Wolne miejsce w samochodzie
    • Wspólne wyjazdy, odstapię kwaterę, szukam kwatery.
  • Sport
    • Zawody, wyniki, kalendarze, sylwetki ...
    • Zawody dla amatorów
  • Narciarstwo klasyczne, ski touring, ski alpinizm
    • Narciarstwo klasyczne, ski touring, ski alpinizm
  • Aktywne Lato
    • Rowery
    • Rolki
    • Wypoczynek w górach
    • Wypoczynek nad wodą
    • Bieganie
  • Nasze sprawy
    • Forum info
    • Tematy dot. skionline.pl
    • WZF skionline.pl
    • Konkursy
  • Stare forum
    • Ogólne
    • Sprzęt
    • Technika jazdy
    • Wyjazdy i ośrodki
    • Euro 2008
    • Lato 2008
    • Olimpiada Pekin 2008

Blogi

  • JC w podróży
  • Nogi bolo
  • Na białym i na zielonym
  • Zagronie, wspomnienia
  • Chrumcia tu i tam
  • >> z buta <<

Kalendarze

  • Kalendarz Forum
  • Alpejskie Mistrzostwa Świata
  • Alpejski Puchar Świata
  • Puchar Świata w Skokach
  • Puchar Świata w Biegach Narciarskich

