Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

tanova

VIP
  • Liczba zawartości

    2 752
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    130

Wpisy na blogu dodane przez tanova

  1. tanova

    Rowerem
    Zima chyba zbliża się wielkimi krokami, bo dzisiaj rano były u nas tylko +4 stopnie, a nawet w ciągu dnia temperatura podniosła się tylko do marnych 11 stopni. Czas więc już wyciągnąć ciepłe spodnie rowerowe, rękawiczki i bieliznę termiczną, zwłaszcza na dłuższe wycieczki,  a taka dziś była w planach.
    Przez Puszczę Wkrzańską i przejście graniczne w Dobieszczynie - niestety przy bardzo dużym ruchu samochodowym. Spokojna zazwyczaj droga dzisiaj pełna była grzybiarzy - wszędzie pełno samochodów i ludzi. Na szczęście po niemieckiej stronie zdecydowanie spokojniej. W pierwszej wiosce - Hintersee - skręciliśmy na leśny szlak rowerowy do Rieth nad Jeziorem Nowowarpnieńskim, trasą dawnej kolejki wąskotorowej.

    W Rieth sennie jak zwykle, ale widać, że w Niemczech zaczęły się ferie jesienne, bo apartamenty wakacyjne wynajęte i widać gdzie niegdzie spacerowiczów. W oknie przystanku przerobionego na biblioteczkę (Buchhaltestelle) plakat zachęcający do szczepień na grypę.

    Jedziemy ścieżką rowerową na koronie wału przeciwpowodziowego, z widokiem na wodę.

    Objeżdżamy zachodnią stronę Jeziora Nowowarpnieńskiego kierując się do Altwarp - czyli Starego Warpna. Tutaj robimy sobie krótki popas nad wodą.


    Po drugiej stronie widać panoramę Nowego Warpna. Między obiema miejscowościami kursuje kuter wycieczkowy, zabierający pieszych i rowerzystów, ale my postanawiamy jednak wrócić lądem, tzw. Doliną Jałowcową, która ma swój początek przy śródlądowych wydmach. Jest tu sporo piachu, więc Darek prowadzi rower.

    Przez dolinę wiedzie droga, miejscami gruntowa, a miejscami brukowana:

    Ponownie przejeżdżamy przez Rieth, tym razem kierujemy się piaszczystą ścieżką na graniczny mostek.

    Jest tutaj tabliczka informująca, że do 1945 r. biegła tędy trasa kolejki z Nowego Warpna do Stobna. Na polskim jej odcinku jest wygodna asfaltowa ścieżka rowerowa, prawie do samego Nowego Warpna. 

    Na szosie wciąż duży ruch, uciekamy więc w leśną szutrówkę, żeby odpocząć od samochodów.


  2. tanova

    Rowerem
    Wrześniowe słońce łagodnie prześwieca przez korony liści. Jeszcze jest zielono, jeszcze jest ciepło, ale już nie tak upalnie jak kilka tygodni temu. W Drawieńskim Parku Narodowym ostatni amatorzy spływów wodują się na Korytnicy i na Drawie, pustawo na polach biwakowych, pustawo w agroturystykach. To już końcówka sezonu.
    Wystarczy jednak skręcić rowerem w boczną drogę, z dala od kajakowych szlaków, i można delektować się piękną przyrodą na wyłączność. Zapraszam na wycieczkę w mniej znane zakątki DPN-u i okolic. Główną bohaterką będzie Płociczna - lewobrzeżny dopływ Drawy o długości ponad 50 km. Płociczna to rzeka mało znana, bo wyłączona z turystyki kajakowej. Dotrzeć tu można pieszo lub rowerem, bo i drogi asfaltowe omijają raczej te tereny. Czy warto? Oceńcie sami!
    Zanim dotrzemy nad Płociczną przecinamy jeszcze dwie rzeczki - Słopicę, która notabene płynie przy naszej działce, oraz Korytnicę.
    Słopica widziana z mostu na leśnej drodze między szosą z Niemieńska, a Sówką:

    Jedziemy polnymi drogami, mniej lub bardziej piaszczystymi, ale po opadach deszczu w ubiegłym tygodniu - jeszcze na tyle ubitymi, że są przejezdne. 

    W Sówce jakaś grupa już kończy spływ Korytnicą..
    Piękna ta Korytnica, szkoda, że w tym roku nie mogłam dołączyć do Darka na rodzinne kajaki na tym szlaku.

    Następnie gruntową drogą jedziemy w kierunku na Jelenie - małą wioskę zagubioną w lesie. Tu i ówdzie w środku lasu stoi samochód - niechybny znak, że zaczął się sezon grzybowy. Spotykamy naszych sąsiadów - w bagażniku wielka balia pełna podgrzybków! A my w sobotę tak skromnie - tylko trochę prawdziwków, maślaków i kozaków.
    Jelenie w pełnej krasie:

    Za kolejną osadą - Miradź - zaczynają się tereny DPN-u. Grzybiarzy już więc tutaj nie ma. Jest za to nasz cel podróży - Płociczna po raz pierwszy:

    Kilkaset metrów za mostkiem skręcamy z szutrówki w czerwony szlak pieszy im IV Dywizji Piechoty, wiodący z Człopy do Tuczna. W lesie jakieś resztki - chyba umocnień wojskowych.

    Szlak początkowo jest jeszcze przejezdny dla rowerów, potem - w okolicy Śmiałkowych Wzgórz - zmienia się w wąską i krętą ścieżynę biegnącą po zarośniętym terenie:

    Miejscami trzeba prowadzić rower, zwłaszcza że teren jest do tego mocno pagórkowaty. Jest za to więcej czasu na rozglądanie się dokoła i podziwianie widoków. 
    Jezioro Jamno, zwane również Gemel:

    Kolejny most na Płocicznej - można stąd wrócić niebieskim szlakiem do Miradza, albo - tak jak my - pojechać dalej czerwonym wzdłuż rzeki.


    Teraz szlak biegnie wałem, wzdłuż dawnego Kanału Sicieńskiego. Kanał - zbudowany dwieście lat temu - nawadniał okoliczne łąki. Teraz łąki zarósł las, wsie się wyludniły, a kanał - uszkodzony w II wojnie światowej całkiem wysechł.


    Jak widzicie - ten fragment wycieczki to całkowity offroad. Tutaj jeszcze jest przynajmniej niska roślinność, ale miejscami bywają pokrzywy. No, moje spodenki do kolan niezbyt dobrze się sprawdziły . 
    Resztki młyna w nieistniejącej osadzie Pustelnia:

    I miejsce przy węźle szlaków:

    Stąd można pojechać do Głuska żółtym szlakiem - ścieżką brzegiem jeziora Ostrowieckiego, albo leśnymi drogami przez osadę Ostrowite (szlaki czerwony, niebieski i czarny). My wybieramy tym razem drugi wariant i jedziemy pięknym, bukowym lasem:

    Po drodze odbijamy do ruin Starej Węgorni. Tutaj Płociczna nieoczekiwanie zmienia się ze spokojnej, nizinnej rzeczki w rwący potok:


    Chwila zadumy Darka przy starym cmentarzyku w osadzie Ostrowite:

    Terenowa Stacja DPN-u również w Ostrowitem:

    Chwila relaksu nad jeziorem Ostrowieckim:

    Przez Głusko, Sitnicę i Bogdankę wracamy asfaltem (różnej jakości) do siebie, na działkę. Po drodze jeszcze zaglądamy na Bogdankę. W widłach Korytnicy i Drawy:

    Mapka wycieczki:

     
  3. tanova
    W sobotę razem z Darkiem przejechaliśmy 3 Ultra Gryfus Turystyczny Ultramaraton Rowerowy dookoła Zalewu Szczecińskiego. 
    Pobudka o 4.45, śniadanie, szybki gramoling i przy świetle księżyca jedziemy autem z rowerami na szczecińską Łasztownię.
    O 6.00 odbieramy pakiety startowe u organizatora. Ja miałam start o 6.30 - w pierwszej grupie szosowej, Darek o 8.05, więc spora różnica i sporo miał chłopak do nadrobienia.

    Trasa prowadziła zgodnie z ruchem wskazówek zegara, więc najpierw jechaliśmy część niemiecką, a powrót - stroną polską.
    Na starcie:


    Na starcie lekko kropi, ale przejazd przez (rozkopany) Szczecin jest jeszcze w miarę na sucho. Im bliżej granicy, tym bardziej pada i deszcz będzie nam towarzyszył, aż do popołudnia. Podłączam się pod grupę ze Stargardu, która jedzie podobnym jak ja, spokojnym tempem. Pierwszy punkt kontrolny jest w Ueckermünde, gdzie trzeba zrobić zdjęcie przy ławeczce.

    Potem kolejny, gdzieś na parkingu pod Bugewitz - tym razem z punktem żywieniowym (pączki, batony, napoje) i wolontariuszkami z Gryfusa, które podbijają pieczątki na karcie kontrolnej. Jadę dalej - już solo - w kierunku Anklam, gdzie na rynku robię kolejne zdjęcie do dokumentacji:

    Na moment przestaje padać, gdzieś nawet nieśmiało próbuje przebić się słońce, ale zaraz ustępuje miejsca ołowianym chmurom i kolejnej fali deszczu. Na dodatek zaliczam - na szczęście niegroźną, ale nieprzyjemną - przewrotkę, zahaczając kołem krawężnik w miejscu, gdzie kończy się ulica i przechodzi w ścieżkę rowerową.
    Deszcz chyba wystraszył niemieckich urlopowiczów z wyspy Uznam, bo od samego Anklam do mostu w Zecherin na B 110 utworzył się gigantyczny korek aut wyjeżdżających z wyspy. Początkowo jadę asfaltową DDR-ką, równolegle do szosy, ale już za mostem szlak rowerowy odbija w szutrową drogę przez las. Trochę kiepsko na szosowe opony, więc decyduję się jednak pojechać asfaltem. Na szczęście w kierunku na wyspę jedzie mało samochodów, więc nie będę jakoś wybitnie utrudniać kierowcom życia. Jak się potem okazało Darek na tym szutrze złapał gumę i zmieniał dętkę, więc chyba słusznie, że zjechałam.
    Droga do Świnoujścia dłuży się, a pogoda mocno daje się we znaki. Potrzebuję regeneracji. W Świnoujściu jest kolejny punkt kontrolny w Berliner Döner Kebab (jeden ze sponsorów) przy promenadzie. Niektórzy tylko łapią jedzenie na wynos i szybko jadą na prom. Ja potrzebuję dłuższego odpoczynku przed drugą połową dystansu, ciepłego posiłku i gorącej kawy. Po około 20 minutach dojeżdża Darek, przemoczony do suchej nitki. Ja jechałam w kurtce, on w ciuchach kolarskich - na szczęście ma rzeczy na zmianę i na szczęście przestaje padać.
    Na promie:

    Nawet nie widziałam morza, no cóż - niech będzie port w Kanale Piastowskim:

    Nudny i trochę uciążliwy fragment trasy wzdłuż ruchliwej DK 3 do Wolina mija nawet całkiem dobrze. Jedziemy szerokim poboczem, ale ruch jest duży - TIR-y, samochody, autokary. Od Wolina - znacznie spokojniej, bo zjeżdżamy w lokalną drogę do Stepnicy. Nawet wiatr, który wieje tam ZAWSZE znad Zalewu, nie jest specjalnie uciążliwy.
    Stepnica i kolejny punkt kontrolny - z kanapkami.

    Stąd mamy 50 km do celu. Zmęczenie już daje się we znaki - drętwieją ręce od kierownicy, czuję kolana i siedzenie.
    Okolice Goleniowa:

    Ostatni odcinek jedziemy już po ciemku. O ile do granic Szczecina jest jeszcze w miarę, to na końcowych 15 km dopada mnie jednak kryzys. Mam już zawroty głowy, muszę się co jakiś czas zatrzymywać, a jazda ruchliwą wlotówką do miasta jest dość stresująca. To było długie 15 kilometrów!
    22.16. Jesteśmy na mecie. Bardzo szczęśliwi. Zmieściłam się w regulaminowym czasie, nawet z 1,5 h zapasu i chyba dobrze rozłożyłam siły. Jest ogromna satysfakcja.
    Spośród 200 uczestników tylko dwie osoby się wykruszyły z powodu awarii roweru. Większość pojechała ten ultramaraton sportowo - najlepsi w czasie niewiele ponad 8 godzin, ale było też sporo osób, które jechało tak jak my - spokojniej, bardziej turystycznie - jakieś grupy koleżeńskie i ze dwie inne pary. Zakładałam, że powinnam przejechać 250 km w +/- 15 godzin i tak się stało, bo miałam czas 15 h:36 minut,(czas nie uwzględnia przeprawy promowej), co biorąc pod uwagę kiepską pogodę i fakt, że nadłożyłam kilka km gubiąc w pewnym momencie drogę, jest moim nowym życiowym rekordem. Fajna była przygoda, daliśmy radę.

