Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 8
    Old Dehli
    Drugiego sierpnia
    Wybrałem się dzisiaj  z Elżbietą na wałęsanie się po mieście. Chodzimy po bazarze, w starej części(Old Dehli) miasta Deli. Typowa uliczka bazarowa była wypełniona tłumem ludzkim, który nigdy chyba nie znikał. Niezależnie od dnia w roku. Zamierał jedynie tylko na kilka godzin nocnych. Sklepikiem  była wnęka w budynku, jakby ktoś z naszego, małego butiku wyjął całą przednią ścianę od ulicy.
    Tak było w Iranie i w Afganistanie. Cała biedniejsza Azja tak handluje. Wewnątrz ułożone są towary, które wychodzą  aż na zewnątrz, na ulicę. W głębi siedzi właściciel, pilnując swojego dobytku i czuwając, jak wędkarz na rybę,  na najmniejsze zainteresowanie przechodzącego klienta. Każdy błysk oka przechodzącego człowieka, spojrzenie  na towar,  może być okazją do zarobku.
    Ulica to z kolei  taka wnęka sklepowa obok wnęki. Po drugiej stronie to samo. A w środku całości dopełniają jeszcze jakieś stragany. Pomiędzy tym wszystkim przewalali się ludzie, ryksze rowerowe, trójkołowce z silnikiem. Czasem zaplątała się taksówka, czy mały samochód z towarem.
    Stoję z Elżbietą w małej kolejce przy straganie z owocami. Chcemy sobie kupić mango. Obok stoi młoda kobieta,  która jest zaciekawiona nami. Zamieniamy nią kilka słów po angielsku. Pomaga nam wybierać mango. Okazuje się, że jest z mężem i zapraszają nas na herbatę. Poszliśmy za nimi. Jestem ciekaw, jak mieszka przecież zwyczajna rodzina hinduska.
    Weszliśmy w coś w rodzaju podwórza, otoczonego nawet kilku piętrowymi domami. Zresztą trudno było określić, gdzie była granica, a raczej ściana  jednego domu, a gdzie zaczynał się drugi. To był totalny chaos budowlany. Dobudówki, przybudówki, balkoniki na różnych poziomach. Dziwne tylko było, że to wszystko trzymało się kupy. Jak weszliśmy za nimi, to powstał mały popłoch, bo i goście byli  niezwyczajni. Pojawiła się herbata z mlekiem. Ktoś tam posłał po ciastka. Podobne  były do naszych „petit beurre”.
    Dzielimy się wrażeniami o sobie. Mówią nam jak żyją. Mąż tej kobiety jest drukarzem i widocznie się im lepiej powodzi. Biorę jednego herbatnika, by nie urazić gościnnych gospodarzy. Pytam się, ile tu mieszka osób? Piętnaście rodzin, tak około stu osób. Strasznie to wygląda. Kręci się bardzo dużo dzieci. Większych, mniejszych, maleńkich i jeszcze niemowlaków.  Jest nam głupio, przy tych dzieciach,  pić herbatę i jeść herbatniki, po które specjalnie posłano. Tak żyją i mieszkają całe Indie. Dno świata. Wymieniamy adresy.
    Rysiek z Januszem próbowali załatwić jakieś pozwolenie na działalność w górach. Jednak okazało się, że nic nie da się załatwić. Spróbujemy pojechać w góry jako „spacerowicze”.  Ponieważ rząd indyjski udostępnił turystom w górach pewne trasy trekkingowe. Nastrój mamy jednak bardzo minorowy. Oddalają się moje marzenia z kraju, o dziewiczym „sześciotysięczniku” w Himalajach. A to był nasz cel, dodatkowy napęd, aby przebrnąć przez wszystkie te zachody, przygotowania, w naszej kochanej, socjalistycznej ojczyźnie.
    3.08
    Składamy podanie o wizy do Sikhimu. Ot tak! Na wszelki wypadek. Gdy tu w górach nam się nie powiedzie, to może się uda podejść w pobliże Kangchendzengi- 8586 m. Zobaczyć, przynajmniej z daleka tak wysoką górę, która leży na granicy Sikkimu i Nepalu. I  jest jedną z czternastu ośmiotysięczników.
    Mimo, że Sikkim jest stanem Indii, to trzeba mieć wizę na wjazd do niego. Cóż takie mają zwyczaje i nic się na to nie poradzi.  Indie są jakby federacją różnych stanów, w których mieszkają narody mówiące innymi językami. Stąd jest potrzeba posługiwania się językiem angielskim przez wszystkich Hindusów.
    Na razie wieczorem jedziemy pociągiem  do Chandigarth(Czandigar), a jutro autobusem do Manali. Tam będą wreszcie góry i będzie chłodniej.
    Zdjęcia:
    1. Deli_ulica 1.  Typowa ulica w Starym Deli(Old Dehli). Nowe Deli (New Dehli)to był rejon budynków rządowych, ambasad, siedzib poważnych i bogatych firm.  Tu były szerokie place, pielegnowane trawniki.  Trawa była ścinana maczetami. Kosa nie była tu znana. A kosiarek mechanicznych jeszcze nie stosowano.
    2. Deli_ulica 2. Typowa ulica w rejonie bazaru w Starym Deli. Ten tłum nie zanikał w ciągu doby.  Ruch ludzki uspokajał się tylko w  nocy. Ludzie kładli się spać tam,  gdzie prowadzili „interesy”.
    3. Kwiaty.  Kto śledził czasem wizyty ważnych polityków światowych w Indiach, to może pamięta, że przy powitaniu wieszano gościowi na szyji wieniec z kwiatów.



  2. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 9
    Himalaje
    Czwartego sierpnia
    Rano jesteśmy w Chandigarth. Miasto jest popisem słynnego architekta francuskiego – pana Le Corboussier. Francuz, na zamówienie rządu Indii, zaprojektował na pustym miejscu całe miasto od nowa. Ulice, domy – dosłownie wszystko.  Powstało miasto, jak na Indie, przestrzenne. Domy z czerwonej cegły, bez tynku. Nawiązujące, podobno w swoim  rozwiązaniu, do stylu indyjskiegoi. 
    Robimy sobie mały spacer. Widać te domy w zieleni. Gdybym nie wiedział, że to pan Le Corboussier jest autorem projektu, to powiedziałbym, że to bardziej porządny, indyjski dom.  Ale ja nie znam się na architekturze. Niestety nie  mamy czasu na włóczenie się po mieście i oglądanie go szczegółowo.
    ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Notka!
    Po powrocie z Indii przeczytałem później w książce - „25  tysięcy kilometrów przez Indie”, Janina Woźnicka i Andrzej Rytel – 1986 r - o  ciekawej historii tego miasta, dla nas Polaków.  W 1947 roku rząd Indii ogłosił przetarg na projekt stolicy Pendżabu, która miała być położona u stóp łańcucha Sziwalik. Wygrał pracujący w Ameryce polski architekt Maciej Nowicki. Po jego tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej, budowę powierzono panu Le Corboussier.
    ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Wsiadamy do autobusu  i wyruszamy wreszcie w najwyższe góry świata, w Himalaje. Gdzieś tam są te gór,y daleko jeszcze przed nami. To jest zawsze moment pewnej ekscytacji, jak przed nieznanym. Jak  one wyglądają? Na razie było zupełnie płasko. Równina. Autobus przejeżdżał przez małe miasteczka. Na głową wisiały pełne deszczu, ciemne monsunowe chmury. Tylko w stronę gór, na horyzoncie widać  było jaśniejszy pas. Przez te grube chmury było dosyć ciemno, mimo pełni dnia. I wszędzie było bardzo zielono.
    Po około  stu kilometrach jazdy pojawiły się przed nami  pagórki.  Wysokie, tak  na pierwszy rzut  oka, jak nasze Beskidy.  U nas byłyby to góry, a tu tylko wzgórza. Rosły na nich  palmy i  figowce.  Do prawdziwie wysokich gór było  jeszcze setki kilometrów. Droga zaczęła się piąć serpentynami w górę. Zniknęliśmy we mgle.
    Zjeżdżając do doliny, wyłoniliśmy się z niej. Stoki, dookoła nas, były już bardzo strome. Porośnięte gęstym lasem, składającym się z drzew, podobnych do sosen – cedrów himalajskich, drzew palmowych, olbrzymich kaktusów, wielkości sporego drzewka. 
    Od czasu do czasu autobus zatrzymywał się w miejscach, gdzie można było   coś zjeść i się napić. Były  to typowe dla Indii „bufety” w rodzaju dużego jakby dyrektorskiego biurka, na którym w dużych misach grzało się mleko bawolic, piekło w oleju  małe placki, czy gotowało wodę dla przyrządzania herbaty z mlekiem.
    Można też tu było kupić różnego rodzaju małe ciasteczka, o różnych kształtach. Pieczone na oleju i słone. Może też z dodatkiem papryki. Bardzo wygodny sposób żywienia się w czasie podróży. Wszystko widać, wszystko ciepłe i świeże. A dla nas bezpieczne, bo ciągle się obawiamy zjedzenia czegoś nieświeżego, po którym zaczną się problemy z żołądkiem.
    Góry przed nami rosną coraz wyżej. Ciągle są jeszcze bardzo mocno porośnięte zielonią. Ale wysoko nad lasem pojawiły się też pierwsze skaliste szczyty.  To już były  góry o wysokości Alp. Droga wiodła, prawie bez przerwy wąskimi półeczkami, wyciętymi na bardzo stromych zboczach, albo nawet skalistych ścianach.
    Indyjski autobus jest mały, siedzenia są węższe, dostosowane do średnio mniejszych i szczuplejszych od Europejczyka, Hindusów. Kierowca operował boso pedałami. Kuriozalnie wyglądała w nim dźwignia zmiany biegów. Sterczała ze skrzyni biegów pod podłogą, obok kierowcy i sięgała mu na wysokość kierownicy.Była długa i dziwnie pokręcona. Autobusy miały z tyłu napisy „horn please”- proszę trąbić.  Należy trąbić, bo wyminięcie było możliwe tylko na spotykanych od czasu do czasu mijankach. Siedziałem od strony zewnętrznej autobusu  i nie mogłem dostrzec drogi.  Ginęła pod autobusem. Za to dobrze była widoczna głęboko w dole spieniona rzeka Beas.
    Mijamy kolejne miejscowości - Bilaspur, Satlej i Mandi. Ta ostatnia była dość dużym miasteczkiem. Za Mandi droga biegła w takiej ekspozycji, że nie umywały się do niej galerie nad rzeką Kokczą w Afganistanie, które wydawały mi się bardzo eksponowane, mówiąc prościej - przepaściste.
    Rzeka Beas, wzdłuż której jechaliśmy,  przerzynała się przez przedgórze Himalajów(pasmo Sziwalik) niesamowicie głębokim przełomem. Ściany skalne miały setki metrów wysokości i nieraz w ich środku, na wyciętej półce biegła nasza droga. Pod naszym autobusem było czasem sto, dwieście metrów pionowej skały i rzeka. A nad drogą sterczały niesamowicie kruche bloki. Wydawało się, że to wszystko może w każdej chwili runąć w dół.
    Mamy dłuższy postój w kolejnej miejscowości. Droga zeszła już do poziomu rzeki i nie jest już tak eksponowana. Zmieniły się typy ludzkie wokół nas. Coraz więcej jest twarzy o rysach tybetańskich. Dojechaliśmy do dużej  miejscowości wczasowej – Kulu.  Niedaleko stąd jest  Shimla,  gdzie wicekrólowie Indii przenosili się z Dehli w czasie letnich upałów. Zrobiło się ciemno.
    Autobus co chwila staje, ktoś wsiada, albo wysiada. Wreszcie docieramy do celu dzisiejszej podróży, do Manali. Jesteśmy na wysokości dwa tysiące metrów nad poziomem morza.  Powyżej naszego Kasprowego. Zaczepiają nas hotelarze. Za sześć rupii, czyli nieco powyżej połowy dolara, rozkładamy się w hotelu. Brudas w łazience poluje na jakiegoś ogromnego pająka, Może być jadowity.  Wezwany właściciel hotelu stwierdził, że ten pająk nie jest, aż tak groźny.  Ale nie wyglądał sympatycznie.
    Za dużo naczytałem się w literaturze podróżniczej o jadowitych pająkach. Głównie o  Czarnej Wdowie, ale też i o  innych, których ukąszenie powodowało, że  aby przeżyć, należało sobie natychmiast wstrzyknąć surowicę. Noszoną w strzykawce przy sobie. Można się wreszcie będzie wyspać. Jest chłodno.
    5.08
    Rano leje. Wymieniam pieniądze w banku a potem robię dla wszystkich zakupy.  Jemy wreszcie od wielu dni porządne śniadanie. Leje bez przerwy. Gór zupełnie nie widać. Będzie dobrze, jeśli je zobaczymy. Monsun znad  Zatoki Bengalskiej Oceanu Indyjskiego opanował  Indie i oparł się o Himalaje. Być w Himalajach i nie zobaczyć ośnieżonych szczytów to byłoby naprawdę głupio.
    Manali wygląda tak, jakby się siedziało gdzieś wyżej u nas w górach. W jakimś bardzo odległym porównaniu, na przykład na Hali Gąsienicowej, bo dokoła jest rzadki las wyżej zielone stoki nad którymi sterczą wysoko skaliste szczyty. Tylko jest cieplej i są liczne domy.
    Nastrój wyprawy jest dość ponury. Wszyscy z wyjątkiem Brudasa czujemy się oszukani. Tyle wysiłków, kosztów a tu  deszcz i mgła.  Najwyższych gór świata zupełnie nie widzimy. Mamy  tylko świadomość, że znajdujemy się u ich stóp.
    Dowiedzieliśmy  się, że w  mieście jest grupa Japończyków. Odwiedzamy ich i okazuje się, że jest to trzydzieści cztery osoby, w tym dwóch alpinistów. Pokazują nam mapę gór(graniówkę) za rzeką Chandra(Czandra). Nasza uwaga skupia się na informacji, że im bardziej na północ, to pogoda powinna być lepsza, bo monsun tam słabiej dociera.  
    Rozmawiamy wieczorem z dwójką Niemców, którzy przyszli z Leh w dolinie Indusu. Twierdzą, że za przełęczą Rothang(3970 m)  pogoda się poprawia i że czym dalej  na północ w stronę Tybetu, to jest coraz lepsza. Mamy dwie możliwości – albo działać w grupie Parvati, a jak się okaże, że to z powodu pogody jest to niemożliwe, to dążyć na północ do Leh, do doliny Indusu. I po drodze spróbować wyjść na jakiś sześciotysięcznik.
    6.08
    Można się było załamać, rano znowu leje. Po śniadaniu spacerujemy po Manali. Rosną tu drzewa  znane z naszego klimatu, na przykład buki. Niżej, w okolicy  Kulu,   rosną  sady  jabłoniowe. Okolica jest znana w Indiach z produkcji jabłek.
    Mamy do zakupienia cukier, chleb, benzynę i inne rzeczy. Brudas, najbardziej obyty z nas,  nawiązuje kontakt ze sklepikarzem. Kupi od nas rzeczy zbędne. Musimy sobie ulżyć w tych górach. Zima w Manali jest śnieżna. Cenią tu więc kurtki, czy obuwie takie, jak nasze pionierki.
    Okazało się, że są bardzo poważne kłopoty z benzyną. Droga do Manali była zablokowana przez dwa tygodnie i nie było benzynyw całym mieście. Potrzebnej nam do naszych prymusów-Juvli.  Dość korzystnie sprzedaliśmy zbędne ciuchy. Nawet mój zegarek poszedł za pięć i pół dolara.   Wyraźnie podreperowałem  swoje konto dewizowe.
    Po południu zwiedzamy buddyjską stupę. W środku znajduje się duży młyn modlitewny, obracany przez małe dzieci. Na ścianach freski o treści trudnej dla mnie do odgadnięcia. Z wieżyczki zwieszają się sznurki, na których zawieszone są małe dzwonki. Ludność w tych okolicach jest w bardzo dużej części tybetańska. Podobno gdzieś tu w Himalajach ma siedzibę   Dalaj Lama.
    Kręci się tu dużo mnichów buddyjskich. Interesujący  ludzie. Chodzą sobie  w swoich buraczkowych szatach i sandałach, z gładko ogoloną głową. Ciągle uśmiechnięci.  Kobiety naszą na plecach małe dzieci. A tak w ogóle, to dzieci jest tu bardzo dużo, maleńkie, większe. Trochę większe mają deseczki z jakimiś znakami. Może tabliczki do mnożenia używane w miejscowej szkole. Styl domów jest już tybetański.
    Potem zwiedzamy drugą świątynię buddyjską. Po zdjęciu butów wchodzimy do środka. Za dużą szybą szereg ogromnych postaci Buddy. Wszystkie bardzo kolorowe. Przed szybą palą się w maleńkich lichtarzykach świeczki. Na półce stoją małe miedziane czarki. Przed „ołtarzem”, bo tak to miejsce można było określić,  leżą na tacy jabłka. Są to dary wiernych. Leżą tu też instrumenty muzyczne-dzwonki i bęben. Podobno nabożeństwo odbywa się z dużym „hałasem”.
    Z benzyną są jednak poważne kłopoty. Bez benzyny nie pojedziemy dalej, bo na czymś musimy gotować.  Juvel nieźle działa, ale jest kapryśny przy zapalaniu i nie lubi wiatru. Sprawa się rozwiązuje z pomocą dwóch miejscowych sklepikarzy, którzy liczą na interes z nami po powrocie z gór. I  benzynę zdobywamy.  Wieczorem jeszcze jedna wizyta u Japończyków.  Od których dostajemy bezcenną mapę terenu, na północ od rzeki Czandry.
    Aby uczcić pomyślne rozwiązanie problemów,  udajemy się  wieczorem do którejś z  miejscowych „restauracji”. W pierwszej, do której wchodzimy menu jest imponujące.  Jest w nim nawet piesek Chow-Chow. Chiński rarytas. Decyduję się na tą specjalność. Mam, rzadką przecież, okazję spróbować egzotycznej potrawy.  I do tego takiej znanej! Niestety psina  była tylko w menu, a nie w rzeczywistości. 
    Kolacja skończyła w innym miejscu się na pierożkach. To miejscowa specjalność. Ciasto było, jak ciasto, ale jego nadzienie! Miałem już sporą wprawę, jeśli chodzi o ostre przyprawy. Węgierskie, najostrzejsze, znane z opowiadań rodaków, są poprostu mdłe w porównaniu z indyjskimi. Ale te pierożki, to już była przesada.  Co za piekielny ogień w buzi! Nieco pomagało pół szklaneczki wódki ryżowej, w kolorze cieniutkiego mleka. Czułem, że nie brak jej było procentów.
    Zdjęcia:
    Monsun. Wyjechaliśmy z Chandigarth.  Jedziemy w kierunku najwyższych gór świata. Gdzieś tam są za kilkaset kilometrów. Na razie jest zupełnie płasko. Nad głową wiszą ciężkie monsunowe chmury. Z których co pewien czas spadają potoki wody Wjechaliśmy w pierwsze himalajskie wzgórza, wielkości naszych Beskidów. Płaska równina subkontynentu pozostała za nami. Droga na galeryjce. Jedziemy do Manali doliną rzeki Beas. W miarę wznoszenia się w górę(do 2000 m w Manali) z nisko położonej równiny, dolina rzeki, przedzierającej się przez przegórza himalajskie Sziwalik, tworzyła miejscami przełomy, z bardzo stromymi stokami(ścianami skalnymi). W takim terenie drogę poprowadzono na galeryjkach wykutych w  skale. Taka galeryjka jest słabo widoczna w tle, na zboczu. Z  powodu ciepłego i bardzo wilgotnego klimatu, nawet bardzo strome zbocza były porośnięte gęstą roślinnością. Bufet. Takie bufety były spotykane w całych Indiach. Do dyspozycji była herbata z mlekiem(bawolic), kawa. Małe świeże placuszki, ciastka, smażone na oleju. Ciastka wszystkie pikantne(nawet bardzo). Jabłonie. Zdjęcie jest zrobione w okolicy Manali. Dolina rzeki Beas, niżej w  rejonie Kulu, znana jest z sadów jabłoniowych. Klimat tutaj jest zbliżony do naszych Bałkanów.  Na zdjęciu, na pierwszym planie dojrzewające jabłka. A w tle białe stoki ze świeżym monsunowym śniegiem.  To są stoki gór, które mają już powyżej pięciu kilometrów.  





  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 12
    Pierwszy szczyt
    Czternastego  sierpnia
    Nasze namioty stały na wysokości ok. 4900 m. W nocy w kałużach zamarzła woda.  Idziemy dzisiaj we czwórkę na łatwy, ale dość wysoki szczyt, widoczny dobrze z naszych namiotów. Wyruszamy późno, o wpół do jedenastej. Elżbieta zostaje przy namiotach. Podchodzę  od strony  płaskowyżu piarżystą grzędą, a potem dużym, śnieżnym plateau.
    Plateau przechodzi w łagodny, południowo zachodni, śnieżny stok. Janusz z Andrzejem idą trochę inną drogą. Nie jest to lodowiec i nie  obawiamy się szczelin. Każdy idzie swoim rytmem. Śnieg jest miękki. Zapadam się miejscami w nim po kolana. Jestem coraz bardziej  zmęczony. Odpoczywam na stoku, co kilkanaście  metrów. Janusz z Andrzejem już są na szczycie. Brudas dwieście metrów przede mną. 
    Raki, które włożyłem, tylko mi przeszkadzają, nabijając się śniegiem. Zdejmuję je, połykając, przy  okazji, trochę glukozy. Po kilku krokach chwytają mnie torsje. Od strony doliny Czandry zbliża się burza. Słychać grzmoty. Zaczyna sypać krupa śnieżna. Do szczytu mam już niedaleko.
    Koledzy zabierają ode mnie  plecak. Idę do góry tylko z czekanem. Zostawiam czekan i odpoczywam teraz co kilka metrów. Jestem słabo zaaklimatyzowany. O jakieś poważniejszej aklimatyzacji można mówić dopiero od poziomu Keylongu.  Od ponad trzech tysięcy metrów. Od tego czasu upłynęło sześć dni, a ja jestem prawie dwa razy wyżej. Wreszcie jestem na górze.
    Po drugiej stronie szczytu rozpościera się duży śnieżny kocioł.  Z którego ciągnie lodowate zimno. W stronę doliny Indusu widać niekończące się  łańcuchy górskie. Widzę je od południa więc wydają się pozbawione lodu i śniegu, mimo że wszystkie są wyższe niż pięć kilometrów. Góry są rudo - szare. Na horyzoncie, w kierunku zachodnim, dominuje daleko jakaś wysoka, ośnieżona grupa. Może to być Nun Kun, najbliższy nas siedmiotysięcznik. Ale nie jestem tego pewien.
    Schodzę. Po drodze wetknąłem czekan między duże kamienie i łamie mi się jego stylisko. Jestem bardzo zmęczony. Szczyt miał około pięć tysięcy dziewięćset metrów, tak się nam wydaje. Po ciemku docieram z przeklinającym Brudasem do namiotów. Elżbieta serwuje nam zupę, drugie danie i herbatę.
    ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Notka!
    Oszacowanie było bardzo dobre. Pisząc ten post i  porównujęc moje zdjęcia oraz  zdjęcia z sieci,  pokazujące ten sam szczyt.  A także  odczytując wysokość z map Googl`a  z poziomicami, doszedłem do wniosku, że ma prawie 5840 m npm. Po jego północnej stronie jest kocioł lodowy,  szeroki na około 2 km, z lodowcem  o długości  ponad 5  km. Czuło się wyraźnie na górze oddech tego lodowca. 
    ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 
    15.08 
    Rano siedzę obok namiotu w kurtce puchowej. Jest pochmurno.  Proszę o zrobienie mi zdjęcia na tle szczytu, na którym wczoraj byliśmy. Janusza jest z nas w najlepszej formie. Szwendamy się po tej niby bazie. Czyszczę aparat. Potem uzupełniam notatki.
    Od strony Czandry znów widać burzowe chmury. Większość z nas jest zdania, że należy iść dalej w stronę Leh. Tylko jest problem karawany. Z tymi worami, co mamy,  można się zamordować. To co najmniej tydzień drogi i trzeba nieść całą żywność na ten okres, bo nic się po drodze nie kupi. Do tego namioty, śpiwory, materace.
    Po południu próbuję fotografować kwiatki, rosnące na wysokości pięciu kilometrów. Mimo słońca piszę swoje notatki w swetrze i kurtce puchowej. Od strony Czandry nadciąga burza. Monsun daje znać o sobie. Tu już, co prawda,  nie leje ciurkiem jak w Manali, ale niebo od południowej strony  jest ustawicznie zachmurzone.
    Jesteśmy prawie na granicy, do której dociera monsun. Dalej na północ, w stronę Tybetu, czy Karakorum jest już tylko słońce i słońce. Pada krupa śnieżna, która momentalnie topnieje w zetknięciu z dość ciepłą ziemią.
    Andrzej wieczorem ma  trzydzieści osiem i sześć. Podejrzewa, że to coś z płucami. Rysiek też się źle czuje, sądzi, że ma zapalenie okostnej. Nie lubię nocy. Człowiek jest taki zagubiony w tych niegościnnych górach.
    16.08
    Apetyty nam nie dopisują. Każdy próbuje coś zjeść. Po śniadaniu narada, co dalej robić?  Nie możemy tu zostać, aby Andrzej i Rysiek mogli się podleczyć. Postanawiamy zejść do Patsio. Tam poczekać na mulnika, a potem wyruszyć w stronę Leh.  
    Miejscowość ta leży w dolinie Indusu. Schodząc w dół doliny Indusu i decydując się na wejście do Pakistanu, zobaczylibyśmy z  bardzo bliska himalajskiego giganta Nanga Parbat. My jednak nie mamy takiego zamiaru.  Pozostaniemy w Indiach, skręcając  do Srinagaru.
    Kręcąc się wokół naszej wysokiej „bazy” spotykaliśmy małą karawanę.  Byli to hinduscy geolodzy, którzy się włóczyli po górach. Jeden z nich miał niesamowity wygląd. Wystające białe zęby i duży zarost. Zaświtała nam myśl, aby iść jednak w stronę Leh. Około dziesięć kilometrów stąd była miejscowość Kinlung. Tam będzie niżej dla chorych kolegów i może uda nam się zorganizować karawanę.
    Niestety, po dyskusji z geologami dowiadujemy  się, że Kinlung jest położony zaledwie sto metrów niżej od Balaraczy, a najbliższe miejsce, w którym mieszkają ludzie, to miejscowość Sarchu,  prawie czterdzieści kilometrów od przełęczy.
    Zostawiamy żywność pod kamieniami, a sprzęt u geologów i schodzimy w stronę Patsio. Biorę najpotrzebniejsze rzeczy, bo może tu już nie wrócimy. Po niebie snują się rzadkie monsunowe chmury. Ładnie dziś wygląda jeziorko Suraj Tal. Nazwy w tych górach są pochodzenia tybetańskiego. Dolina, którą idziemy jest bardzo piarżysta. Ale zdarzają się miejsca, gdzie rosną trawki i kwitną kwiatki. Wyżej widać lodowce.
    W Zing Zingbar, spotykamy mulnika, który przyniósł „list” od „naszego” mulnika z Darczy,  mówiący że jutro  pójdzie w stronę Baralaczy. Piszemy, aby opóźnił wyście o jeden dzień, ponieważ chcemy wypocząć trochę w  Patsio. Robi się ciemno. Maszeruję w dół  jak maszyna, nie czując prawie nóg. Po ciemku docieram do Rest House w  Patsio.
    Mamy tu do dyspozycji dwa pokoje, fotele, stoły. Co za luksus na wysokości trzy tysiące osiemset metrów! Facet, który nas przyjmuje, jest chyba zawiany. Idę za nim do jego  „kuchni”, która się mieści w domku obok. Siedzi w niej jeszcze dwóch  innych, bosych osobników. Jeden z nich naprawia naftową lampę, a drugi grzebie w dużym worku pełnym kości z kawałkami mięsa, wybierając co lepsze widać kawałki, prawdopodobnie  na zupę. Zdaje mi się, że wszyscy są chyba podchmieleni. Ten co przyszedł ze mną  gotuje dla nas herbatę.
    Jego sposób przygotowania herbaty był następujący. Na prymusie w kociołku gotowała  się woda. Do wrzącej wody wsypał trochę herbaty. W małym metalowym kubku rozrobił z wodą mleko w proszku i cukier. Wlał to wszystko do kociołka i  gdy się to zagotowało, to przecedził herbatę przez sitko. Herbata po angielsku była gotowa do podania.  Pojawili się wreszcie   Janusz z Elżbietą   oraz wykończony Brudas.
    Późno wieczorem od strony Baralaczy widać światła jeepów. Niestety, skręcają do naszego Rest House. Będziemy mieli gości. Z jeepa wyskakuje facet o wyglądzie kowboja. Ma kapelusz z szerokim rondem i sprężystą sylwetkę. Bardzo energicznym głosem pyta się-skąd jesteśmy? W świetle reflektorów widać, że towarzystwo w jeepach  jest wojskowe. Mają ze sobą  dwie panie. Jedna Hinduska, a druga o wyglądzie europejskim.
    Gospodarz domu prosi nas delikatnie o odstąpienie jednego pokoju dla gości. Kierowcy śpią w samochodach. Wieczorem trwa za ścianą prywatka. Nas też zapraszają na zabawę, ale jakoś się wykręciliśmy. Magnetofon gra najnowsze, światowe przeboje. Żołnierze noszą dla pana generała napoje. Ciekawa noc. Dookoła bardzo wysokie góry, pada deszcz, pustka, a za ścianą melodie, jak z radia Luksemburg.
     
    Zdjęcia: 
    1. Gienek.  Siedzę w kurtce puchowej w naszej bazie. Namioty stały  obok murka, ułożonego przez pasterzy, jako osłona od wiatru.  W głębi widać charakterystyczny szczyt z długim i bardzo łagodnym, śnieżnym stokiem z prawej strony. To nasza, prawdopodobnie dziewicza, himalajska „górka”.
    2. Janusz.  W głębi ten sam szczyt.  U dołu zdjęcia  szeroki i długi płaskowyż w  pobliżu przełęczy Baralacha La.  Przełęcz jest poza zdjęciem na lewo.  Potoki które widać zasilają jezioro Suraj Tal i są właściwie początkiem rzeki Bhaga. Po kilku kilometrach, idąc w kierunku zdjęcia, prawie zupełnie płaski  płaskowyż(na wysokości 5 km) zaczyna opadać w dół, dając początek dolinie rzeki Chandra(Czandra).
    3.  Szczyty nad Panchi Nala.  W następnych postach będzie relacja o tej dolince.  I będą zdjęcia tych dobrze widocznych szczytów. Ten lekko zaokrąglony biały wierzchołek z lewej strony był prawdopodobnie naszym udziałem.
    4. Rest House. Anglicy stawiali sobie takie domki w całych Indiach. Robiąc inspekcje w  swojej kolonii musieli podróżować i spać w miarę przyzwoitych warunkach.  Ten stoi przy „Himalayan Highway”,  w Patsio(Putseo), na wysokości 3820 m, u wylotu bocznej dolinki Panchi Nala.  „Himalayan Highway” to pięćset  kilometrowa droga łącząca Manali z Leh, położonym  w Dolinie Indusu.  Przecina ona niski w tym miejscu(maksymalne szczyty średnio w granicach sześć tysięcy kilkaset metrów) łańcuch Himalajów Zachodnich.




  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dolinki jurajskie
    Lata szęśćdziesiate ubiegłego wieku.  Jest maj i  pogodny poranek w niedzielę. Żółty pociąg z Krakowa do Katowic zatrzymuje się na stacji Zabierzów. W dalszą drogę wyrusza prawie pusty.
    Przez ukwiecone łąki, w stronę skałek, porusza się jego zawartość. Sami młodzi ludzie. Studentki i studenci. Wszyscy dążą do dolinek. Pierwsza jest bolechowicka. Z niej można dojść do karniowickiej. Kogo interesuje tylko wędrówka idzie dalej, do będkowskiej.
    Nazwy dolinek zapożyczyły miejscowe wioski.  Dolinka Bolechowicka już przed wojną była terenem treningu Sekcji Taternickiej AZS. Od roku 1925 wspinali się tu tacy znakomici taternicy, jak bracia Szczepańscy, Kazimierz Dorawski(autor znakomitej książki o podboju Himalajów „Człowiek Zdobywa Himalaje”), Wiesław Marcinkowski, Adam Sokołowki, czy Karol Wallisch.
    W późniejszym okresie, przed wojną i w czasie wojny pojawili się tu kolejni uzdolnieni adepci wspinaczki skalnej. Od drugiej wojny światowej znani jako grupa „Pokutników”.  Padają wtedy najtrudniejsze drogi techniką „hakową”(Czesław Łapiński i Kazimierz Paszucha).
    Dolinki były zawsze terenem treningowym dla krakowskich taterników. Tu urządzał swoje kursy Klub Wysokogórski. Także jego sekcja taternictwa jaskiniowego. Ponieważ w jurze są jaskinie. W pobliżu Krakowa jest jedna z nich „Wierzchowska Górna”.
    Wśród wysypująch się z pociągu w Zabierzowie  było wielu adeptów wspinaczki. Już nieco doświadczonych, lub też kursantów.  Szły z nimi dziewczyny, sympatie, czy też koleżanki. Mogące później obserwować nieustraszonych chłopaków, na prawdziwej skale o wysokości znacznie większej, niż  kilkupietrowy dom.
    W pamięci mi został obraz pogodnego ranka w maju. Ukwiecone łąki i  białe skałki wśród świeżej zieleni.  Skałki były doskonale widoczne. W dolinkach rosła nowa trawa. Którą pokryte były jej zbocza. Większe partie drzew rosły już powyżej skał.
    Chodziłem w skałki z moją dziewczyną. Byłem kursantem na kursie wspinaczkowym. Leżałem z innym adeptami przy słynnym źródełku u góry doliny. Słuchając opowiadań instruktorów o Alpach , Dolomitach.  Poznając ich twarze, nazwiska.  Niektórzy z nich  byli później opisywani w literaturze, jako znakomici alpiniści. W górach siedmio, czy ośmiotysięcznych.
    Taki obraz skałek zabrałem wczoraj ze sobą. Wybierając się wczoraj z żoną na spacer po dolinkach. Obiecywałem jej to od dawna. Nie miałem żadnych złudzeń, że spotkam tam ludzi, których poznałem pół wieku temu. Nie miałem  złudzeń, że sposób uprawiania wspinaczki będzie dokładnie taki sam jak w okresie, gdy się sam wspinałem. Ale miałem złudzenia, że dolinki będą podobne. Że będą widoczne skały i będziemy sobie szli trawiastą ścieszką wzdłuż potoczku.
    To co zobaczyłem, ilustrują zdjęcia, które robiłem i moja żona. 
    Zanim je opiszę i załączę, jeden wniosek do którego już dawno doszedłem,  analizując postęp we wspinaczce.  Poziom wspinania się bardzo podniósł. Pojawiły się stopnie powyżej „szóstki”(skrajnie trudna).  Z coraz większymi niuansami. To są coraz lepsi wspinacze. Ale czy więcej ryzykują więcej, niż my dawniej? Czy to jest większa ekstrema? Z punktu widzenia ryzyka –nie!  Nie ma znaczenia w ostateczności, jaką drogę się zrobi. Jak się przeżyje. Dawniej trudności techniczne były mniejsze. Ale też szansa przeżycia była mniejsza, gdy się odpadło. Nie dam się przekonać!  Jedynym wyjątkiem jest wspinaczka solo!
     