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Imię


Miejscowość


Strona WWW


O mnie


Narty marka


Buty marka


Gogle


Styl jazdy


Poziom umiejętności


Dni na nartach

Znaleziono 2 wyniki

  1. Post 4 Wyprawa Klubu Tatrzańskiego w Hindukusz-1973 Nosiło nas w Klubie! Co skończyło się wyjazdem do Iranu w 1972 r, w góry Elburs(blog-„Egzotyczny Iran”). Rok później PTTK obchodziło swoje stulecie. Sto lat wcześniej(1873 r) powstało Towarzystwo Tatrzańskie. Z siedzibą w Krakowie. Należeli do niego tacy ludzie, jak min. - Chałubiński, Eljasz, Sienkiewicz, Modrzejewska, Witkiewicz. Członkowie TT wędrowali po górach, mając w klapie odznakę, ze stylizowaną głową kozicy. Stulecie to jest coś bardzo poważnego. Ktoś rzucił hasło - Klub Tatrzański zorganizuje z tej okazji wyprawę w Hindukusz. Może Heniek Ciońćka, którego dobrze znał prezes klubu Jasiu. I który był już w Hindukuszu. Klub jest w PTTK. To coś bardziej masowego dla władz, niż elita z Klubu Wysokogórskiego. Władze to poprą. Dostaniemy dolary(po130 na osobę). To była najważniejsza rzecz, aby opłacić wynajem samochodu i kulisów, niosących wyposażenie wyprawy do bazy. Reszta będzie za złotówki. Reszta - to znaczy sprzęt i żywność. Wszystko musi być krajowe. Były wtedy fajne rzeczy na zachodzie, na wyposażenie wypraw, ale za dewizy! To będzie poważna wyprawa. Klub Tatrzański nie miał takich alpinistów. Ale od czego są sąsiedzi z za ściany z Klubu Wysokogórskiego. Chętnie pojadą. Wykorzystywało się każdy pretekst, by dostać poparcie, dolary i wyjechać w wyższe góry. Kierownikiem zostaje Jerzy W. Firma o znanym nazwisku, tym bardziej, jeśli chodziło o Hindukusz. Jego zastępcą został Karol J., uczestnik wyprawy z 1962 r w te góry. W składzie mamy gwiazdę pierwszej wielkości, też już znającego Hindukusz. Kiedyś znakomitego wspinacza z Dolomitów i Alp Ryśka Z., zwanego w Klubie Wysokogórskim „brudasem”, ponieważ się często mył. Janusz W., biolog z UJ. Jedzie w Hindukusz po raz drugi, zbierać swój materiał do badań. To byli sprawdzeni ludzie w górach wysokich. Wystarczy przeczytać to, co już wcześniej napisałem o wyprawach w Hindukusz. Razem było nas dziewięciu. A więc jeszcze dwójka doświadczonych członków Klubu Wysokogórskiego - Leszek Z. i Wojtek K.. Maciek D., chirurg z Kopernika(ulica w Krakowie z klinikami), goprowiec. Andrzej G. należy do naszego klubu, ale też i do KW. Jest w nim członkiem zwyczajnym. Ja też jestem członkiem KW, ale tylko uczestnikiem. Mam za małe doświadczenie w Tatrach. Zostałem zaakceptowany przez kierownika. Jeszcze nie znałem Jurka. Tylko tyle, co wyczytałem o nim w monografii K. Seysse-Tobiczyka „od Andów po Hindukusz”. Iran coś mi pomógł. On znał Elburs w Iranie i rejon Alam Kuh. Był tam na wyprawie w 1969 roku, razem z Stanisławem Bielem, jako kierownicy grup z Krakowa. Tylko że ja(my w klubie?) o tym nie wiedziałem. Ale on wiedział o naszym wyjeździe i działaniu w tym rejonie. Mieliśmy też przed wyjazdem do Iranu rozmowę w klubie z Bielem. Góry Elburs go nie interesowały(już w nich był). Ale gdybyśmy zorganizowali wyjazd w góry Hoggar(na Saharze) to pojedzie z nami. Biel już wtedy rezygnował z poszukiwania wyzwań w górach. Od coraz co wyżej stawianej poprzeczki. Czego nie można powiedzieć o wielu późniejszych znakomitych alpinistach. Którzy nie mogli się „oderwać” od gór i w nich zostali. Gdyby nasza działalność w Iranie była lepiej znana(rozpropagowana). Być może w kolejnej monografii K. Seysse-Tobiczyka „Himalaje-Karakorum” (1974 r) znalazł by się opis naszego działania, jako polskiej wyprawy w Elbursie. Jest w tej książce opis działania Polaków w Iranie, w latach poprzedzających nasz wyjazd(Andrzej Marczak - Iran i Azja Mniejsza). Nasze informacje pochodziły tylko z „Taternika”. Monografia K. Seyyse-Tobiczyka ukazała się