    Aplikacja z mapką i nieco zawyżonym kilometrażem. W rzeczywistości było to ok. 255 km.

  4. tanova
    Urlop, urlop – i już po urlopie!
    W Villach, gdzie dotarliśmy w ubiegły wtorek i zostaliśmy na trzy noclegi, był słabszy internet i nie ładowały się zdjęcia, więc niestety nie dało rady kontynuować bloga na bieżąco.
    Zapraszam więc na wpis retrospekcyjny – przynajmniej wszystko będzie w jednym miejscu.
    Dla porządku: piątek, sobota, niedziela, poniedziałek. 
    Wtorek: Doliną Gail - z Hermagoru przez Arnoldstein do Villach
    Rano, po pysznym śniadaniu, opuszczamy gościnny pensjonat w Watschig, prowadzony przez rodzinę sympatycznych Węgrów. Może wrócimy tu kiedyś zimą, aby pojeździć w Nassfeld?
    Przejeżdżamy jeszcze raz przez Hermagor, kierując się w stronę jeziora Presseger See. Wschodni i zachodni brzeg porastają trzcinowiska, które są siedliskiem ptactwa. Wygląda trochę jak w rezerwacie Świdwie, niedaleko którego mieszkam – ale tylko trochę. Ech, szkoda, że na Pomorzu brak takich wspaniałych gór, które piętrzą się po obu stronach doliny Gail!

    Brzeg południowy jeziora to piesza ścieżka, nieco wyniesiona nad linię brzegową, a przez to bardzo widokowa. Prowadzimy rowery i podziwiamy krajobraz


    Do is schön – tu jest pięknie! 

    Rzeka Gail po ostatnich opadach przybrała brunatny kolor i płynie szerokim korytem, nie przypominając górskiego potoku z poprzedniego dnia:

    Na szlaku zdarzają się i takie niespodzianki :

    Mijamy uroczą wioskę Vorderberg, gdzie zatrzymujemy się na radlerka w tamtejszym Gasthofie. Pogoda cudowna – ciepło, ale nie upalnie, świeci słoneczko i piękne krajobrazy dookoła.



    Z błogostanu w dolinie Gail wytrąca nas następny odcinek – do Arnoldstein. W miarę płaską ścieżkę rowerową zamieniamy na podjazd mniej lub bardziej ruchliwymi drogami.
    W Arnoldstein robimy zakupy na lunch i na chwilkę zatrzymujemy się na moście, nieco zdziwieni górniczymi tradycjami miasteczka. Mianowicie kiedyś istniała tutaj duża huta ołowiu.

    Teraz powyżej miejscowości mieści się niewielki ośrodek narciarski Dreiländerecke, a wyciąg krzesełkowy jest czynny również latem. Aby się tam dostać, trzeba pokonać podjazd – morderczo stromy w początkowym odcinku. To jedyne miejsce, gdzie musiałam zsiadać z roweru i pchać go razem z sakwami pod górę , mając nadzieję, że widoki na górze będą warte tego trudu.
    Przypinamy rowery w stojaku przy budynku kas, a sakwy zostawiamy na przechowanie u wyciągowego. Trochę archaiczną trzyosobową kanapą wciągamy się na górę. Jest ciepło, słonecznie, więc przyjemnie się nieśpiesznie jedzie podziwiając widoki. Ale pewnie w mroźne, zimowe dni można przymarznąć do krzesełka w czasie takiej długiej jazdy.

    Narciarskie wrażenia z tego ośrodka opisywał nie dalej jak pół roku temu @marboru. A jak jest w lecie? Też pięknie! Z górnej stacji krzesełka podchodzimy kilka kroków na polanę.

    Lunch w takiej scenerii to sama przyjemność – za nami słoweńskie Alpy Julijskie …

    Przed nami austriackie Alpy Gailtalskie i dolina Gail, którą przemierzyliśmy rowerem a na zachodzie – na granicy austriacko-włoskiej – Alpy Karnickie.

    Na wschodzie zaś widok na Villach i Kotlina Klagenfurcka z karynckimi jeziorami.

    Do trójstyku granic w zimie można podjechać na nartach – orczykiem i trasą, w lecie to niespełna półgodzinny spacerek.

    Po drodze ekspozycje ukazujące, jak granica wyglądała w czasach przed Schengen i przed przystąpieniem Austrii do Unii. Obecnie, gdy znów wisi nad nami widmo zamknięcia granic, a Słowenia poniekąd znów się zamyka, ta ekspozycja napełnia nas trochę smutkiem. Granica ze Słowenią zagrodzona jest kolczastym drutem, tylko przy samym trójstyku – tam skąd odchodzą piesze i rowerowe szlaki do Kranjskiej Gory – jest swobodne przejście.




    Chwila odpoczynku przy drewnianym „grzybku” upamiętniającym trójstyk również trzech największych grup językowych Europy – słowiańskiej, germańskiej i romańskiej.

    Trzeba jednak pilnować czasu i zjechać w dół przed siedemnastą, żeby odebrać bagaże z dolnej stacji. Dalej – do Villach – jedziemy fragmentem długodystansowego szlaku Alpe-Adria-Radweg, prowadzącego z Salzburga do Triestu. Kto wie, może kiedyś zrobimy całość?
    Znajdujemy nocleg blisko centrum, na tyle wygodny, że postanawiamy zatrzymać się na dwa kolejne i w następne dni pojeździć po okolicy „na lekko”, bez sakw. Dzień kończymy spacerem po starówce i kolacją we włoskiej knajpce o skądinąd również trochę narciarskiej nazwie „La Gondola” .
    Wieczorne impresje z Villach:
     

    [cdn.]
  5. tanova
    Po całonocnym i porannym deszczu zapowiadało się okno pogodowe. Wybraliśmy się na wycieczkę do wąwozu Garnitzenklamm, w okolicach Hermagoru. 4,5 kilometra szlaku podzielone jest na 4 odcinki, można robić krótsze pętle albo przejść cały wąwóz. Na szlaku 9 mostków, liny, klamry, drabinki i wspaniały spektakl, tworzony przez wodę, skały i alpejską roślinność.
    Zresztą słowa nie oddadzą tego tak jak obrazy:







     




    Na koniec Darek wymyślił "skrót" innym szlakiem i zamiast 5 godzin wędrowaliśmy 7. Ale nawet było ładnie i pogoda - wbrew zapowiedziom - poprawiła się. Wyszło nam prawie 17 km.
    Bacówka Kühweger Alm:





    Widok na ośrodek narciarski w Tröpolach:

    Pod wieczór jeszcze zajrzeliśmy do Hermagoru - zakupy, bankomat, takie tam. Miasteczko ładne, ale jakoś nie wybitnie. Jest jedna główna ulica Hauptstraße i tyle.

    Dzisiaj ruszamy dalej rowerami. Pozdrawiam
  6. tanova
    Wczesną pobudka w niedzielę i już parę minut po ósmej ruszamy rowerami spakowani z sakwami.
    Drawa po sobotnich opadach ma kolor kawy z mlekiem, jesteśmy też pod wrażeniem, jak potężną rzeką zrobiła się na przestrzeni ok. 50 km.
    Poranne widoczki z przedmieści Lienzu:


    Trafiłamy też na cmentarz kozacki w dzielnicy Peggetz i tablicę upamiętniającą tragedię Kozaków z Lienzu (masowe samobójstwa i brutalną deportację do ZSRR).

    Na moście w Nikolsdorfie opuszczmy Tyrol Wschodni i wjeżdżamy do Karyntii.



    Chwilę zatrzymujemy się w Oberdrauburgu, aby odpocząć na historycznej starówce przed długim podjazdem.

    Przed nami Gailbergsattel - 6,5 kilometra wspinaczki na 982 m npm, aby przedostać się przez przełęcz z Doliny Drawy do doliny Gail. Ruch jest średni, sporo motocyklistów w słoneczną niedzielę, ale na szczęście nie jest upalnie, a droga jest szeroka i co jakiś czas można złapać oddech w zatoczkach. Z pełnym obciążeniem z sakwami jest to wyzwanie, ale dałam radę.
    Na górze zasłużony odpoczynek przy pysznym, jeszcze ciepłym apfelstrudlu:




    Teraz już tylko długi zjazd z górki do Kötschach-Mauthen. Na tutejszym kempingu zaopatrujemy się w kartę turystyczną Kärnten Card , dzięki której będziemy korzystać ze zniżek i gratisów przy różnych, czekających nas atrakcjach.
    Teraz będziemy jechać szlakiem R3 (Karnischer Radweg), wzdłuż Gail.
    Most na rzece Gail:

    I ciekawe miejsce tuż za Mauthen, gdzie do Gail wpływa potok o zupełnie innej barwie wody. Zrobiło się tak ... patriotycznie 😉

    Po lewej stronie mamy Reißkofel (2371 m), a wokół szeroką dolinę.



    Mijamy karynckie wioski, czasem coś nas zadziwi. Na przykład taka rzeźba w ogródku - robi wrażenie!

    Gonią nas niestety czarne chmury. Po prawej rozpoznaję Tropölach i ośrodek narciarski Nassfeld-Hermagor.

    Przed deszczem chronimy się w barze dla rowerzystów, ale jest już późne popołudnie, a pogoda wcale nie chce się poprawiać.

    Kończymy po 76 km w sympatycznym pensjonacie w Watschig - to mała wioska kilka km od Hermagor. 

    Padało całą noc i prognozy nie są na dziś zbyt optymistyczne. Zobaczymy, czy uda się dzisiaj jednak gdzieś ruszyć. Pozdrawiam.
  7. tanova
    Drawa. Niejedno ma imię. I niejednej rzece tak na imię. Bardzo stare to imię, bo jeszcze indoeuropejskie - "rzeka biegnąca". Skąd biegniesz i dokąd, większa siostro naszej zachodniopomorskiej Drawy?
    Źródła Drawy biją w Tyrolu Południowym, między miasteczkami Toblach i Innichen. Tak, tak - to włoski region 3 Zinnen, tak lubiany przez narciarzy ! Stąd zaczynamy naszą rowerową włóczęgę.
    A ściślej mówiąc prologiem była godzinna podróż pociągiem z Lienz do Innichen. Pociągi jeżdżą co godzinę, na Osttirol Ticket można się zabrać właśnie najdalej do Innichen. Niecałe 60 euro za 4 osoby z rowerami.
    W lesie ponad Innichen odnajdujemy źródło:

    Jest upalny, sierpniowy dzień, a przy szemrzącej wodzie miło się siedzi. Ale nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć! No to w drogę!
    Początkowy odcinek do Innichen prowadzi szutrową drogą przez las.
    Haunold w letniej odsłonie:

    Zjeżdżamy do miasteczka. Chciałabym kupić mapę, ale w informacji turystycznej sjesta i przerwa. No, trudno. Za to na deptaku - życie kwitnie!

    Trochę przypadkiem odkrywamy bardzo piękny, zabytkowy cmentarz przy dawnym kościele benedyktynów:


    Dalej szlak wiedzie przy linii kolejowej, a od Vierschach - przy rzece.
    Tylko zmiana oznaczeń Drauradweg sygnalizuje, że przekroczyliśmy granicę włosko-austriacką. Nieco bokiem mijamy Sillian

    Drawa, zamek i piękna góra na narty - oto Sillian:

    Jazda jest prawie bez pedałowania, niemal cały czas lekko z górki. Trochę szutru, trochę asfaltu. Sporo rodzin z dziećmi, również w przyczepkach.


