Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

tanova

VIP
  • Liczba zawartości

    2 752
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    130

Wpisy na blogu dodane przez tanova

  1. tanova
    Bad Hofgastein
    Obudziła mnie dzisiaj o czwartej nad ranem wichura. Oho – huragan Ciara vel Sabina rozrabia również w naszej dolinie! 
    Rano dalej wiało, a na dodatek za oknem śnieżyca. Rzut oka na prognozę – mocny wiatr zachodni, ale od godzin południowych przynajmniej opady śniegu mają zanikać. Rzut oka na mapę – co tu mamy osłoniętego od zachodu? Całkiem blisko – Bad Hofgastein. Na taki wybór bardzo nas dzisiaj namawiała też nasza gospodyni. No i nie trzeba odśnieżać samochodu, bo mamy pod nosem skibusa!
    Nie śpieszyliśmy się za bardzo ze śniadaniem i przygotowaniami na stok, widząc poranną pogodę. Tak było rano:

    Wczoraj większość wyciągów w Bad Hofgastein i Bad Gastein stała, bo wiatr był południowy, dziś rano na stronie internetowej wyświetlał się status „w przygotowaniu”, ale koło dziewiątej stopniowo zaczęły pojawiać się zielone „ptaszki”.
    Z domu wyszliśmy dopiero za piętnaście dziesiąta, a że pierwszy przyjechał skibus do Bad Hofgastein, a nie do Angertal, to nim pojechaliśmy – zaliczając jeszcze po drodze rundkę krajoznawczą po miasteczku. Autobus dowiózł nas do nowego, zadaszonego terminalu autobusowego, z którego tylko dwa kroki do dolnej stacji Schlossalmbahn i całego centrum informacyjno-usługowego dla narciarzy. Wszystko jeszcze pachnie tu nowością, bo cała inwestycja została oddana do użytku z początkiem sezonu 2018/2019. Kilka zdjęć pstrykniętych na szybko, w niezbyt fotogenicznych okolicznościach atmosferycznych, ale jako, że @JC pytał ostatnio, to niniejszym zaspokajam jego ciekawość. Dolna stacja, widziana z peronu autobusowego:

    W środku dominują pomarańczowe akcenty i dużo luster:


    Same gondole przestronne i wygodne. Dobre i to, bo przyszło nam niestety spędzić w nich więcej czasu, niż byśmy chcieli. Jakieś 200 metrów przed górną stacją utknęliśmy na dobre dwadzieścia minut z jakichś przyczyn technicznych. Za to na górnej stacji dostaliśmy jako rekompensatę vouchery do wykorzystania w dowolnej restauracji w ośrodku. Miły gest.
    Na górze zadymka, zawieja i mnóstwo świeżego puchu. Prawdziwy powder day! Wiadomość – jak dla mnie – średnia, bo jazda w kopnym śniegu, gdy jeszcze nic nie widać i nie mam orientacji w ośrodku, to nie do końca moja bajka. Pierwszy zjazd trasą H4 bardzo deprymujący – co chwila wjeżdżam w jakąś zaspę, mało co widzę, kiepsko jadę, bolą mnie nogi. Zaczynam się zastanawiać, czy nagle całkiem zapomniałam, jak się jeździ na nartach, czy może dopadł mnie pesel? Postanawiam przenieść się gdzieś na niebieską, najlepiej nieco niżej i na spokojnie unormować sytuację. Dzieci zostają na trasach czerwonych, bo im akurat taki freeride bardzo się podoba, a my z Darkiem zjeżdżamy na H3 i H31 – spokojną nartostradę do Angertal, choć mocno oblodzoną w dolnym odcinku. W międzyczasie na niebie zaczynają się pojawiać pierwsze, nieśmiałe przebłyski słońca.


    Wsiadamy więc w gondolkę Kaserebenbahn i postanawiamy objechać dzisiaj trasy po północnej stronie ośrodka, czyli Bad Hofgastein. Działały prawie wszystkie wyciągi – oprócz najwyższych krzesełek Hohe Scharte oraz orczyka Schlosshochalmlift. Przy dolnej stacji Kasererbahn - brokuł ze śniegu. Ot, sztuka ...

