Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 04.02.2021 w Wpisy na blogu

  1. Trzeciego sierpnia. Rano mamy słońce. Świetnie. Wysuszymy trochę nasze rzeczy. Prawie wszystko jest mokre. Nawet śpiwory są lekko wilgotne. Rozglądam się za Demawendem. Musi tu gdzieś być. Mam! Krzyczę do pozostałych. Na drzewami, widać w głębi, bardzo wysoko w górze biały stożek. Po śniadaniu i spakowaniu naszego dobytku zaczynamy szukać jakiegoś samochodu do Rineh. Demawend jest już dobrze widoczny. Tylko na samym szczycie siedzi niewielka czapa z chmur. Potężna góra. Sterczy nad nami ponad trzy i pół kilometra. Rysia ma wątpliwości, czy my tam wyjdziemy. Z samochodem są trudności. Nikt nie chce jechać do Rineh. Mówią ciągle o jakimś Polemunie. Wnioskujemy z tych rozmów, że z Puluru nie dojedziemy do Rineh. Należy jechać najpierw do Polemunu, a stamtąd dopiero do Rineh. Przed knajpką stoi mikrobus. Zapytany jakiś obszarpaniec, wyglądający na konduktora, czy jedzie do Polemunu. Kiwa głową, że tak. Tu, żeby być pewnym jakiejś informacji, trzeba się spytać kilka razy i to człowieka, który budzi pewne zaufanie. Wszyscy tu chętnie udzielają informacji, tylko że nie zawsze ścisłych, prawdziwych. Z dobrego serca chcą pomóc. A i ze znajomością angielskiego u przeciętnego Irańczyka jest raczej bardzo krucho. Elżbieta zwraca się do sympatycznie wyglądającej Iranki, czy mówi po angielsku. Tak. No to mamy tłumacza. Ubijamy interes z obszarpańcem. Za pięć tomanów jedziemy do Polemunu. Stamtąd rzeczywiście można się dostać do Rineh. Ona też jedzie do Rineh. Wsiadamy do mikrobusu i jedziemy z powrotem w stronę Morza Kaspijskiego. Po drodze miga tablica z napisem - wysokość nad poziomem morza -2050 m. Długi tunel Przy wjeździe, spokojny nagle mikrobus ożywia się. Słychać wymawiane słowo - Allah. Oni widocznie boją się tuneli i się modlą - komentujemy to ożywienie. Polemun. To, ta sama miejscowość, gdzie wczoraj staliśmy i kupowałem placki chlebowe, albo chleb plackowy. Nasz obszarpaniec żąda, wbrew umowie, dziesięciu tomanów za przejazd. Temperatura dyskusji wzrasta. On jest uparty. Ja też. Dookoła nas gromadzi się mały tłumek. Sytuacje jest o tyle głupia, że oni chyba nie wiedzą o co tu idzie. Gotowi pomyśleć, że Europejczycy chcą wykiwać biednego Irańczyka. Pisałem już w kilku miejscach, że jesteśmy Europejczykami, bo jesteśmy z Europy. Tak jak Murzyn dla nas jest z Afryki, a człowiek o żółtej cerze, to Chińczyk lub Japończyk. Ustępuję wreszcie i daję sto rialsów. Odjechał mu mikrobus. Za chwile widzimy go, jak szczerząc do nas zęby jedzie innym, ale… w stronę Teheranu. Czort by się na nich wyznał. Mamy samochód do Rineh. Tam jedzie nasza irańska tłumaczka. I ona go załatwiła. A raczej sam się załatwił. Stoi sobie stara osobowa Chevroleta i kierowca bierze po trzy tomany do Rineh. Plus opłata za bagaż. Kursuje widocznie między Polemunem i Rineh. Nasze plecaki lądują w bagażniku, a co się nie zmieściło, to na dachu. Wsiadamy. W piątkę siedzimy na tylnym siedzeniu. Na przednim też piątka. Ale to nie wszyscy. Przez tylne okienko widać nogi jeszcze jednego pasażera, stojącego na bagażniku. To pomocnik kierowcy. Janusz będący kierowcą - po dwunastogodzinnym kursie automobilklubu - twierdzi, że amerykańskie wozy mają nadmiar mocy. I rzeczywiście czujemy ten nadmiar. Polemun znika błyskawicznie w dole. Jedziemy wąską żwirową drogą wyciętą w zboczu o nachyleniu czterdzieści stopni. Kurz. Na zakrętach gaz do dechy, ryk silnika i szybkość, której nie powstydziłby się nasz Zasada. Kierowca chce widocznie dodatkowo się popisać. Może przed Iranką, a także może przed nami. Iranka jest miłą dziewczyną, Z zawodu lekarzem. Studiowała medycynę na uniwersytecie w Tebriz. Teraz jedzie do rodziny w Rineh. Cieszy się bardzo, że może sobie pogadać z nami po angielsku. W samochodzie panuje wesoły nastrój. Jedynie Ryśka jest trochę przerażona. Naprzeciwko nas jedzie z góry duży ciężarowy samochód. Zmieścimy się razem na wąskiej drodze, czy nie? Zmieściliśmy się. Tylko, że on zjechał na naszą stronę! Zostawiając nam objazd od strony stromego zbocza. Gdybym był większym fantastą, to mógłbym w tym miejscu napisać - koła ledwie musnęły skraj drogi wiszącej nad przepaścią. Wystarczyłaby chwila nieuwagi kierowcy, a potoczylibyśmy w stronę głębokiej doliny rzeki... Po drugiej stronie doliny, wysoko nad nią, widać wsie zawieszone na górskich stokach . Prowadzą do nich takie same drogi jak nasza do Rineh. Wyżej są już tylko wypalone słońcem szczyty Elbursu. Przyjechaliśmy do