    Dojeżdżamy do Lienzu. Tutaj przerwa na coś do jedzenia i ... nad Zettersfeld zbierają się czarne, burzowe chmury, zrywa wichura i grzmi. Chowamy się gdzieś pod dachem, chcemy przeczekać i jechać dalej do Oberdrauburga. Przed nami łopoczą flagi z hasłem reklamowym: "Lienz - miasto słońca". No, rzeczywiście !
    Po godzinie czekania odechciewa się nam dalszej jazdy. Dzwonię do właścicielki pensjonatu, gdzie spędziliśmy ostatnie dwie noce. Tak - ma dwa pokoje, bo ktoś zrezygnował z rezerwacji. Super! Gdy dojeżdżamy deszcz przechodzi w grad ...
    Dzisiaj tylko 55 km, mam nadzieję, że jutro pogoda pozwoli na coś więcej. 
    Pozdrawiam
  8. tanova
    Właśnie rozpoczęłam drugą część urlopu. Krótko przed wyjazdem zapadła decyzja - jedziemy do Austrii! Ryzyko pandemiczne chyba mniejsze niż wysłanie córki do szkoły za dziesięć dni, a o takim tripie marzyłam od dłuższego czasu.
    Będzie urlop w drodze. Dzisiaj pierwszy dzień i górska wędrówka pętlą szlaków w okolicach Linzu.
    Już na początku w zaplanowaną wycieczkę wkradł się element zaskoczenia. Mieliśmy rozpoczynać w najniższym punkcie, na parkingu Klammbrückl, niedaleko aktualnej kwatery, ale jeśli wpiszecie w nawigację "Parkplatz Klammbrückl", to pokieruje Was ... na Dolomitenstrasse, na inny parking, pod schronisko.
    Trochę dalej, sporo wyżej i płatna drogą - ponad 7 km gładkiego asfaltu, prawie 1000 m przewyższenia i cała masa agrafek. Pewnie niektórym szosowcom mocniej zabiją serca. My zostawiamy auto na parkingu i dalej już pieszo idziemy do absolutnie fantastycznie położonego schroniska.

    Na tarasie z widokiem na Spitzkofel 2718 m:

    Dalej wędrujemy doliną Laserz

    Poniżej po lewej widać Große Sandspitze - najwyższy szczyt Alp Gailtalskich 2770 m:

    Słońce wynurza się zza gór, będzie nam dogrzewać cały dzień

    W oddali widać pasaż Kerschbaumtörl, na który wkrótce będziemy się wspinać, a na pierwszym planie tablica upamiętniająca jednego z przewodników-pionierów turystyki górskiej:

    Wędrujemy w stronę schroniska Karlsbader Hütte:

    Za nim schowały się dwa urokliwe jeziorka - Laserzseen. Pięknie jak nad Morskim Okiem, ale na szczęście niewiele osób.


    Dalej czeka nas wspinaczka na przełęcz:

    Po drodze fantastyczne widoki na grupę Großvenedigera - to te ośnieżone trzytysięczniki na horyzoncie

    Droga na przełęcz szybko się kończy. Jesteśmy!

    Obok nas głową Szymona - Simonskopf 2687 m

    Dalej schodzimy w dolinę Kerschbaumtal i schronisko Kerschbaumeralm: 


    W schronisku - lokalne po  powitanie i obiadek z widokiem na kapliczkę 


    Schodzimy w dół doliną Kerschbaum wzdłuż potoku ...

    w stronę Klammbrückl - mostu nad głębokim na 33 m kanionem, wydrążonym przez potok w skale.

    A potem - najpierw malowniczą, a potem już tylko stromą ścieżką przez las do Dolomitenhütte, gdzie stoi nasze auto. Zbocze w słońcu, wiatru ani krztyny. Strasznie gorąco i pot zalewa twarz. Dzień kończymy na tarasie przy szklaneczce radlera. Za nami ponad 22 km szlaku i blisko 1500 m przewyższenia. Warto było!

  9. tanova
    Ostatni tydzień przyszło mi spędzić na działce - sporo pracy przy przywiezionych papierach służbowych, ale i trochę rekreacji od czasu do czasu. Dzisiejsza wycieczka rowerowa wiodła po leśnych ostępach, wśród dróg, bezdroży i jezior Puszczy Drawskiej, a celem był średniowieczny Bierzwnik i akcenty sakralne - jak to przy niedzieli.
    Wyruszyliśmy z Darkiem rano, krótko po dziewiątej, gdy upał jeszcze nie był tak dokuczliwy. Odcinek do Barnimia znamy chyba na pamięć - nic nowego. Tradycyjnie zatrzymaliśmy się na moście na Drawie. Pusto tu jeszcze o tej porze, żadnych kajakarzy, a może po prostu druga połowa sierpnia to już mniejsze oblężenie? Trzeba zapamiętać, bo - jak widać po ostatnim tygodniu - jest szansa na pogodę-sztos bez tłumów na rzece.
     Dalej pojechaliśmy gruntową drogą do Brzezin, która niestety po ostatnich suszach zamieniła się w istną pustynię! 9 kilometrów mordęgi w piachu - albo pchanie roweru, albo ostrożne wybieranie drogi i ciągłe uślizgi koła na sypkim podłożu. Tragedia - miałam chwile zwątpienia i padło parę niecenzuralnych słów. Żałowałam, że nie wybraliśmy objazdu przez Drawno i Kiełpino. Nadłożylibyśmy drogi, ale czasowo z pewnością bylibyśmy do przodu.

    Na pocieszenie mieliśmy trochę kwitnących wrzosów na poboczu:

    Z ulgą powitaliśmy Brzeziny i czynny sklep, w którym zregenerowaliśmy siły przy radlerze i trochę podsuszonych rogalikach z marmoladą. W wiosce jest ciekawy kościół z muru pruskiego i pałac, w którym mieści się DPS:



    Kolejny odcinek to asfaltowa, boczna droga do Zieleniewa - ładna i przyjemna do jazdy, oraz fragment DW 160 z Zieleniewa do Bierzwnika, będący częścią drogi wojewódzkiej z Choszczna do Drezdenka. Tutaj mija nas kilku kolarzy na szosówkach, ale ogólnie ruch nie jest duży i jedzie się dobrze.
    Wkrótce dojeżdżamy do celu naszej wycieczki - Bierzwnika, ze średniowiecznym zespołem klasztornym cystersów z XIV w. Gotyckie budowle sakralne robią wrażenie:



    I jeszcze wnętrze kościoła:

    Obok znajdują się również ruiny browaru klasztornego, w których niestety zamiast kadzi - rośnie sobie zagajnik. Tak więc zamiast zimnego piwka - tylko chwila zadumy.

    Klasztor leży nad jeziorem Kuchta, do którego schodzimy - znajdując urocze źródełko z płaskorzeźbą trzech ryb, symbolizujących Trójcę Świętą. Podobno woda z tego źródełka kiedyś była wykorzystywana przez pracowitych cystersów do produkcji w browarze.

    Jest i drewniana promenada z widokiem na miasteczko:



    Z Bierzwnika skręcamy w boczną, asfaltową drogę do Wygonu. Po drodze zaglądamy w Łasku nad jezioro Wielkie Wyrwy, znajdując urokliwą małą plażyczkę i miejsce do kąpieli. Oprócz nas - trzy towarzystwa kocykowe z dziećmi i psami, spokojnie i sielsko. Jezioro Wielkie Wyrwy (zwane też Przytoczno) ma kształt sporej podkowy i jest tam rezerwat przyrody.

    Nie możemy oprzeć się pokusie i wskakujemy do cudownie ciepłej i przejrzystej wody. Co za przyjemność!
    Następnie mijamy wioskę Łasko i Wygon, gdzie przy tartaku kończy się asfalt. Dalej pojedziemy kocimi łbami aż do Zatomia - na szczęście na całej długości jest szersze lub węższe pobocze i udaje się przejechać skrajem, nie gubiąc po drodze wszystkich plomb z zębów:

    Wśród leśnych ostępów ukrytych jest kilka kolejnych jezior - Piaski, Kołki, Rokiet - i miejsca biwakowe. Zaglądamy nad jezioro Kołki z krystalicznie czystą wodą:

    Za Zatomiem po raz drugi przekraczamy Drawę - stąd już tylko 9 km na naszą działkę.


     
  10. tanova
    Sobota - chyba najgorętszy dzień tego roku. W prognozach +35 stopni, co tu robić w taki dzień? Nad morze? Nieee - na pewno będą tłumy ludzi i ogromne korki na S3. Nad jezioro? Ale dokąd? Te w pobliżu Szczecina czy Stargardu na pewno będą również bardzo oblegane, albo ostatnio zakwitły. Meklemburgia? Niestety nie da rady - wciąż obowiązuje zakaz jednodniowych wjazdów turystycznych. Gdzieś dalej? Ale dokąd? Mamy więc do wyboru godzinę drogi gdzieś za Gryfino albo w stronę Ińska, albo ... Brandenburgia !
    Ale tak leżeć plackiem cały dzień w jednym miejscu? Nuuuda! To może rower? Dobra - to wymyślamy trasę taką, żeby było sporo wody i lasu i też nie za długą, bo ma być rekreacyjnie. Padło na pobliskie Prenzlau i pętlę wokół Jezior Wkrzańskich (Unteruckersee i Oberuckersee), a że to tylko 50 km to jeszcze dokręciliśmy dodatkową pętlę w kierunku południowym.
    Skład ekipy - Darek, nasza sąsiadka Monika i ja. Auto zostawiamy w Prenzlau i ruszamy rundką wzdłuż Unteruckersee. Gotycka panorama Prenzlau:

       Nasza trasa na sporym odcinku pokrywała się z długodystansowym szlakiem Berlin-Uznam, o czym informowały różne pomysłowe instalacje:

    Szlak prowadzi tutaj asfaltową DDR-ką, pnąc się w górę i w dół. Nagrodą są widoki na taflę jeziora i sielskie krajobrazy.


    Około południa dojeżdżamy do południowego skraju drugiego z jezior - Oberuckersee. Czas na odpoczynek i orzeźwiającą kąpiel w cudownie przejrzystej i chłodnej wodzie!

    Dalej - od Stegelitz - jedziemy niestety szosą. Docieramy do węzła tras:

    Ruch jest niestety bardzo duży i straszna patelnia. Zjeżdżamy na chwilkę w boczną drogę, bo ... no sorry, taki mamy klimat :

    Po siedmiu uciążliwych kilometrach szosą docieramy do Temmen i zjeżdżamy w boczną drogę. tutaj też jest ładne jezioro:

    Droga jest miejscami brukowana, miejscami szutrowa a miejscami gruntowa. W mijanych wioskach czas jakby się zatrzymał:



    A przy leśnym dukcie obelisk ku pamięci 30 nieznanych, młodych żołnierzy, którzy zginęli tu kilka dni przed zakończeniem wojny:

    Jedziemy przez lasy i pola:

    W takim upale naprawdę nie jest to bułka z masłem. Pijemy litrami, na skórze zaschnięta sól - należy nam się odpoczynek i wzmocnienie. Z ulgą zaglądamy do ogrodowego bistro pani Doritis w Stegelitz, która ugościła nas - a jakże - smakowitym bratwurstem z sałatką kartoflaną i kuflem zimnego Berlinera!


    No, teraz możemy jechać dalej! Jedziemy wschodnią stroną jezior, znów - góra-dół. Krajobraz po żniwach.

    Kilka kilometrów przed Prenzlau znów wskakujemy do jeziora, aby rozkoszować się cudowną, wieczorną kąpielą po długim i gorącym dniu. Gdy dojeżdżamy do miasteczka, słońce powoli chyli się ku zachodowi.

    Za nami ponad 76 km w poziomie i 512 m w pionie w tropikalnych temperaturach.

     
  11. tanova
    Szybko nam minął tydzień urlopu w górach i działo się, oj działo! Było bardzo aktywnie - sporo wędrowania, trochę zwiedzania, rower i rafting.
    A że ekipa rodzinno-przyjacielska liczna, wesoła i muzykalna -  siedemnaście osób w porywach do dwudziestu - to wieczorami były ogniska, gitary i śpiew .
    Tak więc na pisanie bloga na bieżąco czasu nie było, skończyło się na jednym wpisie z pierwszej wycieczki. Nadrabiam zatem po powrocie, póki jeszcze wspomnienia żywe i świeże.
    Poniedziałek - trekking z Wierchomli Małej na Halę Łabowską, Runek i Bacówkę nad Wierchomlą
    O ile w niedzielę spotkaliśmy trochę więcej ludzi na szlaku, zwłaszcza w okolicach Jaworzyny Krynickiej, o tyle w poniedziałek mieliśmy góry niemal na wyłączność. Słońce, góry, piękne widoki i pusto dookoła. Czego można chcieć więcej?
    Ruszamy leśnym traktem, doliną Potaszni, monotonnie pnącym się przez las w górę. Mozolną wędrówkę drogą szutrowo-płytową osładzają nam leśne poziomki i maliny. Darek z bratem wybierają wariant żółtym szlakiem - zarośniętym i mokrym na początku, ale ponoć ładnie poprowadzonym w dalszej części.