rok po naszym pobycie w rejonie Tacht-e Sulejman. Pisząc posty w blogu „Egzotyczny Iran” zupełnie zapomniałem, że leży u mnie na półce. Biwakowaliśmy na czterech kilometrach. Przeszedłem razem z Januszem drogę Steinuera na Alam Kuh. Na Demawendzie poznaliśmy, co to jest rozrzedzone powietrze. Dla naszych pań(Elżbiety i Rysi), kobiet turystek, nie wpinającyh się, wyjście na Demawend było pewnym osiągnięciem. Przy kompletowaniu obsady na Hindukusz dowiedziałem się, jak w się praktyce, dobiera zespół na wyprawę. Wybiera kierownik. Ale już wybrany może kogoś zaproponować, którego zna praktycznie. Kierownik ma głos decydujący. Wybór członków jest sprawą najwyższej wagi. To ma być zespół współpracujący, a nie zespół egoistów, realizujących swoje, prywatne cele. Cel jest jeden. Cel wyprawy. Zostałem więc jej członkiem. Byłem najmniej doświadczony spośród kolegów. Dobrze będę „tragarzem”- myślałem. Zawsze większość członków wypraw to tragarze. Ludzie od czarnej roboty. Ktoś musi nosić coraz wyżej, sprzęt i żywność. Zakładać obozy i liny poręczowe. Elita jest oszczędzana na atak szczytowy. Ale zawsze można mieć nadzieję, że wyjdzie się dość wysoko. Może na sam czubek góry, gdy mój organizm będzie super silny. Wyprawa jako oficjalna miała swoją pieczątkę i papier firmowy. Z napisami także w języku angielskim, z podaniem konta PKO I. Mieliśmy „pocztówki”, wykonane przez drukarnię. Ze zdjęciem pięknego szczytu w Hindukuszu, Kohe Baba Tangi(6513 m) Ryszarda Zawadzkiego. Z kolorowym obramowaniem, oraz odbiciem znaczka klubowego. Z gadżetów na podarunki mieliśmy znaczki, które można było wpiąć do klapy. Miały one w swej treści wmontowany znaczek klubowy. Stylizowaną głowę kozicy. Byliśmy klubem tatrzańskim, to zobowiązywało. Jurek rozdzielił robotę. Mnie przypadła działka pod nazwą żywność. Dostałem listę około dwudziestu produktów, sprawdzonych na poprzednich wyprawach w Hindukusz. Oczywiście tylko polskich. Należało je stopniowo zdobywać. Więc pisałem pisma, na papierze firmowym, o zapomogi. Mogą być produkty, albo gotówka. Produkty najlepiej w puszkach. Inaczej się zepsują. Nie liczyłem pism, ale zebrało się ich kilkadziesiąt. Głównie do fabryk produkujących żywność. Pozostali koledzy też nie próżnowali. Każdy miał swoją działkę. Potrzebne były namioty, „puchy”(kurtka, śpiwór). Śpiwór - kilo czterdzieści gęsiego puchu. Kurtka - siedemset gramów. Puch skupywała jakaś firma od drobiu. Więc nam może „podarują”, jako sponsorzy, lub sprzedadzą. Brakującą ilość należy szukać na wsi od „baby”. Kurtki i śpiwory dla wypraw szyła pani Momatiukowa z Katowic. Żona znanego alpinisty. Wiedziała jakie są wymagania od tego sprzętu. I jaki materiał ma być na pokrycie? Mocny i lekki. Tylko stylon. W Łodzi go produkują na eksport. Znów pisma. Ktoś musiał wykonać czekany i raki. Czekan to głowica, odkuwka, nie spawana. Drzewce to nie problem. Raki mają być ze stali elastycznej, ale też dającej się hartować. I też nie spawane. Namioty zrobi Legionowo. W Krośnie produkują liny alpinistyczne. W Wałbrzychu opracowali buty podwójne, na warunki w górach wysokich. „Lekkie metale” w Kętach pospawały nam stelaże, z rurek aluminiowych, pod wory. To z grubsza wszystko. Pakowane do żółtych bębnów, z fabryki lekarstw „Miraculum” w Krakowie. Od jesieni, przez zimę, toczą się narady, jak sprawa posuwa się naprzód i co trzeba zrobić. Pojedziemy pociągiem do Termezu. Razem z nami bagaż. Droga jest znana. Jurek, Karol i Rysiek już tam jeździli. Jedziemy do Doliny Mandaras. Jurek postawił cel. Bardzo ambitny. Przejście grani Nadir Szach – Szachaur. I jednocześnie pierwsze polskie wejście na Szachaur. Droga cały czas na wysokości blisko siedmiu kilometrów. Ja się nie zastanawiałem, czy to będzie możliwe. Nie znałem Hindukuszu. Tylko z monografii K Seyyse-Tobiczyka. Moje