    Widok na drugą stronę ośrodka (Bad Gastein) i szczyt Stubnerkogel:

    Bardzo przypadła nam do gustu czerwona H32, biegnąca początkowo grzbietem wzniesienia, a potem dwiema szerokimi i nachylonymi przecinkami w lesie.


    W międzyczasie jakoś ogarnęłam jazdę w świeżym śniegu – może dlatego, że zdecydowanie poprawiła się widoczność. Na trasach sporo muld, ale miękkich i sypkich – jeździło się w sumie przyjemnie, a widoki – bajkowe!

    Dobre warunki na obydwu wariantach H5a wzdłuż krzesełek Weitmoser oraz na trasie H2, którą jeździliśmy pod koniec dnia.
    Weitmoser:

    H2:

    Ta trasa też nam się bardzo podobała, bo jest urozmaicona terenowo. Dzieci zjechały również trasami do doliny, do samego Bad Hofgastein, ale warunki na dolnych odcinkach ponoć nieciekawe – lód i topniejący śnieg, więc my sobie podarowaliśmy.
    Kolej linowa Pendelbahn Schlossalm:
    I autorka bloga:


    W lutym wszystkie wyciągi działają już do 16.00, choć pod koniec dnia panuje już lekki półmrok.

    Wciągamy się jedną z ostatnich gondolek Schlossalmbahn II i kończymy dzień dobrze po 16.30 ostatnim zjazdem nartostradą do Angertal przy znów pogarszającej się pogodzie i powrotem skibusem do domu - już przy wietrze i opadach śniegu. Dystans – 57,5 km wg endomondo, 31 km zjazdów wg Skiline.
    Pozdrawiam.
  2. tanova
    Dzisiaj karty rozdawała pogoda.
    Nam dostało się tak średnio - chyba dama i to taka mocno kapryśna, bo w separacji .
    Huraganowe wiatry mocno okroiły ofertę ośrodków narciarskich w okolicy. Sportgastein nie działał w ogóle, w Schlossalm-Angertal-Stubnerkogel tylko pojedyncze, dolne wyciągi . Na placu boju pozostał Dorfgastein albo jakieś opcje w ośrodkach poza doliną. Dorfgastein bardzo nam też polecała nasza właścicielka, jako dobrą alternatywę na wietrzną pogodę. Cały ośrodek ma około 70 km tras – głównie czerwonych i niebieskich. Jeździ się do wysokości 2033 m npm., więc niżej w Sportgastein i w bardziej osłoniętym terenie.
    Niestety nie było udostępnione połączenie między Grossarltal a Dorfgastein, więc na dobrą sprawę mogliśmy jeździć tylko po połowie ośrodka. Separacja - jakby nie patrzeć . Działała dolna sekcja gondoli, kanapa z osłonami Wengeralmbahn i kanapa bez osłon Gipfelexpress plus jakieś orczyki w dolinie dla początkujących, z których nie korzystaliśmy.

    Wengeralmbahn:

    Niestety było też multum ludzi w ośrodku. Rano do gondoli staliśmy chyba z dwadzieścia minut. Następne z dziesięć do Wengeralmbahn. Początek dnia był jeszcze słoneczny, ciepły – kilka stopni na plusie, śnieg miękki. Na trasach szybko zaczęły się robić odsypy. Krzesło Gipfelexpress ruszyło z pewnym opóźnieniem, bo dopiero przed jedenastą, ale za to tam warunki śniegowe były chyba najlepsze i tam spędziliśmy najwięcej czasu na kilku wariantach tras – głównie czerwonych i jednej niebieskiej.
    Gipfelexpress tuż przed otwarciem:

    Roztaczał się też stamtąd wspaniały widok na góry, dolinę i dziejący się na naszych oczach spektakl natury, kiedy to nadciągające chmury frontowe niechybnie zapowiadały zmianę pogody.

    Trasa D2:

    I autorka bloga :

    Z niebieskiej trasy D7a bardzo blisko już do Grossarl i bez problemu można byłoby przejechać na nartach, ale pracownik ośrodka z ratrakiem - chyba dla powagi urzędu - z uśmiechem odsyłał narciarzy z powrotem na swoją stronę, gdyż w każdej chwili pogoda mogła się pogorszyć na tyle, że znów trzeba byłoby zatrzymać górne krzesełka i ludzie zostaliby po złej stronie, a drogą to 50 km objazdu!