    Wreszcie jest - Hala Łabowska, schronisko i ogródek przy nim.


    Tylko tutaj spotkaliśmy nieco więcej ludzi. W bufecie dość skromny wybór barowych dań i pandemiczne obostrzenia. Przy Hali Łabowskiej wchodzimy na Główny Szlak Beskidzki - po drodze krzywy las, miejsca pamięci walk powstańczych i szerokie panoramy:



    Docieram przez Runek do Bacówki nad Wierchomlą - urocze miejsce z fantastycznym widokiem

    Aby nie schodzić tą samą drogą, co dzień wcześniej wybieramy szlak rowerowy - 4,5 kilometra szutrowej drogi, ale zdecydowanie ciekawszej niż ta na Halę Łabowską. Wycieczkę kończymy zasłużoną pyszną kolacją w "Chacie pod Pustą" w Wierchomli. W nogach mamy ponad 25 km po górach!


     
  12. tanova
    Kolejny dzień, gdy budzi mnie słońce i brzęk dzwonków pasących się na łące obok domu krów i owiec. Jesteśmy od soboty w Beskidzie Sądeckim, w ślicznej wiosce Wierchomla Mała, znanej zapewne niektórym z Was ze stacji narciarskiej, szumnie nazwanej Dwie Doliny Muszyna-Wierchomla Mała.
    Widok na kolej krzesełkową i stok mam z okna.

    Będziemy tutaj tydzień, w większym gronie rodzinno-towarzyskim, z nastawieniem na chodzenie po górach. Pierwsze dwa trekkingi już za nami.
    Rozpoczęliśmy od dwóch wycieczek z punktem startowym w Wierchomli. W niedzielę ruszyliśmy czarnym - krótkim ale stromym - szlakiem do Bacówki nad Wierchomlą. A ze schroniska - takie widoki. Na horyzoncie majaczył nawet niewyraźny kontur Tatr - gdzieś tam zapewne wędrują @marboru z Paulą.


    Idziemy dalej szlakiem niebieskim na Runek 1080 m npm., który w zimie jest też szlakiem narciarskim. 


    Dalej czerwonym szlakiem na Jaworzynę Krynicką. Im dalej, tym więcej burzowych chmur zbiera się wokół nas i nawet grzmi gdzieś w oddali.

    Postanawiamy przeczekać gdzieś w knajpce na szczycie, przy obiedzie, ale chmury idą bokiem i nie spada ani kropla deszczu.


    W drodze powrotnej zaglądamy jeszcze do schroniska pod Jaworzyną, przy którym kapliczka papieska wątpliwej urody.

    Dużo bardziej urokliwa jest szopka w drzewie ponad Bacówką nad Wierchomlą.

    Ostatni odcinek to wędrówka bardzo widokową polaną Wyżne Młaki i zejście do Wierchomli ścieżką wzdłuż wyciągu.



     
     
     
  13. tanova
    Drawa. Który to już spływ kajakowy na tej rzece, ile to już lat? Chyba co najmniej ze dwadzieścia. Od kajaków się zaczęło, potem kawałek własnej działki, by być częściej w tej pięknej okolicy. Wędrówki, rowery, grzyby i … kajaki. Zwykle pływamy co najmniej raz w roku, w mniejszym lub większym gronie, na Drawie i Korytnicy. Wracam - chyba nigdy mi się nie znudzi.
    W tym roku ekipa całkiem spora, bo 18 osób – przekrój wiekowy od ośmiolatka do prawie siedemdziesięciolatków. Trzypokoleniowo - wszyscy zaprawieni w bojach, oprócz kolegi córki, który zaliczył do tej pory tylko dwa „lajtowe” spływiki na obozach młodzieżowych.  
    Wcelowaliśmy idealnie w okno pogodowe – w piątek po południu przyszło ocieplenie, sobota i niedziela upalne, a od dziś -  cóż, znów pochmurno i chłodnawo. Niestety taka prognoza oznaczała, że w weekend na Drawie można spodziewać się tłumów. Niestety było gorzej, niż myślałam. Ale po kolei:
    Startujemy z Drawna, z przystani przy jeziorze Grażyna. Ja płynę z sąsiadką Moniką, Darek z synem przyjaciół.


    Jest słoneczne, bezwietrzne przedpołudnie – szybko przepływamy pod mostem drogowym na Drawie i przez kolejne jezioro – Adamowo, z którego rzeka wpływa w granice Drawieńskiego Parku Narodowego. Początkowy odcinek wiedzie spokojnym nurtem wśród trzcinowisk.

    Od biwaku w Drawniku nurt staje się bystrzejszy i pojawiają się pierwsze przeszkody, czasem trzeba poczekać.

    Już tutaj niektórzy "kajakarze" zaczynają mieć problemy i wywracają kajaki. Patrzę, kto płynie dzisiaj rzeką - nie jest dobrze . Tłumy, alkohol, bardzo dużo alkoholu i chyba nie tylko, głośna muzyka, przekleństwa . Fatalnie. Co trzeba mieć w głowie, żeby na taką rzekę, do parku narodowego zabierać głośniki i tak się nawalić, że zupełnie się nie wie, co się dzieje naokoło?! 
    Kulminacja tych tłumów jest na miejscu postojowym we wsi Barnimie. Tak to wyglądało ...

    Zaczyna się najtrudniejszy odcinek spływu. Drzewo za drzewem, przeszkoda za przeszkodą, a nurt bardzo szybki. Nie ma czasu na robienie zdjęć, szczególnie, że trzeba jeszcze uważać na inne kajaki - trup ściele się gęsto. Trzech czwartych z tego towarzystwa w ogóle nie powinno tam na tej rzece być. Jesteśmy mocno zdegustowani. Przez to, że rzeka jest trochę przetarta - w paru miejscach porobione przecinki w kłodach - jest masówka. Biznes is biznes. 


    Na szczęście stan wody jest dość wysoki, daje się z reguły bezpiecznie ominąć innych albo poczekać na swoją kolej. Mimo wszystko jest pięknie, a widoki i piękny dzień wynagradzają wątpliwą przyjemność obcowania z hołotą. Dopływamy do biwaku Barnimie - ok. 4,5 km za wioską - i robimy krótki postój na kanapki.

    Spora część naprutych "kajakarzy" już nie ma siły płynąć dalej - i dobrze. Uff! Dalszy odcinek jest równie wymagający, ale przynajmniej jest nieco mniej ludzi. Drawa płynie krętym, malowniczym wąwozem, otaczają nas strome skarpy i bukowe lasy.

    Jeszcze tylko krótka pauza przy kładce Konotop i płyniemy w kierunku biwaku Bogdanka, na którym kończymy sobotni etap.

    Trzy "bogdanki" na Bogdance :

    I nasza trasa:

    [cdn.]
  14. tanova
    Już od jakiegoś czasu chodził mi po głowie pomysł wybrania się na dłuższą trasę fitnessem po terenach przygranicznych. Ale najpierw były zamknięte granice, potem nie było czasu, albo pogoda nie taka. W końcu jednak przyszedł ten dzień i przekonałam Darka, abyśmy wybrali się na konkretną wycieczkę.
    Jednodniowy wypad do Meklemburgii odpada - ze względu na ograniczenia wjazdu, ale można przecież jeździć w Brandenburgii! Tak więc zaplanowaliśmy wyjazd transgraniczny - zachodniopomorsko-brandenburski, a dokładniej mówiąc fragment szlaku Odra-Nysa prowadzący Doliną Dolnej Odry. Nie była to nasza pierwsza wizyta w tych rejonach - bywamy tam co najmniej dwa razy w roku, nie licząc kilkudniowej wyprawy od Zgorzelca do Szczecina, zaliczonej trzy lata temu.
    Grunt to wcześnie wstać i mieć dość czasu w zapasie. O 5.40 radośnie obudziłam Darka stwierdzając, że kanapki na drogę gotowe i żeby się szykował . Szykował się i szykował - wyruszyliśmy o 6.40 .
    O tej porze w sobotę nie spodziewałam się dużego ruchu na ulicach Szczecina, ale jednak przejazd takimi rowerami przez miasto do komfortowych nie należał - światła, krawężniki, krzywa kostka, remonty dróg. Przy lekkich rowerach przeznaczonych na szosę dużo bardziej się to zauważa, niż przy turystycznych trekkingach. 
    Skierowaliśmy się w stronę Rosówka - najbardziej na północ wysuniętego przejścia granicznego z Brandenburgią.
    Na granicy:

    Było jeszcze wciąż dość wcześnie - około 9.00 i ruch samochodowy na szosie B2 nie był zbyt duży. Zdecydowaliśmy się dojechać nią do Gartz (Oder), gdzie można wjechać na szlak. Po drodze trochę górek, ładne widoczki i czereśnie przy drodze. Ale tak przy ruchliwym asfalcie, to chyba niezbyt smacznie i zdrowo - choć szpakom zupełnie to nie przeszkadzało! W oddali - panorama Gartz.

    Na starówce odszukaliśmy bankomat, żeby wybrać trochę euro w gotówce. Do tej pory zwykle omijaliśmy ją bokiem, jadąc promenadą nadodrzańską, a to całkiem ładne miasteczko.
    Ruina kościoła św. Szczepana, z aktualnie remontowaną wieżą:

    A potem odszukaliśmy ławeczkę nad Odrą, gdzie zainstalowaliśmy się na drugie śniadanie.

    Klasyk z Gartz - czyli fotka z pomnikiem na pamiątkę trzech zburzonych mostów przez Odrę. Teraz najbliższy most jest w Gryfinie-Mescherin albo w Krajniku-Schwedt.

    Kawałek za Gartz znów jedziemy szosą, bo szlak biegnący koroną wałów przeciwpowodziowych jest od dwóch lat w remoncie, a objazd prowadzi niezbyt wygodną drogą z płyt.
    Od wioski Friedrichstal wracamy na Oder-Neiße-Radweg, najpierw kawałeczek przez las, a potem już nad kanałem w Dolinie Dolnej Odry.

    Niestety cały czas dokucza bardzo mocny wiatr - południowo-zachodni - więc mamy centralnie "w mordę wind". Na wałach przeciwpowodziowych fatalnie - jedziemy 15 km/h, mam wrażenie że zaraz mnie zdmuchnie, a przecież bynajmniej nie jestem kobietą filigranowej budowy ! Proszę Darka, aby podjął się roli "wiatrołapa" i jakoś chowam za nim, wtedy jest nieco lżej.
    Zbliżamy się do Schwedt, przed którym trasa prowadzi malowniczym mostkiem nad śluzą w kanale Odry:



    Samo Schwedt - spory ośrodek przemysłowy z niewielką, ale ładną starówką - mijamy bokiem i dalej zmagamy się z wichrem, mając jako rekompensatę takie widoki:

    Chwila odpoczynku w Criewen. Tutaj mieści się centrum informacyjne Parku Narodowego Doliny Dolnej Odry oraz ciekawy pałac z ogrodem - warto zajrzeć. My jednak tym razem tylko przysiadamy na ławeczce obok drogowskazów:



    Kolejne miejsce to wioska Stolpe z górująca nad wioską wieżą obronną z XIII w.

    Czyż to nie jest idealna trasa na rowery szosowe?

    Jedziemy, jedziemy i dojeżdżamy do Hohensaaten, gdzie kilka łódek właśnie się śluzuje na kanale. Ale przez cały dzień nie widzieliśmy ani jednej barki na Odrze. Czyżby żegluga towarowa wciąż nie rozkręciła się po lockdownie?

    Tutaj po raz pierwszy rzucił nam się w oczy wyjątkowo wysoki stan rzeki. Prawdopodobnie fala kulminacyjna na Odrze, po ostatnich intensywnych opadach na południu Polski. właśnie dotarła na południowy skraj naszego województwa i przeciwległe tereny po niemieckiej stronie. W wielu miejscach jest dużo wody na terenach zalewowych na zewnątrz wałów.