    Zdjęcia:
     
    Brama Bolechowicka.  Nie pamiętam nazw tych skał Grań. Widoczna skała jest łatwo dostępna z drugiej strony, po trawiastym  zboczu Kolejka linowa.  Wygląda na to, że zainstalowano sobie tu kolejkę dla  „przejażdżki” między skałkami.  Filar. Filar jest zawsze na „styku” dwóch ścian skalnych. Filar Abazego. Tak go nazywano. Skąd? Nie wiem. Wiem, że dopiero go „odhaczono” w połowie lat osiemdziesiątych. Ktoś zaczyna zjazd filarem. Jego wysokość ok. 25 m. Ryski. Pękniecia w skale, tak popularnie były nazywane. Dawniej do asekuracji do szerokiej(na parę cm) szczeliny wbijano twarde kołki z drewna, z małą petelką z cienkiej liny. Teraz są „kostki”, albo specjalne elementy blokujące się w szczelinie(friendy). Z prawej początkujący adepci. Asekurowani z góry na wędkę. Zjazd. Nazwa wskazuje co to za działanie. Zjeżdża regulując szybkość przy pomocy tzw. „ósemki”. Zjazd w kluczu zjazdowym był mniej przyjemny i bardziej niebezpieczny. Wędka. Bezpieczna wspinaczka z górną asekuracją. Jedyne niebezpieczeństwo, to ew. spadający kamień. Instruktorzy mają swoje grupki, które prywatnie szkolą.  Mój szwagier jeszcze kilka lat temu zabierał w Tatry chętnych na łatwe wspinaczki.  To dobra metoda poznania gór, gdy się ma pewną praktykę na skale. Trawki. W środku zdjęcia dwie „rysy” i wyżej rosnące trawki. „Droga przez trawki”. Emocjonująca i nie łatwa. Szczególnie, gdy się prowadziło, jak w moim przypadku. Na jeden wyciąg. Wybrzuszenia z lewej robiono hakówką. Pewno je ktoś później pokonał klasycznie.  Skałki. Poza wejściem nie było dalej interesujących wspinaczkowo skał w Dolinie Bolechowickiej.  Wejście do Doliny Karniowickiej.  Z prawej Żabi Koń.  Żabi Koń. Z krzyżem na szczycie.  Grupa Żabiego Konia.   Turnia Długosza. Jasna skała z prawej. Janek Długosz, znany taternik.  Turnia. Nie wiem jaka? A mam przewodnik – Krzysztof  Baran i Tomasz Opozda „Skałki Podkrakowskie – tom 1,  1983 r  Okręt. Jego rufa wynurzyła się z zieleni.  Jesień. Znowu coś się wynurzyło. Ale co?  Płetwa.  Płetwa w morzu zieleni. Ta zupełnie niepozorna skałka, to cała historia taternictwa.  A wszyscy z Krakowa tu zaczynali. Kto nie wspinał się na płetwie?  Stała obok wody. Niewysoka, do 8 m. Tu praktycznie nie stosowało się asekuracji liną. Robiono solówki, granią, filarem.  Ew. robiąc nową drogę środkiem można było przerzucić linę górą i na „wędkę”. Zauważyłem na niej małe srebrne kółeczka. Wmontowano „spity” dla asekuracji. Ale nikt się nią teraz nie interesuje. Darmowe próby_1.  Pozostało mi tylko liczyć na narty.  Darmowe próby_2. Wronie Baszty. Na widocznej ponad lasem skale były takie małe nisze, tak gdzieś nieco ponad 10 m nad ziemią. Wzdłuż tych nisz biegł ciekawy trawers, I czasem, nagle nad głową z dziury wylatywała wrona. Miały tam swoje gniazda.  Obelisk.  Z tej skałki, z łatwym dostępem z tyłu, ćwiczono zjazdy. Była nieco podcięta u dołu i miało się kilka metrów zjazdu w zwisie swobodnym.  Źródło. Szukałem źródełka,  z którego brano wodę do gotowania. I przy którym leżały „vipy” alpinizmu i adepci.  Źródełko dawało początek potokowi, który nieco niżej się pojawiał. Łożysko koło źródełka był suche. Tylko przy opadach coś tu płynęło.  Potok w dolince brał początek z wwywierzyska. Nic się nie zmieniło w stosunkach wodnych. Jest źródełko i potok niżej płynie. Teren, jak widać na zdjęciu.  Skały nad źródełkiem. Te skały były widoczne z miejsca „leżenia”.  Na nich wisieli i płakali przyszli taternicy. Co było mocno komentowane przy źródełku. Słoneczna Turnia. Ostatnia poważna skałka.  Tu miałem ciągoty solo. A całej, bez asekuracji nigdy nie „wkosiłem”. Kończyłem przed najtrudniejszym miejscem. Szczytowym spiętrzeniem.    
    Mała anegdota. Mój kolega Wacek, z którym się wspinałem w skałkach, oświadczył mi pewnego dnia- wiesz wczoraj był tu Kurtyka. Kurtyka? Nie znałem. Obleciał  solo wszystkie najtrudniejsze drogi.
     


























  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 11
    Baralacha La
    Dziesiątego sierpnia
    Od rana usiłujemy się dowiedzieć, czy można jakoś dojechać do miejscowości Darcha(Darcza). Jest położona wyżej  i dalej w górę Bhagi. Otrzymujemy sprzeczne odpowiedzi. Może pojedzie autobus, a może nie. Nawet specjalny urzędnik, nazywany tu „oficer” od  spraw publicznych nie wie. Radzi nam, aby najpierw pojechać do Istingli, pięć kilometrów  od Keylongu. Stamtąd podobno wojsko jeździ do Darczy.  
    Na szczęście trafił się nam autobus, który przyjechał z Manali, wioząc grupę wojska. Gdzieś tam jadą, ale najpierw autobus jedzie do Darczy. Droga najpierw biegnie półkami, wykutymi w skale, wysoko nad Bhaga.  Dwieście metrów niżej widać było spienioną rzekę.  Droga na jeden pojazd. Czasem tylko jakieś rozszerzenie, na wyminięcie się. Potem  przekraczamy dość wąską przełęcz, o nazwie jak rzeka- Bhaga. Po obu stronach drogi widać było  lodowce,wysoko w górach.  
    Za przełęczą dolina się rozszerzyła, rzeka rozlewała się tu szeroko, tworząc piaszczyste łachy. Dojechaliśmy na miejsce. Sama wieś  Darcha była położona  nieco dalej. Biwakujemy nad rzeką. Byliśmy u zbiegu trzech głównych dolin.  Jedna prowadzi na przełęcz Singo La, druga - Balaracha  La, a trzecia pod interesującą nas grupę górską, ze szczytem Mulkila.  Wieczór jest nadzwyczaj ciepły, jak na tą wysokość trzy tysiące  czterysta metrów. Długo nie mogę zasnąć. Świeci piękny księżyc. W jego świetle, w głębi doliny, tam skąd przyjechaliśmy, widać było białe szczyty.
    11.08
    Od rana pakujemy się, czekając na umówione na dzisiaj muły, chcemy dotrzeć pod Mulkilę. Odwiedza nas policjant, który oświadcza, że nie wolno nam wchodzić do tej doliny. Potem przychodzą jacyś faceci, usiłujący ubić na nas interes na pośrednictwie przy wynajmie mułów.
    Nie jest jasna sprawa dotarcia do „naszej” doliny. Obok mamy indyjskie wojsko. Grupa wojskowa wraz z instruktorami z Manali przyjechała trenować na lodowcu. Instruktorzy nas odwiedzają,  prosząc o mapę. Chcą dostać się na najbliższy lodowiec. Nieco mnie dziwi, że nie mają swoich map.
    Rysiek, Elżbieta i Andrzej poszli do wioski kupić „chapati”(czapati) - małe placki. Zupełnie inaczej smakuje świeżo upieczony placek.  Ja z Januszem pilnuję namiotów. Słońce mocno przypieka. Nad nami wznosi się szczyt około pięć tysięcy sześćset metrów. Tak na oko go oceniam. U jego stóp na zboczu widać wioskę z tarasowymi polami. Widzę dzieci kąpiące się w strumyku, który wypływa ze środka dużej  bałuchy, wznoszącej się nad dolina rzeki.
    Zdrzemnąłem się pod namiotem z gołymi stopami wystawionymi na zewnątrz. Obudziwszy widzę, że połowa stóp  jest mocno czerwona. Granicą był cień. No tak, słońce jest prawie w zenicie. W nocy będą mnie z pewnością bolały.
    Wracają nasi, przynosząc w siatce porozbijane jabłka. Brudas daje dzieciom cukierki. Biedne dzieciaki. Chłopcy w wieku  orientacyjnie od ośmiu do dwunastu lat. Brudni, bosi i w strasznie brudnych ubraniach. Są nadzwyczaj ciekawi nas. Do tego stopnia, że musimy się opędzać bojąc się, aby czegoś nam nie zwędzili.
    Wieczorem załatwiamy mulników, za sto pięćdziesiąt rupii(nieco powyżej 15 dolarów) na przełęcz Baralacha La. Próbuję jeszcze zaprosić pilnującego nas policjanta do nas, aby go ewentualnie przekupić butami, namiotem, zegarkiem. Chcemy koniecznie wejść do doliny, prowadzącej pod najwyższy szczyt grupy górskiej w widłach rzek  Czandra i Bhaga.  Nic z tego!  Nie chce nawet  rozmawiać. Może boi się swojego młodszego kolegi.
    Wojsko częstuje mnie kolacją. Zajadam ziemniaki w ostrym sosie, przegryzając czapati. Noc jest piękna, księżycowa. Takie noce przeżywałem też w Tatrach. Pełnia księżyca i wokół ciemne, zębate szczyty.
    12.08
    Umówieni na szóstą mulnicy jakoś się nie spieszą. Wreszcie około dziewiątej wyruszamy. W ostatniej chwili jeszcze raz rozmawiamy z policjantem oświadczając mu, że za wejście do doliny zostawimy potem policji buty i namioty. Nie zgadza się.
    Idziemy więc w stronę Baralacha La. Droga biegnie zboczem doliny. Po kilku godzinach dochodzimy do wsi  Patsio. Tak nazywają to miejsce mulnicy. Przed wsią jest na rzece piękny stawek. Właściwie to żadnej wsi tu nie ma, tylko kilka pustych domów z kamienia. Ale miejsce jest bardzo ładne.   Wokół nas brązowe skały, niebieska woda w stawku  i dookoła ośnieżone szczyty. Wysokość  trzy tysiące osiemset dwadzieścia metrów. A woda w stawku, jak na tę wysokość, nie jest zbyt zimna.
    Czekamy przy stawku na mulników,  ponieważ idziemy szybciej, luzem - bez ciężkich plecaków, które transportują muły. Gotujemy  herbatę i barszcz. Dochodzą muły i  idziemy dalej. Niedaleko drogi leżą metalowe słupy, złamane w połowie. Wyglądają na telefoniczne. Pytam się mulnika, o co tu chodzi. Odpowiada –„war”(wojna). W 1962 roku Chińczycy weszli na terytorium Indii z pobliskiego Tybetu. To są jej pozostałości.
    Elżbietę zabrał jakiś gazik do następnego miejsca o nazwie Zing Zingbar. Położonego na wysokości cztery tysiące dwieście siedemdziesiąt metrów. Dochodząc tam widzimy, że ta kolejna miejscowość składa  się jedynie z kilku rozwalonych, pustych domów z kamienia i dwóch namiotów. W których mieszkają jacyś osobnicy, zresztą całkiem mili.
    Andrzej chce iść dzisiaj jeszcze dalej, aby zrobić rekonesans po drugiej stronie przełęczy, już po stronie doliny  Czandry. Jest tam podobno  mała dolinka, w której wznoszą się szczyty sześciotysięczne. Wyruszamy po obiedzie około osiemnastej. Droga biegnie w górę piarżyskami. Ściemnia się. Idziemy ciągle do góry, trochę na ślepo.
    Wreszcie solidnie zmęczeni kładziemy się na drodze w płachtach biwakowych, obok jeziorka o nazwie Suraj Tal, z którego wypływa Bhaga. Gdzieś niedaleko jest przełęcz Baralacza.  W nocy bardzo źle śpię. Jestem bardzo zmęczony. Poza tym jesteśmy prawie na wysokości szczytu Mont Blanc. Rano nasze śpiwory są pokryte szronem.
    13.08
    Po „śniadaniu" idziemy w górę w stronę przełęczy.   Czy można nazwać śniadaniem coś,  co jest zrobione  z żywności, którą transportujemy z kraju w plecakach. Rzucanych, przerzucanych i podawanych temperaturom powyżej czterdzieści stopni Celsjusza. Jak się w takiej temperaturze otwiera konserwę mięsną to sika.  
    Przełęczą nie będzie  Baralacha La, tylko inna otwierająca drogę do doliny Czandry. Trudno się tu zorientować. Obie przełęcze tworzą wysoki płaskowyż, długi na kilka kilometrów i  poprzecinany małymi potokami. Wysokość około pięciu kilometrów. Na tej wysokości pasą się owce. Rośnie tu jakaś mizerna trawka. Kwitną  też małe ładne kwiatki. Takie są  prawie całe Himalaje. Te gigantyczne, zalodzone szczyty zaczynają się dopiero powyżej pięciu kilometrów.
    Otwiera się wreszcie „nasza” dolinka. Nasza, bo wykombinowaliśmy sobie z mapy, widząc wysokość szczytów i ich bliskość przełęczy, że tu może gdzieś wyżej wyjdziemy. Nikt nam nie przeszkodzi. Dolinka jest  śliczna. Piękne szczyty. Duży lodowiec, jak rzeka,  spływa do doliny Czandry. W dolnej części pokryty jest cały gruzem.
    Niestety! Szczyty, które widzimy mają ponad kilometrowej wysokości, lodowe,  północne  ściany. Nie na nasz  zespół!  Szkoda! Wracamy. Widzę pasące się konie. Spotykamy Francuzów z Kelongu z mułami. Francuska jedzie na mule, a Francuz ugania się z tyłu, skacząc przez potoki. Schodzą do doliny Czandry.
    Boli mnie głowa. Nie bardzo dociera do mnie to, co mówi Francuz. Podobno nasi mulnicy wyruszyli z Zing Zingbar`u i idą w stronę Baralacha La. Wychodzę na małe bałuchy, starając się obserwować drogę w stronę przełęczy. Nikogo nie widać. Mimo słońca jest mi zimno. Wkładam kurkę puchową. W tym momencie od strony jeziorka Suraj Tal ktoś daje czerwoną szmatą znaki. To oni. Mulnik uparł się i nie pójdzie dalej. Postanawiamy  rozbić bazę za jeziorkiem na około sześć dni.
    Zdjęcia:
    1. Biwak Darcza_1.  Ranek. Słońce oświetla nasze namioty i szczyty w dolinie Bagha. Widok w kierunku na południe. Za tym pierwszym szczytem w prawo kryje się w dolinie Kerylong. 
    2. Biwak Darcza_2.  Popołudnie. Widok na północ, w górę rzeki Bagha.  Dominujący szczyt to prawdopodobnie „Dartse”- ok. 5700 m.
    3. Widok z Patsio na dolinę rzeki Bagha. Wysokość ok. 3800 m.
    4. Widok na zachód  z doliny Bagha. Mocno zalodzone szczyty, rzędu 5700 m, widziane z ok.4500 m.
    5.  Suraj Tal. Jezioro górskie. Nosi także nazwy Tso Kamsi i Surya Tal(dosł. Sun God`s Lake). Długie na 800 m. Położone na wysokości 4883 m w pobliżu przełęczy Baralacha La(Baralacza La-4850 m).  Z jeziora wypływa rzeka Bagha. Drugie co do wysokości jezioro górskie w Indiach. Średnie opady śniegu w tym rejonie sięgają od 12 do 15 metrów. Najniższe temperatury w zimie są rzędu minus 27 st. C.
     





  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzydziestego pierwszego lipca.
     
    Dzień dzisiejszy jest równie piękny, jak poprzednie. Lodowiec lśni mocnym blaskiem, w promieniach, wysoko już stojącego słońca. W miarę jak słońce przygrzewa dochodzą coraz częstsze grzmoty od strony Alam Kuh i  Szachaka. Góry rozpoczęły swój kamienny koncert. Wstaliśmy dzisiaj dość późno.  W ślamazarnym tempie snujemy się obok namiotów, usiłując przygotować śniadanie. Niewiele jesteśmy w Iranie, a jeszcze krócej w górach. Ale nawet ten krótki pobyt wycisnął na nas swoje piętno. Z nosa schodzi mi, już po raz nie wiem który, skóra. Na wargach strupy. Ze swoją zapadniętą i zarośniętą twarzą nie bardzo przypominam przeciętnego pasażera trzynastki, jeszcze niedawno temu jeżdżącego codziennie o tej porze do pracy. Powodów do zdenerwowania dostarczają mi też ręce. Ustawicznie brudne, z połamanymi paznokciami. Nie mówię o innych częściach ciała. Camping w Teheranie nie był wcale taki zły, jeśli chodzi o higienę.
     
    Żal schodzić, ale zasadzie to byliśmy na wszystkich „górkach” w okolicy. Z wyjątkiem Siah Sang. Ale i tu byliśmy z Januszem blisko szczytu przy powrocie z Alam Kuh.  Gdyby nam przyszło pisać sprawozdanie dla „władz”, o osiągnięciach wyprawy, to napisalibyśmy, że jej członkowie weszli na siedem szczytów powyżej  czterech kilometrów. W tym  dwom brakowało niecałe dwieście metrów do pięciu kilometrów.  Nęciło mnie i Janusza przejście grani Haft Chana. Pięknie wyglądała z podejścia na  Tacht-e-Solejman.  Z naszegu podestu nie dałoby się tego zrobić w jeden dzień. Może byłyby konieczne dwa, lub nawet trzy dni. Bliżej byłoby, przenosząc namioty do doliny Tacht-e-Czal. Ale tu z kolei  musiałyby stać na śniegu, nie na podeście.  Zresztą nasze panie miały już dość tej „turystyki”.  Owszem, bardzo ją lubiły.  Ale  przebywanie powyżej czterech kilometrów, oddychając z trudem, w zimnie, wśród rozsypujących się  szczytów,  nie jest zbyt pasjonujące dla tych, co się nie wspinają. Zresztą czekał nas wulkan i jego wysokość. Czekał także jeszcze Iran, dalej  na południe.  Ja  i moją żona nie byliśmy też  jednostronni.  Nic, tylko skały i szczyty! Niemniej ważny jest kraj, jego ludzie, zabytki. Jest niepowtarzalna okazja by go poznać.
     
    Zwijamy nasz majdan. Oprócz nas jest jeszcze kilku Irańczyków, ale oni też się pakują. Alam Kuh zostanie sama.  Prawdopodobnie na długo,  ponieważ powoli zbliża się w górach jesień i zimno. Niewiele tu byliśmy. Niemniej ten krótki pobyt zostawił trwały ślad w naszych życiorysach. Pozostaną po nim wspomnienia i stare fotografie(przeźrocza). Tu po nas pozostaje kilka bochenków panwitu i kilka konserw. Świadectwo naszych apetytów. Idziemy w dół lodowca, w stronę schronu Sarczal. Wykorzystując wyprzedzenie, robię ostatnie zdjęcia Rysi, gór i całej czwórki na ich tle. Lodowiec Jachczal się skończył i zaczął się następny - Sarczal. Na którymś z postojów odkrywam studnię lodową. Potężny strumień wody, hucząc, ginie w zimnej czeluści. Schron już blisko. Od jego strony idzie w kierunku nas, po zboczu, dwójka ludzi. To nie są Irańczycy. Zauważyli mnie i skręcają  w moją stronę. Zdaje się, że wiedzą kim jestem. Polacy! W tym roku jest urodzaj na polskie wyprawy. Moim znakiem rozpoznawczym była horolezka, przyczepiona do większego wora, zwanego „waciak”. Tak nazywał się obywatel, który w Krakowie szył  bardzo popularne wśród wspinaczy mocne, duże  plecaki.
     
    Są ze Szczecina. Jak zwykle w takich przypadkach padają pytania - gdzieście byli, co będziecie robić? Byli w górach Zagros i wyszli na nieznaną górkę, której nadali nazwę  Cedynia. Mają co prawda wątpliwości, czy nazwa się przyjmie u kartografów Szacha. A tak, w ogóle, to wyprawa została zorganizowana dla uczczenia tysiąclecia bitwy pod Cedynią. Pan ambasador w Teheranie, prawie na baczność, przyjął meldunek  o osiągnięciach wyprawy. Zapewne w naszej prasie pojawi się później entuzjastyczna notatka o polskiej Cedyni w  Iranie. Byli już na Demawendzie. Wyszło tylko dwóch z pięciu. Cześć!  I idę w stronę schronu.
     
    W schronie porządek. To robota moich rozmówców. Bęben prawie nie ruszony. Za dużo to Irańczycy nie zjedli. Siadam przed schronem i nasycam się panoramą. Widzę  Jacka, jak rozmawia ze Szczecinianami. Pozostali jeszcze się plączą po lodowcu. Nad doliną Sarczal mgły. A co pod nią - może  deszcz? Gotujemy zupę, podgrzewamy konserwy, prawie obiad. Daleko dzisiaj  nie  zajdziemy. Do wieczora zostało  zaledwie kilka godzin. Żeby tylko zejść do Vandaraban. Na łączce, nad potokiem rozbijemy namioty. Będzie dużo powietrza. Tak, właśnie powietrza.  Ponieważ stęskniliśmy się za powietrzem, którym można normalnie oddychać, bez ustawicznej zadyszki, gdy tylko się trochę przyspieszy.
     
    Spieszymy się, z  rozbiciem namiotów. Może zacząć w każdej chwili padać. Niebiosa są jednak przychylne. Namiot już stoi, gdy zaczyna mżyć. Nie koniec zmartwień. Nasz wysłużony, płócienny dom przecieka. Obkładam  go całą folią, jaką posiadamy. Na szczęście nie ma wiatru, który by ją zwiał. Trzeba mieć dużo cierpliwości.  No i trzeba to lubić, aby w małym namiociku, wypełnionym czterema parami butów, bo poza górskimi, jeszcze są jakieś lżejsze, śpiworami, plecakami i całą resztą dobytku - napompować materace. Następnie rozebrać się i wejść do śpiworów. Po płótnie bębni deszcz. Martwi mnie myśl, że ostre kamienie mogą przebić podłogę. Zasypiam. Budzi mnie pytanie Janusza - chcecie kisielu? Nie, dziękujemy. Janusz coś jeszcze gotuje w namiocie. Słychać warkot Juvla. Zasypiam po raz drugi.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wracamy  w doliny.  Na lodowcu -Janusz, Rysia, Elżbieta i Jacek. W tle Siah Sang i w prawo grań, z nawisem,  w stronę Alam Kuh. 
    2.  Dolna część lodowca, pokryta gruzem. Poszukiwanie najłatwiejszych miejsc do przejścia.
    3.  Coś się zostawiło w tych górach.
    4.  Reporter. Nie wiem gdzie i kto mi zrobił to zdjęcie.  Napewno pod Alam Kuh. Wymienialiśmy je po powrocie do kraju.




  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego czwartego lipca.
     
    Budzik zaczyna się wściekać  o piątej. Mamy godzinę czasu do wyruszenia. Upychamy, wyjęte z plecaków rzeczy, z  powrotem do nich. Jacek gotuje herbatę, a dziewczyny przygotowują kanapki z pumperniklem. O szóstej pojawia się pierwszy muł. I zaczyna się obciążanie tego zwierzaka. Na grzbiecie ma coś w rodzaju grubej maty, sięgającej do połowy brzucha. Po obu stronach grzbietu mulnicy mocują plecaki, wiążąc je sznurami i mocując pasami, przechodzącymi pod  brzuchem  muła. Jeden muł zabiera około osiemdziesięciu  kilogramów ładunku.  Potem kolej na drugiego i trzeciego. Biegam dookoła z aparatem fotograficznym, aby uwiecznić ten dla nas „doniosły” moment, formowania „karawany”. Czytało się o tym dotychczas tylko w książkach. Teraz to jest naszym udziałem.
     
    Ranek jest szary. Nad wsią snują się mgły. Gór nie widać, za wyjątkiem najbliższych stoków. Dokładnie szósta trzydzieści karawana wyrusza w drogę. Mamy do pokonania prawie dwadzieścia kilometrów pod Alam Kuh. Założymy obóz pod północną ścianą tego szczytu, na wysokości ponad cztery kilometry. Rudbarak leży na wysokości tysiąc dwieście metrów. Ubrani jesteśmy bojowo, w ciężkie górskie buty i w aparaty fotograficzne. Nastrój znakomity. Mgła rzednie. Obok drogi szumi, przelewając się na kamieniach, Sardab. Na  przedzie  muły, za nimi dwóch mulników. Na końcu my. Starszy z nich ma około czterdziestu lat, młodszy ze dwadzieścia. Na nogach mają coś w rodzaju kaloszy. Ceremonia kierowania mułami jest prosta. Używa się do tego patyka i cmokania. Pojawia się  żółta tablica  z napisem - Hesarczal, Alam Kuh. Skręcamy w kierunku, który wskazuje. Po drugiej stronie potoku, u wylotu trawiastego żlebu, leży duży płat brudnego śniegu. Śnieg w lipcu na tej wysokości? To prawdopodobnie pozostałość po dużej lawinie. Niezłe tu muszą być w zimie opady!
     
    Widzimy jakieś ogromne zielska, nieco podobne do naszych łopianów. Stoki gór są porośnięte dość gęstym, liściastym lasem. To przeważnie buki. Ale spotyka się tu dęby, wiązy, jesiony, wierzby a nawet bukszpany. Sosny włoskie, cyprysy i tuje rosną na niższych wysokościach. Przechodzimy obok prymitywnej chałupki. Posiada tylko trzy ściany, z których czołowa jest ułożona z kamieni, a dwie pozostałe stanowi skalne zacięcie. Dach jest wykonany z płytek łupkowych i obciążony kamieniami. Na którymś z zakrętów doliny Hesarczal, którą idziemy, ukazują się w głębi potężne ośnieżone szczyty. Tacht-e-Sulejman -pytam  się przewodnika. Yes – tak! To daleko. Dwadzieścia kilometrów i dwa tysiące czterysta metrów do góry. Jeszcze dzisiaj przed nami.  Pod samą Alam Kuh muły nie dojdą. Jak się czujesz-pytam Ryśki? Za szybko idą - nie mam kondycji. Nie dobrze - myślę. To dopiero początek. Na kamieniu leżą dwie kozice. Jedna z poderżniętym gardłem. Obok kilku Irańczyków. Jeden z nich ma lornetkę. Szakal – mówią. Tu są więc szakale. Moment odpoczynku,  ponieważ  i mulnicy się przyglądają. Tylko muły poszły swoja drogą.
     
    Ryśka coraz bardziej wysiada. Postój będzie w Vandaraban, do którego dojdziemy - według informacji pana Nagavi - około dwunastej. Teraz jest dziewiąta. Moja dama nie wytrzyma jeszcze trzy godziny tego tempa. Swoje trzy grosze zaczyna dorzucać słońce. Zrobiła się pogoda i tylko gdzie, niegdzie włóczą się po szczytach mgły. Tapol, tapol - wykrzykuje  młody mulnik.  What`s – tapol?  Z mimiki można się domyślić, że będzie tam postój. Przekraczamy Sardab i Tapol okazuje się  być pojedyńczą  chałupą. Muły dostają siano, a nam mała dziewczynka zaofiarowała herbatę. Nie bardzo chcemy z niej korzystać, bo mamy własną, a poza tym nie mamy drobnych rialsów. Z drugiej strony gospodarz, prawdopodobnie ojciec dziewczynki,  może się obrazić. Otoczenie domu wskazuje, że właściciel utrzymuje się tylko z pasterstwa. Trudno bowiem uważać za źródło utrzymania kilka słoneczników rosnących na marnej grządce.
     
    Nasze panie, a szczególnie Rysia, są solidnie zmęczone.  Komu w drogę, temu czas. Zaczyna się dyskusja.  Musimy chyba zapłacić za herbatę? Nie! Ile im damy? Dziesięć herbat -pięćdziesiąt rialsów. To za dużo.  Nie mam zresztą drobnych. A z doświadczenia wiem, że pieniędzy się często nie wydaje. Przynajmniej w takich okolicznościach. Mogą zresztą nawet, gdyby chcieli rozmienić, tu nie mieć możliwości, bo nic nie mają. Wezmą to, co im damy. Ile - zwracam się do Janusza? Który nosi wspólną kasę. Grzebie w portmonetce i wyciąga dwadzieścia rialsów.  Daj ty - mówi do mnie. On uważa, że to jest za dużo. Ja - za mało. A gospodarz uśmiecha się tajemniczo. Ba! Kto miał rację? Późniejsze doświadczenia wykazały, że Janusz.  Dwadzieścia rialsów, to trzydzieści centów.  A w tym kraju tak łatwo się pieniędzy nie zarabia.  Może, z wyjątkiem,  gdy to są cudzoziemcy. Tacy jak my.
     
    Muł zaczepił o ogrodzenie  moją nową horolezką. Ciągnie bydle  i zaczynają w niej pękać paski. Cmokanie przywołuje go do porządku. Góry łysieją coraz bardziej. Ich szczyty już są pozbawione drzew, tylko niżej pozostały pojedyncze ich grupy. Słońce dopieka. Nad potokiem Sardab miejscami są śliczne łączki. Oh! Żeby tu rozbić biwak, posiedzieć tu trochę - wyrywa się Ryśce. Nie potośmy przyjechali do Iranu,  aby siedzieć nad potokiem - mówię do żony. Kolejny dom z dużym polem słoneczników. Na tym pustkowiu to prawie pałac. Nasz mulnik chce od  nas „cigarets” - papierosów. Nikt z nas nie pali. Ale je  mamy. To tylko, jak wynika z doświadczeń różnych wypraw, dobry środek służący do ułatwienia załatwienia różnych spraw. Są głęboko w plecaku - informuje Elżbieta. W Vandaraban - mówię do niego. Częstuje nas podpłomykiem. Kurtuazja nakazuje jeść, choć każdemu z nas na pewno przypominają się - dżuma, cholera, ospa i diabli wiedzą co.
     
    Na stokach pasą się konie. Vandaraban. Kolejna osada.  Jest nią gliniany dom w kształcie litery „L”, który od zewnątrz, na dłuższym boku, ma krużganek. Do słupów krużganka można by przywiązać konie i byłoby ranczo.  Tym razem honory gospodarza pełni kobieta. Zauważyliśmy, że po tej stronie gór, kobiety nie noszą czadorów.  Góry Elburs są nie tylko granicą klimatyczną, ale i etniczną. Na dywanie, po turecku, siedzi grupka miejscowych, do których dosiedli się nasi mulnicy. A wśród nich starzec z siwą brodą. Nad małym ogniskiem, w czajniku gotuje się woda. Siadamy na drugim dywanie.  Jak ludzie dobrze wychowani, zdejmujemy buty. Nawet, gdybyśmy nie byli - to i tak zdjęlibyśmy, bo nogi nasze tego wymagają. Zapowiada się dłuższy postój. Muły zostały pozbawione swojego ciężaru i spokojnie zajadają sobie siano. Pijemy podaną nam herbatę, gotujemy swoją i podgrzewamy konserwę. Obok płynie Sardab, mulnicy zaciągają się otrzymanymi od nas papierosami i płynie spokojna rozmowa na sąsiednim dywanie. Tylko my jesteśmy dysonansem, w tym spokojnym i jakby leniwym obrazie, ze swoim pośpiechem.  Ludzi cywilizowanego świata. Którzy tu przyjechali, aby zaliczyć jeszcze jeden kraj, jeszcze jeden szczyt, jeszcze jedno miasto.
     
    Starzec pokazuje Elżbiecie, że boli go głowa. Ci ludzie widocznie wierzą, że potrafimy leczyć. Z tym leczeniem to miały nieraz kłopot ekspedycje himalajskie. Dostaje dwa proszki na ból głowy. Oby tylko za nim nie poszli inni, bo apteczkę mamy skromną. Możemy rozdawać co najwyżej witaminy. Wyruszamy w samo południe, płacąc  pięćdziesiąt rialsów. Tak dużo, bo nie mieliśmy drobnych.  Droga wiedzie teraz Doliną Sarczal. I potok też się tak nazywa. Drzewa kończą się definitywnie, wyżej będzie trawa, jeszcze wyżej śnieg i lód. Zostało nam jeszcze tysiąc sześć set metrów podejścia. Mamy wyjść na wysokość trzy tysiące sześć set metrów do schronu Sarczal. Leżącego powyżej moreny czołowej lodowca o tej samej nazwie. Wszystko tu nazywa się Sarczal. Zbliża się do nas z góry mikro karawana, złożona z jednego muła i kilku ludzi. Na grzbiecie niesie narty. Uprzejme „helou” i pytania z obu stron - kto, skąd i dokąd? Przed nami mamy mistrza narciarskiego Iranu. Champion wraca z treningu pod Alam Kuh. My też jesteśmy narciarze. Charakterystyczne ugięcie nóg w kolanach, ręce w lekko bok. Znana  sylwetka.  I rozumiemy się doskonale. By - część, do widzenia i idziemy dalej.
     
    Ostatni dom na trasie, jak wynika z mapy. Dookoła niego pełno owczego łajna i sfora psów. Kończy się to, szczęśliwie dla nas, tylko na głośnym – hau , hau.  W miejscach, gdzie ścieżka jest kamienista, muły zwalniają.  Żeby tych kamieni było jak najwięcej - mówię do Jacka. Ja też wysiadam - odpowiada. Kilkadziesiąt metrów za nami idzie Ryśka, a kawałek dalej Elżbieta i Janusz, który jej towarzyszy. Potok Sarczal, który szumiał daleko w dole, pojawił się znowu obok nas. Musimy go przekroczyć, bo ścieżka biegnie dalej po drugiej stronie. Z góry pędzi prąd  wściekłej wody. Pierwsze przechodzą muły, potem mulnicy, a na końcu skacząc po kamieniach Jacek. Ja zostaję i poczekam na Ryśkę, bo sama tu nie przejdzie. Nie jestem już  też w stanie wytrzymać tempa mulników. Widzę jak Jacek stoi na zboczu po drugiej stronie i wymachuje rękami, coś krzycząc. Zdaje mi się, że do nadchodzącej Ryśki. Nic nie słychać, bo ten wściekły ryk wody zagłusza wszystko. Wydaje mi się, że jej widocznie chce pokazać, gdzie jestem.  Na stoku powyżej pasą się owce. Są różnokolorowe, białe, czarne, brązowe. Czekam na Ryśkę, a wyżej, po drugiej stronie potoku, czekają na nas mulnicy z Jackiem.
     