doświadczenie górskie, w stosunku do kierownika, było minimalne. Zresztą było to wtedy takie odległe. Wszystkie moje siły były skierowane na bieżące sprawy. Robiłem swoją robotę. Wiedziałem, bo obliczyłem, że średnio na jednego członka wyprawy, na jeden dzień, potrzeba będzie nieco ponad kilogram różnych produktów. Na śniadanie, obiado-kolację. Licząc dziewięciu członków, liczbę dni w górach i dojazdy(powroty) wychodziło do półtony, które trzeba będzie zgromadzić. Potem zapakować razem ze sprzętem do bębnów. Tym się zajmowałem. Wszyscy mieli podobne problemy. Wszyscy gdzieś pracowali przez sześć dni w tygodniu. Nikt nas nie sponsorował, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Nikt fizycznie się nie przygotowywał do ciężkiej pracy, w rozrzedzonym powietrzu. W noszeniu ciężkich worów. To był amatorski alpinizm. Taki jeszcze wszyscy u nas uprawiali. Zdjęcia: 1. „Pocztówka”. 2. Cel wyprawy – Grań łącząca szczyt Nadir Szach(z prawej - 6814 m) z Szachaur`em(z lewej – 7116 m). Grań ma ok. pięciu kilometrów długości. Na tle czarnej ściany Nadir Szacha widać szczyt M3(6300 m)oddzielony od niego przełęczą. Zdjęcie autora postu, zrobione ze szczytu M1(6020 m), w czasie wyprawy. Dolina Mandaras jest na prawo, poza zdjęciem. Nadir Szach został zdobyty po raz pierwszy przez wyprawę poznańską(Dobrogowski, Gąsiorowski, Mitkiewicz - 1962 r). Na ww. przęłęczy ustawili obóz II(6000 m). Namiot kolejnego obozu został ustawiony na wysokości 6650 na lodowcu, spadającym ze szczytu
  2. Post 3 Klub Tatrzański PTTK w Krakowie Byliśmy z żoną, jako studenci, członkami Klubu Tatrzańskiego PTKK w Krakowie. Oddział Krakowski PTTK wynajmował jedno piętro w budynku na ulicy Basztowej. Miały tu siedzibę także inne kluby PTTK. Kajakarze, żeglarze itd. Jeden pokoik na tym piętrze miał do swej wyłącznej dyspozycji Klub Wysokogórski. Głównie służył on im jako miejsce na zebrania taterników, odczyty. Cisnąłem się wraz z innymi w tym pokoiku, na prelekcji Stanisława Biela. Ówczesnej gwiazdy polskiego alpinizmu. Biel wrócił świeżo z Grindewaldu, gdzie wraz z partnerem przeszedł, wysoką na tysiąc osiemset metrów, północną ścianę Eigeru. Było to jej pierwsze polskie przejście(1968 r). Przywiózł ze sobą kolorowe przeźrocza. Wspaniale opowiadał o tej ścianie, o historii jej zdobywania. To była dramatyczna opowieść o „wahadłach” przy wspinaczce. O nieszczęśnikach, którzy odpadli od ściany i zdarzyło się im wisieć przez dwa tygodnie. Zanim ściągnięto ich ciało. Całą wspinaczkę można sobie było obserwować przez dużą lornetę z Grindewaldu. I też to wiszące ciało. Ściana ta też jest sławna z kolejki, która sobie jedzie w jej wnętrznościach na lodowiec pod Jungfrau. Nasz Klub nie miał pokoju, ale korzystał jak inne z sali ze stolikami, gdzie można było dostać w bufecie kawę, czasem i ciastka. Mieliśmy wyznaczony dzień i godzinę na spotkania. Każdy klub PTTK tak miał, by nie było bałaganu. Klub w zamierzeniu(statut) grupował tzw. wykwalifikowanych turystów górskich. Coś pośredniego między zwykłym turystą poruszającym się po szlakach, a taternikiem. Byliśmy klubem „elitarnym”. Należeli do niego głównie studenci, pracownicy krakowskich uczelni, inżynierowie. Nowy członek musiał być polecony przez należącego już do klubu. Poruszaliśmy się poza szlakami, głównie za granicą Bułgaria(Riła, Pirin), Alpy Julijskie. W Tatrach nie bardzo się dało, bez narażenia się na karę. Klub organizował letnie obozy wspinaczkowo-turystyczne. Czy też narciarskie obozy zimowe w Zakopanem. Ale niektórzy członkowie klubu byli także wspinaczami, należącymi do Klubu Wysokogórskiego. Ci już mogli korzystać z większej swobody w Tatrach, by dojść pod „ścianę”. Zresztą niekoniecznie się wspinać po tym dojściu. Taternicy nieraz zabierali ze sobą „osoby towarzyszące". Pełniąc