    Jeszcze kilka kilometrów i już jesteśmy w Hohenwutzen. Jest 13.30 - pora na obiad. Proponuję, abyśmy zjedli w knajpce na Polenmarkcie w Osinowie Dolnym, ale Darek stwierdza, że ogórkową czy pierogi to on ma w domu i że chce prawdziwego Bratwursta . No cóż, w takim razie idziemy do Gasthofu w Hohenwutzen - Darek dostaje swojego bratwursta i piwo, a ja stek drobiowy z grilla i niemieckiego radlera, w przyjemnym ogródku, prawie przy rzece:

    Na Polenmarkt jedziemy i tak - uzupełnić picie na powrotną drogę, bo pusto w bidonach.
    Darek na moście granicznym:

    Odra-Oder. Potężna rzeka, która wreszcie znów łączy, a nie dzieli ...

    W Osinowie, na targowisku Polenmarkt, po tygodniach zastoju koronawirusowego, znów tętni życie:

    A my w tył zwrot i wreszcie z wiatrem.
    Niemiecki brzeg i polski brzeg:

    W powrotnej drodze wybieramy wariant przy wieży widokowej, czyli bliżej rzeki. Niektóre drzewa stoją całkiem w wodzie.

    Ale wysoki stan Odry jeszcze bardziej widoczny jest z góry, z wieży:

    Na kolejnym zdjęciu widać po koronie drzewa, jak mocno wiało! Niestety wiatr przyniósł też chmury frontowe i gdy byliśmy na wieży - zaczęło kropić. Na szczęście póki co - przelotnie i wkrótce przestało.

    Owieczki pod Friedrichsthal:

    W samej wiosce pstrykam taką oto aktualną dekorację - ma ktoś fantazję!

    Dalej pedałujemy do Gartz i odbijamy w kierunku granicznej wioski Staffelde, a następnie na polski Szlak Bielika.
    Na granicy po raz drugi:

    Namówiłam jeszcze Darka, żeby skręcić przed Pargowem (ostatnia polska miejscowość na zachodnim brzegu Odry) w lewo, wzdłuż granicy, kawałeczek na górkę z widokiem na Odrę. Mimo, że droga gruntowa, to dało się podjechać szoszówkami. Ładnie, bardzo ładnie!

    W wiacie w Pargowie robimy ostatni popas na kanapki. Chmury jednak coraz bardziej gęstnieją - nie ma co się rozsiadać, trzeba jechać, szczególnie, że już prawie 19.00. Jedziemy kiepskim asfaltem do Kamieńca, a potem superancką DDR-ką do Kołbaskowa, wśród dojrzałego zboża - chyba wkrótce żniwa!

    Żeby nie wracać przez Szczecin, wybieramy trasę na zachód od miasta - przez Smolęcin i Karwowo. Kilka podjazdów na wzgórzach stobniańskich - w gratisie.
    Malownicze ruiny kościoła w Karwowie:

    Zaraz za wioską niestety znów zaczyna padać i deszcz towarzyszy nam - mocniejszy czy słabszy - prawie całą drogę do domu. Kolejna rowerowa inwestycja w gminie Kołbaskowo, czyli DDR-ka Karwowo-Warnik:

    Dalej już było tak paskudnie, że nie robiłam zdjęć. Największą ulewę przeczekaliśmy na przystanku w Dołujach - podjechał autobus do Szczecina, ale nie, nie złamaliśmy się!
    W siąpiącej mżawce dzielnie popedałowaliśmy w stronę Dobrej Szczecińskiej .
    W domu byliśmy o 21.15 - jeszcze po widoku, zgodnie z planem. To była długa trasa - przy niezbyt sprzyjającej pogodzie, ale przejechana w całkiem dobrej formie, choć niezbyt szybkim tempie.
    No to pierwszą "dwusetkę" mam za sobą.

  15. tanova
    Spakować sakwy i jechać gdzieś, gdzie pięknie. Wyruszać rano, nie wiedząc, gdzie będę spała wieczorem. Taką włóczęgę rowerową uwielbiam i tak spędzam aktualnie długi weekend.
    Weekend zaczął się dzisiaj wczesną pobudką, bo o 9.06 odjeżdża polregio do Szczecinka, a mam na dworzec 17 km. 

    Początkowo mieliśmy z Darkiem startować właśnie że Szczecinka, ale koncepcja zmieniła mi się jeszcze raz dzisiejszej nocy, po lekturze map i prognoz. W efekcie zaczęliśmy objazdówkę ze Złocieńca. Chcemy pojechać nad morze Starym Kolejowym Szlakiem R15, a potem z Mielna do Świnoujścia R10, czyli Velo Baltica i wrócić zachodnią stroną Zalewu Szczecińskiego.

    Ledwie wysiedliśmy z pociągu, a tu zaczęło mżyć. Schowaliśmy się pod wiatą, pogapiliśmy na procesję, a tu siąpi i siąpi. Trochę przestaje i znów kropi. Pokręciliśmy się po Złocieńcu - ładne miasteczko.

    W Złocieńcu R15 krzyżuje się z R20 czyli Trasą Pojezierzy Zachodnich. Stąd prowadzi również jeden ze starszych szlaków rowerowych - do Połczyna-Zdroju, zbudowany jeszcze w latach 90tych na nasypie dawnej linii kolejowej i włączony jako odcinek do długodystansowego Starego Kolejowego Szlaku.

    Dawne budynki kolejowe i infrastruktura turystyczna:

    Pierwsze 20 km jechaliśmy chyba trzy godziny, bo co trochę padało, czasem nawet mocno. Na popołudnie prognozy były trochę lepsze, postanowiliśmy więc przeczekać deszcz przy obiedzie.
    Trafiliśmy do sympatycznej agroturystyki z karczmą w miejscowości Toporzyk, nad rozlewiskiem, w którym właściciele hodują ryby. Pstrąg faszerowany warzywami i sielawa były pyszne i świeżutkie, a jeszcze piwo z lokalnego browaru z miodem drahimskim. Mhmhm 😋...
    No i prawie przestało padać. Dla odmiany świat spowiła tajemnicza mgła. Takie klimaty:


    Czyż to nie jest wymarzona pogoda, aby jechać nad morze? No to jedziemy dalej. 
    Połczyn-Zdrój:


    Za Połczynem jeszcze kilka km nowej, "kolejowej" ścieżki:

    Druga połowa odcinka szlaku że Złocieńca do Białogardu prowadzi bocznymi, mało uczęszczanymi asfaltami, po bardziej pofałdowanym terenie. Trochę odmiany. Z atrakcji mieliśmy jeszcze taką

    W sumie odcinek Złocieniec-Białogard ma 70 km, nam wyszło trochę więcej, bo kręciliśmy się jeszcze trochę po okolicy. Łącznie z dojazdem na pociąg zrobiliśmy blisko 100 km.

    (cdn.)
  16. tanova
    Właściwie to mogłaby to być kontynuacja wpisu na temat Blue Velo w budowie, bo i skład osobowy taki sam jak dwa tygodnie temu i trasa wczorajszej wycieczki zaczynała się mniej-więcej tam, dokąd wtedy dotarliśmy i miała trochę podobny charakter, ale jednak tym razem nie Jezioro Dąbie, lecz wschodnia część Zalewu Szczecińskiego, a dokładniej - pętla Stepnica-Wolin-Stepnica.
    Cały czas towarzyszył nam mocny, boczny wiatr i było raczej chłodno, jak na drugą połowę maja. Zaparkowaliśmy w Stepnicy obok Tawerny Panorama, przy przystani, która już szykowała się na otwarcie działalności gastronomicznej:

    Kościół w Stepnicy:

    Początkowy odcinek jechaliśmy częściowo na dziko wałami, a częściowo lokalnymi drogami przez pustawe jeszcze o tej porze wioski letniskowe - Gąsierzyno, Kopice i Czarnocin. Przebiega też tędy Pomorski Szlak Św. Jakuba, o czym przypomina charakterystyczne oznakowanie w formie muszli:


    Na przystani "Szuwarek" w Kopicach jeszcze nie ma łódek, tylko łabędzie rezydują:

    Za Kopicami natknęliśmy się na ciekawe wydmy śródlądowe, podobne, jak po niemieckiej stronie nad Zalewem w Altwarp:

    W Czarnocinie nawet jeden śmiałek korzystał z wiatru na kajcie:

    Za Czarnocinem zaczyna się szutrowa ścieżka rowerowa koroną wału przeciwpowodziowego, będąca odcinkiem szlaku Blue Velo czyli Odrzańskiego Szlaku Rowerowego, którego dokładniejszy przebieg można zobaczyć m.in. tutaj. Ścieżka wije się malowniczymi zakrętasami wśród łąk skoszewskich, trzcinowisk i małych plażyczek nad Zalewem:



    Na jednej z nich, w osłoniętym od wiatru miejscu, robimy sobie piknik. W Zagórzu szutrówka dla rowerów kończy się, a my wracamy na lokalną drogę w stronę Wolina - na szczęście bardzo mało uczęszczaną, a teren staje się pagórkowaty. Nic dziwnego - zbliżamy się przecież do wyspy, znanej ze swoich klifów.

    Wkrótce ukazuje się nam panorama miasta z charakterystycznym mostem:

    Zaglądamy do skansenu Świat Słowian i Wikingów i kręcimy się chwilę po centrum:


    Wracamy do Stepnicy powiatówką - czyli alternatywną trasą znad morza. Na szczęście o tej porze roku i przy takiej pogodzie ruch jest tutaj niewielki, nie to co w lecie. Kończymy średnim dystansem, na przystani w Stepnicy.


  17. tanova
    Dość późno wróciliśmy wczoraj z wycieczki i szczerze mówiąc - już nie miałam weny na pisanie, więc dzisiaj nadrabiam. Po piątkowej wycieczce na szlak Blue Velo na południe od Gryfina, opisanej w wątku "Rowerowe eskapady"
    w niedzielę objechałam kolejny odcinek Blue Velo - tym razem ze Szczecina-Dąbia wschodnim brzegiem Jeziora Dąbskiego aż do okolic ujścia Iny i miejscowości Święta i w rozszerzonym składzie. Nie tylko z małżonkiem, ale również z sąsiadką - Moniką. Od razu uprzedzam, że będzie dużo zdjęć i z góry przepraszam, jeśli wpis zrobi się przez to trochę rozwlekły.
    Ale zanim ruszyliśmy na szlak, to najpierw zajrzeliśmy jeszcze na przystań żeglarską do Taty, który przygotowuje łódkę do wodowania. Pierwsze jachty już na wodzie ,

    ale "Lisica" jeszcze się szykuje:

    Samochód zostawiamy w okolicach ujścia rzeki Chełszczącej w Szczecinie-Dąbiu, gdzie zaczyna się szlak rowerowy wałem przeciwpowodziowym wzdłuż jeziora Dąbskiego. Niestety firma, która realizuje budowę ścieżki rowerowej, znajduje się w stanie upadłości i cała inwestycja jakoś utknęła. Mamy więc całkiem przyjemne fragmenty w standardzie drogi szutrowej:

    na przemian z odcinkami polnej ścieżki albo wręcz rozjeżdżonego piachu:

    Teraz, wiosną, szczególnie po deszczu, wszystkie odcinki są w miarę przejezdne, ale gdy trawy jeszcze urosną, to bywa bardziej hardcorowo. Z nawierzchnią, czy bez - w każdym razie szlak jest bardzo malowniczy i widokowy. Chyba jedyny taki w swoim rodzaju. Szlak jest oznakowany na odcinku Szczecin-Lubczyna, a dalej na razie trzeba sobie radzić samemu.

    Na plaży w Czarnej Łące:

    Mijamy malownicze łąki i kanał ...


    ... i wrak na mieliźnie, w pobliżu Lubczyny:

    Dojeżdżamy do ogrodzenia mariny, gdzie czeka nas niemiła niespodzianka. Furtka w ogrodzeniu od strony drogi rowerowej jest zamknięta na łańcuch, nie bardzo jest też możliwość obejść ją jakoś lądem. Pozostaje przeprawić się rowerami przez trzciny na teren przystani - nie jesteśmy chyba pierwsi, bo na podmokłym gruncie ktoś poukładał jakieś cegły, kamienie i resztki opon, więc udaje się przejść suchą nogą. Szybko przemykamy się przez przystań, żeby nikt nas nie zauważył. Szybko pstrykam zdjęcie - tutaj też tydzień temu było już wodowanie:

    Zatrzymujemy się na kanapki na plaży w Lubczynie. Wieje niemiłosiernie i jest lodowato.