    Pomagam jej się przeprawić. Mulnicy poszli dalej. Prawdopodobnie już ich dzisiaj nie dogonimy.  Dostrzegamy Elżbietę i Janusza. Są jeszcze dość daleko od nas. Machamy do nich rękami, wskazując dalszy kierunek drogi. Janusz nas dojrzał i możemy iść spokojnie dalej.  Ciężko się nam idzie. Potok został w dole. Siadamy na kamieniach. Wyciągam mapkę doliny Sarczal. Jeszcze jakieś siedemset, dziewięćset metrów w górę. Rozglądam się dookoła. Ten szczyt to chyba Siah Kaman, ma prawie cztery i pół kilometra. Tam po drugiej stronie grani powinna być dolina Naft-e-Czal. Turnie, turniczki - bez nazwy. To nie Tatry, gdzie prawie każdy kamień jest nazwany i pomierzony. Po kilkuset metrach znowu siedzimy. Jesteśmy bardzo zmęczeni i chce nam się pić. Widać morenę czołową lodowca Sarczal. Tam gdzieś obok niej powinien być schron. Odpoczywamy już nie siedząc, a leżąc. Sto metrów i kładziemy się gdzieś w cieniu pod kamieniem. Następne sto i znowu leżymy. Jestem przerażony. Chcę w przyszłym roku jechać w Hindukusz, a tu na wysokości niewiele ponad trzy tysiące metrów jestem zupełnie do niczego Dysponowałem zawsze dobrą kondycją w Tatrach. Pocieszam się, że się zaaklimatyzuję. Ryśka czuje się trochę lepiej ode mnie. Dopadamy wody wypływającej z lodowca. Piję i się polewam. A ameby - mówi jakiś głos we mnie? Bzdura - ameby! Jaka ta morena wysoka! Teraz odpoczywamy, co kilkanaście metrów. Gdy wychodzimy na morenę dostrzegam schron Sarczal, a głębi wymarzona panorama Alam Kuh. Jakoś to wszystko nie robi na mnie wrażenia, z wyjątkiem faktu, że schron jest blisko. Idziemy przez małą łączkę, na której rosną  śliczne, malutkie, niebieskie kwiatki. Od strony schronu w naszą stronę idą muły. Wracają. Młodszy wręcza mi kartkę od Jacka. Daj im jeszcze pięćdziesiąt rialsów. Opłata za muły wynosiła siedemset pięćdziesiąt rialsów. Czyli jakieś niecałe dziesięć zielonych. Obawiamy się z Rysią, że Janusz z Elżbietą nie dojdą dziś do schronu. Patrzyliśmy w dół moreny i nie było ich widać. Jest prawie piąta. Za dwie godziny będzie ciemno. Wydrapuję scyzorykiem- ponieważ nie mam długopisu -  na kamieniu napis ”pomoc przyjdzie”. Owijam to w kartkę Jacka i daję mulnikom. Na pewno ich spotkają.
     
    W schronie Jacek pichci herbatę. Nalewam ją do kubka  i do tego dwie łyżki glukozy. Wiesz co - zaczynam? Patrzyliśmy z Ryśką długo w dół moreny. I nie widzieliśmy nigdzie Janusza i Elżbiety. Sądzę, że oni dzisiaj nie dojdą. Elżbieta wysiadła zupełnie. Należałoby wziąć śpiwór, coś do żarcia, Juvel. Naszą machinę do gotowania i iść w dół. Może byś ty poszedł - mówię do Jacka. Bo ja jestem zupełnie „lewy”. Dobrze - pójdę. Ładujemy plecak i Jacek schodzi. Popijam herbatę i patrzę jak Jacek schodzi. Ee, ee - odbija mi się i cała herbata z glukozą użyźnia ziemię. To skutki picia lodowatej wody w czasie podejścia. Zaczyna mnie boleć głowa. Jacek zniknąl  mi z oczu. Szukam lornetki. Może przez nią go dostrzegę. W lornetce widzę Elżbietę i Janusza wychodzących na morenę. A gdzie jest Jacek? Oby się  nie rozminęli! Już mam zamiar krzyczeć, gdy Jacek ich dostrzega. Wloką się razem przez łączkę, ze ślicznymi kwiatkami.
     
    W kamiennym schronie brud.  Stalowe łóżka z poukładanymi w poprzek deskami. Materace z gąbki, leżące na betonie. Znajduję lampę naftową, kilka świeczek, jakieś woreczki napchane pestkami ze słonecznika. Jest jeszcze cały szereg rzeczy, które zwykle zostawia się po sobie w schronach górskich. Pichcimy z Rysią herbatę. Trójka jest już blisko. Biorę miskę od kochera z herbatą, kubek i schodzę do nich. Elżbieta idzie resztką sił. Pije i siada na kamieniu. Imponuje kondycją Jacek. Siedzimy przed schronem i gotujemy. Zapada wieczór i robi się chłodno.  Elżbieta leży. Jest całkowicie wykończona. Ja nie mam zupełnie apetytu. Nawet pić mi się nie chce. Inni też apetytem nie imponują. O Elżbiecie nawet nie ma co mówić. Zimno mi i coraz bardziej boli mnie głowa. Wkładam sweter, skafander i czapkę narciarską. W rzeczywistości to nie jest tak znowu zimno. Objawy te są oznaką  zmęczenia organizmu i braku aklimatyzacji. W schronie pali się lampa naftowa. Kładę się do „łóżka”, to znaczy na materac gąbkowy. Ubieram piżamę, bo i taki luksus mamy. Na to sweter. Na nogach mam skarpetki, a na głowie czapkę narciarską. Dostajemy z Elżbietą, jako „chorzy”, gorący barszcz do łóżka. Pozostali jeszcze coś tam jeszcze gotują.  
     
    Zapada noc na wysokości trzy tysiące sześćset metrów. Latarka leży obok głowy. Wiecie co? Może ostatni wyniesie lampę do przedsionka, bo jak ktoś w nocy ją uderzy, to spłoniemy. Dookoła nas pustka. Ostatni ludzie zostali półtora kilometra niżej. Jak to inaczej wygląda - myślę - gdy się siedzi w domu i planuje taką wyprawę. W wyobraźni jawią się wtedy potężne szczyty, obsypane iskrzącym się w słońcu śniegiem i spadające z pod nich lodowce. A niżej zielone doliny, pokryte lasem i cudowne potoki. Wyobraźnia nas umieszcza, siedzących  przed obiektywem aparatu fotograficznego, na jednym z tych szczytów. Za plecami mamy wspaniałą panoramę górską. Drugi obrazek -  leżymy leniwie, po trudach „zdobywania”, obok namiotu, który powinien być w lasku i nad potokiem. Taką ma się czasem wyobraźnię, ukształtowaną na podstawie książki, albumu. Głos rozsądku, powstałego z doświadczenia, jednak mówi - uważaj bratku! Góry to piekielne zmęczenie, to brud, to zimno i mokro. I to, że za łyk gorącej herbaty, oddało by się wszystko, co się posiada.  Aby tego doświadczyć, nie trzeba być koniecznie wybitnym alpinistą. A cudowne, ośnieżone szczyty i głębokie, zielone doliny, to raczej widzi się później, we wspomnieniach. Dzisiaj też nie widziałem nic cudownego, tylko rozpadające się szczyty, ciemne kamienie i brudny śnieg. Wiem jednak, że jak wrócę do domu, to po latach góry wyładnieją, a śnieg będzie bardziej biały. Ból głowy,  lepkie od brudu ręce i skurcze żołądka będą odległym i jakby nieprawdziwym wspomnieniem.
     
    Zdjęcia
    1.  Przed domem pana Nagavi. Rysia,  muł i  mulnik, Elżbieta.
    2.  Nasza karawana. Droga wiedzie wzdłuż potoku Sardab.
    3.  Gdzieś w głębi doliny powinny się pojawić  ośnieżone szczyty. Sterczące trzy kilometry nad nami.
    4.  Schron Sarczal - 3600 m npm.  Janusz, Rysia i moja skromna osoba. Pogoda, w czasie robienia zdjęcia, była równie ponura, jak  schron.  Otaczała nas  przed wieczorna mgła. 
     




  8. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego drugiego lipca.
     
    Dzień moich urodzin. Skończyłem trzydzieści dwa lata. Spuścili wodę z basenu. Nic nie będzie z dzisiejszych kąpieli. Dwóch dżentelmenów z obsługi campingu myje go dużymi szczotkami. Kąpiemy się w zamian w małym baseniku dla dzieci, których i tak tu nie ma. Za naszym przykładem idą inni kempingowicze.  Dżentelmeni uporali się z myciem i zaczynają wpuszczać wodę. Towarzystwo kempingowe posiadało na dnie i czeka, z nogami w wodzie, na jego napełnienie. Jakiś Niemiec myje psa w baseniku dla dzieci. U nas, w pewnych częściach społeczeństwa, panuje mit  o nadzwyczajnej kulturze zachodu. Nie mówiąc o dobrobycie. Jak to jest, to można się najlepiej przekonać, stykając się z nimi. Z kulturą jest różnie i nie różnią się wcale w tej dziedzinie od nas. A w pewnych przypadkach jest jeszcze gorzej.
     
    Po obiedzie, składającego się dzisiaj z konserwy z chlebem, zupy i herbaty, wybieramy się do Teheranu. Kierowca złapanego mikrobusu ma żonę Polkę. Sam, jak mi się wydaje, nie jest Irańczykiem. Nie wypada jednak się pytać. Nie dojeżdża do placu Gumruk, skręca gdzieś po drodze. Wysiadamy, prosząc o przekazanie pozdrowień dla żony. Nie bierze od nas pieniędzy. Jesteśmy daleko od śródmieścia. Mamy dość dużo czasu, do umówionej dzisiaj wizyty w JMF. Spróbujemy pojechać tam miejskim autobusem. Jeszcze nie próbowaliśmy tego środka lokomocji.  Ktoś, wyglądający na urzędnika, rysuje nam, na papierze firmowym instytucji, w której pewnie pracuje, plan dojazdu na ulicę Fisher Abad.  Kupujemy bilety po dwa rialsy, które sprzedaje człowiek, siedzący obok(bo jest gorąco) seledynowej budki, miejsca jego pracy. Autobus jest piętrowy i bardzo brudny. W środku jest gorąco i momentalnie przyklejam się do siedzenia. Wysiadamy, bo musimy się przesiąść. Przechodzimy obok jakiegoś kina. Kina - jak zauważyłem – mają, prawie wszystkie, jednakowe reklamy i wydaje się niezależnie od wyświetlanego filmu. Jest to okropnie kolorowy, wielometrowy kicz, na którym tło stanowi kilka typów, walczących ze sobą na pięści, lub przy pomocy coltów. Na przednim planie, pozytywny chyba bohater z wąsami(noszą je prawie wszyscy Irańczycy) dobiera się do dziewoi, typu sexbomba. Będącej aktualnie w trakcie rozbierania się. Taki model reklamy, jak mieliśmy okazję przekonać się później, obowiązywał każde kino.
     
    Zaskakują te rozebrane seksbomby w kraju, gdzie bardzo mało widzi się kobiet w sukienkach, nie mówiąc o szortach, czy czymś więcej - jak kostium kąpielowy. Wsiadamy do następnego autobusu i porównując nazwy mijanych ulic z planem miasta, dojeżdżamy do ulicy Shareza. Dziewczyny i Jacek zostają w parku Pahlawi. Wszystko tu nazywa się Pahlawi. Jest to mały, niewielki park na skrzyżowaniu ulic Hafez i Shareza. W parku sami mężczyźni. Niektórzy czytają gazety. Dużo uczących się osób. Zapewne studenci, bo w pobliżu jest Uniwersytet Teherański. Szukamy z Januszem mapy Iranu. Ulica Shareza to miejsce księgarń. Chcemy kupić mapę fizyczną i to opisaną po angielsku. Niestety nie ma. Obeszliśmy wszystkie księgarnie na tej ulicy i skończyło się na kupnie mapy drogowej. Wracamy do parku i oglądamy nasz nabytek. No tak! Pojmuję teraz, że pytanie o Rudbarak nie miało sensu. To coś, jakby Anglik w Warszawie pytał się po niemiecku  o Kozią Wólkę. Rudbarak to mała wioska, gdzieś u podnóża gór.  I tu na mapie nie ma śladu po niej. Pora iść do IMF.
     
    Jesteśmy znów, na znanym szóstym piętrze. Dzisiaj jest mniej ludzi, niż w środę wieczorem. W pewnym momencie miga mi czyjś plecak. „Horolezka”!  W Tatrach nieomylny znak, że właściciel jest wspinaczem. Każdy taternicki adept od razu  ją nabywał na Słowacji. Właściciel jej odwraca się. Pan jest z Polski? Pierwsze sylaby starczają za odpowiedź. Ze Szczecina? Nie, z Warszawy. Pojawia się drugi. Gdzie byliście? W masywie Dżupadu - to gdzieś nad granicą pakistańską. Opowiada nam, że są z Koła Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego. Nie mieli zezwolenia na działalność górską i dołączyli ich do jakiejś wyprawy  włoskiej. Zrobili tam kilka nowych „dróg”. Poza tym spenetrowali obszar i wykonali kilka mapek szkicowych. Teraz chcą iść na Demawend.
     
    Siedzimy tak, rozmawiając, w gabinecie prezydenta IMF pana  Rafatiafshar, którego jeszcze nie ma. Za to pojawia się pan Adili. Prezydenta nie będzie dzisiaj-oświadcza. I do nas - nie macie zezwoleń na działalność w górach. Ale dlaczego? Sytuacja dla nas jest bardzo nieprzyjemna. Jeżeli nie pojedziemy w góry to będzie-czujemy to wszyscy dobrze - po prostu, co tu ukrywać-kompromitacja. Jeszcze na Demawend, bez zezwolenia można próbować, ale w grupę Tacht-e-Sulejman chyba wykluczone. Prosimy bardzo Adiliego, żeby nam pomógł, że jesteśmy alpinistami i przyjechaliśmy przede wszystkim tu w góry. Pomagają nam w naszych prośbach Warszawiacy. Adili pokazuje nam teczkę z pismami różnych klubów, także z zagranicy. W pismach tych zawarte są prośby o zezwolenie na wyjazd w góry. Oni tu w JMF chcą mieć po prostu „podkładkę” papierkową. My jej nie mamy i nie mieli też  nasi koledzy z Warszawy. Stąd nasze kłopoty. A pan prezydent  nam prawie gwarantował  zezwolenie. Wreszcie mister Adili częściowo ustępuje i proponuje spotkanie jutro o dziesiątej. Może da się coś zrobić. Jutro jest niedziela, ale nie dla nich. Oni wczoraj mieli święto. W piątek.
     
    Humory mamy nie najlepsze, wychodząc na ulicę. Jeszcze do tego autobus, którym chcemy jechać do placu Gumruk nie zatrzymuje się na przystanku. Jest przepełniony. Zatrzymuje się za to jakiś  inny - prawie pusty. Wsiadamy i od razu się wyjaśnia, dlaczego pusty? Bilety są dwa i półkrotnie droższe. Nawet w komunikacji miejskiej tą samą trasę obsługują różne „linie”. Jedziemy w dół ulicą Ferdowsi. Autobus dojeżdża tylko do stacji telegrafu,  znajdującej się obok dużego placu. Rozpytujemy o autobus do placu Gumruk. Jakiś uprzejmy gość chce nas zaprowadzić do przystanku, gdzie przystają autobusy do placu Gumruk. W czasie tego marszu „zgubił się” Janusz z Elżbietą, potem z kolei Jacek, który ich poszedł szukać. Wreszcie jedziemy razem ulicą Mohlavi do Gumruk. Wczoraj szliśmy do niego piechotą. Minęła dziewiąta wieczorem, ale handel jeszcze trwa. Otwarte są wnęki, czyli sklepy  i sprzedaje się owoce. Wszystko przy świetle  gazowych lamp. Choć  mają i elektryczność do dyspozycji.  Może tradycja,  a  może wygoda. Taka lampa świeci bardzo mocno i można ją łatwo przenosić z miejsca na miejsca. A może jest taniej tak oświetlać.
     
    Dworzec obok Gumruk jest już nieczynny. Wczoraj też przyszliśmy za późno. Mamy szczęście, bo dosyć szybko znajduje się autobus, który jedzie obok Gol-e-Sahra.  Dalszy ciąg wieczoru nie różni się od poprzedniego.  Herbata, dużo herbaty! A potem leżę sobie obok pozostałej czwórki na śpiworze, gapiąc się na teherańskie nocne niebo. Obok nas na materacach, owinięci w śpiwory, śpią tacy sami jak my, włóczędzy. Rano wstaną i pojadą dalej, szukać swej  przygody. I tak przez całe wakacje.
  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 17
    Pierwszy szczyt wyprawy
    W każdym razie Jurek zdecydował, że nie pójdziemy w tą stronę.  Przedsięwzięcie jest bardzo trudne.  I było nas tylko czterech do jego dyspozycji. Janusz, Karol i Leszek poszli już do Zebaku. Natomiast ja  i  Andrzej mamy wejść granią z tej przełęczy na M3b(5918 m). 
    Wybieramy się w któryś z następnych dni. Grań nie jest długa. Lodowiec z daleka  wydaje się stromy. Przy bliższym poznaniu tworzy, jakby schodki. Kilka razy wkręcona przeze mnie śruba lodowa. Potem łupek, czarna, krucha skała i szczyt.
    Kręcę głową i aparatem, siedząc na kamieniach. Co za widok!  Najwyższy Hindukusz z góry!  Naprzeciw na południowy zachód. Tylko pięć km, w linii prostej, Kohe Mandaras. Za nim,  w prawo, ale kilometrów około piętnaście, Noszak.
    Przed moimi oczami wspaniała panorama najwyższego Hindukuszu. Na początku „maleństwa” sześciotysięczne grani głównej.  Szczyty: M4a(6274 m), M5(6076 m), M6(6138 m), M7(6224 m), Kohe Mandaras(6631 m), jako dominator doliny. Dalej główna grań biegnie ku Noszakowi. Przez szczyty M9(6028 m), Gumbaze Safed(6800 m).
    Gdzieś tam w głębi, na lewo od  Noszaka, przysłonięty ukrywa się Tiricz Mir(7700 m).  To już jeden z większych światowych gigantów. Głowa obraca się dalej w prawo od Noszaka. Głęboko wcięta przełęcz  i kopuła Gumbaze Safed.
    Szczyt M10(5580 m) w naszej dolinie,  szczyty sześciotysięczne, blisko Ab-e Pańdź. Jeszcze dalej w prawo. Całkiem już blisko  mamy szczyt M2(6460 m), ze swoim wiszącym groźnie lodowcem.  Za nim wychyla się „dziubek” szczytu Kiszmi Chan(6745 m). 
    Ten szczyt jest dla mnie charakterystyczny. Ponieważ czytałem o nim w książce Andrzeja  Wilczkowskiego. Weszli na niego.  Miejscowa ludność uważa go za najwyższy w Hindukuszu. Dlatego, że jest na skraju pasma, blisko korytarza Wachanu.
    Rozmawiałem w Qazi  Deh z Niemcem. Właśnie wrócili z wyprawy na ten szczyt. Pytam się go, jak tam u nich się organizuje taką wyprawę jak nasza. Mają przecież dewizy. Kupę kasy. Więc, jakiś ciekawy wyjazd, dla grupki alpinistów, to betka. Narodowa wyprawa musi mieć narodowy cel. Godny narodu. Taka zawsze znajdzie pieniądze.
    Nie, nie! Nie jest tak prosto! Odpowiada. Szukamy sponsorów. Więc odbywa się taka sama „żebranina”, jak i  u nas. Ale sponsor żąda coś, za coś.  U nich były to zdjęcia, na tle wysokiej, ładnej góry. Alpinista pije „red bull” na jej tle.  Który dodaje mu  skrzydeł, by na nią wejść. My nie musimy robić  zdjęć, za mleko w puszkach.
    Za sobą mam Nadir Szacha.  Tam się jednak nie wyjdzie. Nie wiem, ile jeszcze mamy czasu do dyspozycji. Nie pytam Jurka. Nie wypada! Ale skoro nie kontynuujemy w stronę  M3, to Rysiek widocznie  ocenił, że dalej łatwo nie „puści’.
    Andrzejowi jeszcze wpada do głowy pomysł, by przetrawersować granią na niedaleki M3a(5900 m). Jest wcześnie. Grań nie jest zbyt trudna. Zaliczymy dwa szczyty.  Obniżenie, między szczytami, też niewielkie. Ale nie podoba mi się ten pomysł. Mamy wejść tylko na M3b i wracać. Wracamy drogą wejścia.
    Karol nam potem w bazie gratuluje zdobycia pierwszego szczytu dla wyprawy. To nie pierwsze, tylko drugie wejście. Dla mnie i Andrzeja pierwsze. Nikt nam nie zostawił szczegółowego opisu, jak tam wejść. Widok z M3b był jednym chyba najciekawszym dla mnie w Hindukuszu. Doskonała pogoda spowodowała, że mój aparat był w nieustannym ruchu. Resztę wyjaśniają zdjęcia.
     
    Zdjęcia:
     1. Grań. Północno-wschodnia  grań M3b.
     2. W lodzie. Wspinaczka w lodzie.
     3.  Czekan. Andrzej wznosi dumnie swój czekan na tle Nadir Szacha(6814 m). Jesteśmy obaj „małymi”alpinistami. Więc i górka jest mała, na którą weszliśmy. Tylko 5918 metrów. Podwyższając jednak swoje „rekordy” wysokości. Byłem zadowolony, że weszliśmy. Mogłem być w tych górach. I mieć  życiową okazję  widzieć takie piękne, górskie widoki. Chwilowe marzenia sięgały jednak wyżej.
     4. Nadir Szach. Teraz ja, siedząc na tym samym tle.
     5. Andrzej.  Na tle szczytu M2.
     6. Gienek. Teraz ja na  tle M2.
     7. Na M3b. Taki pierwszy widok mi się ukazał, gdy dotarłem na szczyt M3b.
     Potem robiłem kolejne zdjęcia. Chodząc po M3b. Były robione z ręki. I  z nieco z różnych miejsc, ale leżących blisko siebie.
     Zestawiłem  je  i  tworzą panoramę.
    Mając mapę doliny(post nr 12). Należy obracać się w prawo, ze środkiem na szczycie M3b.
    Rozpoczyna się ona od  M4a, leżącego na południowy-wschód, od M3b.  Zdjęcia zachodzą na siebie. Można sobie wyobrazić,  jak wyglądał Hindukusz Wysoki z wysokości prawie sześciu kilometrów.
    8. M4a. M4a(6274 m), w głównej grani. Z lewej jest widoczny fragment wiszącego lodowca, między tym szczytem i Nadir Szachem. Na prawo od niego przełęcz między nim a  szczytem M5.
    9. M5 i  M6. Dalej w głównej grani szczyty M5(6076 m) i M6(6138 m). Za nimi  Pakistan.
    10. Grań Hindukuszu. Szczyty M5, M6 i M7(6224 m).
     11. Hindukusz. Zdjęcie nieco dalej w prawo, niż poprzednie.. Powtórzony M6 i M7, dalej  pojawiła się grań  Kohe Mandaras W głębi wysoki szczyt w Pakistanie. Napis poprawny -zdjęcie z M3b, a nie M3a.
     12. M7.  Powtórzony M7. Grań dalej się wznosi na Kohe Mandaras.
     13. Kohe Mandaras. Kohe Mandaras(6631 m), dalej w głębi, nieco z prawej Noszak(7492 m), mocno wcięta przełęcz i kopulasty Gumbaze Safed(6800 m). Oba te szczyty w kierunku południowo-zachodnim..
     14.  M9 i M10.  M9(6028 m) i M10(5580 m). M9  leży  w głównej grani. Natomiast M10  całkowicie w Dolinie Mandaras.
     15. M3a. Z lewej fragmet  stoku M10, ”wcięcie” Doliny Mandaras i bardzo blisko M3a(5900 m). W tle, z lewej prawdopodobnie Kohe Zebak.
     16.  M2. Obracając głowę dalej w prawo, prawie dokładnie na północ,  pojawia się szeroka grań śnieżna szczytu M2(6460 m) z wiszącym lodowcem. W głębi, za nim wychyla się  „dziubek”Kiszmi Chana(Kohe Kesnikhan-6745 m).
     17. Intruzja. Z tyłu za plecami, na wschód,  miałem bardzo bliskiego Nadir Szacha(6814 m), ze swoją zachodnią ścianą, przeciętą ukośnie pasem bardzo jasnej skały. Geolog może by bliżej to wyjaśnił. Co to za minerał?
     Powyższą panoramę uzupełni  widok z szczytu -6021 m, pod którym stały namioty obozu I. W sumie obydwie dadzą okrężny widok, na otaczający Hindukusz Wysoki.
     

















  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego trzeciego lipca.
     
    Po śniadaniu jedziemy od razu do Teheranu, zabierając ze sobą wszystko co mamy na campingu. Obyśmy tu dzisiaj już nie wrócili! Punktualnie o dziesiątej jesteśmy w IMF. Są i Warszawiacy. Dzisiaj jest ich trzech. Boy podaje tradycyjną herbatę. Mister Adili pyta się - jaki mamy program działania? Jużeśmy im kilka razy to tłumaczyli, ale tłumaczymy jeszcze raz. Dwa tygodnie w grupie Tacht-e-Sulejman i powrót do Teheranu. Z Teheranu na trzy, do czterech dni na Demawend. Proponuje nam jechać najpierw na Demawend, a potem stamtąd, nie wracając do Teheranu, jechać do Rudbarak i w Tacht-e-Sulejman. Ewentualnie odwrotnie, ale nie wracać do Teheranu. Zobaczymy jak to będzie. Najważniejsze, abyśmy wyjechali. Nasza sprawa jest zdaje się na dobrej drodze, skoro tak się pyta. Informuje nas, że pod Alam Kuh jest w tym roku dużo śniegu i lodu. Twarze mojej czwórki wyraźnie pokraśniały. Moja też. Pan Adeli coś pisze. A my rozmawiamy z Warszawiakami. W pokoju jest jeszcze dwóch Irańczyków. Pan Adili wręcza nam dwa listy polecające - cóż za przyjemna chwila.  Jeden do pana Safar Nagavi, przewodnika górskiego w Rudbarak. Drugi do pana Abdullohi, albo do pana Marzunopura w Rineh. Niespodzianka! Jeden z  ludzi, siedzących w pokoju, jest  panem Safarem Nagavi. Niski, starszy, ale czerstwy Irańczyk. Ściska nam ręce. Przyjechał załatwiać jakieś sprawy w Teheranie.  Jedzie jutro. Jak chcemy, to  możemy  z nim jechać. Nie!  My wolimy dzisiaj. Mister Nagavi wyciąga gazetę irańską, w wydaniu angielskim. Cała strona jest poświecona wyprawie chilijskiej w góry Elburs. W środku alpinistów chilijskich pan Nagavi. Kiwamy z uznaniem głowami.
     
    Żegnamy się z panem Adili i miłymi Warszawiakami. Pomogli nam bardzo. Ten Adili to fajny chłop-myślę sobie. Czuje, co to znaczy lubić góry. Rafatiafshar to tylko reprezentacyjna persona. Tu taktyka wymaga, aby na czele wspinaczy, alpinistów był ktoś ważny. Jeszcze tylko jedno pytanie do pana Adiliego. Skąd odjeżdżają autobusy do Rudbarak? T.B.T. - pada odpowiedź. Pan Safar Nagavi nas zaprowadzi do „tibiti”. Wychodzimy na ulicę. Mam ochotę skakać z radości. Nareszcie jedziemy w góry! T.B.T. jest niedaleko od IMF. Na tej samej ulicy. Pan Nagavi pyta o autobus do Rudbarak. Nie znamy ani jednego słowa z języka farsi, przysłuchując się rozmowie. Przepraszam znamy - kunawarda. Można się domyślić jednak, że nic z tego nie będzie. Żegnamy się z panem Nagavi. Sami sobie poszukamy autobusu. Trzeba tylko zjechać kawałek w dół na  ulicę Ferdowsi i tam jest Iran Peyma. Oni jeżdżą do Czalus, a dalej jakoś pójdzie. Używam określenia – jechać w dół, bo my jeździliśmy w dół i w górę. A bierze się to stąd, że Teheran jest położony na pochyłej płaszczyźnie. Wysokość jej podałem już poprzednio. Ulice są zbudowane w ten sposób, że jedne biegną z góry na dół, a drugie prostopadle  do nich. My jeździliśmy do IMF i do ambasady przeważnie tymi pierwszymi.
     
    Iran Peyma ma na ulicy Ferdowsi tylko biuro.  Dworzec jest na ulicy Amir Kabir. Mają autobus do Czalus, tylko że przez Amol, a nie przez Karadaj i Marzunabad. Dlaczego nie ma autobusu przez Karadaj? Z mapy widać, że droga nie jest taka zła. Z mapy tak! Informuje nas pracownik Iran Peymy, a w rzeczywistości jest inaczej. Do Czalus przez Amol jest około trzystu kilometrów, a stamtąd do Rudbarak pięćdziesiąt.  Jest już po dwunastej i prosty rachunek wskazuje, że tą drogą dzisiaj nie zajedziemy. Droga wiedzie przecież przez pasmo Elbursu i średnia szybkość nie będzie za wysoka. To nic, pójdziemy jeszcze na ulicę Amir Kabir. Zobaczymy, co na dworcu Iran Peymy powiedzą. Nic nie powiedzieli za wyjątkiem, że jedzie o wpół do trzeciej minibus do Czalus przez Marzunabad. Ile kosztuje? Dwanaście tomanów na osobę. Nie wiedzą nic o naszym bagażu.
     
    Teraz szybko do ambasady po rzeczy i wracamy tu  z powrotem. Trafiliśmy na jakiegoś cwaniaka taksówkarza. Nie włączył licznika. Czuję, że będzie zaraz awantura. Jedzie ostro. Pod tym względem jest też niezły. Błyskawicznie znaleźliśmy się pod ambasadą. No i jak  przewidziałem - awantura. Liczy sobie, każdego z nas,  osobno. Dotychczas w Teheranie płaciliśmy za kurs. Zbiera się dookoła nas  kilka osób. Dopytują się, o co tu chodzi? Wreszcie odjechał. Nie dostał, tyle ile chciał. Ale i tak za dużo. Dziś w ambasadzie niedziela. Nasz dyplomatyczny „high live”  pluska się w baseniku  na podwórzu ambasady. Proszę nie zapomninać, że  jesteśmy w Teheranie. Jest lipiec i jest południe.
     
    Prawie godzinę grzebaliśmy się w piwnicy. Tu coś trzeba dopchnąć. Tam coś przywiązać i czas leci. Wynosimy cały ten majdan przed budynek ambasady. Pięć dużych plecaków, worów i dwa bębny. Jest druga. Za pół godziny odjeżdża minibus do Marzunabadu. Niewiele dzisiaj jeździ samochodów po ulicy Tacht-e-Jamshida.  A jeszcze mniej taksówek, w dodatku bagażowych. Wprawdzie jest niedziela, ale nie muzułmańska. Niektórzy przystają. Niestety widok bagaży zmusza ich widocznie do dodania gazu. Staje wreszcie jeden. Niski, czerwony samochód. Do dworca już nie zdążymy. Może pojedzie do Marzunabadu, albo do Rudbarak. Wyciągam mapę  Iranu. O, tu - pokazuję palcem – i to wszystko. Pięć osób, ten bagaż.  Ile? Czterysta tomanów. Ho, ho, ho!  To jest pięćdziesiąt kilka dolarów. Mowy nie ma!
     
    Na szczęście zainteresował się naszą dyskusją młody człowiek, znający angielski. Sześćdziesiąt tomanów - proponuję. Kierowca uśmiecha się dziwnie. Dwieście - z jego strony. Osiemdziesiąt – z mojej. Skończyliśmy na dziewięćdziesięciu. Coś tam jeszcze mówił o płaceniu za benzynę. My jednak o tym nie słyszeliśmy. I tak świetnie na tym zarabia. W tym kraju zarobić trzynaście dolarów w ciągu jednego dnia, to nie taka łatwa sprawa. Jedziemy. Po kilku minutach zatrzymuje go jakiś znajomy. Pyta się gdzie jedzie. Do Marzunabadu droga jest bardzo zła. Gestykuluje przy rozmowie, pokazując, że w drodze są dziury. Przez chwilę obawiamy się, że nasz kierowca ni zrezygnuje. Ale jednak jedziemy. Ale jeszcze nie w góry. Zatrzymujemy się w warsztacie samochodowym. Wymiana oleju. Robi to dwóch umorusanych podrostków. Pod sufitem wisi kolorowy portret szacha, wycięty z gazety.
     
    Mam na głowie kask używany na budowach. Ja go będę używał przy ewentualnej wspinaczce. Janusz i Jacek mają czapki. Te nakrycia to ze względu na słońce, które według dziewczyn, może nam zaszkodzić. Opuszczamy Teheran. Samochód pędzi autostradą na zachód. Kabina kierowcy jest  na trzy osoby, razem z nim. Posiada z tyłu wydłużoną pakę, na której jadą nasze bety i męska trójka. Dziewczyny obok kierowcy. Na liczniku setka. Jeśli pojedziemy tak dalej, to przed wieczorem będziemy w Rudbarak. Pęd powietrza zrywa mi kask z głowy i muszę przytrzymywać go ręką. Niewiele było tej autostrady. Skończyła się po kilkunastu kilometrach. Szybkość samochodu od razu spadła. Wkładam okulary lodowcowe, bo w powietrzu latają małe kamyki. Karadaj. Pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu. Do zbocza góry, tuż obok szosy, przylepione małe domki. Niewielki placyk i samochód skręca w prawo, w stronę północy. Obok szosy rosną platany. Góry rosną w oczach. Wjeżdżamy w Elburs. Obok drogi pojawia się śliczna rzeka. Śliczna, bo to strasznie miły widok  płynącej, czystej wody, w tym wypalonym przez słońce kraju. Rzeka ma kolor jasno-niebieski i porośnięta jest po obu brzegach płaczącymi wierzbami i platanami. Tworzą razem z rzeką wąski, wijący się pasek soczystej zieleni, wśród wypalonych, brunatnych, kopulastych szczytów.
     