    Po godzinie dwunastej zaczęło przelotnie prószyć śniegiem, a przed czternastą zrobiła się prawdziwa zadymka śnieżna i na samej górze nic już nie było widać.

    Wyciągi raz chodziły, raz nie chodziły. Zjechaliśmy niżej do Wengeralm – tutaj widoczność lepsza, ale za to śnieg przechodzący w śnieg z deszczem, a niżej to już prawdziwa ulewa.
    No cóż – około wpół do trzeciej zwinęliśmy żagle i postanowiliśmy narciarski dzień zakończyć w pizzerii Ramazotti w Bad Hofgastein, gdzie sześć lat temu w lecie bywaliśmy parę razy. Pizza wciąż jest tam pyszna, a klimat równie sympatyczny, co kiedyś.

    W sumie 50 km (łącznie na nartach i wyciągach) zrobione. Nie jest to wynik imponujący i nie wyjeździłam się tak jak wczoraj, ale jeszcze parę dni przed nami, więc pewnie zdążę to nadrobić. Za oknem szaro, buro i ponuro, ale jutro od południa pogoda ma się poprawiać.
    Pozdrawiam serdecznie !
  3. tanova
    Może tym razem się uda, bo wczoraj miałam problemy techniczne z umieszczeniem relacji.
    Sportgastein

    Pierwszy dzień naszego narciarskiego tygodnia w dolinie Gastein i przyległościach spędziliśmy w ośrodku Sportgastein. O takim wyborze zadecydowały dwa czynniki - po pierwsze stabilna, słoneczna pogoda bez silnych wiatrów. Sportgastein jest najwyższym ośrodkiem regionu Ski Amadé, leżącym w prawdziwie wysokogórskiej scenerii, w związku z tym trasy i wyciągi są nie osłonięte i przy silnym wietrze stacja nie działa. Po drugie - piękna pogoda zapewne wyciągnęła z domu jednodniowych/weekendowych narciarzy. Mieliśmy nadzieję, że nie dotrą do trudniej dostępnej, kameralnej stacji na końcu doliny, lecz zostaną w Dorfgastein lub Bad Hofgastein-Bad Gastein.
    I słusznie - na parkingu sporo miejsca, nawet ok. 9.30. Do Sportgastein prowadzi płatna droga że szlabanem, ale narciarze wpuszczani są za darmo. Kupiliśmy skipassy - przy kasie kolejek brak. Warto też zapytać w kasie o zniżki dla studentów, jeśli macie w swoim gronie osoby z ważną legitymacją studencką - mimo iż nie ma ich w oficjalnym cenniku, to kolejny ośrodek, gdzie taką zniżkę dostaliśmy.
    Podoba mi się koncepcja ośrodka - od parkingu na szczyt Kreuzkogel narciarzy wwozi długa gondola Goldbergbahn. 

    Wzdłuż niej wytyczono osiem tras - pięć w górnym piętrze, do stacji pośredniej i trzy w dolnym, co daje sporą ilość wariantów zjazdu o kilkukilometrowej (ok 5km) długości. Oprócz tego jest jeszcze orczyk wzdłuż fragmentu trasy gondoli, wspomagający ją zapewne w bardziej zatłoczonych okresach. Efektem takiego rozplanowania jest również mała ilość ludzi na trasach, które świetnie się trzymały do późnego popołudnia.
    Przy górnej stacji gondoli - fantastyczne widoki na morze gór i oczywiście Foto Point. 