rolę wykwalifikowanych przewodników. Nie było w Tatrach przewodników, którzy mogliby prowadzić turystę w terenie skalistym,. Do Klubu Wysokogórskiego nie mieliśmy więc daleko. U nas dominowały głównie dziewczyny. Studentki, sympatie. W naszym Zarządzie był też Heniek Ciońćka, uczestnik kilku wypraw w Hindukusz. Klub miał przypinaną odznakę ze stylizowaną głową kozicy. Być może bardzo podobną do odznaki historycznego już Towarzystwa Tatrzańskiego(nast. post) Będąc tym członkiem skończyłem kurs jaskiniowy. Po pierwszych doświadczeniach praktycznych w Jurze na tym kursie, zrezygnowałem z bycia taternikiem jaskiniowym, gdy pojawiła się możliwość kursu skałkowego. Zresztą obydwa odbywały się w Klubie Wysokogórskim. Jaskinie to dla mnie była woda, błoto i zimno. Oraz siedzenie całymi tygodniami w ciemnościach w głębi ziemi. Na kursach najpierw jest część teoretyczna. Ta na kursie skałkowym odbywała się pod koniec zimy. A w niej było wszystko, to co przyszły taternik powinien wiedzieć. Góry skaliste, topografia, klimat. Wspinaczka. Sprzęt, technika wspinania się. Zasady asekuracji. Ratowanie się w razie wypadku. Potem była praktyka w skałkach, w Jurze. W dolinach Bolechowickiej, Kobylańskiej(Karniowickiej). Czy też wypady do Będkowskiej. W Kobylańskiej, u góry dolinki, było źródełko. Czyściutka woda wypływała z pod brzegu. Przy źródełku(wtedy to było tradycyjne miejsce) na materacach leżały vipy alpinizmu. Tacy co już zaliczyli Alpy. Ale i tacy, co byli i w Hindukuszu. Jednym z nich był „Zyga”, Andrzej Heinrich. Andrzej miał swoją trzódkę kursantów. Prowadził ją przez dolinkę, niosąc linę, zawieszoną ukośnie na plecach i piersiach. Był to osiemdziesięciometrowy „podciąg”. Na pętli wisiały stalowe karabinki i stalowe haki, różnych kształtów i rozmiarów. To całe żelastwo brzęczało, gdy szedł z kursantami na wybraną „drogę”. Andrzej był lubiany. Wyglądał na nieśmiałego. Andrzej ma dziewczynę! Plotkowało środowisko. Plotkowało przy źródełku. Wszystkie skałki w dolinach jurajskich mają swoje nazwy. Są przewodniki, więc można sobie poczytać. Jaka nazwa, jaka trudność drogi. Ale przykładowo - w Kobylańskiej -Słoneczna(turnia), Wronie Baszty, Okręt itp. W Będkowskiej „Dupa Słonia”(kształt skały, nad ziemią), Iglica itd. Andrzej był później znakomitym himalaistą. Nie tak, może spektakularnym jak Kukuczka, ale bardzo pewnym i wytrzymałym partnerem. Po Hindukuszu wyruszył w Karakorum-Malubiting - 1969 r i Kunyang Chhish -1971 r. Wszedł na kilka ośmiotysięczników w Himalajach i zginął w tych górach. Adepci wspinaczki, pod okiem instruktorów, „kosili” te skałkowe drogi. Potem leżąc na materacu gumowym przy źródełku. W szumie warkotu „Juvli”, słuchało się opowieści, jak z bajki, gdy któregoś z instruktorów zebrało na zwierzenia. Na przykład jeden z uczestników wyprawy w Hindukusz, mający wcześniej wspinaczki pod Mont Blanc powiedział pewnego dnia - słuchajcie - obliczyłem, że co dziesiąty z wybitniejszych alpinistów ginie. Autor tych słów(Jacek Poręba) był później członkiem wyprawy na Kunyang Chhish. Kierowanej przez Andrzeja Zawadę. Kolejne szkolenie odbyło się już w prawdziwych górach. Na Hali Gąsienicowej. Kilku instruktorów i bajkowy hotel w Betlejemce. Zaczyna się to od jakiegoś Skrajnego Filaru Skrajnego Granata. Potem Płyta Lerskiego, na przełęcz między Zawratową Turnią i Zadnim Kościelcem. No i tak nam szło szkolenie. Szło mimo, że jeden z instruktorów miał sztywne kolano(Adam Zyzak). Wspinał się jednak dobrze. Męczyło go dojście pod ścianę i zejście. Kurs skończyliśmy egzaminem. W nim była, min., szczegółowa topografia Tatr Wysokich. Była to dla mnie przygoda. My kursanci wierzyliśmy starszym kolegom, że wiedzą co robią z nami. Kierowała nami ślepa wiara w doświadczenie starszych. Ale przyszły pierwsze refleksje. Do