    Stajemy przed czajchaną. Słowo składające się z dwóch różnych. Czaj-herbata  i  chana.  Chana, to chyba dom. Znaczy niby herbaciarnia, bo herbata jest tu zawsze. Ale to więcej, niż herbaciarnia. Raczej bufet, bo można coś zjeść. Kierowca zamawia sobie obiad. My tylko po coca-coli. Jest bardzo przyjemnie, chłodniej. Otaczają nas piękne góry, w które jedziemy. Wymieniam film w aparacie. Kierowca zjadł i zapędza nas do samochodu. Droga jest bardzo dobra. Zieleń, rzeka, czarne skały nad rzeką, brunatno-żółte zbocza i błyski słońca przez gałęzie, gdy jedziemy między drzewami. Barwny obraz, złożony z tych elementów przesuwa się przed oczami w miarę jak jedziemy w górę rzeki, w stronę Morza Kaspijskiego, leżącego za górami.
     
    Ciszę tego nastroju przerywa nagle dochodzący z przodu warkot spychacza. Stoimy. Przed nami kilka samochodów, a przed nimi dwa spychacze naprawiają drogę. Jak tak dalej będzie, to my do jutra nie dojedziemy. Po kilkunastu minutach jedziemy jednak dalej. Nasz samochód wznosi tumany kurzu. Mijamy wieś. Pudełeczka domków, otoczonych drzewami, porozrzucane są po stokach nad rzeką. A nad nimi góry. Ostre serpentyny. Na drodze żwir. Kurz i bębnienie kamyków po podwoziu. Gliniane pudełka domków zapadają się szybko w dół. Z przodu, po prawej stronie drogi widać wysoką zaporę wodną. Przed nami tunel. Obok niego posterunek policji. Prawie niedostrzegalny ruch jednego z policjantów i kierowca staje. Z jego twarzy można wyczytać, że czuje się niepewnie. Podchodzi do nich i coś pokornie zaczyna tłumaczyć. Policjanci są chyba pijani. Na stoliku, przy którym siedzą, stoi butelka i kilka szklanek. Jeden z nich celuje w drugiego małym browningiem. Kierowca wraca. Wszystko w porządku? Nie w porządku!  Soldi, soldi - powtarza. Tu, trzeba dodać, że kierowca zna trochę słów włoskich. Widocznie miał do czynienia kiedyś z Włochami. Co chwilę częstuje nas tymi słowami. Soldi - w tym przypadku, oznacza karę. Dajemy mu dwadzieścia tomanów. To już czterdzieści, bo dwadzieścia już dostał w Teheranie na stacji benzynowej.
     
    Zapłacił i jedziemy. To była łapówka dla filarów władzy szacha. Przejeżdżamy tunel i przed naszymi oczami rozlewa się duży zbiornik wodny. Zbiornik byłby ładny, gdyby nie zupełny brak zieleni na jego brzegach. Środkiem wodnej tafli płynie motorówka, ciągnąc wodnego narciarza. Znowu jakaś wieś. Za zbiornikiem rzeka, która go napełniła,  jest już coraz  węższa. Mamy już pod sobą ze dwa kilometry do poziomu morza. Znów czajchana, ale przystajemy tylko na moment. Do Czalus jest już niedaleko. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów. Do Marzunabadu jeszcze bliżej. Słońce, w swojej wędrówce po niebie,  jednak nie próżnuje i ma wyraźną ochotę niedługo nas opuścić. Nie zajedziemy przed wieczorem do Rudbarak. Droga coraz gorsza. Skończył się definitywnie asfalt. Którego kawałki, od czasu do czasu pojawiały się jeszcze na drodze. Kurz i kamienie. Rzeka zmalała do nędznego potoku i zniknęła gdzieś w dole. Nad drogą zwieszają się okapy - zwane gwarowo półtunelami. Kurz, bez przerwy kurz.
     
    Stoimy.  Przed nami tunel. Obok wjazdu nieduży domek dozorcy tunelu. Na coś czekamy?  Pewnie na przejazd samochodów z tamtej strony, bo tunel wydaje się za wąski. Brr, ale cholernie zimno i mokro. Marznę po raz pierwszy w Iranie. Wyżej już dziś raczej nie pojedziemy. Koniec tunelu i koniec pogody. Z dołu ciągną mokre mgły. Na stokach pojawiły się małe krzaczki. Jesteśmy po drugiej stronie gór. Dostaliśmy się pod wpływ Morza Kaspijskiego. Czajchana. Kierowca pije wodę, częstując Ryśkę i Elżbietę, które dyskretnie wylewają.  Po kilku kilometrach następna czajchana. Tu będzie dłuższy postój. Jest chłodno i wyciągam skafander. Dziewczyny wychodzą z szoferki. Na nasz widok wybuchają śmiechem. Ale wy wyglądacie! Ryśka mówi do Jacka - rodzona matka by cię nie poznała. Ten wgląd spowodował ten piekielny kurz.  Kierowca zdejmuje koło i zabiera się do czyszczenia hamulców. Właściciel herbaciarni zajęty jest pieczeniem szaszłyków. Kawałki mięsa, ponabijane na druty, skwiercząc, opiekają się nad ogniem z węgla drzewnego. Na stoku, powyżej nas pasie się stado owiec. Kierowca skończył z hamulcami i jedziemy dalej.
     
    Zbliża się wieczór. Szkoda, bo krajobraz jest ładny. Jedziemy w dół doliną rzeki.  Nad drogą pojawiają się skały. Są coraz wyższe. Małe miasteczko, a może wieś. Żałuję nieco, że mam przez uprawianie wspinaczki trochę stępioną wyobraźnię. Bo gdyby tak nie było, mógłbym z czystym sumieniem napisać, że jedziemy nad bezdennymi przepaściami. Pod nami i nad nami setki metrów pionowej skały. I dalej w tym stylu… Chwila nieuwagi kierowcy i samochód wyląduje  w potoku, kilkaset metrów niżej. Droga biegła, po wykutych w skale, szerokich półkach. W dole płynął potok. Miejsca były idealne do kręcenia filmów katastroficznych ze scenami, w których samochód spada w przepaść. Zrobiło się ciemno. Jedziemy teraz nad samym potokiem. W górze za nami, na tle skał widać poruszające się na różnych poziomach punkty świetlne. To nasza droga „nad przepaściami”, przebyta przez nas, przed chwilą. Dolina zwęża się coraz bardziej. Piękny przełom rzeki przez góry. Szacuję, że miejscami ściany skalne, zwisające się dosłownie nad drogą, mają po pięćset, sześć set metrów. Potem góry się rozsuwają na boki, oddalają od rzeki, maleją  i  daleko widać światła. To Marzunabad - niewielkie miasteczko.
     
    Zatrzymujemy się obok piekarni. Piekarze jeszcze pracują. Obok kilka sklepików, oświetlonych lampami gazowymi. Zastanawiamy się, czy kierowca pojedzie do Rudbarak. Stąd jest jeszcze ze dwadzieścia kilometrów a godzina jest późna – wpół do dziewiątej. Jedziemy, na szczęście dalej. Szybkość wzrasta. Dotychczas, zjeżdżając w dół, jechaliśmy bardzo wolno. Szybkość wzrasta do tego stopnia - że o mało nie wjechaliśmy w bramę koszar. Droga wiedzie ostrymi serpentynami w górę.  Marzunabad zostaje szybko w dole. Niebo pełne gwiazd. Jest ciepło. Chłód został kilometr wyżej. Wiatr, wywołany ruchem samochodu, łuna nad Marzanabadem, gwiazdy, warkot motoru i szum kół na zakrętach - to nastrój tej jazdy. Jakaś przełęcz i teraz jedziemy w dół. W głębi przed nami, na górskich stokach, błyszczą światła  wsi. Która jest naszym Rudbarakiem?  Wjeżdżamy do jednej z nich. Później okazało się, że to było miasteczko Hasankif. Kierowca zatrzymuje się i pyta o benzynę. Tu  nie ma stacji. Ale jest prywatna stacja benzynowa. Tą prywatną stacją jest właściciel  kilku karnistrów.  Płacimy z naszej kasy, już zmniejszonej, za dwadzieścia litrów.
     
    Jeszcze tylko kierowca spytał się kilka razy o dom pana Nagavi  i jesteśmy na miejscu. Dajemy list polecający z IMF i bez słowa z naszym bagażem zostajemy umieszczeni w pokoju, którego całe umeblowanie stanowią dywany na podłodze.  Honory gospodarza domu pełni - jak się domyślamy - syn pana Nagavi.  Nagavi junior. A pełni je dobrze. Do pokoju zostaje wniesiona herbata, potem obrusik i ku naszej nieskrywanej radości - kolacja. Jemy kolację po „irańsku”. Jak ją określiliśmy. Składa się na nią - chleb irański „sangak”  Coś w rodzaju naszych podpłomyków. Do tego jajka sadzone, cebula i jeszcze jakby  rodzaj „kisłego mleka”. Miłośnicy Bułgarii znają go dobrze. Uzupełnia  kolację nieodzowna herbata. Przysłowie, że uszy się trzęsą, można tu zastosować bez obawy. Budzą się co prawda w myśli uprzedzenia, byśmy tak szybko nie jedli, bo nie wypada. Albo zostawimy kawałek chleba? Eee, nie zostawiamy. Niewiele tego jest. Komuś się przypomniało, że na wschodzie zjedzenie wszystkiego oznacza, że gość jest głodny. Junior Nagavi z wyrozumiałym uśmiechem patrzy na naszą konsumpcję. Kierowca też nie próżnuje. Oprócz śniadania, to jeszcze dzisiaj nic nie mieliśmy w ustach, za wyjątkiem coca-coli. Do tego konserwy już się nam znudziły.
     
    Po kolacji rozpoczyna się dyskusja z kierowcą. Chodzi o ustalenie ceny za przejazd. Kierowca nie chce słyszeć o dziewięćdziesięciu tomanach, ustalonych w Teheranie. Żąda jeszcze do tego zapłacenia benzyny.  I opłacenia mandatu drogowego - czyli, jak wspomniałem, łapówki dla policji szacha. Nagavi jest świadkiem, sędzią,  a potem naszym stronnikiem w tym sporze. Kończy się na stu dziesięciu tomanach. Kosztowało nas to więc piętnaście dolarów. Trochę drogo!  Ale znaleźliśmy się szybko i bez kłopotów w Rudbarak. Leżymy na śpiworach, rozłożonych na dywanach. Na oknie, osłoniętym gęstą siatką, pali się lampa gazowa. Lampa ta ma jeszcze tą zaletę że wydziela sporo ciepła i służy jako ogrzewanie w zimniejszych porach roku. Pokój jest zimny. Gliniane ściany domu pobielone są wapnem. W suficie jest mały otwór, na spaliny z lampy. Jacek ma trudności w jej zgaszeniu i pomaga mu kierowca, który śpi razem z nami. W ciszy nocnej słychać lekki szum potoku Sardab, płynącego niedaleko domu rodziny Nagavi. Jutro pójdziemy wzdłuż niego w górę. Umówiliśmy się z panem Nagavi, że chcemy wyjść o szóstej. Potrzebne nam będą trzy muły. Prosto i twardo jest na tych dywanach. Jakoś dziwnie się czuję. Uczucie powstałe z radości, że tu jesteśmy i z obawy - trudno to wyjaśnić dlaczego - co będzie dalej ?
     
    Zdjęcie
    Nasz samochód. Rysia, Elżbieta, Jacek(tyłem) i Janusz.  Takie góry, jak w tle,  bez śladu zieleni,  towarzyszyły nam  w czasie jazdy do góry.  Zieleń pojawiała  się tylko w zagłębieniach, świadczących, że czasem  coś  tu cieknie.

  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Szesnasty lipiec.
     
    W nocy minęliśmy Zagłębie Donieckie, Rostów, potem Don i teraz nasz pociąg pędzi w stronę Morza Czarnego. Świetnie się mi spało. Robimy wspólne śniadanie, zapijając to znakomitą herbatą, którą robi Miszka, czyli nasz konduktor. Wydaje się nawet być sympatyczny, choć wspomnienia awantur na Dworcu Kurskim, przed samym odjazdem, trochę mącą ten obraz. Jest ich - to znaczy konduktorów – dwóch. Pod opieką mają  jeden wagon, składający się  z pierwszej i drugiej klasy i samowar. Palą w nim dwa razy dziennie-rano i wieczorem, gotując wodę na herbatę.
     
    Za oknem przesuwa się nizina kubańska, pokryta polami słoneczników. Słoneczniki-jak w filmie włosko-rosyjskim z okresu drugiej wojny światowej „Słoneczniki”. A właściwie to w filmie były takie, jakie tu są. Zły los rzucił Włochów na te dalekie, od ich ojczyzny, tereny, aby tu ginęli. Skojarzenia ma się jednak inne. Na mniejszych stacjach do pociągu wychodzą wiejskie kobiety. Sprzedają pomidory, kiszone ogórki, gotowane, młode ziemniaki na sztuki. Ziemniaki w wiaderku, okraszone tłuszczem, wyglądają nawet apetycznie. Kto sobie życzy, może dostać nawet pieczoną kurę. Gorzej jest z opakowaniami, ponieważ mają do dyspozycji jedynie codzienną prasę radziecką. Po południu mamy być nad Morzem Czarnym. Ale tymczasem mamy masę roboty. Dopasowywanie butów, przyszywanie gumek do ochraniaczy przeciwśnieżnych na buty. I całe mnóstwo drobnych prac. Zostawiliśmy to na okres jazdy pociągiem, bo nie mieliśmy na to czasu, a w pociągu można to wszystko spokojnie zrobić.
     
    Krajobraz staje się coraz mniej monotonny. Pojawiają się pierwsze wzgórza. Zaczyna się pogórze Kaukazu. Wzgórza, a właściwie małe góry, są pokryte lasem. Trasa pociągu wije się coraz bardziej. Pojawiają się pierwsze tunele.  Na niektórych szczytach widać małe skałki. Mapa terenów, przez które jedziemy zmieniła kolor z zielonego na czerwony. Niezauważalnie mijamy przełęcz i pociąg zjeżdża w dół. Jesteśmy w  Tuapse. Jaskrawo biały dworzec i malutkie palmy na peronie. Już bardzo blisko powinno być morze. Ledwo pociąg ruszył, pojawiło się kilka dźwigów i basen portowy. Pociąg skręcił w lewo i jedziemy tuż nad brzegiem morza. Morze jest przeźroczyste i zapewnie chłodne - dla nas, bo w korytarzu wagonu, z którego go oglądamy-upał. Tor dzieli od morza wąski pasek kamienistej plaży, wypełniony teraz tłumem ludzi. Ach, jak przyjemnie byłoby ponurkować wśród nich, z maską i płetwami.
     
    Przypominają mi się śliczne plaże Bułgarii, do których tłukliśmy się po dwie doby pociągiem  przez Ukrainę i  Rumunię.  Siedząc w wagonie, gdzie się tylko dało.  O wiele póżniej Jugosławia, ale Syreną. Raz świeżo po remoncie silnika. Pod Donowaly na Słowacji musiałem wyjąć jej „gril” i modlić się,by dojechać jakoś na przełęcz. Silnik się szybko docierał i  przy okazji gotował.   Potem mieliśmy Malucha.  Do podróży z synkiem był w sam raz. Doszedłem do mistrzostwa, w upychaniu w nim setek potrzebnych i nie potrzebnych rzeczy. Ale spanie w nim i tymi rzeczami, to już zasługiwało na medal olimpijski. Ryśka wzdycha teraz do Bułgarii, a jeszcze kilka tygodni temu nie chciała o tym słyszeć. Tylko Iran i Iran. To są chwilowe emocje. Znikną, jak tylko odjedziemy od morza. Przecinamy co chwila małe krótkie rzeki, wypływające z pobliskiego Kaukazu, który staje się coraz wyższy. Niedaleko od brzegu leży wrak statku, który osiadł na mieliźnie. Po łańcuchu kotwicznym wdrapują się na pokład poszukiwacze przygód. Za chwilę następny wrak, dosłownie przy samym torze. Może to pozostałości jeszcze z wojny?
     
    Ludzie, masa ludzi. Każdy kawałek tej kamienistej plaży jest zajęty. Tu można leżeć tylko na pneumatycznym materacu, albo też na specjalnych pomostach, postawionych dla wygody plażowiczów. Soczi.  Uroczy biały budynek dworcowy i palmy, teraz już znacznie większe. Chodzę po peronie, sądząc że kupię jakieś owoce. Nie ma nic. Ruszamy dalej. Góry jeszcze wyższe. Kopulaste szczyty wznoszą się  jeden nad drugim, pokryte szczelnie lasem. Jedziemy jakby wśród ogromnego parku. Palmy, figi i pinie. Nieznane mi drzewa o liściach podobnych do liści akacji, pokryte są całe delikatnym, różowym puchem. I ciągle mamy przy sobie morze. Jasne przy brzegu, dalej ciemno-niebieskie. Może uda nam się tu kiedyś przyjechać. Kilka tygodni posiedzielibyśmy w Kaukazie, a później tu nad morzem. Na razie to łatwiej jest nam wyjechać do Iranu, niż do Wielkiego Brata.  Adler, Leselidze, Gagra - to nazwy stacji, które kolejno zostają za nami.
     
    Jesteśmy już w Gruzji. Napisy na budynkach stacyjnych pisane są, nieznanym nam, alfabetem. Suchumi. Ciepły wieczór. Spacerujemy po peronie. Lekka bryza porusza koronami palm. W głębi ciemnieje Kaukaz. Pociąg jedzie dalej. Rozświetlone domy na górskich stokach. Jesteśmy już w Kolchidzie, bajecznej i mitycznej dla Greków krainie, którzy tu się zapuszczali w czasach starożytnych. Jednym z miejsc na ziemi, gdzie można by  było umieścić raj. Na północy krainy potężny Kaukaz, chroniący przed dalekim, zimnym oddechem Oceanu Lodowatego. Na południowym wschodzie Mały Kaukaz. Też potężna zapora, ale przed suchym i ciepłym wiatrem z pustyń Środkowego Wschodu. Tylko na zachód jest ta kraina otwarta  - w stronę Morza Czarnego. Morzy mnie sen. Jeszcze bronię się przed nim, mając nadzieję, że jak wyjdzie księżyc, to w jego blasku błysną gdzieś w głębi śniegi najwyższych szczytów Kaukazu.  Sen jest jednak silniejszy. Ryśka już śpi. Nastawiam budzik na  godzinę w pół do piątej. O piątej rano mamy być w Tbilisi. Chciałbym zobaczyć to miasto i ona też.
  12. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Wstęp do dalszego ciągu...
    Mam mnóstwo zdjęć i opisów związanych z trzema pobytami:
    - wyjazd i pobyt w  Iranie -1972 r,  główny cel-góry Elburs,
    -wyprawa alpinistyczna do Afganistanu, Hindukusz Wysoki-1973 r,
    -trekking w Himalajach, na północ od  stolicy Indii, oraz objazd subkontynentu pociągiem-1976 r.
    Prowadziłem dziennik w Iranie i w Indiach. Na podstawie tych zapisków, mając w pamięci,  pojawiające się obrazy,  spisywałem na  nowo swoje wspomnienia. W pewnym okresie miałem nawet zamiar napisać jakąś książkę podróżniczą. Czytało  się czasem coś takiego. Tylko proste relacje z czynności dnia bieżącego. Był to okres, gdy już  wyjazd w Alpy, był marzeniem. Nie tylko z powodu braku zielonych.  Pierwsze pytanie, przy staraniu się o paszport, wisiało w powietrzu. "Po co chcecie tam jechać" ?  Zarejestrowani sportowcy mieli przywileje. Jechali na zawody.  Z rzadka ktoś jechał służbowo. Ale indywidualnie, turystycznie można było tylko do "demoludów".
    Coś z relacji, z szerokiego świata,  się  wtedy jednak  pojawiało. Były wyprawy alpinistyczne, czy też w innych dziedzinach(żeglarstwo).  Ale to się podciągało pod wyczyn, rozsławiający imię Polski Ludowej na całym świecie.  Czytałem "Poznaj Świat". Tam się czasem pisało o dalekich podróżach indywidualnych. "Orbis"-owszem - umożliwiał wyjazdy daleko w świat.  Nie tanie i porządnie zorganizowane, bezpieczne.  Egzotyka głównie się ograniczała do paru zabytków i kultury w wydaniu cepeliowskim.
    W wspomnianym periodyku czytałem relacje pewnego autora, którego  później poznałem osobiście.  Rysiu-mówię, jak to pisałeś. Tyle wiadomości o kraju, kulturze, zabytkach. Rozmowy z ludźmi spotkanymi na ulicy. Stary!  Ja mam dobrą Practikę. Robi się parę zdjęć na miejscu.  Idziesz do Biblioteki Jagielońskiej i szukasz materiałów  o tym kraju.  Rozmowa na ulicy jest dziecinnie prosta.  Jak masz nieco wyobraźni to bez trudu tworzysz taki dialog.  
    Ja nie jechałem z Orbisem.  Sam ze swoimi kolegami organizowaliśmy taki wyjazd.  Zdobywało się wcześniej informacje o danych górach, kraju,...Maksymalnie ile się da. Na ulicy nie robiłem reportażu, ale w ścisku, z miejscowymi, siedziałem w telepiącym się gruchocie. Zwanym autobusem. Lub też przez dwa tygodnie, objeżdżając Indie i  docierając do przylądka Komorin - zmieniałem pociągi.  Było wystarczająco dużo czasu na rozmowy ze współpasażerami. Więc sobie myślałem - moja książka będzie bardziej prawdziwa. W zapiskach nie jestem jedynym bohaterem.  Raczej unikam pisania o sobie.  "Selfi" to można policzyć na palcach jednej ręki. Zawsze mnie interesowali ludzie. Jak żyje  przeciętny człowiek. Bez upiększeń dla celów propagandy tyrystycznej.  Geografia - czyli teren, pogoda, zabytki. To się samo przez się rozumie.
    Książek przygodowych czytałem w tym okresie, jak wyżej,  sporo.  Ja zawsze szukałem w takiej literaturze nie tylko  "reportażu".  Przykład - to jest takie miasto, takie zabytki  itp. Szukałem bardzo osobistych przeżyć autora.  Strachu, zwątpienia,  wyrzutów(po co się w to wkopałem?). Jeśli chodzi o góry to mam osobisty pogląd, że generalnie jest to marna "literatura". To są reportaże. Alpiniści cierpią z zimna, z braku powietrza.  Ale gdyby zarejestrować im wszystkie te myśli, które przelatują przez ich głowę, w bezsenną noc, gdzieś w namiocie, oczekujących na wątpliwą pomoc...A dostajemy opis trudności technicznych ze wspinaczki.  I że jest to osiągnięcie. Jest. Chwała za to!   Ale to nie jest literatura.
    I teraz się kiwam. Wykorzystać serwer "Online" na archiwum. Napisać w odcinkach "książkę". Będzie ich sporo.  Stąd perfida. Materiału mam dużo. Jest napisany i sfotografowany. Drobne korekty, jak  opisanie  publikowanych zdjęć(kolor). Co, gdzie, kiedy? Nie będzie to wielki wysiłek z mojej strony. Więc bez żalu mogę to zawsze przerwać.  Nie potrzebuję "lików". Nie wszystkim  moja relacja  musi się podobać.  Ale czasem jakieś "thanks" może świadczyć, że ktoś z ciekawości to przeczytał.
     
    Zagronie
     
     
  13. Zagronie

    Jak zostać narciarskim ekspertem
    Motto: A koniecznie muszą być wyniki? Czy chodzi bardziej o to żeby wyszkolić dobrych narciarzy?
    Muszę się bliżej przedstawić. Jakie mam uprawnienia, by się podjąć tak trudnego tematu, jak w tytule postu.
    Jeżdżę na nartach od 1964 roku. Średnio w sezonie od 20-30 dni.  Najwięcej 45 dni.  Dwa sezony tylko po kilka dni, gdy nie było mnie w Polsce.  Do tego dochodzi kilka sezonów dzieciństwie, na nartach dla dorosłego. Były zjazdy po polach, skoki paru metrowe na zrobionej skoczni, czy też skoki na brzegach, z  najazdem i wyskokiem w górę.  Nie znałem wtedy żadnej ewolucji służącej do skręcania, z wyjątkiem przestępowania.  Dopiero w wieku 24 lat,  miałem okazję być na kursie prowadzonym przez zakopiańskiego instruktora. Uczył pod Gubałówką grupkę studentów przez siedem dni.  Poziom był bardzo różny. Byłem najlepszym na tym kursie(sądzę, że na to miały wpływ te lata w dzieciństwie), opanowując jazdę na równoległych nartach. W takim stopniu, że odważyłem się zaraz wybrać na Gubałówkę kolejką i  jeździć przez słynny mostek. Po Gubałówce nastąpiła próba zjechania z Kasprowego przez Goryczkową do Kuźnic. Nasz instruktor urządził nam też jazdę terenową, dla urozmaicenia, na koniec kursu. Wybraliśmy się do Doliny Kościeliskiej do schroniska. A stąd na nartach do Siwych Sadów.  Są to takie  bule pod północnym stokiem Starorobociańskiego. Na wysokości ok 1600-1700 m. W każdym razie niżej, niż Ornak. I wiele bezpieczniejsze, ponieważ wschodnie stoki Ornaku, w kierunku Kościeliskiej, są strome i bardzo lawiniaste. Nazwa Siwe Sady pochodzi od  takich niewielkich drzewek o kulistych koronach rosnących w tym rejonie. Oszronione  przypominają sady z siwymi drzewkami.
    To był jedyny z prawdziwego zdarzenia instruktor. Był w kolejnych latach jeszcze jeden. Goprowiec z Markowych Szczawin pod Babią Górą.  Po pierwszych zajęciach z nim, na polanie nad krzyżem, przy drodze do Kuźnic, po prawej stronie. Zrezygnowałem z jego rad.  Nie wnosiły nic nowego. I według mojej oceny jeździł gorzej ode mnie. Zresztą potem namawiał mnie, bym wstąpił do gopru.  Moje umiejętności były wystarczające, by nieszczęśnika, na toboganie zwieść na dół.  
    I jeszcze jeden incydent miałem z kimś co potrafił nieźle jeździć.  Na obozie wędrownym, dwutygodniowym w  Bieszczadach. Dla studentów poznałem człowieka z Zakopanego. Pytam się dlaczego  przyjechałeś w Bieszczady?  Masz Tatry pod nosem.  Chciałem coś nowego!  Załatwił mi  potem chatę z łazienką niedaleko skoczni. Na dwa tygodnie.  Wybrałem się  z żoną, malutkim półtorarocznym synem i Mamą.  Mam spędziła przed wojną w Zakopanem  dziesięć lat. Pracując w pensjonatach. Odkładała pieniądze. I nie dużo brakowało na mały domek. Wyszła tu za mąż za mojego ojca. Niedługo potem wyjechali z Zakopanego, z obawy przed Niemcami. Dla  Mamy to Zakopane było zupełnie inne. Nie czuła się w nim dobrze.  Wtedy była dziewczyną a teraz starą kobietą.
    Wracając do tego kolegi z Bieszczadów. Rozmowa w czasie obozu zeszła na narty.  Przyznał się, że był w polskiej kadrze juniorów.  Ale potem nie kontynuował kariery w klubie. Nie pytałem dlaczego? Spotkaliśmy się raz na Goryczkowej. I jeździliśmy razem. Pytam, mając fachowca z prawdziwego zdarzenia -co mam poprawić?  Dobrze jeździsz-padła odpowiedź. Co miał powiedzieć? Że dla amatora to zupełnie wystarczy.  Na zawodnika to za mało i za późno.  To było oczywiste.
    Jakie miałem wyjście, by lepiej jeździć. Coraz lepiej?  Teraz to rzecz prosta. Początek nauki w szkółce. Lub w rodzinie, gdy ktoś z rodziców jest na poziomie instruktora, lub jest nim rzeczywiście. Dalej, jak ma ochotę i skłonności do pracy, to może klub i trener. Gdy są takie możliwości.  To jest najlepsza droga do eksperckiej jazdy. Najlepsza też do sportu, rywalizacji.  Ale gdy takie możliwości nie  zaistniały. Gdy tylko, przy okazji jakiegoś urlopu, miało się styczność z instruktorem na godziny. Niewiele godzin.  Ale opanowało się jakoś te narty. Jeździ się już przyzwoicie i pewnie skrętem równoległym. Nie unika się gorszych stoków. Ma się dwadzieścia, trzydzieści, może więcej lat. To czy zostanie się ekspertem. Ekspertem w późniejszym wieku. Ekspertem zwracającym uwagę  swoją jazdą. Wolniejszą, niż znacznie młodsi. Ale pewną i dającą mnóstwo satysfakcji.  Ekspertem, który może startować bez wstydu na zawodach amatorskich. Twierdzę, że się da to zrobić.  Nie posiadając trenera pod ręką na każde wezwanie. Da się to zrobić własnym wysiłkiem. 
    Robiłem to od samego początku, gdy zaczynałem pierwsze równoległe skręty.  Nie miałem instruktora na co dzień. Instruktorzy jeździli po Kasprowym. Poznawałem ich po takich małych odznakach z napisem PZN, przyczepionych do kurtki, lub pod nią. Przyuważywszy takiego, przyglądałem się jego jeździe. Jak inicjował skręt i jak go prowadził. Jakie skręty preferował. Długie, krótsze, śmig. Przyglądałem się kursom instruktorskim w Kotle Gąsienicowym. Ustawionym tyczkom dla wertikalu slalomowego. Ćwiczeniom ewolucji. Pług, skręt z oporu, skręt równoległy.  To były wzory. Ale najlepsze to byli  trenujący zawodnicy. Pojedyncze tyczki, jak dla giganta. I w dół od przełęczy między Kasprowym a Beskidem.  Czy też na Goryczkowej.  Tu różnica była zdecydowana w stosunku do „moich” instruktorów. Szybkość zdecydowanie większa. Prowadzenie stabilne nart.
    Przyglądanie się innym jadącym. Innym wzorom, idolom, to prawie nie różni się od oglądania filmu.  Pierwsze wrażenie-to tak bym chciał jeździć!  I koniec na tym.  Tak sobie można wzdychać przez całe lata. I na tym się skończy. Z filmem jest nawet lepiej. Jak się go zwolni. Mocno zwolni, a nawet podzieli na klatki, to już coś widać. Co ten wzór tam wyprawiał.  Mając własny film, zrobiony przez żonę, sympatię itp. Też można go podzielić na klatki. I porównać odpowiednie momenty.  To jest wskazówka. Jak daleko jesteśmy od wzoru, naszego ideału. To porównanie zastępuje częściowo instruktora, trenera.  Oni to widzą swoim okiem na stoku.  I potrafią nam zaaplikować takie ćwiczenie, który nas zbliży do wzoru.  To jest bardzo duża przewaga żywego człowieka nad samo nauką.
    Lata moich pierwszych ślizgów nie obfitowały w filmy instruktarzowe dla uczących się. Tym bardziej, że czasami się coś obejrzało tylko przypadkowo.  Jedynym materiałem do nauki były książki. Pierwsza książka „Śmig”. Zaraz potem „Ski de France”. W języku francuskim w Bibliotece Górskiej w Krakowie na miejscu.  Zbiorowe dzieło najwybitniejszych znawców materii we Francji.  Ksiązka dosyć gruba. Pełno wykresów, trajektorii. Były też i zdjęcia zawodników, ryciny sylwetek narciarza w skręcie. Konfrontowałem to wszystko ze stokiem. Z własnym doświadczeniem. Przy okazji poznało się ze słownika parę słów francuskich. Tekst, specjalnie przy czymś takim nie jest, potrzebny. Jak się jeździ samemu na stoku.  Nie są ważne definicje.  Trzeba robić, co tam jest pokazane.
    Potem były inne książki. Nawet polskich autorów. Wreszcie coś naprawdę dobrego. G. Joubert.  Trener w klubie uniwersyteckim w Grenoble. Tam była Olimpiada Zimowa.  Gdzie jeździł mistrz nad mistrze J C Killy.  Joubert miał swego wybitnego wychowanka Patrick Russelle. Zdobywca ze dwa razy(?) Pucharu Świata. Patrick, który wykonywał skręt „S”. Patrick, który „połykał”(avalement) muldy(nie! „Górki”).  Skręt „S”. Pierwszy raz dowiedziałem się o nim z „Dziennika Polskiego”. Codziennej gazety w Krakowie. Pisywał tu o nartach Zbigniew Ringer. Sam zapalony narciarz. Pojawiła się rycina, dwóch półokręgów złączonych ze sobą.  Zrobić coś takiego na nartach równoległych, wąskim śladem, to było wyzwanie.
    Ten Joubert, to była dla mnie Biblia. Biblia do poduszki przed nartami rankiem. Biblia do analizy własnych błędów.  Trudnej analizy, ponieważ nie miałem zdjęć w czasie jazdy. O filmach nie było co marzyć.  Ja uczyłem innych. Mnie nie miał kto uczyć.  Analiza polegała głównie na oglądaniu śladów własnych nart. Na to trzeba było podejść w górę. Na szczegółowej analizie, co doprowadziło do wywrotki.  Na analizie przyczyn, dlaczego w mokrym, wiosennym śniegu tak trudno jest wykonać skręt.  I dlaczego  zakopiańscy zawodnicy tak łatwo po nim skręcali.  Skręcali, ponieważ jechali znacznie szybciej ode mnie i  nie pogłębiali skrętu, jak ja z obawy przed szybkością nart.  Ich narty się ślizgały po powierzchni śniegu. A moje zagłębiały w nim. Taki śnieg nie ustąpi nawet na centymetr.
    Potem miałem jeszcze inne książki. Nawet w amerykańskim oryginale Harolda Harba. Tu sobie zrobiłem z płyty pochyły stok w mieszkaniu. I  stojąc na nim w butach narciarskich ćwiczyłem kolana do stoku i odwrotnie. Książkę odstąpiłem koledze  ze Skiforum. Płyty  CD Harba też.  Z literatury, oprócz staroci, został mi RonLeMaster”Narciarz Doskonały”. Mogę go podarować poważnie zainteresowanemu,  który chce zostać  zostać  ekspertem. Przeszedłem, gdy pojawił mi się Internet w domu, na materiały z sieci.  Filmy, opisy, analizy.  Głównie ze Stanów. Ponieważ nie mają węża w kieszeni.  Ale też i Europy,  w jakimś ludzkim języku. Amerykanie widocznie wychodzą z założenia, że tylko głupek będzie się męczył sam na stoku. Mądry weźmie instruktora.  Ja nie ma kasy to niech sobie jeździ, jak się mu podoba.  Gdy wjedzie na kogoś, to będzie płakał.
    Po co ten wstęp do wstępu. Jak mówił student do studenta.  Otóż zamierzam prowadzić dalej temat –„jak zostać ekspertem”. Kurs internetowy za pośrednictwem Skionline.  Będę  się posługiwał głównie filmami, które mi się podobają.  Filmy będą twórczo komentowane przeze mnie.  Bazując na własnych doświadczeniach, czy na obserwacji bliskich osób.  Wszystkie  ćwiczenia, występujące w tych filmach były przeze mnie osobiście wypróbowane.  Z różnym skutkiem końcowym.  Nuda. Brak wystarczająco czasu na stoku, tylko na te ćwiczenia. Brak właściwego stoku. Ale to nie znaczy, że kandydat na eksperta nie może tych trudności pokonać.
    Kurs ekspercki, to nie przelewki. Nie zacznie się od  pierwszego stanięcia na nartach. To zostawiam żywym instruktorom. Mogę tylko zdradzić, że podstawą będzie jazda równoległa. Dam stosowny przykład. Od jakiego poziomu jest dostępny, dla kandydata na eksperta.  Ile czasu będzie potrzeba by zostać ekspertem? To jest trudne pytanie.  Tym bardziej, że choć ćwiczenia są  wykonywane na idealnym stoku, to ekspert musi, w międzyczasie, poświęcić sporo godzin na fantazje „offpiste’.   To jest konieczne. Bez opanowania tego terenu nie ma co marzyć o tym zaszczytnym tytule. Ekspert to coś więcej niż instruktor.  Instruktorem się zostaje w dwa tygodnie. A taki się musi lata męczyć. Douczając się samemu, by zostać ekspertem.
    Co mi zostało z tej nauki?  Dobierałem sobie od wielu lat sprzęt przeznaczony, według producentów dla ekspertów. A teraz mam nawet dla początkujących zawodników. I o dziwo mi się na tych nartach najlepiej jeździ.  
     