    W dół biegnie (ciemno) niebieska trasa S1, trzy czerwone oraz jedna skiruta po muldach, którą nie jechaliśmy. Najbardziej przypadła nam do gustu czerwona S6 - ciekawie poprowadzona urozmaiconym terenem, z fragmentem wśród skałek. 
    Przy stacji pośredniej knajpa i trzy trasy na sam dół - czerwona dość wąska i bardzo pokręcona nartostrada oraz dwie czarne z bardzo konkretnymi ściankami ok. 70 procent. Ogólnie trasy raczej wymagające - kondycyjnie i technicznie też. Nie widzieliśmy prawie wcale osób początkujących.
    Do gondoli kolejek nie było, cały dzień jazda na bieżąco. Wszystkie trasy objechać można w ok. 2 godziny, ale my zostaliśmy cały dzień, bo nie chciało się nam przenosić. Przy pięknej pogodzie i twardych, zmrożonych stokach wcale się nie nudziliśmy.
    Jeżdziliśmy od ok. 9.45 do 16.30, z przerwą na lunch w drugiej knajpce - przy dolnej stacji. Mnie Endomondo pokazało blisko 90 km, a to i tak najgorszy wynik w rodzinie 😉. 
    Po południu wrzucę więcej zdjęć, bo teraz zbieramy się na stok. Dzisiaj Dorfgastein
  4. tanova
    Lądek-Zdrój
    Długo czekałam na swój początek sezonu narciarskiego, ale się doczekałam 😀. Od - właściwie już wczoraj - jestem z większą ekipą w Kotlinie Kłodzkiej, a mieszkamy w Lądku-Zdroju.
    Po sześciu godzinach podróży na początek rozruch w miejscowej stacji narciarskiej na zboczu Trojaka, która w tym sezonie ruszyła dopiero 30 grudnia.
    Karnet wieczorny na 3 godziny - 36 złotych, na 5 godzin od szesnastej - 40 złotych. Mają wspólne skipassy z pobliską SN Kamienica, ceny przystępne. Warunki nadspodziewanie dobre - minus 3 stopnie, twarde, zmrożone podłoże, na tym trochę sypkiego śniegu. I gwiaździste niebo nad nami 😁!
    Czynna jest aktualnie niebieska trasa przy czteroosobowej kanapie (360 m) i taśma do nauki, intensywnie śnieżą kolejny stok - dłuższą trasę czerwoną przy orczyku. Ludzi niewielu, jazda praktycznie na bieżąco, czasem 1-2 krzesła oczekiwania, sporo miejscowych narciarzy. Trasa nie jest specjalnie wymagająca, ale jak na spokojną pierwszą jazdę w sezonie, to może być.
    Zrobiliśmy przez 3 h dwadzieścia parę km, nie wiem dokładnie ile, bo mi się przerwał zapis na aplikacji, jak pstrykałam zdjęcia. Ale jazda była góra-dół.


  5. tanova
    Dlaczego Skopje na listopadowy weekend? Na narty trochę za mało czasu – dwa dni i 2000 km w drodze, żeby pojeździć dwa dni w niepewnej pogodzie, to jednak nie do końca nas przekonywało. Więc może gdzieś na południe, w stronę słońca? Uciec od depresyjnej pluchy i listopadowych wichur, naładować baterie, aby przetrwać do sezonu narciarskiego? Jakiś city break, a jeszcze lepiej city i outdoor? W listopadzie wybór kierunku wcale już nie jest taki prosty ze względu na kapryśną aurę, ale wpadła mi w oko oferta na lot z Berlina do Skopje i z powrotem. Termin pasował idealnie, ale Macedonia Północna? Miejsce takie dość nieoczywiste, lecz im bardziej wgrzebywałam się w internet – między innymi w relację @aklim czy blog polskiej pary, która pomieszkuje w Skopje - tym bardziej zaczynał mi się podobać ten pomysł.

    Wylądowaliśmy więc z moim mężem, Darkiem, w nocy z soboty na niedzielę, w strugach deszczu. Ale rano przywitało nas piękne słońce, a ładna i ciepła pogoda miała nam towarzyszyć praktycznie przez cały pobyt. Nasz hotelowy pokój miał widok na pomnik i na górę Vodno z oświetlonym w nocy krzyżem w oddali (krzyż akurat schowany za drzewem). Bardzo typowe dla Skopje, bo jak się okazało - pomników tutaj w cholerę, a góry otaczają miasto praktycznie ze wszystkich stron.