    Chowam się od wiatru za budką ratownika:

    Za Lubczyną szlak wygląda na porzuconą budowę - przez pierwsze kilometry na koronie wału jedziemy po zdezelowanej siatce zbrojeniowej, ale potem znów fragment wygodnego szuterku.

    Darek i Monika:

    Za drzewami i zaroślami jest trochę cieplej, humory dopisują. Przejeżdżamy przez małe osiedle domków w Bystrej oraz kilka gniazdujących tuż przy ścieżce łabędzi:
    Dojeżdżamy do Iny, gdzie szlak skręca w prawo, w stronę Goleniowa. My jednak postanawiamy spenetrować ujście. Najpierw jedziemy polną drogą na koronie wału, między lewym brzegiem rzeki a kanałem melioracyjnym.

    Docieramy do pozostałości dawnego mostu na Inie.
    Dalej droga z płyt prowadzi do Inoujścia - trochę nadgryzionego zębem czasu nabrzeża ze stawą radarową i z widokiem na Szczecin-Skolwin:



    Teraz wracamy do miejsca, w którym według mapy powinien znajdować się przejezdny most na Inie - i rzeczywiście jest:
    Płytówką przez pola docieramy do asfaltowej drogi z Goleniowa do Świętej. Po drodze łapie nas deszcz - nie jest jednak bardzo długi ani obfity, więc w zasadzie, gdy dojeżdżamy do Świętej, to jesteśmy prawie susi. Przy wjeździe do wioski zatrzymujemy się w lapidarium. Jest na nim tablica poświęcona pamięci dawnych mieszkańców miejscowości, jednak nagrobki pozbawione są inskrypcji. Tylko na jednym z nich uchował się zatarty napis po niemiecku:


    Na końcu drogi rozwalające się nabrzeże i widok na Police. Jesteśmy w linii prostej około dziesięciu kilometrów od domu. Po raz kolejny żałujemy, że nie ma w tym miejscu przeprawy promowej przez Odrę. Jest w planach tunel, ale kiedy to będzie?
    Żeby nie wracać tą samą drogą postanawiamy dojechać do Kamienisk, tym razem na prawy brzeg Iny przy ujściu i wrócić do mostu. A po drodze takie widoki ...




    Może kiedyś warto wybrać się tutaj kajakami? Tymczasem wracamy do szlaku Blue Velo w budowie i szutrowej drogi, która kończy się nagle i niespodziewanie gdzieś w pobliżu Ininy.
    Jest już po siedemnastej, więc trzeba wracać. Ponieważ wariant przez Domastryjewo byłby sporym objazdem, zawracamy przez Bystrą oraz Lubczynę - ale nie szlakiem, lecz drogami w kierunku Szczecina. Czas najwyższy, bo nie dość że późno, to jeszcze zaczyna nas gonić czarna chmura, z podejrzanie wiszącymi "wąsami", zwiastującymi deszcz. W Lubczynie:

    Chmura jednak postanowiła pójść sobie bokiem, a my - po powyższym lubczyńskim obiekcie sakralno-żeglarskim - trafiamy na kościół w namiocie w Czarnej Łące. Mieliśmy w Szczecinie parę lat temu operę w namiocie, to dlaczego by nie kościół ?

    Od Załomia ruch samochodowy bardzo się wzmógł i przejechawszy spory kawałek ruchliwą ulicą Lubczyńską - bez pobocza, za to w sznurze samochodów, stwierdziliśmy, że to bardzo stresujące. Przy nadarzającej się okazji skręciliśmy w prawo w polną drogę, która według mapy miała nas doprowadzić z powrotem nad jezioro i na ścieżkę. Im głębiej w teren, tym droga jednak coraz bardziej nikła. Moi towarzysze wycieczki z coraz większym sceptycyzmem spoglądali to na mnie, to na drogę. Jednak udało się, choć ostatni odcinek wyglądał jak poniżej, a ja już widziałam siebie oczyma wyobraźni w kąpieli błotnej:

    Nagrodą był jednak przepiękny zachód słońca nad jeziorem na ostatnich kilometrach drogi, z widokiem na panoramę Szczecina. Pozdrawiam.



  18. tanova
    Jeśli podróżujecie do Czarnogóry dla przyjemności, to zarówno Podgoricę, jak i Nikšić możecie sobie spokojnie odpuścić. Mnie przywiodły tutaj sprawy zawodowe na uniwersytecie (część wydziałów jest w Podgoricy, część w Nikšiciu), więc siłą rzeczy trzy dni jestem w tych „pięknych inaczej”  miastach.
    W Nikšiciu wczoraj potwornie lało – 40 mm deszczu – a nawet grzmiało. Nie robiłam zdjęć. Poniedziałkowe popołudnie i dzisiejsze przedpołudnie w Podgoricy – z lepszą pogodą, którą wykorzystałam na dwa spacery po mieście, w poszukiwaniu jakichś ciekawszych miejsc. I wiecie co? Nawet znalazłam, choć nie było to wcale takie oczywiste.
    Do 1992 roku stolica Czarnogóry nosiła nazwę Titograd – i niestety wciąż jest to taki zapyziały, prowincjonalny Titograd, z paskudną architekturą. Dominują blokowiska i brak jakiejkolwiek koncepcji urbanistycznej. 

    Nowe budynki – np. bank – sąsiadują z rozwalającymi się chatkami:

    „Reprezentacyjny” Trg Niezavisnosti (Plac Niepodległości) w centrum miasta:

    Dzielnica Stara Varoš – czyli taka tutejsza starówka – z zabytkową zabudową, sięgającą XV wieku, robi bardzo przygnębiające wrażenie:


    Nasuwa się porównanie ze Starym Bazarem w Skopje – o podobnym charakterze zabudowy, ale zdecydowanie bardziej pełnym życia i bardziej zadbanym. Szkoda, że w Podgoricy wciąż takie dziadostwo …
    Na obrzeżach – wieża zegarowa i duża restauracja „Pod Volatem”, gdzie bardzo smacznie można zjeść za umiarkowane pieniądze. W Podgoricy – mimo że tak zaściankowa – wcale nie jest specjalnie tanio w knajpach, więc dobrze wiedzieć.


    Stara Varoš ma bardzo malownicze położenie – nad Moračą, u ujścia mniejszej rzeki – Ribnicy. Po wczorajszych ulewach stan wody znacznie się podniósł, a nurt jest bardzo wartki. Miejscami zalane są tereny nad samą wodą. U ujścia Ribnicy można zwiedzać stary, kamienny most i ruiny twierdzy z XV wieku. Nawet jest tu ładnie.



     Wielkomiejski blichtr …

    Są trzy ciekawe mosty na Moračy – dwa piesze (Gazela i Moskiewski) oraz samochodowy Millenium (to ten z białymi wantami)
    Widok z mostu Gazela na pozostałe:

    Most Millenium:

    Po drugiej stronie Moračy, w dzielnicy Novi Grad, niedawno (dosłownie kilka lat temu) ukończono budowę takiej czarnogórskiej Świątyni Opatrzności – Hram Hristovog Vaskresenja (Kościół Zmartwychwstania Pańskiego). I tutaj pozytywne zaskoczenie – świątynia robi naprawdę dobre wrażenie – bryła jest proporcjonalna, w środku bizantyjski przepych malowideł i wielki żyrandol, ale jest to ładne.




    Bardzo przyjemnym miejscem jest również Gorica – zielone wzgórze w środku miasta, które pełni funkcję miejskiego parku. U stóp Goricy przycupnęła urocza cerkiewka sv. Djorde z XI wieku.

    Na Goricę prowadzi kilka ścieżek rowerowo-pieszych, można ją obejść dookoła, podziwiając rozległą panoramę miasta i gór. Jest tutaj też park linowy i sympatyczna kawiarnia. Było to fajne miejsce na dłuższy spacer w ciepłe, słoneczne, poniedziałkowe popołudnie.




    I to tyle atrakcji Podgoricy. Niestety jest tutaj bardzo duży ruch samochodowy i korki, a przecież jest to niespełna 200-tysięczne miasto. Przyczyną jest – jak mówią lokalsi – kiepsko funkcjonujący transport publiczny. Na przystankach nie ma rozkładów jazdy ani numerów linii, autobusów miejskich jest mało, niewiele jest też ścieżek rowerowych. Więc wszyscy przemieszczają się własnymi autami, trąbiąc i nierzadko wymuszając pierwszeństwo. Transport kolejowy też nie jest zbyt rozwinięty – funkcjonują dwie linie kolejowe: do Bijego Polja, którą jechałam z Kolašina oraz do Nikšicia. Pozostałe trasy dalekobieżne obsługuje transport autobusowy – i ten akurat funkcjonuje sprawnie. Połączenia są częste, w miarę punktualne, a bilety nie są drogie.
    Dworzec kolejowy w Podgoricy – jaka stolica, taki dworzec :


    Jeszcze dzisiaj po południu praca, a od jutra przenoszę się w ładniejsze regiony .
  19. tanova
    W Kolašinie deszcz padał całą noc i ociepliło się. Gdy rano wyjrzałam przez okno - po śniegu w miasteczku nie zostało ani śladu! Tylko gdzieś na szczytach gór jeszcze bieliły się nieliczne miejsca. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze w sobotę była taka bajkowa zimą, a teraz - nic.
    Po śniadaniu gospodarz zawiózł mnie na stację kolejową, z której miałam pociąg do Podgoricy. 

    Górski odcinek Kolašin-Podgorica jest ponoć najbardziej malowniczym fragmentem trasy Belgrad-Bar, zbudowanej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku i uważanej za jedną z piękniejszych linii kolejowych w Europie.
    Zarówno w Serbii jak i Czarnogórze nazywana jest "koleją snów". Sam pociąg, który nadjechał, to z pewnością sen o przeszlości - zdecydowanie pamiętał jeszcze czasy Jugosławii .

    Ale ta trasa - to dopiero piękny sen  ... zobaczcie sami, jakie widoki! 

    Stacyjka, gdzieś w górach:

    Rzeka Tara:

    Mijanka w miejscowości Trebešica

    Po drodze liczne tunele i mosty kolejowe




    Góry dokoła, droga samochodowa i kanion Moračy w dole ...







    W tle estakada nowo budowanej autostrady:

    Zbliżamy się do Podgoricy


    Takie wspaniałości za jedyne 3 euro .! Dojeżdżamy do Podgoricy, która wita nas słońcem i temperaturą +18 stopni. Szok! Przecież jeszcze wczoraj jeździłam na nartach !
    Pozdrawiam.
  20. tanova
    Dzisiaj było krótko, ale ekstremalnie.
    Ośrodek Kolašin 1600 – jak się można domyślić - leży wyżej niż Kolašin 1450, bo górną stację umiejscowiono na szczycie Troglavy - 2072 m npm., a dolną – na 1600 m. Na razie są tam dwie trasy – niebieska i czerwona, wzdłuż szybkiej, sześcioosobowej kanapy Doppelmayra. Do tego wyciąg linowy dla początkujących i górka na sanki. Przy dolnej stacji jest też spory budynek z restauracją, kasami i wypożyczalnią.
    Ośrodek działa dopiero od ubiegłego sezonu, a informację medialną o tej inwestycji zamieszczały również polskie media, m.in. tu:
    Tablica informacyjna z danymi ośrodka:

    Prognozy na dzisiaj nie były optymistyczne. Syn gospodarzy, u których mieszkam, Milan, zasięgnął języka u swojego znajomego, że w ośrodku niestety jest czynna tylko czerwona trasa, bo jest mało śniegu, a na górze panuje gęsta mgła, a po południu ma padać deszcz . Ale może nie będzie tak źle?
    Na początek dnia – śniadanko 

    Potem transfer autem z Milanem do ośrodka i ogarnięcie logistyki – skipass i wypożyczenie nart. Wypożyczalnia bardzo ładna, ale sprzęt  – podobnie jak w siostrzanym ośrodku Kolašin 1450 - z demobilu, przynajmniej mieli jednak trochę sportowych nart.

    Krawędzie tępe, o smarowanie nawet nie pytałam. Chciałam wypróbować, jak mi się będzie jeździć na „sklepowych” slalomkach i wynalazłam sobie jakieś stare Stöckli Laser SC ze względnie przyzwoitymi krawędziami.