  14. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziesty pierwszy lipiec.
     
    Można było spać dłużej. Niestety się nie da. Słońce jest dość wysoko i zaczyna nieźle przypiekać. A jest godzina dopiero siódma. Dzisiaj jesteśmy na urlopie. W planie mamy basen, a po południu zwiedzanie Teheranu. Dzień należy rozpocząć od śniadania. Na śniadanie jemy zupę mleczną z naszego proszkowanego mleka i herbatę. Nie mamy apetytu. Nie jest najlepiej. Trzeba się będzie zmuszać, aby coś zjeść. Po śniadaniu panie zabierają się do robót domowych - czyli prania. Panowie kierują się zaś w stronę basenu. Leżymy we trójkę obok basenu, na śpiworze pod daszkiem z trzciny. Procedura - do basenu i pod daszek, aby wyschnąć i „apiać’(od nowa). Basen jest niewielki, woda niezbyt czysta. Usiłuję spisywać swoje wrażenia z minionych dni. Za duży to jednak wysiłek. Odkładam notes i obserwuję basen. Mamy na campingu międzynarodowe towarzystwo. Głównie Niemcy, potem mniej liczni Anglicy, Francuzi, no i my Polacy. Jeśli ktoś za hippisa uważa człowieka z długimi włosami. To tu  są  sami hippisi, nawet Jacek. Moi  koledzy śpią. Tak jest najlepiej. Po prostu przespać ten cholerny, południowy upał. Gapię się na pręty trzciny na daszku, między którymi przedostają się pojedyncze promienie słońca, stojącego prawie w zenicie. Może ktoś pomyśleć, że się lenimy. Powinniśmy, zamiast leżeć nad basenem, uganiać się za egzotyką w Teheranie. Ja też tak myślałem, ale w Polsce. W tym upale traci się ochotę do czegokolwiek, z wyjątkiem chłodu i dobrej coca-coli. Żeby tak można było zwiedzać Teheran klimatyzowaną taksówką? No, może być zwykła. Tylko te pieniążki. Miasto jest zbyt obszerne, aby można go było zwiedzać.  Spacerując. Plan na dzisiejsze popołudnie jest następujący. Uzyskanie informacji - skąd i kiedy odjeżdżają autobusy do Rudbarak i do Puluru, a potem zwiedzanie Teheranu.
     
    O trzeciej zabieramy się do gotowania herbaty. Na drugie danie będzie kiełbasa, też gotowana i to długo. Wczoraj wieczorem była długa dyskusja o jadzie kiełbasianym. Ktoś twierdził, że trzeba gotować, co najmniej pół godziny, aby zabić jad. Gotowaliśmy czterdzieści minut. Dzisiaj też gotujemy. Kiełbasa jest dobra. Ma swoisty zapach suszonej. Wisi w siatce na drzewie i zdążyła jeszcze podeschnąć. Największe obawy ma Elżbieta. Inna sprawa, że w tych okolicznościach, choroba któregoś z nas byłaby poważnym problemem. Kto by za to płacił? I to w dolarach. Nalewamy herbatę do baczków  i zamoczywszy się pod prysznicem, wychodzimy na szosę. Stanie o tej porze na słońcu, przypomina stanie przy piecu martenowskim. Z tą różnicą, że tam żar leje się z boku, a tu z góry. Po pół godzinie jesteśmy na placu Gumruk. Najlepiej o informacje, jak dojechać do Rudbarak i  Puluru, spytać na dworcu, z którego odjeżdżamy na camping. Nie, oni tu nie jeżdżą do Rudbarak, ewentualnie do Marzunabadu, albo do Czalus. Te miejscowości leżą  niedaleko siebie. Jakiś Irańczyk rzuca nazwę - Iran Peyma(iranpejma) i prowadzi nas na ulicę. Zatrzymuje taksówkę, mówi do kierowcy Iran Peyma i jedziemy. Ta Iran Peyma to pewnie jakaś „linia autobusowa”- myślę sobie. Odbyło się to tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się zapytać.
     
    Zatrzymujemy się przed budynkiem, który ma na frontonie napis Iran Peyma. Jesteśmy na ulicy Amir-e-Kabir, w bogatszej dzielnicy miasta. Bogatsza, niż nasza linia na camping, jest Iran Peyma. Poczekalnia z ławami obitymi skórą i jak zwykle z portretem szacha. Na podwórzu stoją bardziej okazałe autobusy. Nie, do Rudbarak nie mają autobusów. Do Czalus – owszem, tak. Do Rudbarak,  to T.B.T.(tibiti) może jeździ.  Znów nowa linia - myślę. A do Puluru? Niedaleko jest dworzec autobusowy, skąd jeżdżą do Puluru. Aha, a gdzie jest „tibiti”? Podajemy naszemu informatorowi plan miasta, na którym zaznacza krzyżykami miejsca odjazdu do Rudbarak i Puluru. T.B.T. jest na ulicy zaznaczonej krzyżykiem. Najpierw pójdziemy na tę ulicę.  Z trudem, przy pomocy policjanta, znajdujemy mały kantorek. Siedzący w nim młody chłopak twierdzi, że jeżdżą do Puluru.  Ale nie dzisiaj, tylko jutro o wpół do ósmej. Nieważne. Mamy więc ustalone, skąd można dojechać pod Demawend.
     
    Po wyjściu z kantorka spostrzegamy, że jesteśmy niedaleko od meczetu Sepahsalar.
    Meczet Sepahsalar, o którym, Franciszek Michalski w swojej książce „Wędrówki irańskie”, pisze: „W istocie meczet Sepahsalar jest wspaniałą budowlą, mało tego cudem orientalnej architektury. Monumentalny jego fronton, zwrócony do placu Baherastan obramiają dwa potężne minarety, ozdobione majolikowymi kaflami i kufickimi napisami rzadkiej piękności”.
    Przez wysoką, sklepioną bramę wchodzi się na wielkie podwórze meczetu. Na ścianach i sklepieniu oglądamy przepiękną barwną „kaszi”, w kolorze czarnym, białym, zielonym i niebieskim.
    Dalej pisze Michalski: „ Po śmierci fundatora ministra Sepahsalara, podobno otrutego na rozkaz ówczesnego szacha, budowla została do dziś nie wykończona”.
     
    Notatki autora książki pochodzą z okresu drugiej wojny światowej. Mamy okazję zobaczyć, jak to dziś wygląda. Jesteśmy więc w najciekawszej, z naszego punktu widzenia, budowli Teheranu.  Ma sześć minaretów i  przepiękną kopułę, wyłożoną podobnie jak minarety kolorowymi płytkami kaszi(kafelki z malowanego fajansu). Dominują kolory, jak na załączonym dalej zdjęciu. Stukamy do bramy. Może nas wpuszczą? Ta brama to arcydzieło sztuki kowalskiej.  Prześliczna robota. Brama się uchyla i jesteśmy w przedsionku, skąd idzie się na dziedziniec meczetu. Obawiamy się, czy wpuszczą nasze panie. Nikt jednak nie protestuje. Wita nas  dwójka. Jeden stary, drugi młody. Gdzie chcemy iść? Na dziedziniec, czy wyżej? Oczywiście wyżej. Nie często przecież zdarza  się okazja połażenia po meczecie. Wychodzimy na dach, spacerujemy po małych kopułkach,  stanowiących dachy leżących niżej pomieszczeń. Na nami tylko minarety i kopuła. Z bliska widać, że brakuje w niej kilku płytek. Patrzymy w dół na dziedziniec z pięknymi piniami, między którymi błyszczy w zapadającym zmroku woda, do rytualnych ablucji.
     
    W ręce mam dwa aparaty fotograficzne. Jeden z filmem czarno-białym, drugi z kolorowymi przeźroczami. Do tego światłomierz. Wszystko to plączę się między rękami. Marzę o chwili, kiedy będę mógł usiąść przy jakimś fragmencie architektury, popatrzeć, zastanowić się chwilę. Niestety, bardzo rzadko to się zdarza. Ciągle brakuje czasu, a tyle chce się zobaczyć. Nasz przewodnik-młodszy z dwójki- też jest zapalony. Czy chcemy wyjść na minaret? Wspaniale! Ledwo się można przecisnąć, po krętych, zakurzonych schodkach i to w zupełnych ciemnościach. Ryśka się boi. Przewodnik zostawia nas samych na górze, zachęcając do fotografowania. Co za piękny widok! Dokoła nas morze niskich domów. Znajdujemy się w uboższej dzielnicy Teheranu. Nieco dalej widać i wyższe domy. To centrum tego miasta. Zachodzi słońce, oświetlając je ostatnimi promieniami i wznoszące się półkoliście nad nimi szczyty Elbursu. Robię jeszcze przeźrocze roztaczającej się panoramy. Pod nami mamy, pyszniącą się swoimi barwami, kopułę meczetu.  
     
    Nad miastem unosi się przedwieczorna mgiełka. Następuje kolejna seria zdjęć, jedyny precyzyjny świadek tej uroczej panoramy. Pojawia się z powrotem nasz przewodnik. Pytamy, gdzie jest w mieście pałac  szacha. Pokazuje nam parlament, pałac i jeszcze jakieś inne ważne budynki. Schodzimy niżej.  Jestem ciekaw, gdzie on nas jeszcze zaprowadzi. Zastanawiam się, ile to nas będzie kosztowało. Trudno z  tymi paroma dolarami, jakie mamy, nie myśleć o tej sprawie. Idziemy po dużym dachu, wyglądającym jak pole usiane regularnie kopczykami kretów, tylko w  odpowiednio większej skali. To kopułki dachu sali czterdziestu kolumn. Jest ciemno, ale od czego jest światło elektryczne. Sala jest w remoncie. Po nim sala będzie wyłożona cała alabastrem. Na razie w lekko zielonkawym kolorze jest wyłożony mihrab. Na jego lewej stronie jest duża brunatna plama. Przewodnik zwraca nam uwagę, że plama przedstawia Europę i Azję. I rzeczywiście, widać jakby zarys Skandynawii. Można się domyślić nawet gdzie jest Iran.
     
    Oglądamy od spodu kopułę. Bardzo to wszystko ładne. Szkoda, że zapadł zmrok, z którym nawet światło elektryczne nie bardzo sobie radzi. Z ust przewodnika płynie potok informacji. Tu w meczecie mieści się Wydział Teologiczny Uniwersytetu Teherańskiego. Czyli szkoła muzułmańska-Medresa.  Przedstawia nam jednego z nauczycieli tego wydziału, z wykształcenia filozofa-jak podkreśla. Nazwisko jego uleciało mi z pamięci. Uśmiechamy się do siebie mile-cóż nam pozostaje? Po dziedzińcu spacerują elewi w białych turbanach na głowie. Zegar nad bramą, po przeciwnej stronie dziedzińca, wskazuje godzinę taką, jaka jest w Mekce. Żegnamy się, płacąc czterdzieści rialsów. Wydaje nam się, że przewodnik zasłużył na więcej.
     
    Po wyjściu na ulicę, przypominam sobie, że zostawiłem w kantorku, tam gdzie pytaliśmy się o autobus do Peluru, pożyczony w Krakowie od pana K.C. plan Teheranu,. Wracamy tam z powrotem. Zamknięty. Nic się nie stało, mamy drugi od sekretarza ambasady. Paniom się chce bardzo pić. Nam też. Nogi nas już solidnie bolą. Obok meczetu jest mały barek. Zamawiamy coca-colę, sok pomarańczowy i jakiś napój o nazwie „7UP”. Cola jest z lodu i jest świetna. Za barem siedzi dwóch młodych barmanów, spoglądających na nas przyjaźnie. Nad nimi kiczowaty, w jaskrawych kolorach portret szacha z żoną. Na kolanach trzymają swoje dziatki. Pijemy małymi łyczkami, aby nie przeziębić gardeł. Dalszy ciąg tego wieczoru nie był interesujący, ale za to bardzo nas zmęczył. W „tibiti” nam powiedziano, że P.M.T.(piemti) jeździ do Rudbarak. Jeszcze jedna linia! Piemti z kolei, że Iran Peyma. Kółeczko się więc zamknęło. Nic więcej nie załatwimy. Pojedziemy więc do Marzunabadu, albo Czalus, a stamtąd spróbujemy się jakoś dostać do Rudbarak.
     
    Po dłuższym spacerze znaleźliśmy się na placu Gumruk. Zaczyna się znana kołomyjka z dopytywaniem się o autobus do campingu. W pewnym momencie wpada nam do głowy myśl, aby się nie pytać o camping, podając jego angielskie brzmienie – „kemping”, tylko o Gol-e-Sahra(golesachra). Tekst angielski na ulotce głosi - camping, caravansite in Teheran  at  Gol-e-Sahra. The Flower of the Desert. Kwiat pustyni, piękna nazwa. Riposta, kogoś z dyskutującego dookoła nas tłumiku, jest błyskawiczna. Prowadzi nas, bez dalszych dyskusji do właściwego autobusu. Zapomniałem dodać , że tu autobusy nie mają żadnych tablic, z których korzystanie ze względu na „robaczki” i tak byłoby wątpliwe. Wszystko odbywa się na przysłowiową „gębę”. Na campingu ten sam ceremoniał, co wczoraj. Uzupełnianie wody w organizmie dużo ilością herbaty, jakaś zupa, prysznic. I znajome baranki na niebie.
     
    Objaśnienia zdjęć(w kolejności zamieszczania)
     
    1.  Wejście do meczetu Sepahsalar
    2.  Kopuła meczetu
    3.  Minarety meczetu
    4.  Szkoła muzułmańska - Medresa
    5.  Panorama Teheranu wykonana z minaretu. Na pierwszym planie wieżyczka sąsiedniego minaretu





  15. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego siódmego  lipca.
     
    To nie była spokojna noc. Gwałtowne szarpanie namiotem przez wiatr. Hałas kamiennych lawin i piekielny jazgot blach, które przykrywały schron, trzymających się resztek konstrukcji. Do których przywiązaliśmy namioty. Wydawało się nocy, że się na nas zwalą. Choć wieczorem je sprawdzaliśmy. Ubieram się w namiocie i wychodzę na zewnątrz. Słońce świeci jasno, ale jest jeszcze chłodno. Biorę plastykowe bańki, worek na wodę i kieruję się do wanty, aby nabrać wody na śniadanie. Śnieg jest jeszcze zamarznięty. Dwadzieścia metrów podejścia i dostaję zadyszki. To nie są Tatry. Inna sprawa, że brak mi aklimatyzacji. Na śniadanie jemy nieśmiertelną zupę mleczną. Zupełny brak apetytu i to u wszystkich.  Przełknięcie kilku łyżek zupy i zjedzenie kawałka pumpernikla wydaje się być zadaniem ponad siły. Po śniadaniu rozpoczyna się dyskusja, której bohaterami są nasze kobiety. A zwłaszcza Elżbieta. Janusz twierdzi, że Elżbieta powinna zejść niżej, bo czuje się bardzo źle. Co ci jest - pytam się? Pytanie raczej zbędne, bo i tak wszystko widać. Ryśkę też boli mocno głowa. Gdzie chcesz iść na dół - zwracam się do Janusza. Do Sarczal. Posiedzimy tam ze dwa dni, a jak się poczuje lepiej, to wrócimy. Obawiam się, że takie rozbicie grupy, może doprowadzić do tego, że nigdzie w tych górach nie wyjdziemy. W tym stanie psychicznym, w jakim się znajdujemy, łatwo nam może przyjść rezygnacja z ambitniejszych,  jak na naszą  skalę, planów  w tych górach. Czuję to wyraźnie, bo poza niechęcią, do jakiegokolwiek wysiłku i czymś w rodzaju chęci znalezienia się jak najszybciej na dole - nie odczuwam nic więcej. Sądzę, że inni to samo czują. A Ryśka i Elżbieta szczególnie. Później nas ocenią w klubie nie po tym, że kogoś bolała głowa, że miał dosyć tego słońca, śniegu, pumpernikla, konserw i gór w ogóle. I tak dalej. To są rzeczy chwilowe, nieuchwytne i prawie niezrozumiałe dla tego, co ich nie przeżył.
     
    Ja proponuję - zwracam się do wszystkich - aby przeczekać jeden dzień. Jeżeli Elżbiecie się nie poprawi, pójdziecie jutro w dół. Mnie się wydaje, że musimy w tych górach coś zaliczyć. Moglibyśmy z Jackiem iść dzisiaj na Szadeh  Kuh(4450 m), a potem granią do  Mian Sehczal(4250 m). Zaliczylibyśmy w ten sposób dwa czterotysięczniki. Idziemy więc we dwójkę. Próbuję namówić Ryśkę, ale stanowczo odmawia. Bierzemy linę - tak na wszelki wypadek,  glukozę, ciastka i kardiamid. Podchodzimy stromym polem śnieżnym w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Mian Sehczal.  Podest zostaje w dole. Do szczytu Szadeh Kuh mamy trzysta metrów podejścia. Śnieg jest miękki i bez trudności wybijamy butem stopnie. Kończy się pod samą przełęczą. Przed nami wyrasta wielka kopuła Tacht-e-Sulejman, leżącego po drugiej stronie lodowca Sarczal. Na przełęczy „maliniaki” o odcieniu brązowo-czarnym.
     
    Ty jesteś geologiem - mówię do Jacka - co to za skała?  Nie geologiem, tylko geofizykiem -protestuje, a to jakaś skała wulkaniczna. Niewiele się od niego dowiedziałem. Robimy kilka zdjęć. Jackowi przy tym wpada, między kamienie, osłona obiektywu. Janusz się będzie wściekał - bo to jego aparat. Idziemy w stronę Szadeh Kuh. Pod  szczytem okazuje się, że nie wyjdziemy na niego bez „problemów”. Słowa tego używa się często przy wspinaniu się, gdy pojawiają się na drodze wspinaczkowej miejsca trudniejsze do pokonania. Wyciągam z plecaka linę. Mnie to jest raczej nie potrzebne, ale ze względu na Jacka. Nie wspinał się nigdy. Wiążemy się liną. Ściśle to ja przywiązuję linę do niego. Siadaj na kamieniu i  asekuruj. Wiesz - mówię. Na wspinaczce stosuje się komendy. Mogę iść? Ty odpowiadasz - idź! Ja z kolei - idę. Kilkanaście metrów wspinania i jestem na szczycie. Na pierwszym moim szczycie ponad cztery tysiące metrów. Nie jest to wybitna góra, ale liczą się te metry! Kiedyś, leżąc przy źródełku w Karniowicach, słuchałem wyliczania jakiejś wspinającej się dziewczyny, ile ma za sobą czterotysięczników w Alpach.
     
    Pode mną dolina Tacht-e-Czal i dalej, bardziej na południe,  jakieś  łańcuchy górskie pokryte śniegiem. Jacek, z kolei, „zdobywa” Szadeh Kuh. Za nami gramoli się cała grupa Irańczyków. Uśmiechamy się wzajemnie do siebie. Z powrotem, na przełęcz, zjedziemy po śniegu. Jedź Jacek, ja cię będę asekurował liną z czekana. Zabawa w alpinistów. Idziemy dalej granią w stronę Mian Sehczal. Intryguje mnie ten ciemny kolor skały. Ale Jacka jeszcze bardziej. Znalazłeś coś ciekawego? W skale, jak rodzynki w cieście, tkwią czarne, nie granatowe, okruchy. Co to jest? Może granaty. Granaty? Jacek stuka dziobem czekana po kamieniu, usiłując coś wydłubać. Ja też zaczynam stukać, aż rozbijam jeden kamień z „granatami”. Ee, to nie są granaty. Ale skała jest ładna. Do plecaka zabieramy trzy kawałki. Początki programu „naukowego” mamy zrobione. Każda praktycznie wyprawa, w tym okresie naszego kraju, miała w oficjalnym programie, zgłaszanym władzom, program „naukowy”. Ułatwiało to starania o paszport, generalnie o wyjazd z Polski.
     
    Odkrywamy dziurę w grani. Co, może jaskinia? O ile wiem, to nikt o tym, z poprzednich naszych polskich wypraw pod Alam Kuh,  nie wspominał o jaskiniach.  Jacek wchodzi tyłem. Masz latarkę. Mam w plecaku. Poczekaj chwilę. No i co? Co widzisz? Niewielka - ma ze trzy metry. Idziemy dalej,  nie będziemy odkrywcami jaskiń. Przed nami szczyt Mian Sehczal. Ten cały szczyt to niewielki występ w grani, która biegnie jeszcze dalej. Ale dalej nie chce nam się iść. Wyjmuję z plecaka pomarańczowy woreczek, w którym mam kawałki cukru, orzechy i precelki - wymieszane razem ze sobą. Jemy to bez przekonania. Herbata z plastykowej bańki jest wstrętna. Robię zdjęcia panoramy. W dole widać schron Sarczal. Z którego ten szczyt  wyglądał bardziej imponująco. Zjedziemy może tym polem śnieżnym na nasz lodowiec - proponuję Jackowi, pokazując mu to pole. Tak będzie najłatwiej i najszybciej będziemy w domu. Czekan pod pachę i jazda w dół po śniegu. Kilkanaście minut drogi i jesteśmy przy namiotach.
     
    Widzieliśmy jak byliście pod Szadeh Kuh i słyszeliśmy, jak uczyłeś Jacka asekuracji.  Nasze panie czują się trochę lepiej. Może pójdziemy jutro na Tacht-e-Sulejman? Droga jest bardzo łatwa.  Pięćset metrów różnicy poziomów dzieli od nas od szczytu. Przy okazji wyjdziemy na Szadeh Kuh.  Nasze żony nie zdradzają zbytniego entuzjazmu. Spróbujemy je jutro przekonać. Obiado-kolacja przypomina znowu drogę przez mękę. Zupa, trochę konserwy, kawałek chleba i herbata - to wszystko. Piątka młodych i zdrowych ludzi zjada na dzień kilka kromek chleba, lub niecałą paczkę pumpernikla. Obiad wygląda w ten sposób, że za zasłoną z płyt styropianowych, pozostałych po schronie, stoją dwa Juvle. Płyty chronią prymusy przed wiatrem, który potrafi w nieskończoność wydłużać gotowanie, pozbawiając nas w szybkim tempie cennego paliwa.
     
    Obiad przygotowuje, przeważnie, męska cześć ekipy. W zależności od tego, który z nas trzech dysponuje największą ilością energii. Pozostali siedzą z obojętnymi minami, na kawałkach płyt styropianowych i bez specjalnego zainteresowania czekają, aż się coś ugotuje. Płyną wolno toczące się rozmowy, przerywane lawinami kamiennymi, na które prawie nie zwracamy uwagi. Może tylko wtedy, gdy zejdzie jakaś większa z nich. Zapada zmierzch, na niebie pokazują się pierwsze gwiazdy. Robi się chłodno. Zupa gotowa! To zupa dla Gienka i Ryśki - oznajmia Janusz, który ją gotował. Siadam z Rysią na kawałku płyty i usiłujemy coś zjeść z jednej aluminiowej miski kochera. Jedz Jacek z nami. Nie dziękuję, będę jadł z nimi.  Prawdziwie dantejskie sceny rozgrywają się przy jedzeniu makaronu z konserwą. No, stary! Zjedz jeszcze trochę, troszeczkę! Zachęcamy się wzajemnie. Obiad, czy kolacja - wszystko jedno jak to się nazwie, kończy się. Janusz umocował piekielna blachę, która nam tak dokuczyła minionej nocy. Pora spać. Mój nocny ubiór składa się z kalesonów, skarpet, piżamy, swetra, podkoszulka i czapki narciarskiej. Śpiwory mamy liche. Dobre do Jugosławii, ale nie w zimne góry. Dodatkową ochroną jest coraz większa warstwa brudu, pomieszanego na twarzy z Dermosanem.
     
    Zdjęcia:
    1.  Na pierwszym planie  lodowiec Jachczal.  Wyżej długa, prawie pozioma grań do szczytu Mian Sehczal -4250 m npm.  W lewo, od grani, widoczne skały szczytu Szadeh Kuh - 4450 m npm.  Szczyt dalej w lewo, poza kadrem.  W tle piramida Tacht-e-Solejman - 4650 m npm.
    2. Szczyt Szadeh Kuh - 4450 m. Widok z drogi Steinauera.  Po jego prawej stronie pole śnieżne, którym podchodziliśmy z naszego biwaku na podeście.
    3.  Jacek i autor postu.



  16. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego  dziewiątego  lipca.
     
    Plan na dzisiaj przewiduje przejście grani do szczytu Siah Kaman(4480 m).  Na razie to wyłażę z namiotu i jak co rano, zabieram bańki i worek, kierując się w stronę wanty. Zabieram też ręcznik i mydło, w nadziei, że zmyję z siebie wczorajszy Dermosan. Po przyjściu na miejsce odchodzi mi do tego ochota. Woda jest lodowata. Przy nalewaniu wody do worka marzną mi ręce. Słońce grzeje jeszcze słabo, a po lodowcu dmucha zimny wiatr. Moje mycie ogranicza się tylko do umycia rąk. Ładuję wszystko do plecaka i wracam do namiotu. Północna ściana Alam Kuh jeszcze śpi. Kamienny koncert zacznie się później, gdy ją trochę ogrzeje słońce.
     
    Przed samym naszym wyjściem w stronę grani, chwytam za bańkę, sądząc że to wczorajsza herbata. Banki plastykowe, pięciolitrowe, jakie posiadamy, wszystkie są jednakowe, w kolorze zielonym. Tfu - spluwam z obrzydzeniem - to etylina. Na najbliższe pół dnia mam już zepsuty humor.  Ktoś ją przestawił w inne miejsce - stąd pomyłka. Na tej wysokości nie tylko ruchy uległy zwolnieniu, ale także zmniejszyła się spostrzegawczość, uwaga i refleks. Nie dość, że brakuje mi powietrza, to jeszcze będzie mi się odbijać benzyną.
     
    Idziemy przez lodowiec w stronę przełęczy pod szczytem Siah Sang(4603 m). Przeskakujemy malutkie szczelinki, wypłukane przez wodę. Przyjemny spacer. Od strony północnej ściany Alam Kuh zaczynają się pierwsze pomruki. Na własne oczy oglądamy malutki fragment filmu, z historii rozsypywania się skalistych gór. I to filmu udźwiękowionego. Ściana  ożyła. Rytmiczne ruchy nóg, połączone z rytmicznym wbijaniem czekana w śnieg i jesteśmy na grani. Po drugiej jej stronie, mamy górne piętro doliny Chorramdaszt, w której płynie Sardab. Na nami sterczą turnie i turniczki szczytu Siah Sang. Który niejako kończy z tej strony północną ścianę Alam Kuh. W głębi, w stronę morza, widać z góry, niekończące się łańcuchy Elbursu.  Morze jednak jest ukryte, pod jednostajną, szarą warstwą chmur.
     
    Zjadamy po kostce cukru i idziemy dalej. Skała jest bardziej ciemna, niż ta już widziana na grani Mian Sehczal. Janusz zamierza obejść niewielka kupkę kamieni, sterczącą na grani. Poczekaj - to jest „szczyt” - tylko bez nazwy. No, to musimy wejść - kolekcjonujemy czterotysięczniki. Nieco w dół - więcej w górę i  jesteśmy na następnym „szczycie”, który powinien się nazywać  Czalun. Pod nami mała dolinka  Naft-e-Czal. Góra dolinki to ponury, ciemny kocioł, zasłany piargiem, na którym leżą gdzie, niegdzie płaty brudnego śniegu. Który z występów grani jest wreszcie tym właściwym szczytem Czalun(4580 m)? Uznajemy, że środkowy, bo nie jest mniejszy od innych, a poza tym, jest nam najbliższy.
     
    Od chwili wyjścia bez przerwy odbija mi się benzyną. Usiłuję, co chwila,  wypluć ten wstrętny zapach. Zajęcie może niezbyt estetyczne, ale dyskusje o estetyce, w tych warunkach, są  równie bzdurne, jak dyskusje w ciepłym mieszkaniu, co ja bym zrobił w wysokich górach. Kolejne wahnięcie  w dół, i w górę, i siedzimy na celu naszej dzisiejszej wędrówki - szczycie Siah Kaman(4580 m). Jest godzina trzecia. Na Alam Kuh wisi potężna, szara chmura. Za to na dole jest dzisiaj pogoda. Niewielkie obłoczki - jak kłębki waty - tkwią na różnych wysokościach nad dolinami Sarczal, Sardab i innymi pomniejszymi dolinkami. Wytężywszy wzrok, można nawet dostrzec mikroskopijne pudełeczka domów we wsi Rudbarak. Wzrok znów wędruje w stronę Alam Kuh, Tacht-e-Sulejman. Ślicznie stąd wygląda otoczenie lodowca Sarczal, który płynie w dół doliny. Przykładowa lekcja geografii. Te bezwładne - wydawałoby się - usypiska kamieni na lodowcu tworzą - patrząc na to z góry - logiczną całość. Powstała rzeka lodu i wijąca się razem z nią rzeka kamieni, którą niesie na swoim grzbiecie lodowiec. Nazywa się, podobno, taka żyła w  lodowcu, moreną środkową.
     
    Jacek, albo Janusz - już nie pamiętam.  Znajduje puszkę szczytową.  Szukamy w masie wyblakłych  papierków polskich nazwisk. Było tu już na pewno kilka osób. Prawie sami Irańczycy, Włosi, Amerykanie i jest Polak - A. Tokarski. Z wyprawy w 1969 roku. Możemy i my być, tylko nie mamy czym pisać. Wyszukuję odpowiedni kamyczek i znaną metodą,  przy pomocy scyzoryka,  wydrapuję Janusz i Jacek T., Eugeniusz B. - Poland, Cracow. Po tej operacji kamyczek wędruje do puszki. W międzyczasie opróżniamy, wspomniany uprzednio, pomarańczowy woreczek.  Jest w nim  - cukier w kostkach, ciastka i orzechy włoskie. Najlepiej smakują mi orzechy. W stosunku do etyliny, herbata jest dzisiaj prawie eliksirem.  Zimna i gorzka, z fusami. Choć z tym eliksirem to nieco przesadziłem. Ponieważ w tych górach nie dręczy nas pragnienie. W Teheranie była nim lodowata coca-cola.  Niestety tylko na krótko. Na dłuższą metę herbata była  jednak niezastąpiona.  Jak już jesteśmy przy herbacie - to dopiero w Iranie zrozumiałem, jak można pić herbatę z cukrem i jednocześnie solą.  A także z masłem - i to zjełczałym. Gdy potrzeba energii, traci się siły, wodę i sól z potem, ma się w klimacie, w jakim się przebywa, tylko ochotę pić i nic więcej. Jedynie pić. To czy herbata z masełkiem i ze solą - to taki głupi wynalazek?
     
    Jeszcze na zakończenie seria zdjęć i  idziemy z powrotem, tą samą drogą, na przełęcz pod Siah Sang. Z przełęczy schodzimy w dół na lodowiec. Co chwilę z pod nóg zsuwają się małe lawinki kamienne, obijają się o skałki, kończąc swój żywot na dużym piarżysku pod skałami. Przyjemnie i szybko, prawie bez wysiłku, tak się sadzi w dół, dużymi krokami, po drobnym piargu. Nogę stawia się z pięty. But zagłębia się w kamykach. Dobre ćwiczenie dla zmysłu równowagi i mięśni nóg. Tylko skóra buta wyraźnie na tym cierpi, szlifowana przez kamyczki. Posiedzimy trochę na kamieniach.  Dziewczyny gotowe nam nie uwierzyć, że przeszliśmy całą grań. Nie ma słońca i lodowiec wygląda, po prostu, jak brudny śnieg. Któryś z nas podrywa resztę pytaniem - idziemy? Ładna szczelina lodowcowa, której dnem płynie woda. Przy odpowiednim sfotografowaniu, może z tego  wyjdzie zdjęcie, które  będzie można zatytułować - „Przed nami otwiera się głębia, z której dochodzi głuchy pomruk…”. Niestety do ekwilibrystyki fotograficznej brak słońca.
     
    Wieczorem, przy kolacji odbywa się dyskusja. Ryśka i Elżbieta chcą schodzić na dół. Czują się nadal źle. Mają już dosyć tych gór. Ustalamy zadanie minimum. Jutro pójdę z Januszem drogą  Steinauera na Alam Kuh, a potem granią na Siah Sang przez Szachak.  Z  Siah Sang schodzi się na przełęcz, na której już dzisiaj byliśmy. Pojutrze  ewentualnie grań Haft Chana. Która jest po drugiej stronie doliny Tacht-e-Czal. Jacek z dziewczynami zejdzie pojutrze do schronu Sarczal. Po przejściu grani Haft Chana dołączymy do nich wieczorem. Jackowi nie bardzo taki plan odpowiada. Chciałby jeszcze gdzieś wyjść. Ale trudno!  To jest najlepsze rozwiązanie. Przychodzi potem jeden z Irańczyków i przynosi nam kilka puszek. To rewanż, za to co nam zjedli, z naszego bębna zostawionego w schronie Sarczal. Nie - dziękujemy.  Ale mamy prośbę - czy nie mogą nam dać cebuli? Wczoraj wydłubaliśmy z pod desek, pozostałych po schronie, kilka ząbków czosnku. Ząbki zostały pokrojone w cieniutkie plasterki. Smakował nam znakomicie. To był nasz błąd, że nie wzięliśmy cebuli i czosnku w góry. Wszystkie wyprawy to robią. To przez ten pośpiech, aby jak najszybciej się tu znaleźć. Przynosi nam kilka główek, wyjątkowo dużego czosnku. Oni mają, może nie lepsze, ale za to bogatsze od nas w jarzyny, pożywienie. Mulnicy mogą im dostarczać częściej pożywienie. Nie mają takich problemów, jak my, z pieniążkami.
     