    Jakie jest Skopje? To miasto zupełnie niepodobne do innych. W 1963 roku trzęsienie ziemi zniszczyło większość historycznej zabudowy, więc dominują jugosławiańskie blokowiska z wielkiej płyty. Ale ostatnia dekada przyniosła bardzo kontrowersyjną architektoniczną rewolucję centrum miasta – projekt Skopje 2014, polegający na budowie wielkich gmaszysk w stylu neoklasycystycznym i całej masy monumentalnych pomników bohaterów narodowych w duchu macedońskiego nacjonalizmu, co jest ponoć solą w oku całkiem sporej tutejszej muzułmańskiej mniejszości albańskiej. Projekt – będący w zasadzie samowolą budowlaną ówczesnego prezydenta Macedonii – pochłonął absurdalnie olbrzymie publiczne pieniądze. Mówi się o kilkuset milionach euro, co – jak na finanse takiego małego i borykającego się z licznymi trudnościami ekonomicznymi kraiku – jest niewyobrażalnie wielką kwotą. A w tle korupcja i nadużycia na gigantyczną skalę.

    A jak to wygląda? Zobaczcie sami – pomniki „rosną” tutaj jak grzyby po deszczu, osiągając karykaturalne rozmiary i zagęszczenie. Na pierwszy ogień oczywiście Aleksander Macedoński na koniu, na gigantycznej paterze na Placu Macedonia oraz na kolumnie – ok. 200 metrów dalej



    A na dolnym piętrze tej kolumny – modelowa rodzina macedońska: ojciec, matka, dziecko i … dwa leżące lwy 🤣


    Tuż obok pomnik Cyryla i Metodego (na drugim planie), a także macedońskich matek – jedna w ciąży, a trzy tulą dzieciarnię.


    A gdzie tatusiowie? Czyżby oddawali się jakiejś szemranej grze hazardowej? 🤔


    Plac Macedonia i średniowieczny Kamienny Most na rzece Wardar, to centralne miejsca w stolicy. Obok mostu zbudowano Muzeum Archeologiczne – to ten gmach z grecką kolumnadą:


    Idziemy kawałek dalej, w stronę Porta Macedonia – wygląda na to, że Skopje pozazdrościło Paryżowi Łuku Triumfalnego.


    W bramie Łuku, jak również w kilku innych miejscach zauważamy cytaty Matki Teresy, która właśnie tutaj, w Skopje, się urodziła.


    Jej dom rodzinny już nie istnieje, ale w miejscu, gdzie stał, urządzono Memorial House Mother Theresa – miejsce pamięci z galerią fotografii i pamiątek po tej niezwykłej zakonnicy oraz przeszkloną, nastrojową kaplicę na górnym tarasie. Budynek z zewnątrz trochę przywodzi na myśl architekturę Hundertwassera:


    Wnętrze:

    Są też polskie akcenty – dokumenty z przyznania Matce Teresie doktoratu Honoris Causa Uniwersytetu Jagiellońskiego:


    W budynku dawnego dworca kolejowego, którego zegar zatrzymał się 26 lipca 1963 na godzinie 5.17, gdy zaczęło się trzęsienie ziemi, znajduje się Muzeum Miejskie z podobno dość ciekawą ekspozycją. Ale z uwagi na jakąś uroczystość w hallu muzeum, niestety nie było udostępnione tego dnia zwiedzającym:


    Postanawiamy więc wrócić na drugą stronę Wardaru, do historycznej dzielnicy albańskiej i zwiedzić fortecę Kale, górującą nad miastem. Po drodze takie widoczki:

    Rzuciła nam się w oczy duża liczba bezdomnych psów w centrum Skopje – szczególnie w okolicach Placu Macedonia . Zwierzaki przyjazne, ewidentnie szukające kontaktu z ludźmi, wiele z nich zaczipowanych. Nawet nie wyglądały na wygłodzone – mam nadzieję, że ludzie, a może okoliczne knajpki dokarmiają te biedne psiaki.
    Na placu kupiliśmy sobie od ulicznego sprzedawcy torebkę pysznych, pieczonych kasztanów i ruszyliśmy w stronę Kale:



    Z fortecy roztaczają się imponujące widoki na miasto i okoliczne góry, znad których właśnie zaczęły nadciągać czarne, burzowe chmury:


    Ha, a za jedną z baszt niespodzianka – robotnik i kołchoźnica! 🤣


    Gwałtowną, ale krótką nawałnicę przeczekaliśmy pod daszkiem, za to zaraz potem zostaliśmy wynagrodzeni wspaniałą tęczą:


    Twierdza Kale sąsiaduje z zabytkowym meczetem Mustafy Paszy – Darek idzie zwiedzać, a ja grzecznie czekam na zewnątrz – bo w rurkach, wydekoltowanej koszulce z krótkim rękawem i z gołą głową z pewnością zgorszyłabym pobożnych wyznawców Allaha.🙄


    Z meczetu, który notabene znajduje się niedaleko naszego hotelu, kilka razy dziennie rozlegają się przez głośniki zawodzące śpiewy muezzina, które odbijając się echem od gór, niosą się zwielokrotnione po całym mieście. Codziennie mamy taką pobudkę o 5.30. No cóż, jesteśmy na Bałkanach, więc jest multi-kulti. Taki klimat.