Murowańca dano znać, że jakiś facet wpadł do żlebu, który się zaczynał w dół od ścieżki na Skrajny Granat. W Murowańcu był jeden goprowiec, który pełnił rolę złotej rączki w schronisku. Zrobiło się ciemno, gdy wybraliśmy się z tym goprowcem w drogę. Nasi instruktorzy zaoferowali pomoc chłopu. Jeden z nich zjechał do tego żlebu, by tylko stwierdzić, że człowiek nie żyje. Drugi przypadek w czasie naszego dwutygodniowego kursu. Dwójka wspinaczy rozpoczęła już trzecią drogę tego samego dnia. Jak były krótkie, to tak robiono, by ich więcej zaliczyć. Trzecią był w tym przypadku Komin Drege`a na Granatach. Nadzwyczaj trudna wspinaczka. Pionowa, ciemna skała z wodą. Nieszczęśnik spadł z sześciu metrów na piarg. Pewnie nawet nie wbił haka, by się zaasekurować. To przecież tylko sześć metrów! Wspinałem się kilka sezonów w Tatrach. Ale jakaś ekstremalna wspinaczka, nie była w moim guście. Za blisko jest się tej granicy, skąd nie ma powrotu. Patrząc czasem potem na siebie, na zdjęciu czarno-białym, z przed lat, na Zamarłej Turni. Zadawałem sobie pytanie. Jak to było? Droga klasyczna na Zamarłej. „Piątkowa”. Wtedy marzenie, dopiero co opierzonego wspinacza. Kiedyś przed wojną przepustka, by nazwać kogoś taternikiem. Stopnie i chwyty nie są duże, ale skała jest lita, mocna. Tatrzański granit. Startuje się wprost z piargów. Nachylenie ściany gdzieś – pod siedemdziesiąt, stopni. Ekspozycja rośnie bardzo szybko pod nogami. Cały czas widać w dole piargi pod ścianą. Pod koniec „drogi” jest kominek wyjściowy. Niedługi, ale skała jakby nie lita, niezbyt pewna. Ma niewielkie występy. Nie jestem całkiem pewny, czy się nie urwą. Wbijam przed nimi hak. Zawsze się tak robi, gdy coś jest dalej niepewnego. Po dźwięku uderzeń wiem, że nie siedzi pewnie w skale. Jego ucho nie dotyka skały. Ale nie mam wyboru. Wpinam stalowy karabinek i linę. Ostrożne obciążam chwyty. Po może dziesięciu, lub więcej metrach, jestem na szczycie Zamarłej Turni. Ściągam partnera. Gratulujemy sobie Zamarłej! Ale to zdjęcie? Zrobił mi je Smieną, gdy się przymierzałem do tego kominka. No dobrze polecę, myślę - patrząc na nie. Jestem asekurowany liną przez partnera. Ale tylko teoretycznie! Ten hak się wyrwie. A jak się nie wyrwie, to będę wisiał w tej ówczesnej „uprzęży”, która była tylko pojedynczą liną(tu podwójną – „podciąg”)owiniętą dookoła żeber. Stracę szybko przytomność. Wisząc i wiercąc się na linie, hak się wyrwie. Polecę dalej. Wyrwę partnera ze stanowiska, to prawie pewne. Podzielimy los Skotnicówien. Takie wątpliwości zaczynały się wtedy u mnie. W pewnym momencie moje zafascynowanie wspinaniem stanęło między mną i moją dziewczyną. Ustąpiłem częściowo i przezwyciężyliśmy ten kryzys. Została moją żoną. Bardziej odpowiadała mi więc taka aktywność w górach, gdzie nie będzie takich skrajnych wyczynów na skale. Będzie więcej chodzenia. Gdzie będą lodowce. Piękne pejzaże, słońce. Przygoda. W tramwaju spotykam kolegę. Kiedyś na obozie Klubu w Dolinie Kieżmarskiej zrobiliśmy kilka dróg. Nawet byłem raz, w tym okresie, w jego domu. Był jedynym synem profesora UJ. Marian miał na imię. Cześć Marian! Marian przedstawia mi dziewczynę, to moja żona. Wspinamy się razem. Wiesz - jedziemy za dwa tygodnie w Alpy! Mamy już czekany. Pięknie, gratuluję! Niedługo po tym czytam w jakiejś gazecie, że znaleziono ich ciała pod Mont Blanc. Spadli dwieście metrów po polu lodowym. Zamarła Turnia Autor na „drodze klasycznej” na Zamarłej Turni. Nie pamiętam dokładnie daty. Ale był to rok 1965(66). Teraz jest znacznie łatwiej się na niej wspinać. Bez porównania lepszy sprzęt asekuracyjny. Na Zamarłej zamontowano cały szereg stałych punktów asekuracyjnych(haki, „spity”). Wtedy jedyna asekuracja odbywała się z własnoręcznie wbitego haka.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...