    Dzisiaj na deser jest chałwa. Apetyty są ciągle niezbyt dobre, ale się nieco poprawiły. Zamierzamy iść spać, gdy nagle zostajemy zaproszeni do małej budki, zrobionej z resztek schronu i stojącej na podeście. Budka służy naszym sąsiadom jako magazyn i dom mieszkalny. Nie wszystkim, bo część śpi w namiotach. Na podłodze leżą płyty styropianowe, na których pod ścianami siedzi z piętnaście zarośniętych postaci. Robią miejsce dla naszej piątki. Ktoś podsuwa nam śpiwory dla owinięcia nóg. W ten sposób, bez wbijanych nam w głowę frazesów o „wieczystej przyjaźni”, od początków naszego istnienia  w ludowej ojczyźnie - nawiązuje się prawdziwa przyjaźń. Zaczynają gospodarze pieśnią o górach. Jak nam tłumaczy jeden z nich po angielsku. O czym, zresztą, śpiewać w takiej sytuacji - myślę. Rewanżujemy się - morze, nasze morze… Najlepiej to wszyscy znamy i co mamy robić - dysponujemy tylko pięcioma gardłami przeciwko piętnastu. Następnie znowu oni, potem my. I wieczór trwa. Pojawiają się ciastka, herbata. My rewanżujemy się chałwą - egipską. Prosimy, aby nam zaśpiewali swój hymn narodowy. W odpowiedzi, w górskiej ciszy,  rozlega się -„Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wśród nich jest kilku Kurdów. A tak, w ogóle,  to są studentami z Uniwersytetu w Teheranie. Jeden Kurdów znakomicie parodiuje kolegów. Niestety, język polski nie jest taki  łatwy, a powiedzenie - „ w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” - okazało się zupełnie zabójcze dla miłego parodysty.
     
    Nie tylko śpiew, ale i tańce tworzą część artystyczną tego wieczoru.  Oglądamy tańce kurdyjskie. My też nie pozostajemy dłużni. Nasz doktor matematyki - Janusz zbiera zasłużone brawa za zbójnickiego, tańczonego w rytm melodii - „ W murowanej piwnicy…”. Lubię bardzo taki nastrój. Pamiętam wspaniałe wieczory, z przed kilku laty, ze schroniska w Roztoce. Obok schroniska była baza studencka i co wieczór  była gitara i śliczna piosenka Eurydyko, Eurydyko,… Dzisiaj jestem tysiące kilometrów od Roztoki. Wśród nieznanych mi zupełnie ludzi i czuję się podobnie. Eh góry, optymizmie młodości, twórcy tych cudownych nastrojów! Takie chwile się pamięta do końca życia. Tylko ludzie, ich imiona znikną w mrokach zapomnienia. Pozostanie tylko po nich kartka papieru, na której, w świetle naftowej lampy napisano - alfabetem arabskim i po angielsku:
     
    Shahrokh, Afsin, Mamiol, Ali, Changise, Afshar, Modjtaba, Khalil, Nematallah, Mashem, B.D., Kamran, Tarbiat - Teheran University Mountaineers.
     
    Idą wszyscy jutro na Alam Kuh. Pięciu z nich idzie drogą Steinauera. Wyjdą półtorej godziny po nas, aby nam nie przeszkadzali. Pora życzyć dobrej nocy naszym gospodarzom. Nad granią Siah Sang podnosi się w górę tarcza księżyca, zalewając lodowiec łagodnym światłem. Ogarnia mnie melancholia i żal za tym, co przemija. Jeszcze kilka dni i pożegnamy wspaniałą górę Alam Kuh. I chyba nigdy tu już nie powrócę. Życie jest takie krótkie, a tyle gór na świecie chciałoby się zobaczyć…
     
    Zdjęcia:
    1.  Wśrodku szczyt Siah  Sang - 4603 m.  W prawo od niego grań biegła w stronę Alam Kuh. Tą granią, o długości około dwóch kilometrów, zamierzaliśmy w dniu następnym wracać z Alam Kuh.  Potem, z tego szczytu, zejść na przełęcz.  I przez lodowiec wrócić do namiotów.  Przełęczą jest  najniższe obniżenie w grani, w lewo od skał Siah Sang.  Dzisiaj jednak kierowaliśmy się  tą granią w lewo(następne zdjęcie).
    2.  Grań w stronę szczytu Czalun -4580 m,  przedostatni  wierzchołek.  Dalej grań biegła w stronę Siah Kaman - 4480 m.  Lodowiec, widoczny na pierwszym planie,  zaczynał się  na wysokości schronu Sarczal -3600 m.  Szczelina brzeżna, pod Alam Kuh, była gdzieś na wysokości 4200 m. Spadał sześćset metrów w dół. Dolna  jego część, zwana Sarczal, była  bardziej stroma i całkowicie pokryta gruzem.  Wyżej lodowiec wypłaszczał się i nosił nazwę Jachczal. 
    3.  Siah Kaman - 4480 m.  Szliśmy na niego, od Czalun,granią widoczną na prawo od szczytu. Na  nim była puszka z  danymi  jego "zdobywców". 



  17. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Powrót.
     
    Mieliśmy tysiąc kilometrów z Szirazu do Teheranu. Autobus za dwa dolary, od osoby, pokonał tę odległość jednym skokiem. W Teheranie mieliśmy do załatwienia delikatną rzecz – miejsca w pociągu do Moskwy. Pociągu, który jeździł raz na tydzień. Za resztki zielonych pozwoliliśmy sobie na narodowe danie irańskie Czelou-Kebab. W skromnej restauracji z kelnerem. Kopiasty talerz szarego, rozsypującego się ryżu. Nie to co nasza biała, posklejana papka z baru mlecznego. W ryżu tkwiły kawałki mięsa i jarzyny.  Był wyborny. Smakował nadzwyczajnie. Temu nie można się dziwić, po miesiącu żywienia się makaronem i konserwami.
     
    Przed nami było pociągami do Krakowa sześć tysięcy kilometrów .  Jazda trwała taką samą liczbę dni, jak przyjazd do Iranu. Bez sensacji i bez specjalnego zainteresowania.  Nie było wagonu   z  łazienkami w przedziale. Nie było Miszki i jego „stakanów” z herbatą. Te przedziały i te łazienki, to był jakiś wybryk losu. Takie luksusy, ten nasz wagon miał tylko w połowie. Druga połowę zajmowały przedzialy ze czterema, zwykłymi łóżeczkami. Co prawda z klimatyzacją.  Dla kogo były te luksusy z łazienkami? Może dla ambasadora z rodziną, który bał się lecieć samolotem.
     
    Skończyła się bajka z tysiąc i jednej nocy! Wróciliśmy do naszego codziennego życia. Rysia do szkoły. Do swoich głuchych z całej Polski. Ja do projektowania rozbudowy huty w Nowej Hucie.
     
    Kupiłem książkę Kazimierza Sidora „Bogowie, Magowie i Nafta”. Kilkuletniego ambasadora Polski w Iranie. Podał w ciekawy sposób historię tych ziem. Kolebki naszej cywilizacji. Od Babilonu i Elamu. I pisma klinowego i Nabuchodonozora. O tym opowiada Biblia. Potem na te tereny przybyli Ariowie. Ze stepów Wschodniej Europy. Część z nich dotarła, aż do Indii. Mówi się przecież o językach indo-europejskich. Święta księga Ariów „Awesta” wspomina, że góry wyrastały jak grzyby. Lawa tryskała z wulkanów, formujących Elburs. Jedno z plemion Ariów, z którego rekrutowali się kapłani nazywano się Medami. Persowie byli pobratymcami  Medów.  Władcą Persów był Achemenida. Założyciel dynastii.  O Achemenidach pisałem w poście o Persepolis.
     
    Śledziłem sytuację w Iranie. Króciutko trwała dynastia Pahlavidów. Zapoczątkowana zamachem stanu przez pułkownika Kozaków. Tatusia Szacha.  Jako ostatnia opuściła go dziesięciotysięczna gwardia Pretorianów. Nie spowodował tego sam Chomeini. Przyczyny jego upadku tkwiły głębiej. Ta nadmierna ilość jego portretów wiszących wszędzie, nie świadczyła o miłości do władcy. Tylko o strachu. Potem ta tragiczna wojna z Irakiem. Rozpoczęta przez Husseina. Zginęły na niej miliony, lub zostały kalekami, takich chłopaków, jakich spotkaliśmy pod Alam Kuh, czy Demawendem.  Szach się błąkał z rodziną po świecie. Nikt nie chciał go przyjąć. A w Iranie jedna dyktatura została zastąpiona drugą.
     
    W pamięci został jednak kraj życzliwych ludzi. Iran, kraj o obszarze pięć razy większym od Polski. Nikt nas nie zaczepiał. Nikt nam nie zrobił żadnej krzywdy. Ludzi, którzy często starali się nam pomóc. Został kraj gorący i suchy. Jedynym wyjątkiem  był biblijny raj -Eden.  Na wąskim pasku nad Morzem Kaspijskim.
     
  18. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Byliśmy na campingu w sierpniu niedaleko Lienz`u. Łączka Seewiese nad uroczym jeziorkiem . Sierpień 2008 roku. Karnecik dla turystów za ok 40 Euro.  Na sześć dni. Każdego dnia na jeden wyjazd wybraną kolejką, z zestawu. Pojechaliśmy w jeden dzień na Moltaller Gletscher.  Lało, ale dlaczego nie spróbować letnich nart? Jak będzie pogoda. Lodowiec czynny.  W miejscowości, w której się skręca z głównej drogi na boczną do dolnej stacji kreta, jest wypożyczalnia.  Pytamy o pogodę i czy czy można wypożyczyć narty, byty, kijki. Jutro będzie lepsza pogoda. Oczywiście, można pożyczyć. Dopasowujemy buty, narty.  Impreza nie tania, ponieważ musimy jeszcze opłacić kreta i jazdę na górze. Karnet jest dla letnich turystów. Nie dla narciarzy. 
    Przyjeżdżamy w następny dzień.  Pięćdziesiąt kilometrów na letnie narty. Żona ma obiekcje, że to wszystko sporo kosztuje.  Pal licho kasę! Jeszcze się zarobi. A jak się jeździ w lecie na lodowcu, w  lecie, w Europie. To się przekonamy. Jedyna okazja.  Tylko profi tak jeżdżą. Niestety, w pobliżu skrętu w dróżkę do lodowca, miga czerwony napis -Gletscher nieczynny.  Gość w wypożyczalni  nie wierzy. Telefonuje.  Czynny, tylko coś się im pokręciło. Bierzemy sprzęt. Jak wrócimy to go nie będzie. Wskazuje miejsce, gdzie mamy to wszystko zostawić.
    Jazda kretem. Niedawno taki  pod Kitzsteihornem się zapalił... Na górze plączą się mgły. Jeździ krzesło na sam szczyt. Lodowiec wyrównany. Na dole ustawiony wertikal. Szachownica zdradza chorwacki narybek. Niewielka grupka z trenerem.   Niestety śnieg z każdym zjazdem coraz bardziej mokry. Pierwszy raz na sprzęcie z wypożyczlni. I pierwszy, i ostatni raz narty w lecie.  Na profi jesteśmy zdecydowanie za bardzo w leciech.  
     
     












































    J_M Gletscher.MPG G_M Gletscher.MPG
  19. Zagronie

    czar nart
    Życzymy Wszystkim narciarzom z forum w przyszłości, z okazji Wielkiej Nocy, tylko takich widoków i takiego śniegu. I nie trzeba zbyt daleko jechać.  Dziewiętnasty marzec 2008 r.











































  20. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Piętnasty lipca.
     
    Słychać stukanie do drzwi. To konduktorka chodzi po wagonie i budzi pasażerów. Za chwilę terkocze budzik. Zaspani, przecieramy oczy. Tak, to już trzecia godzina.  Świetnie mi się spało. Zaczynamy pakowanie. Niewiele powyciągaliśmy z plecaków, a zabiera nam to prawie godzinę. To częściowo wina tłoku. Pięć bębnów, cztery duże plecaki i cztery osoby w jednym przedziale. Jacek spał kilka przedziałów dalej. Konduktorka zwraca nam bilety, które nam zabrała w Brześciu. Od pół godziny jedziemy przedmieściami Moskwy. Brzask. Pociąg wolno wjeżdża na Dworzec Białoruski. Po peronie bagażowi jeżdżą malutkimi wózeczkami na trzech kółkach. Na dwa takie wózki wchodzi cały nasz dobytek. Prosimy, żeby podjechali do postoju taksówek bagażowych. Jedziemy przez obszerny plac przed dworcem, w stronę jakiegoś pojazdu, który przypomina mikrobus. To ma być taksówka bagażowa? Kierowca zwęszył interes. Chce dziesięć rubli do Dworca Kurskiego. To za dużo. Wytargowaliśmy sześć. Jeszcze Ryśka skoczyła rozmienić dziesięć rubli na drobne. Posiadanie drobnych jest ważne, bo na świecie istnieją bardzo częste zwyczaje nie wydawania reszty, mimo umówionej kwoty. Jedziemy, przed tym zapłaciwszy bagażowym cztery ruble, za podwiezienie wózkami. Szerokie moskiewskie ulice. Puste. Moskwa jeszcze śpi. Dworzec Kurski. Szybko wyładowujemy nasz bagaż i ustawiamy to wszystko na chodniku przed dworcem.
     
    Pierwsze wrażenie-ogromny budynek dworcowy. Ściany ze szkła. Ale co u licha! Wzdłuż czołowej ściany na chodniku, leżąc na gazetach, śpią dziesiątki ludzi. Twarze tych osób są doskonałym potwierdzeniem faktu, że Związek Radziecki jest krajem wielonarodowościowym. Widok ten jest w pewnej sprzeczności z moją świadomością o ZSRR, kształtowaną przez tak zwane „źródła informacji” od chwili, gdy nauczyłem się czytać. Spojrzawszy na to okiem człowieka dorosłego i bez uprzedzeń-to znacznie lepiej jest spać nawet na gazecie, niż męczyć się całą noc na ławce. Najlepiej o tym wie ten, kto miał okazję z takich, czy innych powodów przespać noc na dworcu kolejowym. A poza tym co robić z tą całą masą ludzką, ze wszystkich republik, która przyjeżdża codziennie do Moskwy. Hotele dla wszystkich? Absurd!
     
    Po tych pierwszych przelotnych wrażeniach zabieramy się do roboty. Robię szybko-bo podobno nie wolno-„rodzinne” zdjęcie na tle dworca. Nie mieliśmy dotychczas czasu, aby się wszyscy razem z naszym ekwipunkiem sfotografować. Teraz poszukamy Inturistu, gdzie powinien spokojnie leżeć nasz telegram o zarezerwowanie miejsc w pociągu do Dżulfy i  gdzie zrealizujemy nasz voucher. Niestety życie bez kłopotów byłoby zbyt piękne. Nie ma żadnego Inturistu na Dworcu Kurskim. Informacja uzyskana w Inturiście w Warszawie, że jest takowy na tym dworcu okazała się bzdurą. Pociąg do Dżulfy, owszem, jest dzisiaj, o dziewiątej czterdzieści pięć, peron trzeci. Nasz voucher zrealizujemy w Inturiście na Placu Rewolucji. Wszystkie te informacje uzyskujemy w informacji kolejowej. Zbliża się szósta. Dworzec coraz bardziej się zapełnia. Robi się coraz cieplej.  Jest już nawet prawie duszno.
     
    Krótka narada. Co robimy dalej. Musimy najpierw przenieść nasz bagaż na peron trzeci. Poszukiwania za bagażowym nie przynoszą rezultatu. Tu na perony dochodzi się skomplikowanymi tunelami. Do których, aby zejść, trzeba przemierzyć plac pod dworcem, a potem zejść po schodkach. Bagażowi działają  tylko we wspomnianych tunelach. Tak, że korzystając z bagażowego, musielibyśmy sami przenieść nasz bagaż większą część drogi na peron i w dodatku zapłacić. Przeniesiemy sami. Z plecakami uporaliśmy się szybko. Gorzej będzie z bębnami. Dobrze, że mam nosiłki. Niosę pierwszy bęben. Ciągnie mnie potwornie do tyłu. Gdy dochodzę na peron, zaczynają mi się uginać nogi. Jeszcze muszę przenieść jeden, a następne przeniosą Janusz i Jacek. Bębny mamy na peronie, plecaki też. Ryśka zostanie z bagażem. Ja z Jackiem pojedziemy na Plac Rewolucji. Elżbieta i Janusz kupią coś do jedzenia na drogę. Chce nam się wszystkim bardzo pić. Jest duszno. Odkrywamy na dworcu automaty ze świetną, gazowaną wodą. Za kopiejkę woda czysta, za trzy - z sokiem. Niestety nikt nam nie chce rozmienić pieniędzy. Na szczęście Jacek ma jeszcze z Polski parę kopiejek i to nas ratuje z opresji.
     
    A teraz pojedziemy obydwaj na Plac Rewolucji. Jacek jest moim „cicerone”. Voucher jest wypisany na moje nazwisko. Na Plac Rewolucji jedziemy metrem. Jak mieliśmy się okazję później przekonać, to znakomity środek lokomocji. Pięć kopiejek wrzuca się do szczeliny, jak w automacie telefonicznym, bramka się otwiera i można  wejść do podziemi Moskwy. Za te pięć kopiejek na upartego można tam przebywać cały dzień, przemieszczając się z jednego końca na drugi tego ogromnego miasta. Jeszcze raz, niestety, jesteśmy ofiarą błędnych informacji. Inturist na Placu Rewolucji jest, ale nic nie wskazuje, że tu sprzedają bilety kolejowe. Ktoś nam radzi, aby iść na Prospekt Marksa. To niedaleko,  pójdziemy piechotą. Przed sobą mamy Plac Rewolucji. Po drugiej stronie mury Kremla. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wydawało mi się, że Kreml powinien być na wzgórzu. Widać słynne baszty kremlowskie a na nich pięcioramienne ogromne czerwone gwiazdy. Z tej odległości wydają się być niewielkie. W głębi widać jakąś śliczną cerkiew z mnóstwem kolorowych kopuł. To na Placu Czerwonym-mówi Jacek. Zaczekaj-mówię. Zrobię sobie zdjęcie. Mam nadzieję, że jak kupimy bilety to się z godzinkę powłóczymy po Placu Czerwonym. Przechodzimy obok Teatru Wielkiego. Fronton teatru w remoncie. Nie ma tu Inturistu. Mieści się w hotelu „Metropol”. Teraz sobie przypominam, że gdzieś tą nazwę słyszałem. Może to chodziło o hotel „Metropol” w Warszawie. Nie wiem. Krążymy dookoła budynku. Wszystko zamknięte. Gdzie się zrealizuje ten przeklęty voucher. Dzisiaj jest sobota i dzień dla moskwian wolny od pracy. Ale chyba Inturist pracuje?  O może tu! Na szybie są namalowane wagoniki. Już stoi kolejka ze sześć osób. Ale co to? Otwarte od dziewiątej! A my mamy pociąg o dziewiątej czterdzieści pięć. Nikła  nadzieja, że zdążymy. Sześć osób przed nami i w dodatku nie wiadomo dokładnie, czy to tu. Jesteśmy z Jackiem zrezygnowani. Nie ma sensu stać i tak nic nie załatwimy.
     
    Odkrywam w pobliżu automaty z wodą sodową. Jacek grzebie w kieszeni i wyciąga jedno i trzykopiejkówkę. Będą dwie wody. Pojawia się Janusz z Elżbietą. Mają do nas pretensje, że nie stoimy w kolejce. No, dobrze, staniemy, tylko że w dłuższej, bo już urosła. Musimy się kogoś spytać, gdzie realizuje się ten voucher. Ktoś z obsługi otwiera drzwi i zastawia je krzesłem. Jednocześnie pojawia się milicjant. Zwrócił uwagę na nas wcześniej, niż zdążyliśmy się go spytać. Co my tu robimy? Pada pytanie. Myśmy chcieli kupić bilet do Teheranu i tu pokazujemy mu voucher. Pierwsza brama-pada odpowiedź.  Zbliża się ósma. Idziemy do tej bramy. J i E tu byli, ale nie sądzili, że tu można kupić bilet do Teheranu. Tu też już jest kolejka. Jak tylko otworzą drzwi to wtargniemy pierwsi do środka. Innego wyjścia nie mamy. Gra idzie przecież o cały tydzień. Dziś, albo w przyszłą sobotę? Zajmuję strategiczna pozycję przed zamkniętymi drzwiami wejściowymi. Czekający, będący wcześniej przede mną, nie protestują. To dobrze. Czekam tu z Januszem. Elżbieta - którą boli żołądek i Jacek gdzieś sobie poszli. Otwierają się drzwi i milicjant, podobny do poprzedniego, zastawia je krzesłem. My chcemy bilety do Teheranu, czy to tu? Tak, to tu. Tylko gdzie sprzedają? Pomieszczenie jest duże, a my nie możemy sobie pozwolić, aby chodzić później i dopytywać się, gdzie sprzedają bilety.. Jak ten czas potwornie wolno i jednocześnie szybko - myśląc o godzinie odjazdu pociągu - leci. Wolno, bo czekamy na godzinę dziewiątą, od której zaczną tu pracować i szybko, bo do odjazdu pociągu zostało nam niewiele ponad godzinę. Zaczynają się schodzić pracownicy Inturistu. Zaraz za drzwiami zajmuje miejsce młoda dziewczyna. To na pewno informacja. Wykorzystując chwilę, gdy nasz cerber w policyjnym mundurze gdzieś się zawieruszył, wpadam do środka i pokazuję dziewczynie voucher, pytając gdzie to się załatwia. Wskazuje ogólnie kierunek. Ale dopiero o dziewiątej.  Oczywiście! I wycofuję się na moją strategiczną pozycję. Do bramy wjeżdża duży samochód ciężarowy. Wywołuje to małe zamieszanie i cała kolejka się przemieszała. Nieźle, dla nas, bo może nikt nie wpadnie na myśl, że podeszliśmy.
     
    Ustalamy najkrótszą drogę na Dworzec Kurski. Biegiem do najbliższej stacji metra. I na szczęście to tylko jeden jego przystanek. Pięciokopiejkówki na metro ściskam cały czas w kieszeni. W ręce trzymam voucher i bilety z Warszawy do Dżulfy, bo może będą potrzebne, za chwilę. Dziewiąta! Krzesło się odsuwa i wpadamy z Januszem do środka. Mamy szczęście. Trafiliśmy na właściwą kasę, tylko…, że ona nie zdąży wypisać biletu. No, nie! Wyciągamy nasze oklepane argumenty, że przecież nie  będziemy siedzieć w Moskwie do przyszłej soboty. Zabiera się do roboty, tylko musimy dopłacić czterdzieści pięć rubli. A więc jednak pierwsza klasa z Dżulfy do Teheranu. I tak na tym dobrze wyszliśmy, bo dopłacamy zamiast po dziesięć dolarów, jak żądano w Warszawie, tylko po dziewięć rubli na osobę.
     
    Pojawił się Jacek z Elżbietą. Proponujemy im, aby jechali na Dworzec Kurski, gdzie siedzi przy bagażach Rysia i przenieśli nasz dobytek w pobliże wagonu do Dżulfy. Świetnie się dziewczyna spisała. Jest dwadzieścia po dziewiątej i mamy bilety. Oby tak pracował nasz krakowski Orbis. Teraz wszystko zależy od naszych nóg. Do odjazdu pociągu zostało niecałe dwadzieścia pięć minut. Biegniemy do metra. Widok w Moskwie chyba nie często spotykany. Bieg w dół po ruchomych schodach. Nadjeżdża metro. Wchodzimy do środku i za chwilę wyskakujemy na stacji Kurskaja. Skaczę po dwa, trzy  stopnie do góry po ruchomych schodach. W ferworze przebiegam, zamiast przez wyjście,  przez automatyczne wejście do metra. Słyszę tylko  silny trzask zamykających się automatycznie ramion. Urządzamy z Januszem sprinterski slalom między ludźmi. Pomyśleć- jeszcze kilka godzin temu na Dworcu Kurskim było spokojnie a teraz przewalają się tłumy. Trzeci peron. Pociąg już stoi. Za pięć minut odjazd. Bagaż  też stoi, w tym samym miejscu, co stał. Jacek z Elżbietą przyszli dopiero przed chwilą i ktoś, wyglądający na kolejarza, powiedział im, że wagon do Teheranu jest z tyłu pociągu. Pobiegli tam, ale okazało się, że to był wagon do Ankary.  Do Teheranu jest z przodu pociągu. Przenosimy błyskawicznie nasze trzysta kilogramów.
     
    Są dwa wagony, ale tylko do Dżulfy. Nie do Teheranu. Dobra!  Może być do Dżulfy. Konduktor wagonowy ogląda bilety. Nie pojedziemy-stwierdza.  Jak to nie pojedziemy! Kupiliśmy dopiero bilety w Inturiście. Zaczynamy się na niego wszyscy wydzierać. Nie pojedziemy, bo miejsca, które mamy wypisane na bilecie, on ma zajęte.(Tu trzeba przyznać, że mieliśmy trochę szczęścia, otrzymując miejscówki do Dżulfy). Atmosfera robi się gorąca. Do akcji włącza się dyżurna peronowa. Telefonuje do Inturistu. Jak zwykle w takich przypadkach, nie może się połączyć. Prosimy konduktora sąsiedniego wagonu, który jedzie tylko do Erewania, aby nas wpuścił. Dalej sobie jakoś poradzimy. Zrozumiał naszą sytuację-wsiadajcie! W takich przypadkach ciężary kilkudziesięciokilogramowe stają się dziwnie lekkie.  I za chwilę wszystko ląduje w wagonie. Pociąg rusza. Pojawia się Janusz. Wszystko się wyjaśniło. Inturist -prawdopodobnie w pośpiechu- pomylił się. Przenosimy się do tego wagonu, do którego mieliśmy wsiąść. Wagon jest prawie pusty. Konduktor nagle robi się słodziutki. Niech cię diabli! A przed chwilą zostawiłby nas na peronie, nie zastanawiając się. A  może wiedział co robi? Licho go wie!
     
    Jedziemy! Marzyłem o tej chwili. Właśnie najbardziej o tej, że będę siedział w wagonie Moskwa-Teheran. Tu kilka słów wyjaśnienia- sądziliśmy, że jak wsiadając w  Moskwie do wagonu, dojedziemy nim do Teheranu. A jak było w rzeczywistości - to później. Jak to dobrze, że człowiek szybko zapomina złe chwile. Wszystko, co się działo dosłownie przed momentem, staje się nieważne, odsuwa w tył. Oglądamy ciekawie przedział. Pierwsza klasa. I rzeczywiście pierwsza klasa. Klimatyzacja, prysznic i  perspektywy znakomitego wypoczynku przez cztery dni. Zajmuję z Rysią przedział dwuosobowy, który posiada łóżko piętrowe, pod oknem stolik a obok niego fotel. Z przedziału bezpośrednio wchodzi się do łazienki, gdzie jest umywalka, prysznic i sedes. Łazienka ma połączenie  z sąsiednim, identycznym przedziałem, gdzie jedzie Janusz z Elżbietą. Drzwi do łazienki z przedziałów są wzajemnie blokowane.  W takich luksusach jeszcze nie podróżowaliśmy. Jacek jako samotny dostał za towarzysza podróży jakiegoś młodego człowieka, który jedzie na wczasy do Kirowakanu.
     
    Pociąg opuszcza Moskwę. Upychamy nasze rzeczy. Plecaki na górę. Bębny pod stolik. Teraz prysznic. Jesteśmy brudni i spoceni. W Moskwie też potrafią być upały. Dowód na to mieliśmy dzisiaj rano. Ktoś- już nie pamiętam kto - odkrywa, że konduktor robi herbatę. Zamawiamy po dwie. Są mocne i gorące. Duże szklanki stoją w metalowych koszyczkach, z szerszą podstawą. Lubię taką herbatę. Jest świetna. Równie dobry jest nastrój naszej piątki. Za oknem pociągu krajobraz podobny do naszego Mazowsza. Tak więc wygląda Rosja. Według mapy rzeka, która teraz widzimy, to Oka. Rzeka Oka, płynie jak Wisła szeroka… Tak nas uczono w dziecięcych latach. Była wtedy czysta i szumiała jak Wisła. Dzisiaj też jest podobna do Wisły, bo równie brudna. Miasto Tuła. Stąd pochodziły słynne samowary tulskie. Orzeł, Kursk. Miasta, które są związane z najbardziej ponurym okresem w historii ludzkości-drugą wojną światową. Po drodze, z okna pociągu, oglądamy jeszcze pogrzeb kołchoźnika, jadącego w trumnie na samochodzie ciężarowym. Nieboszczyka poprzedza niewielki tłum jego pobratymców. Cały ten pochód otwiera chorąży ze sztandarem w barwach narodowych i czerwona gwiazdą na szczycie. Tak nam upłynął kolejny dzień podróży do Iranu.
  21. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Wyprawa
     
    Wreszcie jedziemy! Na razie tylko tramwajem do stacji, ale jedziemy. Tramwaj pusty. Kto by o tej porze nim jeździł. Chyba tylko tacy, jak my, wariaci. Gdy wysiadamy pod dworcem zaczyna padać. Za chwilę formalnie leje. Chowamy się pod dach, obok baru „Smok”. Kilka kroków od nas jest waga. Stawiam najpierw na wagę plecak Ryśki. Dwadzieścia pięć kilogramów. Potem mój-trzydzieści cztery. Deszcz przestaje padać. Idziemy na dworzec. Na zegarze dworcowym jest dokładnie północ. Zaczyna się trzynasty lipca. A ja lubię trzynastkę.
     
    Trzynasty lipca.
     
    Pozostałej trójki jeszcze nie ma. Mamy godzinę czasu do odjazdu. Zobaczę, co się dzieje z nami „bębenkami”. Zaglądam do bagażowni i…-co u licha! Gdzie są? Pojechały do Warszawy. Sprawdzam w rozkładzie jazdy, jaki pociąg pojechał w tym czasie do stolicy. Kilkanaście minut temu był osobowy. Przyjeżdża cztery minuty przed nami. Chyba ich gdzieś po drodze nie wyładują. Ale kto je wysłał? Może Janusz. O wpół do pierwszej przychodzą Janusz, Jacek i Elżbieta. Odprowadza ich mama Jacka i Janusza. Janusz wyjaśnia, że rzeczywiście był na stacji wieczorem, kupił bilet bagażowy za trzysta złotych. Skąd taka duża suma? Ale sądził, że bębny pojadą naszym pociągiem. Nic może się nie stało. Może dojadą do Warszawy. Ale od tej chwili musimy przestrzegać zasady. Wszyscy razem i nasz bagaż z nami.
     
    W przedziale pociągu, oprócz nas, jedzie jakiś pan. Może jedzie na delegację. Dobrze, że mamy miękkie siedzenia. Usiłuję spać, ale nie za bardzo mi to wychodzi. Myśli leniwie przepływają przez głowę. Powinniśmy po przyjeździe szybko uwinąć się z wizą i biletami. Potem pociąg do Moskwy i jeszcze cztery dni spania do Teheranu, do którego mamy prawie sześć tysięcy kilometrów. Jest szósta dwadzieścia, gdy wysiadamy na Dworcu Głównym w Warszawie. Nawet dobrze, że tak wcześnie przyjechaliśmy. Spokojnie teraz sobie przewieziemy nasz bagaż na Dworzec Gdański, skąd pojedziemy do Moskwy, ale przed tym poszukamy naszych bębnów. Przyjechał właśnie nasz wspomniany osobowy z Krakowa. Idziemy z Januszem próbować złapać jakiś samochód „na fuchę”. To zawsze taniej. Ale nie stają.   Pojedziemy taksówką bagażową. Szefie! Pięć osób z bagażem na Dworzec Gdański. Ile? Sto dwadzieścia. Stówa. Dobra-wsiadajcie. To nie tu-szefie. Podjedź pan pod wyjście. Przyjemnie się jedzie w takich okolicznościach nawet taksówką bagażową. Ludzie idą do pracy a my mamy urlop. I to jaki urlop!
     
    Na gdańskim bagażownia jeszcze zamknięta. Widocznie kolej nie przewiduje podróży nocą z bagażem. Zostawiamy bębny na rampie obok. Plecaki zanosimy do przechowalni bagażu. W informacji kolejowej dowiadujemy się, że tak łatwo do Moskwy nie dojedziemy. Nie ma mowy o żadnych miejscówkach-raczej biletach sypialnych. To nie wyjazd do Bułgarii, gdzie się zawsze weszło do wagonu, choć był z miejscówkami. Tu jeżdżą tylko wagony sypialne. Pozostaje tylko jazda do Brześcia. A stamtąd będzie może jakiś radziecki pociąg do Moskwy.
     
    Janusz z Elżbietą powinni już jechać do ambasady irańskiej, aby być tam jak najwcześniej. Nie mamy jeszcze wypełnionych „druczków”, potrzebnych do otrzymania wiz. Po trzy druczki na osobę w języku francuskim. Na każdym z nich należy nakleić swoją podobiznę. Robimy to parapecie w poczekalni. Ryśka, Jacek i ja jedziemy do Orbisu na Bracką, obstawiać kolejkę po bilety, a Janusz a Elżbietą –do ambasady. Kolejka w Orbisie niezbyt długa. Na wszelki wypadek sprawdzamy dokładnie, gdzie sprzedają bilety do krajów kapitalistycznych. Bo wprawdzie na każdym okienku jest wyraźny piękny napis, czym się zajmuje dana pani za szybą, ale czasami lubią się pojawiać małe karteczki, na których się pisze, że ta kasa jest otwarta do tej, a tej  godziny, albo że będzie jakaś przerwa. I w ten sposób nagle zostajemy na „lodzie”. Tak więc stoimy sobie w kolejce, czekając na Elżbietę i Janusza. Ale po co mamy wszyscy stać. Jacek postoi godzinkę, później my.  I tak dalej.
     
    Idę z Ryśką do domu towarowego „Centrum”. Chcemy kupić linę tak zwaną podciągową. Bo nasza jest już stara i zużyta. Liny nie ma. Wracając, wstępujemy do „Lotu”. Pytam się o bilet z Erewania do Kijowa. Nie, nie można kupić, bo jednym z punktów podróży musi być Warszawa. To może być i Warszawa. A z Warszawy też można dostać? Ile się płaci za bagaż? Po siedem złotych za kilogram. Szybko obliczam opłatę za bagaż, dodaję do tego opłatę za bilet, wynoszącą około osiemset złotych. W sumie taniej, niż za bilet kolejowy! Znakomicie! Ale nie to jest najważniejsze. Nie będziemy musieli się męczyć tyle dni. I wreszcie na pewno pojedziemy a raczej polecimy, bo są bilety. Świetnie! Idziemy na śniadanie, a potem do Jacka. Opowiadam mu o takiej możliwości podróży. Choć coś mnie niepokoi. Dlaczego poprzednie wyprawy do Iranu nie korzystały z tak znakomitego pomysłu. Spostrzegam, że w tym samym hallu na Brackiej są kasy „Lotu”. Ciekawe co tu mi powiedzą. Kasjerka szybko oblicza cenę i podaje ponad dwa tysiące złotych dewizowych. Proszę!? Pytam. To ponad sto dolarów. Rzednie mi mina. Okazuje się, że poprzednio pytając o cenę biletu nie powiedziałem, że jedziemy do Iranu. A miłej informatorce nie  wpadło do głowy, żeby nas spytać dokąd jedziemy. A to jest subtelna różnica-bo gdy się leci do Erewania i zostaje w Związku Radzieckim to płaci się za bilet lotniczy z Warszawy do Erewania siedemset złotych. A gdy się leci do Erewania i dalej jedzie do Iranu, pociągiem, to płaci się za bilet ponad sto dolarów. Teraz mi się wyjaśnia, dlaczego wszystkie poprzednie wyprawy do Iranu korzystały tylko z pociągu.
     