    A potem zagłębiamy się w labirynt uliczek klimatycznego Starego Bazaru. Knajpki i bary sąsiadują tu ze sklepikami różnej maści – na wystawach sporo sukien w bollywoodzkim stylu, jakieś rękodzieło i liczne pracownie jubilerskie. Jest sporo ciekawej srebrnej biżuterii, a że ten wyjazd sprezentowaliśmy sobie właśnie na srebrne wesele, to wracam z ładną pamiątką. Część budynków jest jednak opuszczonych i zaniedbanych.


    Po późniejszym obiedzie postanawiamy przejść się jeszcze na spacer bulwarami wzdłuż Wardaru.

    Vodno i dachy Skopje o zachodzie słońca:


    Mostu im. Goce Dełczewa (narodowy bohater macedoński) strzegą dwie pary gigantycznych lwów, a w oddali forteca Kale:


    Bulwary są trochę zaniedbane, ale za to na obu brzegach poprowadzono całkiem zacne ścieżki rowerowe



    A przy siedzibie macedońskiego rządu – pomnik wyzwolicieli. Robi wrażenie! 😲

    Wieczorem centrum Skopje jest rzęsiście oświetlone. I jakkolwiek nie da się ukryć, że te wszystkie gmachy i pomniki, to jeden wielki kicz i to bardzo kosztowny, to nadają one miastu niepowtarzalnego kolorytu, dla którego warto odwiedzić stolicę Macedonii Północnej.




    [cdn.]


  6. tanova
    Nazwiska Marc Girardelli nikomu nie trzeba przedstawiać. Po zakończeniu kariery zawodniczej wielki mistrz sportu z działa w różnych obszarach biznesu i turystyki, a ostatnio próbuje swoich sił również w … literaturze.

    Niedawno wpadła mi w ręce książka – pierwsza część narciarskiej trylogii kryminalnej  (choć może cykl rozrośnie się jeszcze o dalsze tomy), napisanej przez Marca wraz z mieszkającą w Szwajcarii niemiecką ko-autorką Michaelą Grünig. „Abfahrt in den Tod“, co w wolnym przekładzie można przetłumaczyć jako „Zjazd prosto w śmierć“, ukazał się nakładem niemieckiego wydawnictwa Emons Verlag w 2017 roku.


    Opowieść dzieje się w kręgach czołówki Alpejskiego Pucharu Świata, a głównym bohaterem jest szwajcarski zjazdowiec Marc Gassmann – poniekąd alter ego samego Girardellego – aktualny numer dwa w klasyfikacji Pucharu Świata, walczący o palmę pierwszeństwa z austriackim rywalem – Peterem Winklerem. A zaczyna się naprawdę spektakularnie – od legendarnego, najdłuższego w cyklu PŚ zjazdu alpejskiego Lauberhorn w Wengen:

    „Po ponad dwóch minutach na trasie zjazdu nie miał już prawie żadnych rezerw sił. Kolano i całe ciało bolały od wielokrotnego, brutalnego lądowania i uderzeń na oblodzonej, nierównej trasie. Chwilami wibracje były tak silne, że wydawało mu się, jakby lada moment wiązania miały odpaść od nart. Ale oczywiście nie odpadły.

    Wszystko, czego teraz potrzebował, to chwila odpoczynku. Odrobina ulgowego ześlizgu. Ale na tej trasie to absolutnie nie wchodziło w grę, więc tylko przekonanie, że tu i teraz dzisiaj wygra, utrzymywało go na nogach.