    Całkiem przyjemna w jeździe narta – gdyby nie to, że przy ostatnim zjeździe odkleił się kawałek ślizgu na piętce …
    Tak to wygląda na dole:


    Wjeżdżam na górę, sama na kanapie, choć to przecież weekend. Im wyżej, tym większe mleko. A na górnej stacji było tak …

    Kurczę, nic nie widać, wicher zacina, a ja jestem na ponad 2000 m w skalnym terenie. Gdzie jechać? Gdzie jest trasa? Po chwili wjeżdżają trzy osoby, w tym pan w kurtce przypominającej instruktorską. Pan widzi chyba, że trochę czuję się niepewnie. Pytam więc, czy mogę pojechać za nim, bo nie znam trasy. Nie ma sprawy – zjeżdżamy razem. Okazuje się, że pan jest personelem technicznym ośrodka – po drodze poprawiamy tyczki, wyznaczające przebieg trasy. Przygotowanie stoku – świetne. Twardo, szeroko, równiutko - piękny sztruks, który trzyma się idealnie do południa. 




    Niestety w miejscach wywianych przez wiatr śniegu jest o wiele mniej, widać  przetarcia – na szczęście nie utrudniające jazdy. Nie ma kamieni, które wczoraj mocno uprzykrzały mi jazdę.

    Trasa jest super i byłaby na niej świetna, szybka jazda, gdyby nie brak widoczności. Lepiej jest w dolnej części trasy – tutaj można sobie pofolgować, szczególnie, że jest pusto.  
    Jeszcze raz wjeżdżam wyciągiem i zjeżdżam z panem technicznym, a kolejnym razem sama pilotuję zagubionego we mgle snowboardzistę. Jazda jest od tyczki do tyczki - pełna koncentracja. Niestety z każdym zjazdem mgła gęstnieje i schodzi coraz niżej, niemalże do dolnej stacji.  Prawie nikogo nie ma – oprócz ratowniczki i gości z obsługi. Obróciłam przez dwie godziny siedem razy góra-dół i gdy ostatnim razem naprawdę ledwie odnajdywałam wzrokiem kolejną tyczkę stwierdziłam, że nie ma co kusić losu i że ta jazda przestaje być fajna i bezpieczna.
    Jakie wrażenia końcowe z Kolašina 1600 i 1450? No cóż, nie dane było mi poznać wszystkich tras, ale ośrodek niewątpliwie ma bardzo duży potencjał. Tutejsi mieszkańcy zarzekają się, że od kilkudziesięciu lat nie było tak kiepskiej zimy, że normalnie od grudnia do kwietnia leży tu mnóstwo śniegu, ale kto wie, czy i tutaj nie trzeba liczyć się ze zmianami klimatycznymi? Planowana budowa zbiornika wodnego i systemu naśnieżania jest po prostu koniecznością. A gdy obydwie stacje narciarskie za rok (lub dwa) połączą się w jeden duży ośrodek, to będzie to bardzo ciekawe miejsce na narty.
     
  21. tanova
    Część 1:
    Czy w Czarnogórze można fajnie pojeździć na nartach? Ależ tak! 
    Nadarzyła się okazja, aby podróż służbową przedłużyć o parę dni urlopu i zobaczyć, co ten niewielki kraik  na Bałkanach ma do zaoferowania zimą.
    Największy ośrodek narciarski – Kolašin - położony jest o nieco ponad godzinę drogi z Podgoricy, do której z Polski i Berlina można dolecieć samolotem – są połączenia LOT-owskie z Warszawy i Ryanairem z Krakowa, Poznania i Wrocławia oraz z Berlina. Bilety w zimie są tanie – zaczynają się już od 10 euro. Mnie podróż wyniosła niewiele ponad 40 euro w obie strony plus bagaż rejestrowany (50 euro za sztukę w obie strony) i oczywiście dojazd na lotnisko w Berlinie. A że samolot lądował pod wieczór, więc nocowałam w Podgoricy i dopiero rano udałam się w dalszą podróż w góry.
    Z Podgoricy do Kolašina można dostać się pociągiem lub autobusem. Pociągiem jest bardziej malowniczo, ale rzadko jeżdżą i nie było pasującego połączenia rano. No cóż, może się uda w drodze powrotnej, bo ta linia kolejowa jest bardzo ciekawa – napiszę więcej na ten temat w poniedziałek. Autobusy jeżdżą często – co pół godziny do godziny, ale tylko do osiemnastej, a koszt na tej trasie to 6 euro za bilet. Rzeczywiście płaci się w euro – być może wiecie, że w Czarnogórze oficjalną walutą jest euro, wprowadzone jednostronnie przez miejscowe władze w miejsce marki niemieckiej.
    Piątkowy poranek w Podgoricy był bardzo deszczowy. Lało jak z cebra przez pierwszą godzinę jazdy autobusem, który mozolnie wspinał się szosą wzdłuż doliny Moračy do góry. W pewnym momencie deszcz zaczął przechodzić w deszcz ze śniegiem, a za chwilę zrobiło się całkiem biało – dookoła, ale również na drodze. Jakie to szczęście, że nie musiałam być kierowcą na zasypanych śniegiem górskich serpentynach! Parę minut po dziesiątej autobus dojechał do Kolašina.
    Tutaj mam zarezerwowaną kwaterę prywatną – umówiłam się z właścicielką – panią Ljubišą, że mogę wprowadzić się już przed południem. Szybkie przebranie w narciarskie ciuchy i już jestem gotowa na stok! No właśnie, ale który? Bo są tutaj dwa ośrodki narciarskie – starszy i większy Kolašin 1450 i nowszy Kolašin 1600, obydwa położone około 10 km od miasteczka. Są plany rozbudowy i połączenia obydwu stacji, ale na razie każda działa osobno – z osobnymi skipassami. Po krótkiej naradzie z gospodarzami decyduję się na Kolašin 1450. Niestety nie ma tutaj skibusa, ani żadnego innego busa – pozostaje samochód prywatny, albo umówienie się z gospodarzami na transport. Droga jest kompletnie biała, a dookoła zadymka. Droga? Nawet nie widzę, gdzie ona jest – na szczęście za kółkiem siedzi Milan, syn gospodarzy.
    Przy parkingu jest duży budynek, mieszczący kasy, wypożyczalnię sprzętu i restaurację:

    A tak to wygląda w srodku:

    Na taką pogodę jak wczoraj chciałam wypożyczyć jakieś szersze narty allmountain, ale niestety - nic z tego. Sprzęt jak widać - starsze roczniki, chyba z demobilu po jakiejś wypożyczalni w Alpach. W końcu decyduję się na Heady supershape i.magnum, 170 cm, chyba też jakaś przedpotopowa edycja sprzed co najmniej kilkunastu lat. Ktoś rozpoznaje rocznik?

    Buty na szczęście nieco nowsze, ale za to flex - maksymalnie 80. No cóż, jak się nie ma co się lubi, to się bierze, co jest. Komplet - buty, narty kije w wersji premium (tak, to wersja premium ) - 15 euro. Tyle samo za skipass dzienny. 
    Cały ośrodek oferuje 14,5 km tras i pięć wyciągów - dwa krzesełkowe i trzy orczyki. Przewyższenie - ok. 400 metrów. Wczoraj chodziła sześcioosobowa kanapa Doppelmayera (to ta z prawej strony na mapce) Vilina Voda, obsługująca trzy długie trasy i talerzyk Jezerine na dole dla początkujących.
    Mapka:

    Ośrodek ma też swoją stronę internetową, również w wersji angielskiej.
    Ze dwa razy zjechałam orczykiem, żeby trochę ogarnąć narty, ale głównie jeździłam na kanapie - niestety bez osłon.

    Zgodnie z prognozami, śnieżyca od godzin południowych nieco słabła, a nawet czasami po południu próbowało trochę przedrzeć się słońce.
    Od czwartkowego wieczoru do piątkowego popołudnia spadło pewnie coś około 30-40 cm świeżego śniegu i był to pierwszy dzień w sezonie, w którym wreszcie były dobre warunki śniegowe. Dlaczego? Ponieważ stacja nie ma sztucznego naśnieżania - widziałam ledwie dwie mobilne armatki przy orczyku. 
    Generalnie otwarte były dwie trasy długości ok. 1,5 km (czerwona - nr 1) i 2 km.(niebieska - nr 3). Trasy bardzo urozmaicone i dość szerokie.
    Początek niebieskiej:

    Niebieska z widokiem na nieczynne krzesełka Cupovi:

    I końcówka, przy dolnych stacjach wyciągów:

    Czerwona:



    Radość, że znów jestem na nartach i że jest taki świetny śnieg! 

    Trzecia trasa, dostępna z wyciągu - czerwona nr 2, nie była w tym sezonie w ogóle udostępniona. Dziewiczy puch na pół metra. Kusiła, kusiła - w końcu wyczekałam przejaśnienie i pojechałam:


    Jazda po kolana w sniegu, ale jak cudownie! Nawet gleba w ten puch była całkiem spoko, tyle, że trochę trwało, zanim się z tych piernatów wygrzebałam.
    Fajne cztery i pół godziny na nartach, ludzi malutko - przy wyciągu cały czas na bieżąco. Narty-szrotówki dały radę. Nawet byłam pozytywnie zaskoczona, że tak dobrze to ciężkie cholerstwo szło w kopnym śniegu. Te miękkie muldy jakby po prostu nie istniały.
    A w perspektywie - kolejny dzień na nartach i to w słonecznej pogodzie.
    [cdn.]