    Czekamy z niecierpliwością, kiedy wrócą Elżbieta i Janusz.  Przychodzą około dziesiątej. Z daleka po minach widać, że coś nie bardzo jest w porządku. Najpierw natknęli się, na znaną nam z okresu starania się o wizy, starszą panią, prawdopodobnie sekretarkę sekretarza ambasady. Owa pani oświadczyła, że wizy będą w sobotę. A potem- po prośbach i tłumaczeniach, że mamy tylko jeden pociąg w tygodniu - w piątek! Widząc, że tą drogą nic nie wskórają E i J postanowili się dostać do sekretarza ambasady. Po pewnych trudnościach stanęli, a raczej usiedli przed jego obliczem. Tak siedząc i pijąc herbatę oraz powtarzając znane argumenty, że pociąg, że raz na tydzień, wytargowali-bo tak to można nazwać-ostateczny termin otrzymania wiz, godzina szósta wieczorem. Opowiadam Januszowi o biletach lotniczych. Potem idziemy wszyscy do „Inturistu” dowiedzieć się, kiedy dokładnie odjeżdża pociąg do Dżulfy. Mamy rozkład jazdy kolei radzieckich, ale sprzed trzech lat, ale przypuszczamy, że nic się nie zmieniło. I faktycznie wszystko się zgadza. Pytamy miłego młodego człowieka(okazuje się, że jest z Krakowa) jak przedstawia się sprawa miejsc w pociągu z Moskwy do Dżulfy. W odpowiedzi proponuje nam, aby telegraficznie zarezerwować sobie miejsca. Należy nadać telegram do Inturistu  w Moskwie, który znajduje się na prospekcie Marksa, albo do Inturistu na dworcu Kurskim, z którego odjeżdżamy do Dżulfy. Informacja, że jest Inturist na dworcu Kurskim okazała się potem nieprawdziwa i narobił nam trochę kłopotu.
     
    Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie jesteśmy w Warszawie. Teraz postanawiamy iść do „Areofłotu” z pytaniem, czy jak będziemy na terenie ZSRR, to czy będziemy mogli kupić bilety lotnicze za ruble, pomimo posiadania wiz irańskich. Okazuje się, że można. Zależy szczególnie na tym Elżbiecie i Januszowi, bo chcą wcześniej wrócić do Polski, lecąc z Erewania do Kijowa, albo do Lwowa. Samolotem. Jeszcze tylko przyjemna wizyta w barze Praha i umawiamy się, że Jacek stanie o wpół do czwartej w kolejce w Orbisie, potem go zmienimy ja i Rysia. Janusz  z Elżbietą pojadą do ambasady, aby tam być o piątej. Może uda się nam otrzymać wizy jeszcze przed szóstą. Kontynuuję z Ryśką poszukiwania za liną podciągową w sklepach sportowych. Widać, że ten artykuł jest w warszawskich sklepach raczej nieznany. W jednym z nich przynoszą nam jakiś gruby sznur, w innym facet warszawską gwarą proponuje-kup sobie pan sznur do bielizny.
     
    Pół godziny po czwartej zmieniamy Jacka w Orbisie. Mija godzina piąta, w pół do szóstej, szósta. Widocznie pan sekretarz nie ugiął się. Jeżeli otrzymali wizy punktualnie o szóstej, to powinni za chwilę tu być. Skorzystają na pewno z taksówki. Jestem pierwszy przy kasie. Ale pierwszy ciagle nie mogę być. Przepuszczam jakąś panią. Jeżeli zaraz przyjadą, to powinniśmy załatwić sprawę biletów do ósmej, do której Orbis jest otwarty. Dwadzieścia po szóstej. Wreszcie są! Mają wizy za jedyne siedem dolarów każda. Przywiózł ich osobiście sekretarz ambasady. Dostali wizy dokładnie o szóstej. Oczywiście były już znacznie wcześniej załatwione, ale zasada jest zasadą-jak o szóstej, to o szóstej. Pierwsza reakcja kasjerki-nie wypiszę biletów, nie zdążę do ósmej. Ale my tak łatwo teraz nie ustąpimy. Wyciągamy swoje znane argumenty, że nie będziemy tygodnia czekać na następny pociąg i tak dalej. Za chwilę nowy kłopot. Nie ma voucherów. Vouchery posiadają tylko starsze kasjerki, które pracują do południa. Bez tych voucherów-choć na razie nie wiemy co to jest-nie dostaniemy biletów z Dżulfy do Teheranu. Co nas to wszystko obchodzi! Jeszcze do południa pytaliśmy się kierowniczki kas biletowych, czy dostaniemy bilety do Teheranu i czy nie ma jakiś przeszkód. Teraz są! Vouchery są zamknięte w kasie pancernej, za którą odpowiada starsza kasjerka. To może pojedziemy po nią taksówką. Dajcie nam adres. Cały Orbis jest zagażowany w tą sprawę. Wreszcie otwierają kasę i wyjmują feralny voucher.
     
    Ale to nie koniec kłopotów. Na Dworcu Gdańskim mamy przecież pięć bębnów, które muszą mieć bilet bagażowy. Kasa bagażowa jest otwarta do wpół do ósmej. Żeby kupić ten bilet należało najpierw posiadać bilet  normalny. A nasze bilety są jeszcze nie gotowe. Angażujemy w tą sprawę panią z informacji Orbisu. Telefonuje na Dworzec Gdański z prośbą, aby sprzedali nam bilet bagażowy, a potem przedstawimy im nasze bilety do Moskwy. Przy okazji wychodzi, że tylko na Dworcu Gdańskim i tylko w dzień sprzedają międzynarodowe bilety bagażowe. Tylko taksówką zdążymy jeszcze przed zamknięciem kasy na Dworcu Gdańskim. Jacek jakoś załatwia taksówkę-co nie było takie łatwe. Szybciej! Taksówkarz jedzie rzeczywiście szybko. Wyskakuję z taksówki, zostawiając Jackowi sprawę należności za przejazd i biegiem do kasy bagażowej. Niech to cholera!!! Zamknięta! W bagażowni zatrzymuję jakiegoś faceta. Panie-załatw to pan! Będzie coś z tego. Panie-nawet za pięć stów, słyszę w odpowiedzi. No to adres tej pani z kasy. My pojedziemy po nią taksówką. Panie-ona ma imieniny poza Warszawą, nie wiadomo, czy jest w domu. Wreszcie jakiś młody-poczekajcie panowie. Ja spróbuję zadzwonić. Tylko mi bigos stygnie. Szefie! Odgrzewany bigos jest lepszy. Ha! Ha! No, to facet jest obłaskawiony, może coś załatwi. Załatwił. Ściągnął ją podobno z imienin. Będzie za godzinę.
     
    Wychodzę z Jackiem przed dworzec, może przyjedzie reszta. Przyjeżdżają taksówki, tramwaje a ich nie ma. Minęła już dziewiąta. Co u licha! Coś się znowu zacięło? Idę do kasy bagażowej. Jest kasjerka. Głupia historia, kobieta czeka a ich nie ma. I oczywiście nie ma biletów. Telefonuję do Orbisu. W odpowiedzi słyszę, że tam już nikogo nie ma. Więc chyba wszystko w porządku. Gdzie oni są? Co się z nimi dzieje? W tym momencie przypominam sobie, że mieliśmy wysłać telegram do Moskwy. Szybko szukamy w książce telefonicznej numeru telefonu Poczty Głównej, bo tylko taka może być otwarta o tej porze. Proszę przez telefon, ażeby przez głośniki ogłosili, że taki a taki pan-tu wymieniam nazwisko Janusza jest natychmiast proszony na Dworzec Gdański.
     
    Wreszcie są o dziesiątej. Okazało się, że mieli cholerne kłopoty, bo podobno z Dżulfy do Teheranu jest tylko pierwsza klasa. A my mamy opłaconą w dolarach tylko drugą. Należałoby dopłacić czterdzieści pięć dolarów.  To i tak okazało się niewykonalne dzisiaj, nawet gdybyśmy mieli ochotę uszczuplić nasz bardzo skromny zapas dewiz. Tą sumę można jedynie było wpłacić w banku. Spisali się jednak dzielnie. Za pomocą miłej załogi Orbisu, podpisując specjalne oświadczenie, że Orbis nie bierze odpowiedzialności za cenę biletu, otrzymali wreszcie bilety do Teheranu. Feralny voucher okazał się zleceniem na wypisanie biletu z Dżulfy do Teheranu i który należało zrealizować w Moskwie. Nowy kłopot. Potem jeszcze pojechali na pocztę nadać telegram i stąd to opóźnienie. Szybko załatwiamy bilet bagażowy. Kosztuje nieco więcej niż sześćset złotych. Daję pani osiemset. Reszty już nie otrzymałem. Świetnie! Mamy jeszcze około dwóch godzin czasu do odjazdu pociągu. Możemy jeszcze coś zjeść w restauracji, uporządkować dokumenty, wypełnić deklaracje celne.
     
    Co też robimy. Jeszcze tylko kartki do mojej mamy i rodziców Ryśki z wiadomością, że jedziemy, co nie było, jak widać,  do ostatniej chwili pewne. Po odebraniu plecaków z przechowalni wychodzimy na peron. Przy okazji załatwiania różnych spraw robię spostrzeżenie, że wiele spraw  można niesłychanie szybko załatwić dysponując na przykład trzema kieszeniami. W jednej banknoty dwudziestozłotowe, w drugiej pięćdziesiątki, w trzeciej stuzłotowe. W zależności  powagi sprawy i powagi załatwiającego, wyjmuje się odpowiedni banknot. Spostrzeżenie może trochę gorzkie, ale fakt jest faktem. I co ciekawsze, ci co załatwiają daną rzecz robią to zgodnie z prawem, tylko że za wolno, nieraz strasznie wolno. Taki bakszysz ich uskrzydla. Widzimy jak wózek akumulatorowy przywozi na peron nasze bębny. W składzie socjalnym pasażerów na peronie dominuje wojsko. Widać, że pociąg jedzie w stronę granicy.
     
    Czternasty lipca.
     
    Za kilka godzin przekroczymy granicę Polski a z nami nasz bagaż, składający się z pięciu potężnych plecaków, wypchanych do granic możliwości. Oprócz nich, kłopotliwe już na samym początku podróży, bębny. W nich żywność zawierająca około czterdziestu pięciu kilogramów chleba w postaci panwitu, pumpernikla i sucharów. Oprócz chleba mamy ze czterdzieści kilogramów konserw, sześć kilogramów mleka w proszku, sucha kiełbasa, ser żółty, makarony, płatki owsiane i ryżowe, ciastka i tak dalej. Łącznie dwadzieścia kilka pozycji. Żywność jest tak wyliczona, że powinno nam starczyć na każdy dzień. Teoretycznie nie powinniśmy nic kupować, z wyjątkiem może pomidorów, cebuli, papryki i owoców. Jak to praktycznie wypadnie, to się dopiero okaże. Cały nasz bagaż waży ponad trzysta kilogramów. Wypada po sześćdziesiąt kilogramów na osobę. Nadjeżdża pociąg. Jedzie z Legnicy do Brześcia. Gonimy po peronie, a potem po wagonach, aby zająć miejsca siedzące. W końcu mamy trzy miejsca. Będziemy na nich siedzieć na zmianę. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy bębny zostały załadowane do wagonu bagażowego i możemy spokojnie jechać. Spokój to jednak jest pozorny.  W głowie kłębią mi się myśli tak, że mimo potężnego zmęczenia, przeżycia ostatnich dni nie pozwalają zasnąć.
     
    Mijamy Siedlce i  Łuków. Miejscowości znane mi tylko nazwy. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Terespol. Normalne polskie formalności graniczne. Kontrola celna i paszportowa. Przechodzę po kontroli do wagonu bagażowego, żeby zobaczyć co się dzieje z bębnami. Poza tym mam przy sobie zwolnienie od cła i bilet bagażowy. Za chwilę przychodzi też Janusz a za nim celnik. Spojrzał na bębny, popatrzył na pismo i to była cała kontrola. Czekamy aż pociąg ruszy. Nigdy nic nie wiadomo. A nuż ktoś wpadnie na pomysł, aby wyładować bębny.
     
    Pociąg rusza. Wracamy do naszego wagonu. Tuż, tuż powinna być granica. Jest! Słupek w biało-czerwone pasy, i orzeł, i rzeka Bug. Jesteśmy więc po drugiej stronie. Pociąg jedzie jeszcze kawałek i staje. Otaczają go z dwóch stron żołnierze radzieccy. Inna grupa wchodzi do pociągu. Kontrola paszportów, ale inna niż nasza. Tu paszporty zabierają. Obok toru rośnie śliczna pałka wodna. Dalej między zabudowaniami migają jakieś męskie korpusy. Zdaje się, że to żołnierze na porannej gimnastyce. Tak, to już godzina szósta. Musimy przesunąć nasze zegarki o dwie godziny do przodu. Jedziemy dalej. Po kilku minutach stacja, trochę w stylu naszego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Czekamy, co dalej będzie. Na razie z pociągu wysiadają Rosjanie, a raczej obywatele radzieccy. Bagaż niektórych wskazuje, że nieobcy im jest polski handel detaliczny. Patrzcie! Jadą na wózku nasze bębny. Przejechały i zniknęły. Teraz my wysiadamy. Cały tłum z pociągu został zgromadzony w dużej sali. Odnoszę wrażenie, że można ją by było szybko przerobić na kaplicę. U góry wisi jakby świecznik, tylko że zamiast świec są żarówki. Podłoga jest wykonana z ciemnych i jasnych płyt, ułożonych w szachownicę. Tylko okna stanowią dysonans. Są nie bardzo kościelne. W dodatku zamalowane farbą do połowy. Wyjście na peron mamy odcięte przez pilnujących nas żołnierzy. Po drugiej stronie coś się dzieje. Otwierają się jakieś drzwi i część naszego tłumu-liczącego kilkaset osób-znika za tymi drzwiami. Łatwo się domyślić, że czekamy na odprawę celną. Wcześniej, jeszcze w pociągu, dostaliśmy radzieckie deklaracje celne. Nie mają zbyt skomplikowanej formy. Radzieckie władze celne interesuje przede wszystkim, czy nie przewozimy dewiz, złota, a bagaż jest mniej ważny.
     
    Dostajemy nasze paszporty i za chwilę, jako jedni z ostatnich, znikamy za wspomnianymi drzwiami. Jesteśmy w świątyni Boga Ceł. Jego kapłani stoją przy długich stołach, obitych blachą, a przed stołami pokorny tłum. Stajemy i my. Nasza kontrola celna odbywa się gładko, bo – po pierwsze jedziemy tranzytem, po drugie jesteśmy alpinistami. Drogi Czytelniku! Nie sądź, że przewróciło nam się w głowie. Nie! My raczej uważamy siebie za turystów wysokogórskich. Ale turystami wysokogórskimi, czy taternikami, to możemy sobie być w Polsce. Ale za granicą? Jak nazwać człowieka posiadającego ogromny wór-inaczej plecak, a do niego przypięty kask i czekan. Oczywiście, że alpinistą. Miało to dla nas później dobre, ale i złe strony. Tak więc odprawę celną mamy za sobą. Poszukamy teraz naszych bębnów. Pociąg do Moskwy mamy o godzinie jedenastej. Teraz jest po dziewiątej. Bębny znajdujemy szybko. One też podlegają kontroli celnej. Z tym nie ma kłopotu. Całą sprawę załatwiam z Jackiem. Najlepiej z nas rozmawia po rosyjsku. Poza tym był już kilka razy w ZSRR. Mówimy celnikowi, że jedziemy do Iranu. Twierdzi, że nam nie przyjmą bębnów do pociągu. Ale dlaczego? Za chwilę wszystko się wyjaśnia. On sądził, że w bębnach są chemikalia. A w „baczkach”, bo taką nazwę dostały po rosyjsku są „produkty”- po ichniemu, czyli żywość.
     
    Możemy teraz spokojnie poszukać kasy biletowej, aby kupić ewentualne miejscówki na pociąg do Moskwy. Mamy i kasę. Pociąg owszem jest, ale za dwadzieścia pięć minut. Są w nim nawet miejsca sypialne. Ważne, bo do Moskwy mamy tysiąc kilometrów. Nie ma natomiast żadnego pociągu o jedenastej. Dopiero o czwartej po południu. Musimy tym pociągiem jechać, aby zdążyć na pociąg do Dżulfy. Kupujemy bilety sypialne, płacąc po pięć rubli za osobę. Teraz znów zacznie się gonitwa. Do odjazdu zostało około dwudziestu minut. 
    Szybko plecaki do wagonu, bo jeszcze czekają bębny do załadunku. Teraz po bębny. W bagażowni oświadczają nam z obojętną miną, że ten pociąg nie ma wagonu bagażowego. Oni, owszem, wyślą je do Dżulfy, bo mamy bilet bagażowy. Mamy w nosie takie rozwiązanie. Do Dżulfy jest parę tysięcy kilometrów, kto będzie szukał bębnów po całym Związku Radzieckim, gdy coś pokręcą. Jak nie pojadą z nami, to nie ma żadnej możliwości, aby były w tym samym czasie w Dżulfie, kiedy i my tam będziemy. Bez nich wyprawa nie ma najmniejszego sensu. Mamy tylko po pięćdziesiąt parę dolarów w kieszeni na osobę. Na najbardziej niezbędne wydatki. Kupowanie żywności w Iranie nie wchodzi w rachubę.
     
    Szybka decyzja Janusza. Może da się je wstawić do przedziału. Tylko trzeba załatwić z konduktorką. Załatwił. Czasu mamy bardzo mało, ale jeszcze powinniśmy zdążyć, choć bębny trzeba będzie nosić po schodach i przejść kawałek tunelem. Niestety to nie koniec kłopotów. Nie wydadzą nam bębnów bez zwrotu kwitu bagażowego, który jest jednocześnie międzynarodowym biletem bagażowym. Jak my bez niego pojedziemy z Moskwy do Dżulfy? Znowu będzie trzeba płacić za bagaż. Nie mamy czasu, aby w Moskwie załatwiać znowu sprawę biletu bagażowego, ani nie mamy najmniejszej ochoty wydawać po raz drugi pieniędzy i  to w rublach na bagaż. Mamy na wszelki wypadek pół litry „wyborowej”. Facet, wydający bagaż, trochę się waha, zobaczywszy butelkę. Ale nie! Nie wyda bez kwitu bagażowego! Daremne prośby, że to opóźni naszą podróż o tydzień. Przybiega Janusz. Słuchaj! Rzuć mu ten kwit. Bierzemy bębny. Tunelem już nie zdążymy. Tylko przez tory do wagonu. Chwytam bęben  w ręce. Drobnostka-trzydzieści sześć kilo. Następnie skok z rampy na tor i biegiem do wagonu. Zamknięty z tej strony! Niech to szlag trafi! Pociąg lada chwila odjedzie. Zaczynam walić pięścią w drzwi. Pierwsza zorientowała się Elżbieta. I otworzyła drzwi, ale na drugim końcu wagonu. Wrzucam bęben do wagonu, za mną swoje - Jacek i Janusz. Jeszcze dwa bębny i teraz pociąg może sobie odjeżdżać.
     
    Jesteśmy wykończeni, jak po biegu na setkę na poważnych zawodach sportowych. Ponadto bardzo brudni, nieogoleni od wczoraj, bo nie było gdzie i nie było czasu. W dodatku napisy na bębnach zostały namalowane, z braku możliwości,  farbą akwarelową.  I teraz to wszystko puszcza. Ręce, spodnie, koszula-wszystko na czerwono. A wyjeżdżając z Warszawy wydawało się nam, że do Moskwy powinniśmy dojechać bez większych kłopotów. Może to brak doświadczenia. Jeżeli tak, to go właśnie zdobywamy. Ale chyba każdy z nas wolałby to doświadczenie zdobywać w inny sposób. Pierwsze myją się w ustępie dziewczyny. One będą przygotowywać śniadanie. Potem męska trójka. Po śniadaniu ustawiam bębny jeden na drugim i przymocowuję to wszystko kawałkiem liny do łóżek. W Moskwie będziemy o czwartej po północy. Możemy ten cały okres przespać, z małą przerwą na obiad, albo kolację. Zależy od tego kiedy się obudzimy.
     
    Powinienem zasnąć. Nie spałem przecież już dwóch nocy. Za dużo wrażeń. Nie tak sobie wyobrażałem wyjazd do Iranu. A to dopiero się zaczyna. Pociąg co chwila przecina jakąś rzeczkę. Podlasie, czy Polesie? Kraina nizinnych równin i błot. Miga nazwa Bierieza. Aha! Bereza Kartuska. Potem duża stacja Baranowiczi. To chyba Baranowicze. Skąd ja to znam?  Może z Sienkiewicza? Nie mogę sobie przypomnieć. To były chyba te przedwojenne kresy. Mińsk. Po Mińsku wydaje mi się, że trochę zasnąłem. Oglądam mapę ZSRR. Przed Smoleńskiem powinniśmy zobaczyć z pociągu Dniepr. Rzeka płynie wolno. Woda ciemno-zielona. Dużo kąpiących się. Jest ciepło, a w przedziale nawet duszno. Może to jedna z przyczyn, że nie mogę spać. Widać duże miasto. To chyba Smoleńsk. Po drugiej stronie Dniepru, na wzgórzu duża ładna cerkiew. Z daleka widać, że raczej nieużywana. Obok toru stoi malutka. Ta jest w  stanie śmierci klinicznej. Potem, to z pewnością była kolacja. Przed snem nastawiłem budzik na godzinę trzecią po północy. Godzina powinna nam wystarczyć na pakowanie. Zasypiam błyskawicznie.
  22. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego piątego lipca
     
    Budzę się. Na zegarku godzina dziewiąta. W schronie panuje półmrok. Tylko przez małe okienko, z rozbitą szybą,  wpada trochę słońca do środka. Czuję się lepiej. Ból głowy się zmniejszył. Z Elżbietą jest dalej źle. Na śniadanie gotujemy zupę mleczną i jeszcze coś innego. W pamięci została mi tylko zupa, bo ją tylko można było, z jakim takim apetytem, zjeść. Słońce przygrzewa. Nad Doliną Sarczal unoszą się mgły, ciągnące się hen daleko w stronę Morza Kaspijskiego. Snujemy się dookoła schronu i próbujemy ustalić nazwy szczytów, porównując je z mapką. Co do Alam Kuh to wszyscy jesteśmy zgodni. Ten nad nami, po drugiej stronie lodowca to chyba Siah Kaman(4480 m) - twierdzę. Skąd wiesz? To chyba jasne, nie!  Zorientujemy mapkę. Jest niewielka i pochodzi z jakieś czasopisma, gdzie był artykuł opublikowany przez jakąś polską wyprawę. Chyba tak, to jest Siah Kaman. A ten w środku to Mian Sehczal(4250 m). Za tą granią, która odchodzi z niego w prawo, w stronę Alam Kuh powinien być schron Alamczal – do którego chcemy dojść, bo stamtąd będziemy mieli znacznie bliżej na okoliczne szczyty.
     
    Jest znakomita, fotogeniczna pogoda. Śnieg, słońce i chmury. Nie chce mi się jednak wyjąć aparatu. Jutro - myśle sobie. Usiłuję coś porządkować w schronie.  Do bałaganu, jaki tu panował, dołożyliśmy swój. Powyjmowałem żywność z bębnów i dalej nie chce mi się nic robić. Nachodzą mnie jakieś wojskowe przyzwyczajenia. Mam ochotę wygrzebać latrynę w śniegu. Siadam jednak przed schronem na skrzynce, pozostawionej przez poprzedników. Musimy coś robić - mówi Janusz. Oczywiście, że musimy. Trzeba by było zrobić rekonesans lodowca i zobaczyć jak wygląda Alamczal. No i znaleźć najlepszą do niego drogę. Jest do niego około sześciu kilometrów i pięćset pięćdziesiąt metrów różnicy poziomów. Warszawiacy - jak czytałem w „Taterniku”- mówię - szli siedem godzin. Chodziło mi o wyprawę, Klubu Wysokogórskiego z Warszawy, z zeszłego roku. Poszlibyśmy z Jackiem - mówi Janusz. Pokaż mapę - ustalimy drogę. Gdzie jest Alamczal? No tam, za tą grania od Mian Sehczal. Trzeba by było iść zboczem, obok lodowca do takiej małej, zielonej buli, tam pod tymi skałkami - pokazuję ręką. A stamtąd trawers w lewo, przez lodowiec, w stronę takiej jakby przełęczy między Mian Sehczal a Siah Kaman. Ale to nie jest przełęcz, to tylko tak stąd wygląda.  Tam za tym powinien być lodowiec Jachczal i na nim pod Alam Kuh, gdzieś tam jest schron. Weźmiemy trochę konserw.
     
    Pomagamy im pakować się. Biorą konserwy, Juvel i czekany. Jak nie dojdziecie do Alamczal, to wróćcie przed zmrokiem tutaj. Zostawcie konserwy po drodze i wracajcie. Tylko zaznaczcie dobrze to miejsce. Dobrze, dobrze. Poszli, objuczeni plecakami. Niedaleko od schronu cieknie trochę wody ze śniegu. Ryśka poszła się myć i zamierza coś przeprać. Jeśli w takiej zimnej wodzie można mówić o praniu. Patrzę przez lornetkę, gdzie zniknęli panowie J.  Nic nie widać. Nie wiadomo, jak ten lodowiec wyżej wygląda. Może jest jakiś uskok, szczelina i gdzieś tam się skryli. Mamy około siedmiu litrów benzyny. Wydaje mi się, że zostaniemy tu dziesięć do dwunastu dni. To braknie. A to nie  byłoby najlepiej. W schronie stoją jakieś bańki po poprzednikach. Może w którejś jest benzyna? Benzyny nie ma, ale jest nafta i prymus naftowy. Historia odkryć geograficznych, to także historia prymusa. Strasznie kopci to urządzenie, ale za to oszczędzamy benzynę. Menażka z zupą mleczną jest już prawie czarna.
     
    Nie ma ich! Systematycznie przeszukuję lornetką lodowiec. Kawałek, po kawałku. Jdź  się umyć. Poczujesz się o wiele lepiej - mówi moja dama. Do wody trzeba zejść trochę niżej, jakieś sto metrów. Dookoła schronu rosną kolczaste kule - traganki. Woda jest zimna. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego przy myciu się zimną wodą marzną, przede wszystkim ręce, a nie reszta ciała. Jeszcze mycie ząbków i koniec tej pańszczyzny. Schron wygląda stąd jak mała kamienna budka. Drzwi z desek, niewielkie okienko z wybitą szybą, niewielki podest na którym teraz stoją teraz puste bębny, służące nam jako fotele i stoliki. Dach z płytek łupka, obciążonych dodatkowo kamieniami. Na ścianie żółta tablica z logo JMF. To jest teraz nasza baza - tak go dumnie nazwaliśmy. Baza stoi na małej buli kończącej ramię spadające ze szczytu Siah Gug - tak się domyślam. Ponieważ trudno z dołu ustalić to dokładnie.
     
    Następnie myje się Elżbieta, a ja powracam do poprzedniego zajęcia, oglądania lodowca przez lornetkę, z podziałką w tak zwanych tysięcznych.  Jest to sprzęt wojskowy, jeden okular, zagięty.  Ciekawy jestem w jakiej wielkości będą Jacek i Janusz  na lodowcu na  polu podziałki, w porównaniu z leżącymi na nim dużymi głazami. W Tatrach takie głazy nazywają wantami. Taka wanta będzie miała ze sześć metrów - mruczę sobie pod nosem. Do niej będzie ze dwa kilometry w linii prostej.  Oj!  Nawet przez lornetkę trudno ich będzie dostrzec. Wraca Elżbieta po skończonych ablucjach. Widzisz ich? Nie. Szukam bez przerwy i nic. Dziewczyna czuje się znacznie lepiej. Siada obok na skrzynce i teraz ona próbuje szczęścia z lornetką. Na prymusie - smarowniku gotuje się makaron. Potem podgrzewamy konserwę. Trzeba włożyć masę wysiłku, aby to zjeść. Herbata jest trochę lepsza. Z kolei Ryśkę  zaczyna boleć głowa. Musi widocznie złożyć haracz górom. Dotychczas trzymała się dzielnie. Kładzie się w schronie do „łóżka”.  Elżbieta ogląda góry przez lornetkę, a ja piszę swój pamiętnik. Mgły nad doliną wiszą sobie dalej. Słońce skryło się za granią i nasz schron jest w cieniu. Chłodno. Przez lornetkę, oglądam po raz, nie wiem który, lodowiec. Są!
     
    Prawie jednocześnie wykrzykuję z Elżbietą. Mignął mi gdzieś w obiektywie ruchomy punkcik. Oo, jeden się rusza, drugi stoi. Szukam po znanym mi polu śnieżnym. Jest! Rzeczywiście. Widzę wyraźnie jak jeden idzie - to chyba Janusz, a drugi – przystanął, a potem zaczyna zbiegać. Chyba doszli do  Alamczal – dzielne chłopaki! Gotujemy z Elżbietą budyń. Rysia leży. Jest godzina siódma. Powinni tu być za godzinę. Gotujemy dla nich herbatę. Pierwszy idzie Jacek. Co z Januszem? Kopczykuje drogę przez lodowiec. Za chwilę zjawia się Janusz. No, jak tam? Schron jest zburzony i kupa Irańczyków. Śpią w kilku namiotach, postawionych na podeście. Pokazywali nam zdjęcie panoramy Alam Kuh, ale nie było tam polskich dróg na szczyt. Tylko niemiecka, irańska i włoska. Francuska - wtrącam. Tak - francuska. Da się nasze namioty postawić? Da. Ale gdzie? No! Na podeście - tylko go trzeba uprzątnąć. Do góry szliśmy trzy godziny, a w dół półtorej. Przyszlibyśmy wcześniej, tylko Janusz ustawiał kopczyki - wtrąca Jacek. Prawidłowo. Konserwy zostawiliśmy pięć  minut od schronu - kontynuuje dalej Janusz. Mam nadzieję, że nikt się do nich nie dobierze -wtrącam.
     
    Wcinają zasłużony obiad, będący też kolacją. Świetnie się spisali. Dokładnie nad szczytem Siah Kaman jest widoczna jasna gwiazda. Ryśka się wczoraj pytała, czy tam jest obserwatorium. Tu - obserwatorium! Za jego granią  świeci księżyc, który jakoś nie może z za niej wyjść. Grań biegnie ukosem górę i księżyc też tak się porusza. Stoki, szczyty nad nami i  warstwa szczelnej mgły nad doliną - wszystko jest oświetlone światłem księżyca. Tylko nasz schron  jest cieniu. Ogarnia mnie w takich chwilach jakiś romantyzm. Najpiękniejsze rzeczy, że użyję takiej nazwy, tworzy natura, Stwórca tego świata, a nie człowiek. Jestem czuły na to piękno. Śliczny mam przed oczami widok. Trwaj jak najdłużej. Zostaniesz w pamięci, w wyobraźni ty czarna piramido, nazwana Siah Kaman, z bielejącymi  pasemkami śniegu w żlebach. To co jutro wyruszamy wszyscy pod Alam Kuh?  Szef grupy Janusz mąci ten nastrój. Bierzemy sprzęt, żarcie i tylko zostawimy trochę konserw na Demawend. Gwiazda - światełko znad szczytu przesunęła się w prawo i  w górę. Z dołu dochodzi słaby szum potoku. Pora iść spać.
     
     

  23. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego szóstego lipca.
     
    Długo spałem. W schronie półmrok i cisza. Która to godzina? Dziewiąta. Co tak ciemno? Wstajemy - już późno! Wychodzę przed schron. Mgła. Cholera, zdjęcia diabli wzięli! Odkąd przyjechałem do Iranu to nie mam apetytu. W górach zupełnie go brak. Dzisiejsze śniadanie też nie jest wyjątkiem. Po śniadaniu kolej na pakowanie. Kto nigdy nie pakował plecaka, lub czyni to bardzo rzadko - pomyśli sobie - ee, co to jest pakowanie plecaka. Dziesięć, piętnaście minut. Przyznam się szczerze, że zwinięcie niewielkiego obozu, składającego się z jednego namiotu i spakowanie wszystkiego do plecaka, nigdy nie udawało mi się w czasie krótszym, niż w granicach jednej godziny. Pakować trzeba umieć. Rzeczy cięższe na dno plecaka, sprzęt biwakowy też na samym dnie, bo dopiero wieczorem będzie potrzebny. Na samej górze żywność na drogę, coś co w pewnej chwili może być koniecznie potrzebne, bez wywalania całej zawartości. Musi się wszystko zmieścić, co już w nim było i ma powstać zgrabny, dobrze wyważony wór. To jest sztuka, zdobywana przez lata. A wydaje się to takie proste. A tu w Iranie, przy tej masie rzeczy, jakie mamy, trwa to w nieskończoność.  Szczególnie na tej wysokości.  Tempo pakowania jest bardzo wolne. Zabieramy wszystko, z wyjątkiem konserw,  części spleśniałej kiełbasy i jeszcze kilku produktów. Przeznaczone to jest na działalność w rejonie Demawendu. Ładujemy to do jednego z bębnów, który wpychamy na mały stryszek nad schronem. Obawiamy się, że zostawiony na dole, może paść łupem mulników, lub w te strony zapuszczających się pasterzy owiec.
     
    Mija dwunasta, gdy wychodzimy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na tle mgły, która spowija nasz schron i karawana rusza dalej po przygodę. Po dwustu metrach wychodzimy na lodowiec. Krótkie podejście polem śnieżnym i zaczyna się rumowisko skalne, pokrywające ukryty pod nim lód. Janusz prowadzi. Szedł tu przecież wczoraj i ustawiał kopczyki. Najprostsza i stosowana zapewne na całym świecie metoda wytyczania szlaku w górach. Jakoś  tych kopczyków nie widać. Zapewne kładł tylko parę kamyków, ułożonych na siebie i trudno je dostrzec w tym rumowisku. Widać długie śnieżne pole. Wydaje mi się, że tędy będzie lepiej. Ze mną idzie Ryśka i Jacek. Potem drugie pole. Mgła rzednie. Wyżej jest słońce. Niesamowicie wygląda zębata grań szczytu Rostam Nisht, ze snującymi się po niej mgłami.
     