    Jeszcze niżej, gdy skrajne napięcie i wyczerpanie nieomal pozbawiły go przytomności, ledwie wyrobił na wirażach Ziel-S. Obraz zbliżającej się pomarańczowej siatki ochronnej rozmywał mu się przed oczami. Najchętniej po prostu poddałby się grawitacji i oparł całym ciężarem na siatce. Kolana miał jak z gumy i ledwie kontrolował narty.

    Teraz czekał go morderczy zakręt w lewo, a potem jeszcze dwie przeszkody, wymagające absolutnej mobilizacji, aby pokonać Ziel-S. To właśnie tutaj wielu narciarzy pogrzebało szanse na zwycięstwo w ostatnich sekundach wyścigu. Ale jemu to się nie zdarzy! Zacisnął zęby. Zwycięstwo już nosiło jego imię. Jeszcze kilka sekund i to jemu będą  wiwatować kibice na mecie. Nikt i nic nie odbierze mu tego sukcesu“

    […] To zdarzyło się na ostatnim wirażu przed metą. Tępe uderzenie i odgłos jakby eksplozji – tuż nad nim!“

    Marc Gassmann został ugodzony dronem i tylko o ułamek sekundy uniknął śmierci. Wszystko wskazuje na zamach, więc sprawą zajmuje się szwajcarska policja kantonalna – głownie w osobie atrakcyjnej pani komisarz Andrei Brunner.  Młodzieńczej miłości Marca Gassmanna z czasów, gdy obydwoje dorastali w Wengen.

    Cóż my tu mamy jeszcze w tym kryminale narciarskim? Zawody Hahnenkammrennen w austriackim Kitzbühel i w szwajcarskiej Crans Montanie. Mamy sportowców i ich teamy, sponsorów, dziennikarzy – cały ten zgiełk towarzyszący narciarskim wydarzeniom najwyższej rangi. Złamane serca, wielkie ambicje, silne emocje, wielkie pieniądze, naginanie prawa i nie zawsze czyste interesy. Spektakularny wypadek samochodowy na przełęczy Arlberg , strzały i krew na stoku.

    Niestety kolejne zawody oglądamy oczami nieco mdławej pani komisarz, a nie zawodników. Trochę szkoda. Akcja trochę się przymula, kosztem rozmaitych obserwacji obyczajowych, skądinąd też interesujących, ale …

    Mamy nieco wynurzeń psychologicznych ze świata wielkiego sportu, a może i z autopsji, które autorzy wkładają w usta Marca Gassmanna:

    „Wiesz, traktuję zawody jako wyzwanie dla samego siebie. Właściwie nie ścigam się z moimi konkurentami, ale ze sobą. Trenuję od lat, aby rozwijać swoje ciało i ducha. Aby jeszcze szybciej i bardziej instynktownie reagować na nieznane problemy. Aby poznać, kim jestem naprawdę. Okiełznać własne słabości i mieć nad nimi kontrolę. Nie zawsze mi się to udaje, miewam gorsze momenty, w których sobie odpuszczam. Ale w tak ekstremalnej sytuacji jak zawody Pucharu Świata można wiele dowiedzieć się o sobie. Gdzie są moje słabe punkty i gdzie są moje granice. I wiesz, co jest najbardziej fascynujące? Z właściwym nastawieniem i właściwym treningiem – możesz te granice przekraczać. Wtedy jest tak, jakby się miało skrzydła i unosiło w powietrzu. To genialne uczucie!“.

    Zakończenie, cóż … nie będę zdradzać, może kiedyś przeczytacie, choć póki co cała trylogia jest tylko w oryginalnej wersji językowej. Ale może będzie to dla Was kolejny powód, aby podszlifować sobie trochę niemiecki? Na mnie czekają kolejne dwa tomy cyklu autorskiego tendemu Girardelli-Grünig: „Mordsschnee“ (Morderczy śnieg) i „Eiskalte Spiele” (Igrzyska zimne jak lód). Taki mam w tym roku sposób na skrócenie oczekiwania na zimę.



    A Wam życzę udanego nadchodzącego sezonu narciarskiego – bez spadających dronów i psychopatycznych morderców na stoku, no i oczywiście – wielu emocji sportowych, czy to jako zawodnicy, czy jako kibice. Wszak pierwsze zawody Alpejskiego Pucharu Świata już w sobotę!

    Pozdrawiam serdecznie.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...