  22. tanova
    To był świetny pomysł, aby zaplanować wyjazd na pełne siedem dni 👍. Wczorajsza sobota w regionie Snow Space Salzburg to była bowiem prawdziwa cremé de la cremé i najlepszy narciarsko dzień z całego tygodnia . Wspaniała, słoneczna pogoda, świetny śnieg i piękne trasy - czego narciarskie serce może pragnąć więcej ? Ale po kolei: Rano opuściliśmy apartament w Bad Hofgastein i po około trzech kwadransach jazdy autem dotarliśmy pod dolną stację kanapy Gernkogelbahn (czy też macie kulinarne skojarzenia z Germknödelbahn?) w Alpendorfie. Znaleźliśmy serwis i rental narciarski przy dolnej stacji gondoli, żeby ogarnąć córce sprzęt na ostatni dzień jazdy. Okazało się, że w Alpendorfie nie bawią się w wypożyczanie samych wiązań, więc wzięliśmy całą deskę snowboardową - nieco twardszą niż ta, którą Młoda miała do tej pory. Przynajmniej miała okazję popróbować jazdy na trochę bardziej wymagającym sprzęcie. Koszt - 25 euro/dzień. Nad doliną z początku jeszcze wisiały gdzie nie gdzie niskie obłoczki, co z góry fajnie wyglądało. Wciągnęliśmy się na Germkogla gondolką i niebieskimi krzesełkami. Widok szpeci trochę wieża przekaźnikowa i niebieskie pseudo-smerfy, ale co zrobić - staramy się patrzeć w nieco dalszą perspektywę i przemieścić w stronę Flachau.   Nie jest to trudne, bo kierunek transferu do Flachau i odwrotnie - z Flachau do Alpendorfu - są bardzo dobrze oznaczone na tablicach informacyjnych i na mapkach. Jakie wrażenie z ośrodka? Bardzo duże zagęszczenie nowoczesnych wyciągów o dużej przepustowości: długie gondole i krótsze, ale szybkie krzesła, nawet tam, gdzie spokojnie wystarczyłby mały orczyk (np. Hachaubahn - kto im wymyśla takie nazwy?). Szerokie trasy - i całe szczęście, bo ludzi naprawdę masa, szczególnie na tych łatwiejszych stokach. Ale kolejki przy wyciągach się nie tworzyły, a urozmaicenie i mnogość tras sprawiały, że całe towarzystwo jakoś się równomiernie rozkładało po całym ośrodku. Nie natknęłam się na żadne "wąskie gardło", gdzie tworzyłyby się zatory, nawet przy wagonie G-Link szło na bieżąco. Czarna trasa "Hexenschuss" (czyli strzał czarownicy albo ... atak lumbago Można go objechać niebieską trasą, albo ... diabelską drogą - wąską, stromą, o ostrych zakrętach. Może faktycznie na miotle byłoby sprawniej? Dalej było po prostu niebiańsko! Uśmiech od ucha do ucha nie schodził nam z twarzy, chyba nic dziwnego?       Widok na Wagrain z trasy nr 22: O ile infrastrukturę w Sportgastein określiłabym jako przemyślany minimalizm dla koneserów, tak tutaj jest to perfekcyjnie zorganizowany przemysł turystyczny, który zadowoli możliwie maksymalną liczbę narciarzy o zróżnicowanych umiejętnościach. A śnieg? Śnieg wczoraj to atłas i czysta poezja ! Żadnych lodowych kartofli, żadnych zasp. Mimo iż ośrodek jest niezbyt wysoko położony (650-1850 m npm.), to północna ekspozycja stoków sprawia, że trasy długo trzymają się w dobrym stanie. Jeździło się świetnie i lekko. Tylko sam dół trasy 36 w Alpendorfie pod koniec dnia puścił i przy temperaturach rzędu +10 stopni była tam miejscami walka o życie - zryta śnieżna breja, przetopy i muldy. Nie dotarliśmy do samego Flachau - z przyczyn czasowych - robiąc nawrotkę na gondoli Rote 8er  do Wagrain i trasie nr 12. Cóż - może zostanie na następny raz, jeśli będę ponownie w Ski Amadé. Gondolka w papuzich kolorach to Flying Mozart - trochę oldschoolowa: Trasa nr 17 - z powrotem do G-Link: Końcówkę dnia spędziliśmy na długich i fajnych trasach w Alpendorfie, z których czerwona 34 do Buchaubahn chyba najbardziej mi się spodobała.   Po zamknięciu wyciągów - pyszna pizza w pizzerii Alpina przy dolnej stacji gondolki i jedziemy na nocleg do Salzburga. Z lotniska w Salzburgu nasz syn miał mieć rano samolot do Londynu, ale niestety lot został odwołany z powodu wiatru. Przynajmniej tyle dobrze, że dało się przebukować na popołudniowy lot z Monachium.  Do Ski Amadé na pewno jeszcze kiedyś wrócimy - pozostała nam jeszcze do poznania cała wschodnia część regionu. Regionu, który urzekł nas swoją różnorodnością - tras, krajobrazów i ośrodków. Bardzo udany narciarsko tydzień - pomimo pogody "w kratkę". Pozdrawiam serdecznie, już z domu.  
  23. tanova
    Rano na zewnątrz naszej kwatery - położonej nieco powyżej doliny - delikatnie prószył śnieg. Nie jest źle - widać góry, nie ma mocnego wiatru, ale prognozy na dzień takie sobie. Nie było sensu wybierać się dziś daleko poza dolinę, postanowiliśmy więc po raz drugi pojechać do Dorfgastein, aby tym razem objeździć trasy po drugiej stronie gór Fulseck i Kreuzkogel - czyli w Großarl. Gdy dojechaliśmy pod gondolę w Dorfgastein - śnieżek zamienił się w syfiasty deszcz . Siedzimy w aucie bijąc się z myślami - wysiadać czy nie wysiadać?
    Wysiadamy i pakujemy się do gondoli - może na górze nie będzie przynajmniej lało. Nie lało - była zadymka . Ale połączenie do Großarl otwarte, więc z nadzieją na zapowiadaną poprawę pogody suniemy niebieskim łącznikiem do drugiej części ośrodka. Großarl jest dość dobrą opcją na kiepską pogodę, bo ma dwie gondole i dwie kanapy z osłonami, a większość tras przebiega poniżej górnej granicy lasu, więc widoczność jest w miarę dobra. Dominują trasy czerwone - dość szerokie i urozmaicone, są też dwie długie niebieskie nartrostrady z samej góry do doliny. Na samym dole śnieg już rozmiękły, o konsystencji sorbetu. Ale powyżej - świeży, fajny i sypki, na twardym podłożu.
    Opady śniegu - większe lub mniejsze - towarzyszyły nam co prawda dzisiaj cały dzień, ale widoczność trochę się polepszyła z czasem. Chwilami nawet próbowało przedrzeć się trochę słońce, ale bez większego sukcesu. Zdjęć dzisiaj nie robiłam zbyt wiele - mało fotogeniczna pogoda.
    Kanapa Kreuzkogel:

    Dolny odcinek niebieskiej trasy nr 3b:

    Widok na dolinę Großarl:

    Węzeł tras i wyciągów przy pośredniej stacji gondoli Panoramabahn. Są tu dwie knajpki - jedna o ciekawej nazwie Alpentaverne - taki narciarsko-morski mix. Mają tam ponoć również noclegi w przystępnych cenach - jak głosi baner:

    Ciekawostka na dolnej stacji Panoramabahn - ruchoma makieta kolejki linowej:

    Czerwona trasa nr 10 ze szczytu Kreuzkogel:

    Ta trasa, jak również czerwona 4, bardzo się nam podobały:

    Trasa 4a do dolnej stacji gondoli Hochbrandbahn:

    Przebłyski słońca:

    Z uciech podniebienia - na narciarskim wyjeździe nie mogło zabraknąć Kaiserschmarrn! Pycha! 

    Ostatnie półtorej godziny jazdy, po obiedzie, spędziliśmy po stronie Dorfgastein, objeżdżając trasy, które w poniedziałek były zamknięte i kilka tych, które już znaliśmy i nam się podobały.
    Niestety pod koniec dnia mieliśmy pewną awarię techniczną. Córce odłamał się pasek od wiązania snowboardowego, mocujący śródstopie. Na szczęście tylna noga, więc mogła ostrożnie dokończyć dzisiejszą jazdę. W serwisie poradzono wypożyczenie wiązania - nawet nie wiedziałam, że można wypożyczyć samo wiązanie. I chyba tak zrobimy jutro, ale w Alpendorf, bo tam zamierzamy jeździć, z tym że nie wracamy już do naszego apartamentu po nartach, a nocujemy w Salzburgu.
    Relację z jutrzejszego dnia pewnie napiszę dopiero po powrocie, albo w drodze powrotnej.
    Pozdrawiam walentynkowo! 
  24. tanova
    Dzisiaj jeździliśmy poza doliną Gastein, a mianowicie w ośrodku Hochkönig. Najbliżej mieliśmy do Dienten, choć dojazd prowadzi dość krętą i wąską drogą przez ciasną, ale za to bardzo malowniczą dolinę.
    Na zadaszonym parkingu dość ciasno, pojechaliśmy więc kawałek dalej i zostawiliśmy auto przy drodze, koło Baby Liftu, od którego niebieską trasą 14a można było bez problemu podjechać do dolnej stacji gondoli Gabühelbahn, którą z krzesełkami Bürgalm łączy mostek nad drogą.

    Po drodze takie sielankowe widoczki z kościółkiem na wyniesionej skałce:

    Plan był taki, aby dostać się do skrajnego punktu w Maria Alm i spokojnie pozwiedzać sobie warianty tras w drodze powrotnej. A potem wypuścić się jeszcze w stronę Mühlbach – jeśli czas pozwoli. Można to zrobić korzystając z wytyczonego pomarańczowego i żółtego wariantu szlaku Königstour, ale my w powrotnej rundce woleliśmy bardziej systematycznie objeździć trasy po kolei.
    Mapka ośrodka:

    Zaczynamy czerwoną trasą nr 30 z płaskiej kopuły Gabühel, z takimi widokami:

    Trasy bardzo twarde szerokie, równe i zmrożone, jednak zamiast nieskazitelnego sztruksu - bardzo liczne lodowe "kartofle", na które trzeba było mocno uważać.
    Przy górnej stacji krzeseł Schwarzeckalm odbijamy na szeroką nartostradę nr 10
    A następnie gondolką Sonnbergbahn przemieszczamy się do Maria Alm. Tutaj ze wzgórza o nieco chemicznej nazwie - Natrun - zjeżdżamy dwoma wariantami do Maria Alm. 
    Nasze dzieci na trasie z widokiem na Maria Alm:

    Potem wracamy i trochę czasu spędzamy na fajnych traskach ze szczytu Arberg. 
    Niebieska;

    Widok z dołu na niebieską i dwie czarne - te były w bardzo dobrym stanie.

    Następnie wracamy czerwoną 19 i gondolą na Gabühel:

    Urocza kapliczka na szczycie;

    I obowiązkowa fotka z logo ośrodka:

    Obiadek jemy w Hochmaisalmhütte - polecamy! Do knajpki można dojechać czerwoną 29, która wyglądała tak:

    Placek ziemniaczany Rösti z grzybami, szpekiem i sadzonym jajkiem. Mhm ...

    Zjeżdżamy z powrotem do Dienten czerwoną  21, która w międzyczasie mocno się zmuldziła, a na dole śnieg w słońcu puszczał. A potem kanapa w górę, w stronę Mühlbach:

    Na górze tablica informacyjna. Dziwnie rosną tu drzewa ...

     Niebieska trasa nr 3, obok snowparku:

    Tutaj zawracamy, żeby wyrobić się do 16.15, przed zamknięciem wyciągów. Po południu jeszcze taki romantyczny widok:
    Co prawda nie objechaliśmy całego ośrodka, ale jednak znaczną jego część - mój dzisiejszy dystans wg endomondo to ponad 84 km.
    Trasy oceniam jako łatwiejsze niż w dolinie Gastein. Pewnie dlatego też dużo tutak szkółek i osób uczących się.
    Jutro znów pogorszenie pogody, więc pewnie nie będziemy wyjeżdżać daleko. Może Großarltal?
    Pozdrawiam 
  25. tanova
    Pogoda dzisiaj przeplatana - trochę śniegu, trochę chmur i trochę słońca, ale generalnie warunki dużo lepsze, niż wczoraj. Objeździliśmy prawie wszystkie trasy w Bad Gastein, a na koniec dnia wróciliśmy do Bad Hofgastein, aby dokończyć nasze porachunki z Hohe Scharte i zaliczyć zjazd z samej góry na sam dół. Zaczynaliśmy dziś trochę wcześniej - bo po dziewiątej - w Skizentrum Angertal, do którego również dzisiaj dojechaliśmy skibusem:   Wciągnęliśmy się gondolką Senderbahn na szczyt Stubnerkogel, a na górze sztuka - świecka i sakralna. Zastanawialiśmy się, co to za zwierzę? A kawałek dalej kapliczka ze śniegu: Najpierw zaliczyliśmy dwa warianty zjazdu do Bad Gastein B16 i B14 wzdłuż drugiej gondolki Stubnerkogelbahn: Objechaliśmy sympatyczne, czerwone traski przy krzesełku Jungeralm:         O, tutaj Darek ustrzelił mnie w akcji: Dzisiaj świetny śnieg - ubity, naturalny, twardy, z warstewką świeżego puszku na wierzchu. Stoki w większości równe, tylko w kilku miejscach "ściany płaczu" z muldami. Pomimo braku lampy na niebie i lekko prószącego śniegu - bardzo dobre warunki, dobra widoczność i przyjemna jazda. Ludzi - umierkowana ilość. Bardzo fajny narciarski dzień! Czarna trasa B20: Około trzynastej mieliśmy z grubsza objeżdżoną stronę Bad Gastein, postanowiliśmy więc "dokończyć" Bad Hofgastein - a dokładnie mówiąc Hohe Scharte, na którą wczoraj wyciąg nie chodził, a dzisiaj tak. Dolna stacja:   Górna stacja - marnie wyglądają te drewniane budki dla wyciągowego: Raz zjechaliśmy wzdłuż krzesełek Hohe Scharte po raczej nieprzygotowanej trasie, a drugim razem przeskoczyliśmy na drugą stronę przełęczy i piękną trasę H1: Dalej znanym nam kawałkiem H2, a potem zjechaliśmy do samego dołu, do gondoli Schlossalmbahn. Dzisiaj bardziej mroźno, więc dolny odcinek trasy lepiej się trzymał, tylko w okolicach mostu kolejowego zrobiło się pole bitwy: A na koniec jeszcze wjazd Schlossalmbahn i powtórka z wczorajszego dnia - zjazd H3 oraz H31 do Angertal. Wieczór spędziliśmy w Alpentherme Bad Hofgastein. Termy jak termy, fajnie - choć szału nie ma. Woda jednak dobrze nam zrobiła - fajna regeneracja na półmetku jazdy na nartach. Pozdrawiam serdecznie.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...