    Krótki odpoczynek. Muszę ustawić na kamieniu tak nosiłki z przyczepionym worem, aby można je było później łatwo podnieść. Ważą, według mojej oceny, ze czterdzieści kilogramów. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo będzie się mi niosło ten ciężar na takiej wysokości. Pomagam Ryśce  przy zdejmowaniu plecaka. Pijesz herbatę - pytam się jej? Tak - a  ty Jacek? Nie - dziękuję. Janusz z Elżbietą gdzieś zniknęli. Poszli chyba bardziej w lewo pod stoki Siah Kaman. Skaczę z kamienia na kamień, bo chcę zobaczyć, będąc nieco wyżej, jak będzie najwygodniej iść dalej. Kierunek jest jasny, w stronę dużych pól śnieżnych, rozpoczynających lodowiec Jachczal. Tylko trzeba tak wybrać drogę, żeby nie łazić z kilkudziesięcioma kilogramami na plecach po tych kamieniach. Które w Tatrach nazywane są - nie wiem dlaczego - maliniakami. Nazwa zresztą podobno błędna. Idziemy dalej - zwracam się do mojej damy. Na tych kamieniach, idąc z ciężkim plecakiem musi się bardzo uważać. Jedno nieostrożne stąpnięcie, noga wpadnie między głazy, plecak pociągnie w bok i koniec z górami w Iranie.  Koniec ze zwiedzaniem kraju. I to nie tylko dla mnie, ale i całej grupy.  Ktoś musi mnie znieść na dół. Przetransportować do Teheranu, a potem do Polski. Nieszczęście jednego uczestnika, w takiej sytuacji, jest nieszczęściem wszystkich. Znalazł się Janusz z Elżbietą. Bardzo wygodnie im się szło długimi polami śnieżnymi. Gruz się już kończy. Jeszcze ze sto metrów i zaczną się duże pola śnieżne podchodzące pod tę, jak się nam wydawało wczoraj, przełęcz.
     
    Spacerujemy już prawie półtorej godziny. Należy nam się mała przerwa. Wśród nas krąży baczek z herbatą i posklejane landrynki. Świeci jasne, oślepiające słońce. Mgła została za nami i pod nami. Tylko pojedyncze kłaczki docierają do nas. Wkładamy ciemne okulary. Blask od śniegu jest silny, ale nie oślepiający. Niemniej należy być ostrożnym. Tu, na tej wysokości, jest bardzo silne promieniowanie nadfioletowe. Każdy z nas słyszał o ślepocie lodowcowej. Długie pole śnieżne i jeszcze dłuższe podejście do góry stromym stokiem śnieżnym. Świetny firn na narty. Stok też jest znakomity - jak w Kotle Gąsienicowym pod Kasprowym.
     
    Przypomina mi się wiosna na nartach. Zawsze najlepiej jeździ mi się w kwietniu. W Krakowie jest już zielono, kwitną drzewa. Ludzie dziwnie patrzą na człowieka z nartami. Wyjeżdżając na Obidową, nagle w głębi wyrasta potężny, biały mur, który rośnie coraz bardziej w miarę zbliżania się do Zakopanego. W Kuźnicach sucho. Zaczynają się zielenić pierwsze rośliny i pusto. Szumi wezbrany wodą potok, z szybko topniejącego śniegu. Na peronie kolejki tylko kilku narciarzy wystawia głowę do słońca, czekając na zjeżdżający z góry wagonik.  Jest ciepło, leniwie i strasznie fajnie. A potem szczyt i Kocioł, z którego dochodzi na górę nieustanny szelest malutkich kryształków lodu, przesuwanych z miejsca na miejsce przez dziesiątki nart. Podskakujące na każdej podporze krzesełko, przy jeździe na  górę. I obłędna karuzela w dół i w górę. A wieczorem cudowne zmęczenie, które zna każdy narciarz. Taki był dla mnie powszedni dzień kwietniowy, jeszcze kilka lat temu. Teraz jest gorzej i wygląda  to, że będzie jeszcze gorzej.
     
    Idę do góry tak - rozmyślając. Zakos w lewo, zakos w prawo. Po kilkudziesięciu metrach wbicie czekana, pochylenie do przodu, aby ręce oprzeć na głowicy i odpoczynek.  Za mną w dole Ryśka, gdzieś z boku reszta. Jeszcze kilkanaście metrów i koniec podejścia  Przede mną prawie płaski lodowiec Jachczal. W niektórych miejscach, białą płaszczyznę śniegu mącą niewielkie skupiska kamieni, wśród których królują duże wanty. Widać stąd dobrze słynną, północną ścianę Alam Kuh. Wydaje mi się, że taki  powinien być  typowy, alpejski widok.  Jeszcze tych wyższych Alp, poza Słowenią,  nie widziałem na własne oczy. Ciemna skała, biel śniegu, oślepiające słońce i granatowe niebo. Górski matecznik. Długimi susami zbiegam do podchodzącej Ryśki. Dawaj plecak! Sama poniosę - ty jesteś zmęczony. Dawaj! Nie ma o czym gadać.
     
    Na górze już siedzą  pozostali. Jeszcze z półgodziny - mówi Janusz. Prawie płasko - bez podejścia. Idziemy dopiero trzy godziny. Całkiem nieźle. Szczyt Mian Sehczal, dosyć imponująco wyglądający ze schronu Sarczal, zmalał do niewielkiej kupy kamieni. Wszystko zmalało. Przekroczyliśmy wysokość czterech tysięcy metrów. Siedzimy na kamieniach, z pod których dochodzi szum wody. Obok jest szczelina lodowca. Z niej gdzieś, z głębi dochodzi ten szum. Lodowiec żyje. Płynie i się topi. Ale tu, to życie jest spokojne. Nie ma seraków, ani  potężnych szczelin, tylko łagodne pola firnowe, przysypane miejscami gruzem skalnym. Pod polami lód. Może gruby na kilkadziesiąt, a może na sto metrów. Glacjolodzy mówią o miąższości lodowca. Nie wiem jaka jest. Ale tego lodu jest dużo. Nie jest , oczywiście, to  gigant Baltoro z Karakorum. Pierwszy raz  jesteśmy na lodowcu. Byliśmy na nim pod Triglavem w Alpach Julijskich. Ale tamten to było maleństwo.
     
    Po każdym postoju plecak jest cięższy. Tempo znacznie zmalało. Wypoczywam, co kilkadziesiąt metrów.  Góry mi dają do zrozumienia, że na tej wysokości i z tym ciężarem tak łatwo się nie chodzi. Jakiś człowiek w czerwonym swetrze idzie w moja stronę. To pewno jeden z Irańczyków. „Hallo”- gestem pokazuje, abym dał mu mój plecak, to poniesie. Thanks  you - dziękuję.  Idziemy razem - uśmiechając się do siebie - w stronę schronu, z którego pozostały pogięte resztki na kamiennym podeście. Góry, góry - jesteście może ostatnim miejscem na ziemi, gdzie idea braterstwa międzyludzkiego, nazywając to nieco górnolotnie, jeszcze się krzewi.  Choć zapewne nie wszędzie.  Cóż człowiek może przeciwstawić siłom natury. Tylko swoja odporność fizyczną i psychiczną, w których podstawą jest świadomość, że nie jest się samotnym, że są inni, którzy pomogą. Niestety, niepoprawny romantyku górski, dobrze wiesz, że coraz bardziej szerzy się biznes w górach.
     
    Na podeście stoją trzy namioty Irańczyków, przywiązane do resztek poskręcanego żelastwa, jakie zostało ze schronu. Kiedyś to była ładna, półokrągła budowla - schron Alamczal. Namęczymy się trochę, aby to zrzucić i zrobić sobie miejsce pod namioty. Ach! Co za miła niespodzianka - miejsce gotowe. For you - dla was. Pada z grupy witających nas czarnych postaci. Pokazuję na palcach. Three men - trzech mężczyzn i two women - dwie kobiety. Oni jeszcze idą. Zostawiamy plecaki i idziemy z Jackiem z powrotem, pomóc naszym dziewczynom. Ryśka już nie oponuje. Noszenie przez kobietę plecaka o wadze ponad dwadzieścia kilogramów, na wysokości czterech tysięcy metrów, nie jest raczej rzeczą łatwą.
     
    Nasze panie spisały się jednak dzielnie. Przyczepiamy namioty do resztek konstrukcji. Powstaje z tego plątanina, krzyżujących się we wszystkich kierunkach, linek. Water - woda, zaczepiam któregoś? Pokazuje na dużą wantę, z pod której coś cieknie. Robi się zimno. Gotujemy obiado -  kolację. Tempo ruszania się znów spadło. No, cóż dodatkowe pół kilometra w górę. Namiot napchany do granic możliwości. Konserwy zostały na zewnątrz.  One mogą zmoknąć, gdyby zepsuła się pogoda. Resztę trzeba było upchać do środka, łącznie z butami. Zrywa się lekki wiatr. Po niebie przewalają się chmury. Oby tylko pogoda się nie zepsuła. Namiot trzepocze. Zaczyna mnie znów boleć głowa. Z zewnątrz dochodzi monotonny, i  jak mi się wydaje, smutny Irańczyków. Przerywany co pewien czas grzmotem kamiennych lawin, spadających z północnej ściany Alam Kuh. Pierwsza w życiu noc na wysokości cztery tysiące sto pięćdziesiąt metrów. W powietrzu jest tylko ze sześćdziesiąt  parę procent tlenu  z tego, co mam w Krakowie.
     
    Zdjęcia:
    1.   Nasza ekipa.  Janusz, Elżbieta, Jacek i  Rysia(idzie).   Nie rozpieszczaliśmy naszych pań.
    2.  Te kilogramy niesione na plecach.  Ustawić nosiłki i podstawić plecy. Minimum wysiłku.
    3.  Lodowiec  Jachczal  i  nawet szczelina brzeżna się "załapała" w  kadrze.  
    4.  To co zostało ze schronu Alamczal - 4150 m npm.   Jacek i nasze namioty.




  24. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziesty lipiec.
     
    Nie był to nadzwyczajny wypoczynek. Twardo, bo bez materaców.  A jak ktoś się przewracał, to budził pozostałych. Dochodzimy do wniosku, że skoro są jajka po pięć rialsów, to warto ich kupić więcej na śniadanie. Mają dużo kalorii. Wprawdzie Jacek twierdzi, że znajomy profesor opowiadał mu, że tylko jedno jajko na dobę przyswaja organizm człowieka. Będąc u siebie w domu, na  Kozłówku, skłonny byłbym w to uwierzyć. Tu nie wierzę. Nasze śniadanie składa się z dwudziestu jaj na twardo, puszki pasztetu, paczki ciastek i gorzkiej herbaty. Tej ostatniej gotujemy tyle, aby starczyło do Teheranu. Chleba oczywiście żadnego nie ma. Co za świństwo –myślę sobie - jedząc  jajko posmarowane pasztetem. Po śniadaniu stawiamy namiot, bo trzeba gdzieś zostawić, to co ze sobą mamy. I kąpiemy się w basenie. Niektórzy z nas mają psychiczne opory. Ameby? Dobrze, ale zęby już myliśmy!
     
    Wykąpani i odświeżeni możemy jechać teraz do miasta, czyli Teheranu. A jedziemy tam, aby zobaczyć, czy nie przyjechały nasze bębny. W przypadku, gdyby się pojawiły, musimy je zawieść do ambasady. Upał coraz gorszy. Rano było przyjemnie. Z bramy campingu wychodzi się wprost na szosę, która prowadzi z Teheranu do Saveh. To ma być ta stara droga. Żeby jechać do miasta trzeba przejść na drugą stronę szosy. Tam jednak nie ma cienia. Wystarczy do machania na samochody jedna dyżurna osoba. Reszta czeka przy campingu pod drzewem. Ruch na szosie jest duży. Co chwilę przejeżdżają ogromne ciężarówki. Niektóre wyładowane bawełną tak wysoko, jak tylko można sobie wyobrazić. Krajobraz nie jest czarujący. Kilka osmolonych u góry kominów  fabrycznych. I wysoki mur otaczający ten zakład. Niedaleko nas grupa małych, glinianych domków, bez drzwi i okien tylko z otworami wejściowymi.  O dachach w kształcie kopułek. Kopułkę można wylepić  bez kawałka drewna. A drzew w Iranie   jest jak na lekarstwo.
     
    Jesteśmy na dalekim przedmieściu Teheranu od jego strony południowej, pustynnej. Horyzont zamyka od północy potężny mur górski Elbursu, z dominującym nad miastem szczytem Towczal, mającym prawie cztery tysiące metrów nad poziomem morza. Sam Teheran jest położony - jak wynika to z jego planu -  na wysokości od tysiąc sto do tysiąca sześćset metrów. Wysokość ta powoduje, że  noce są nawet lekko chłodne nad ranem. Mieliśmy okazję tego doświadczyć dzisiaj rano. Za to jak jest w południe - lepiej nie mówić. Ryśka, która bohatersko wystawiła się na słońce, zatrzymała mikrobus. Ładujemy się do niego, zachęceni przez konduktora w cywilu. Ile - pada z naszej strony, pytanie po angielsku? Pięć. tomanów? Nie, rialsów! Razem dwadzieścia pięć rialsów. No to ładnie wczoraj wieczorem zapłaciliśmy. Dziesięć razy więcej. A oni jeszcze - daj mu te pięćdziesiąt! Jednak, mimo to,  się nam opłaciło. Taksówka plus camping wyniosły razem nieco więcej, niż hotel dla jednej osoby.
     
    Mikrobus co chwila się zatrzymuje. To ktoś wsiada, to inny wysiada. Dla nas to małe odkrycie. Nie ma przystanków, wystarczy machnąć ręką lub wyrazić chęć wysiadania i mikrobus staje. Jedziemy ulicą  Shirokhorshid. To nie ta sama ulica co - Pahlawi, Tacht-e-Jamshid, czy Fisher Abad. Tamte to są ulice śródmieścia, a ta jest peryferyjna. Mijamy dużo warsztatów mechanicznych. Taki warsztat, to też opisywana już wnęka w budynku. Część „załogi” warsztatu pracuje nawet na chodniku .  W ogóle to chodniki wydają się być przeznaczone raczej do handlu i jako miejsca pracy, a nie do spacerów. Nasz autobus kończy jazdę na placu Gumruk. Z planu wynika, że do stacji kolejowej jest niecały kilometr. Przed stacją się rozdzielamy. Dziewczyny z Jackiem pędzą do restauracji. Wiedzą co dobre, coca-cola, klimatyzacja. Ja z Januszem idziemy do bagażowni. Z daleka widać, że są nasze kochane bębenki. Koniec z jedzeniem jajek z pasztetem, którego zresztą nie ma. Dziś się „odkujemy”.  Jeden z robotników wywozi je na rampę.  Żąda za ta przysługę dwa  tomany. Bezczelność! W  Dżulfie dostali prawie osiem dolarów. Jestem jednak tak ucieszony, że się załamuję i mówię do Janusza - daj mu, niech się odczepi. Janusz jest twardy - nie da.
     
    Przychodzi Jacek i zaraz wraca po nasze panie. My tymczasem targujemy się z taksówkarzami. Coś dzisiaj strasznie dużo żądają. Piętnaście, dziesięć tomanów. Wczoraj jechaliśmy przecież za pięć. Może bębny to spowodowały?  Wreszcie jeden decyduje się jechać za sześć tomanów.  Jedziemy - ja znów w szoferce. Trochę mi się ta jazda nie podoba. Mam na kolanach plan miasta i widzę, że jakoś dziwnie jedziemy. W końcu on przecież wie jak jechać - myślę. W końcu stajemy przed jakimś dużym budynkiem. Rzut oka na plan. To jest, to jest…Główna Kwatera Policji. Kierowca daje mi do zrozumienia, żebyśmy wysiadali. Powtarza bezustannie - police, police. Jak to?  Przecież my chcemy jechać  do Polskiej Ambasady. I nagle olśnienie! On sobie pomylił Polish Embassy  z  police - policja. Dokoła nas zebrał się tłum gapiów. Jest nawet kilku policjantów. Dyskusja, żeby nie powiedzieć awantura, jest bardzo żywa. Wreszcie jedziemy, ale tylko kawałek dalej, w jakąś boczną uliczkę. Koniec jazdy, nie pojedzie dalej. Wyładowujemy bębny i taksówkarz odjeżdża obrażony - oczywiście bez forsy.
     
    Chowamy się do cienia. Ustalamy na planie, gdzie jesteśmy. Nie jest źle. Bliżej mamy stąd do ambasady, niż ze stacji kolejowej. Za cztery tomany powinniśmy tam dojechać. Usiłujemy złapać jakąś taksówkę bagażową. Nie wiele ich tu jeździ. Łapanie wygląda  w ten sposób - pokazuję kierowcy na planie Teheranu miejsce, gdzie jest Polska Ambasada. Wymawiając nazwę ulicy Tacht-e-Jamshid(tachtedżamszid). Już nie Polish Embassy(pouliszembesy). Następnie pokazuję na bębny i na cztery postacie, siedzące w kucki, w cieniu pod murem. Pytając się - ile? Ceny w granicach piętnastu tomanów. Ja proponuję trzy. Wyrozumiały uśmiech kierowcy kończy dyskusję. Trzeba będzie, widocznie, podnieść stawkę. Minęło południe. Cień pod murkiem zrobił się bardzo malutki. Wiecie co - mówi Janusz. Może byśmy pojechali na Demawend. To nie ma sensu mówię. Właśnie chcemy to przedyskutować. Pojedziemy do Puluru - miejscowość, z której można iść na Demawend - dzisiaj. A do IMF pójdziemy w poniedziałek. Nie ma sensu, bo nie mamy listu polecającego pod Demawend.  Ale to nawet nie jest takie ważne. Natomiast nie jesteśmy zaaklimatyzowani, a góra ma prawie pięć tysięcy siedemset metrów. Nikt z nas nigdy nie był na takich wysokościach. A jak próba się załamie, to czy będziemy mieli później siły i odporność psychiczną, żeby jeszcze raz próbować? No to nie jedziemy- zadecydowaliśmy.
     
    Siedzimy pod tym murem już dość długo, popijając herbatę z baczka. Jeszcze jedna próba zatrzymania taksówki bagażowej. Oo! Co za spotkanie? Góra z górą…To nasz wczorajszy taksówkarz. Spojrzał fachowym okiem bębny i padła liczba dziewięć tomanów. Odzywka z naszej strony - cztery. Staje na sześciu plus kilka łyków naszej herbaty. Jadę obok niego.  Pochodzi z Tebriz. Teheran mu się nie podoba. Twierdzi, że jest „not good”, nie dobre miasto. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem ambasady. Bębny trzeba będzie przenieść do piwnicy, gdzie odbędzie się przepakowywanie. Spróbujemy jeszcze raz prosić sekretarza o nocleg w ambasadzie. Janusz absolutnie nie chce iść do niego. Widać jak mu wczoraj dopiekł. Idę z Elżbietą. Przyjmuje nas starszy siwy pan.  Zaczyna się rozmowa od informacji z naszej strony, jak przedstawiają się nasze sprawy w IMF, gdzie mieszkamy, co zamierzamy dalej robić.  Zostawiamy mu na kartce papieru nasz program działania w Iranie. Z kolei pan sekretarz roztacza przed  nami wizje, co by było, gdybyśmy nie byli „dziką” wyprawą. Samochód specjalny w góry i jeszcze inne takie przyjemności. Wiemy, że jesteśmy „dzicy”. Ale też wiemy bardzo dobrze, z doświadczeń innych, jak trudno jest w kraju nawiązać oficjalny kontakt z obcą federacją górską. Wszystko idzie przez Warszawę, musi się mieć tu poparcie. Nic dziwnego, że ludzie kombinują, aby tylko wyrwać się w jakieś bardziej egzotyczne góry. Ale pan sekretarz jest z dyplomacji z Warszawy i takie przyziemne sprawy są mu z pewnością obce.
     
    Atmosfera stała się nawet miła. Żegnamy się dziękując za pomoc. Tu w myśli mam znak zapytania - jaką? Wydaje jednak nam się, że to dyplomacja z naszej strony tak podziękować. I jeszcze jedna prośba do pana - czy nie można by spać w ambasadzie? Dojazd z campingu jest niewygodny. Nam o dojazd nie chodzi, tylko o rialsy.  Mamy sprzęt biwakowy, to nam wystarczy byle taras. Niestety pokoje gościnne mamy zajęte. Jak byśmy chcieli w nich spać? Ale tylko o tym może decydować ambasador. W myśli - dziwne?  Aż ambasador! Czyli – nie, ale dyplomatyczne. Schodzimy do piwnicy. Piwnicę w ambasadzie, gdzie trzymamy nasze rzeczy,otwiera nam młoda dziewczyna. Jest córką jednego z pracowników. Chodzi do angielskiej szkoły i opowiada nam, że w Teheranie była w tym roku ostra zima. Śnieg spadł nawet w marcu.  Z pięciu bębnów dwa zabieramy ze sobą w góry, a trzy zostaną w ambasadzie  na późniejszy okres. Trochę źle zrobiliśmy, żeśmy nie spakowali, od razu w Krakowie, bębnów na poszczególne okresy pobytu. Góry, zwiedzanie Iranu i powrót. To była moja wina.
     
    Kiełbasa nam spleśniała, ale może da się ją wykorzystać. Panwit  też zrobił się niezbyt świeży. Część żywności zabieramy na camping. Będziemy mieli dzisiaj pyszny obiad. Do campingu najłatwiej będzie dojechać z placu Gumruk. A do placu Gumruk nie najłatwiej, ale za to najtaniej - dojdzie się piechotą. Znów, jak wczoraj zaskakuje nas zmrok. Wychodząc z ambasady było jasno, dzień. Dochodząc do  placu Gumruk mamy wieczór. Dowiadujemy się, że obok placu na ulicy Mohlavi są dwa dworce autobusowe. Dworcem jest małe podwórze, gdzie stoi kilka autobusów i mikrobusy - zwane tutaj „mynybasy”. Obok podwórza, od strony ulicy znajduje się mały kantorek, gdzie można kupić bilety. Którym autobusem można dojechać do campingu? Tym pytaniem zaczepiamy po kolei ludzi. Po chwili w naszą sprawę jest zaangażowanych kilka osób. Ktoś nas kieruje do sąsiedniego dworca. Stamtąd inny znów przeprowadza nas w poprzednie miejsce. Wiemy tylko, że chcemy jechać na camping, i że znajduje się przy starej drodze do Saveh - „old  road to Saveh”. Wreszcie ktoś - chyba kierowca - wskazuje nam autobus, który jedzie do miejscowości Tanakrod i widocznie przejeżdża obok campingu.
     
    „Nasza” linia autobusowa jest biedna. Ma kiepski i położony w ubogiej dzielnicy dworzec. Obsługuje okolice Teheranu i wozi biednych ludzi. A jakich biednych? To mamy okazję teraz zaobserwować. W autobusie siedzą chłopi z okolic Teheranu i mieszkańcy dalekich przedmieść tego parterowego miasta. Niektórzy z nich, wykorzystując wolne chwile, przesuwają między palcami paciorki tasbihu(różaniec muzułmański). Modlą się przeważnie starsi, chociaż  spotkaliśmy młodych ludzi modlących się w ten sposób. Jakiś człowiek sprawdza bilety. Sprawdziwszy - wysiada. Wsiada za to kierowca i autobus  wyjeżdża na ulice Mohlavi. Mijamy plac Gumruk i jedziemy w stronę miasta Karadaj. Na ulicach kwitnie handel. Palą się jaskrawym światłem przenośne gazowe lampy. W ich świetle piętrzą się na dwukołowych wózkach góry brzoskwiń, winogron, arbuzów, pomidorów. Kiedy to oni wszystko sprzedadzą?  Kupujących jest dużo, ale chyba nie na tyle, żeby  to wszystko do jutra zniknęło. Sami mężczyźni. Mężczyźni sprzedają i mężczyźni kupują. Co chwila autobus się zatrzymuje. Ktoś wsiada, ktoś wysiada. Konduktor, ale inny niż na dworcu inkasuje pieniądze, nie wydając żadnych biletów.
     
    Opuszczamy główna drogę i obok szosy pojawiają się znaki campingu. Dobrze jedziemy. Pierwszą rzeczą, jaka mamy do zrobienia, to herbata. Morze herbaty. Chce nam się wszystkim znów potwornie pić. I pijemy po litrze na głowę, po półtorej. Jedzenie nieważne, tylko pić. Świetna jest zupa. Dostarcza wody i kalorii. Po tym obiedzie i kolacji zarazem, korzystamy z prysznicu. Na niebie pojawiają się, tak jak wczoraj, baranki. Za murem campingu rozlega się dziwne wycie. Samolot startujący, czy też po wylądowaniu? Nie, to pociąg z lokomotywą spalinową. Bo tu obok campingu jest tor kolejowy. To ma być egzotyka? Słychać cykady i tak się kończy dla nas drugi dzień w Teheranie.
  25. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    W ciągu następnych dni po dziewiątym sierpnia.
     
    Persepolis
     
    Pojechaliśmy do Persepolis. Po to głównie przyjechaliśmy do Szirazu. To tylko kilkadziesiąt kilometrów od tego miasta.  Persepolis – miasto Persów, jak nazwali je Grecy.  Uważane za jeden z cudów świata. W Iranie, jego miejscowa nazwa brzmi - Tacht-e-Jamshid.  Chodziliśmy w Teheranie po takiej ulicy.
     
    Pierwsze, co się rzuca w oczy w pobliżu, jak się podejdzie,  to długa  platforma, zbudowana z ogromnych ściśle dopasowanych skalnych bloków.  Wyrównywała ona teren do budowy. I zapewne dodatkowo broniła pałace. Jej wymiary wynoszą około  czterysta na dwieście osiemdziesiąt metrów. Moje inżynierskie oko oceniło ją na  ponad dziesięć metrów nad gruntem, w pobliżu wejścia. Nie pomyliłem się dużo, ponieważ największa jej wysokość sięga nieco ponad dwanaście metrów. Wysokość jej stopniowo malała, ponieważ teren się podnosił, w stronę pobliskiej góry. Wchodziliśmy na nią schodami,  ozdobionymi płaskorzeźbami, w pobliżu jej lewego rogu.  Wejście na platformę tworzy „Gate of All Nations”(Brama Wszystkich Narodów). Strzegą jej dwa skrzydlate byki z ludzką głową.
     
    Persja była wtedy mocarstwem. Jej posiadłości rozciągały się od Bałkanów po dolinę Indusu. Posiadała także kawałek Egiptu i Północnej Afryki. Królowie Perscy wyznawali Zoroastrianizm. Religia ta została założona około sześć set lat  przed Chrystusem przez Zoroastra. Jedynym Bogiem był Ahura-Mazda. Wyznawcy tej  religi umieszczali swoich zmarłych na wysokich wieżach. Zwanych „Tower of Silence”(wieża  spokoju). Na cztery dni i noce. Sępy pozostawiały z nich tylko kości.  Najazd Arabów w roku osiemsetnym spowodował ich wyparcie.  W Persji rozpoczęła się era islamu.  Resztki Zoroastrian jeszcze żyją w Indiach.
     
    Budowę Persepolis rozpoczął Dariusz Wielki(Dariusz I)z dynastii Achemenidów pięćset lat przed nową erą. Trwała sto pięćdziesiąt lat.  Pałace były budowane z ciemnoszarego marmuru.  Persepolis nie było stolicą Persji, w dosłownym słowa znaczeniu.  Stolicami były Suza, Babilon. Był to zespół pałaców przeznaczony dla majestatycznych ceremonii. Świadczących o potędze władcy. Aleksander Wielki po pokonaniu Persów(Dariusza III) spalił  je w roku 330 przed nową erą.  Okoliczności tego aktu są dosyć tajemnicze. Mówiono, że to był rewanż, za wcześniejsze zniszczenie Aten przez Persów.  Niektórzy starożytni historycy(min. Plutrach) pisali, że ucztujący w Persepolis pijani Grecy, po zwycięstwie nad Persami, zostali podpuszczeni przez kurtyzanę  Atais. Szybko zebrano dużo pochodni i przy wtórze muzyki, za przykładem króla, zaczęto je wrzucać w materiały ozdabiające pałace. Grecy nienawidzili Persów za zniszczenie swoich świątyń.
     
    Za „Bramą Wszystkich Narodów” jest Pałac Apadana.  Sala w swojej środkowej, podniesionej części  była kwadratem o boku ponad sześćdziesiąt metrów. Była to wielka sala audiencyjna. Parę kolumn z tej sali jeszcze stało. Na  kapitelach tych kolumn umieszczone były mityczne kreatury(griffiny), jak na zdjęciu nr 5.  A na nich opierał się dach z cedrów libańskich. Obitych złotymi blachami. To może była bujda. Wymagałoby to ogromnych ilości złota? Może to była miedź, którą już parę tysięcy lat wcześniej znali Egipcjanie. A może miedź była pokryta cieniutkim złotem. W każdym razie, taki wielki i wysoki dach robił ogromne wrażenie na  przybyszach. Gościach króla królów – jak tytułował się szach Persji.
     
    Za Apadaną była Sala Tronowa zwaną także Pałacem Stu Kolumn, z których zostały tylko „pieńki”. Jej wymiary wynosiły około osiemdziesiąt na osiemdziesiąt metrów.  Prowadziło do niej osiem bram. Bardzo zdobionych płaskorzeźbami. Po dwie na każdy bok. Z boku tej sali, od strony góry, były pomieszczenia  przeznaczone dla  wojska i  stajnie dla koni. Za Apadaną był osobisty pałac szacha Dariusza  -Tachara. Jeszcze dalej, w  prawo(w lewo na moim zdjęciu),  pałac  Xerxesa - Hadish.  W środku platformy pałac - Hall of Tripylon. W rogu platformy po lewej stronie  Sali Tronowej(na moim zdjęciu) były trzy  duże sale, przeznaczone na skarbiec królewski. Obok nich podłużny budynek haremu.
     
    Aleksander Wielki podobno zdobył w Persepolis 3500 ton szlachetnych metali. Srebra i złota. Które kolejni władcy, z dynastii Achemenidów, gromadzili w tym miejscu. Inne źródła podają, że musiał  na  wywiezienie skarbu przeznaczyć trzy tysiące wielbłądów.  Wielbłąd raczej nie poniesie jednej tony. Czas spowodował, że ruiny Persepolis były w dużym stopniu zasypane.  Odkopywanie ich zaczęło się przed drugą wojną światową. Przy okazji wiele z wykopalisk znalazło się w muzeach w Stanach Zjednoczonych i Europie.
     
    Zdjęcia:
    1.  Wejście na poziom platformy. “Brama Wszystkich Narodów”- to jest narodów pod panowaniem  dynastii Achemenidów.  Z każdej jej strony skrzydlaty byk z ludzką głową.  Jego wielkość można ocenić, porównując je do  naszych postaci. Mierzyłem -175 cm.  Przyglądając się bliżej nogom bydlęcia zauważyłem wyryte, czymś ostrym, daty -18…ileś tam lat.  Może były też wcześniejsze  lata? Zaznaczanie przez „wycieczkę” - tu byłem – jest, zdaje się, stare jak świat.
    2.  Te same skrzydlate byki z profilu.   Dalej widoczna wysokość platformy.
    3.   Kolumny sali audiencyjnej - Apadany. Gładka kolumna miała swoje zwieńczenie  wysokim kapitelem.  Do którego był umocowany griffin - na przykład  taki, jak na zdjęciu  dalej. Wyszła ze mnie  inżynierska dusza. Jak wysoko był dach  Apadany? Zakładając, że  jej belki, były układane na płaskiej części griffina?  Mierząc na ekranie wysokości tych elementów i porównując z moim wzrostem oszacowałem, że  dach z belek był układany na poziomie około dwudziestu kilku metrów nad  platformą. Apadana w swojej środkowej, podniesionej, reprezentacyjnej części  była kwadratem o boku około 65 metrów.  Posiadając wewnątrz 36 filarów.
    4.   Kapitel kolumny
    5.  Griffin.  Dwie głowy końskie.  Można porównać jego wymiary z  moją żoną(wzrost -160 cm). Oraz oszacować wagę. Były także głowy ptaków drapieżnych, w takim samym układzie.
    6.  Sala Tronowa. Zdjęcie przez jej bramę wejściową.  Podstawy kamienne  drewnianych kolumn. W głębi widać niską  górę oraz  wykute w niej miejsce na grób Atarxerxesa III.
    7.  Płyta na wejściem do grobu Atarxerxesa III.
    8.  Płaskorzeźba na bramie wejściowej do Sali Tronowej. Król siedzący na tronie.
    9.  Wyszedłem wyżej, w stronę grobu Atarxerxesa. I sfotografowałem widok platformy.
    Na pierwszym planie Sala Tronowa. Widać stojące jeszcze bramy. Po dwie na każdy bok. Z lewej strony tej sali zaznaczono mury i  miejsca kolumn  sal skarbca królewskiego. Wysokie kolumny z prawej to Apadana.  U ich dołu, niskie schody, do wejścia  małą platformę  sali audiencyjnej.
    Bardziej w prawo, za kadrem, było wejście na platformę, na dziedziniec przed Apadaną. 
    Kończąc opis zdjęcia: W środku, na platformie, na tle namiotów Szacha Pahlaviego, pałac Dariusza - Tachara. Z lewej strony kadru - pałac Xerxesa. A tuż za Salą Tronową - Tripylon.
    10.  Widok od strony skarbca. W środku Tripylon.  Przeznaczenie jego nie bardzo było znane. Przypuszcza się, że był to pałac, gdzie król się spotykał prywatnie z notablami.
    11.  Król siedzący na tronie przyjmuje hołd swoich poddanych.
    12.  Żołnierze perscy przed swoim dowódcą. Zbrojni we włócznie i  łuki
    13.  Król walczący z bykiem.
    14.  Lew walczący z bykiem.
     
    Pozwólmy teraz działać wyobraźni. Jest rok, powiedzmy - 350 przed Chrystusem. Do Persopolis zbliża się wędrowca, poddany króla. Przyjeżdża oddać mu hołd. Widzi ogromną, wysoką,  kamienną platformę. Na niej szereg pałaców. Z dominującą Apadaną. Budynek mający sto metrów długości i wysoki na ponad dwadzieścia. Jego złoty dach błyszczy  w silnym słońcu południa. Co za potężny władca to zbudował i ma tu  swoją siedzibę?
    Namioty, w głębi, postawił Reza Pahlavi. Dla zaproszonych gości, możnych tego świata.  Z okazji 2500 –lecia swojego imperium. Bilet na platformę kosztował pół dolara od łebka. Natomiast pięć razy więcej za zwiedzanie namiotów . Nie skorzystaliśmy. Snobizm kosztuje!














www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...