Rineh. Malutkie, gliniane domki, przylepione do zbocza Demawendu, którego szczytu zresztą nie widać. Mijamy kilka osób z plecakami. Stajemy przed stacją, albo schroniskiem IMF-u. Budynek ten, w tym otoczeniu, robi wrażenie pałacu. Robię grupowe zdjęcie całej ferajny z Chevrolety. Dziewczyny namawiaja mnie, żebym pomógł Irance zanieść walizkę do domu. Podbiegam do niej - can I help you? Pomogę pani. Thank you – dziękuję! Z tyłu dobiegają mnie okrzyki - pomóż jej! Próbuję jeszcze raz. No, no! Nie, dziękuję! Nie wiadomo, czy moja pomoc wyszłaby jej na dobre. Jesteśmy w kraju, gdzie się wyznaje islam. Domownicy widzą - latorośl rodzinną wchodzącą do domu z nieznajomym. Nie wyglądającym zupełnie na miejscowego. My ciągle myślimy własnymi kategoriami. Ale spróbujmy sobie wyobrazić taką sytuację - na polskiej, dalekiej wsi wysiada z autobusu miejscowa dziewczyna, a za nią, niosący jej walizę - na przykład młody człowiek o żółtej cerze. Powiedzmy - Chińczyk. Powstałaby z tego niezła łamigłówka dla miejscowych dewotek. Przyjmuje nas w schronisku pan Abullohi, albo Marzanapur. Nie wiem, nie przedstawił się nam. Chcieliśmy zostawić tu nasze plecaki. Na Demawend weźmiemy tylko dwa śpiwory, trochę konserw na trzy dni. Jakąś dodatkową odzież i to wszystko. Do schroniska przyszło kilku Irańczyków wracających z góry. Są też ci z plecakami, co minęliśmy ich po drodze. Dwóch młodych chłopaków i trzeci starszy. Z długim kijem. Nie wiem kto z nas ochrzcił go „legionistą „. Może z powodu furażerki, a może jego ubiór przypominał coś wojskowego. W każdym razie nazwa ta przylgnęła. Legionista pokazuje gospodarzowi schroniska jakąś legitymację. Odnosimy wrażenie, że tu bez legitymacji wyżej nie puszczają. Idzie na szczyt już drugi raz. Jest z tego powodu dumny. Jak mi się wydaje, chętnie by nam udzielił kilku dobrych rad. Z racji swego doświadczenia. Zostawiamy w schronisku plecaki. Dziewczyny proponują wynająć muła. Na górę mamy niewielkie plecaczki. Ale muł się przyda. Zamiast muła zjawia się koń z poganiaczem. Którego wiek stanowi dla mnie zagadkę. Kupujemy jeszcze w małym sklepiku ciasto biszkoptowe, kilka pomidorów i w drogę. Mamy nadzieję, że dzisiaj dojdziemy do schronu, położonego na wysokości ponad cztery tysiące metrów. Rineh leży na wysokości dwa tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dzielna karawana, żartując sobie i przegryzając biszkopty pomidorami, wlecze się przez wieś. Mijamy niewielką jednostkę wojskową. Strzegą Demawendu? Wieś zostaje za nami. Mijamy stadko owiec, pasących się obok drogi. Szałas pasterza to niewielka, okopcona wewnątrz budka z kamieni, pokryta z wierzchu darnią. Koń to nie muł. Wyraźnie mu nie odpowiada niesienie plecaków. Ma ochotę szybkim galopem opuścić nasze towarzystwo. Kij i cmokanie poganiacza przywracają go do porządku. Demawend wydaje się być w zasięgu ręki. Do śniegu jeden krok, potem trochę w górę i szczyt. Złudzenia. Górskie złudzenia. Można by w to jeszcze wierzyć, gdyby nie twarda rzeczywistość. Jeszcze ponad trzy kilometry w górę na szczyt. Z góry jedzie na ośle starsza kobieta. Osła prowadzi młody chłopak. Obok kroczy młoda dama okryta czadorem, pod którym widać spodnie i buty na słupku. Trawersujemy stoki Demawendu. Wchodzimy we mgłę. Prędzej - to jest zawieszona chmura. Koń i poganiacz, oprócz niesienia naszego bagażu, pełnią teraz rolę przewodników. Mielibyśmy na pewno trudności w odszukaniu schronu, na tym ogromnym stoku tego wulkanu. Przechodzimy obok opuszczonych szałasów pasterskich. Szałas może się komuś kojarzyć z budowlą, powstałą z gałęzi i darni. Nie tu. Drzew tu nie ma w ogóle. Szałasy są zbudowane całkowicie z kamieni. Budowla jest prosta. Posiada tylko jedno wejście. Trafiliśmy na prawie, że osadę pasterską. Ślady ognisk. Obok jednego leży wojłokowa derka. Większe spotkanie. Dogoniliśmy jakąś grupę idącą do schronu, która wyszła przed nami. Z góry z kolei przyjechało na koniach kilku jeźdźców. Rozmawiają z poganiaczem. Dookoła nas mgła. Do schronu jeszcze spory kawałek drogi, bo zwiększamy tempo. Ryśka jest już porządnie zmęczona. Nasz poganiacz - przewodnik trochę się niecierpliwi, ponieważ musi czekać na nas. W tej mgle można się łatwo zagubić. Jest na tym stoku tysiące ścieżek, we wszystkich możliwych kierunkach, wydeptanych przez pasące się bydło. Wychodzimy ponad mgłę. Śliczny widok. Z tego, pofalowanego morza mgieł, sterczą co wyższe szczyty. A wśród nich nasz cel - Demawend. Przerasta je wszystkie o głowę. Dziwne wrażenie, jakby się oddalił. Przed nami i za nami idą grupki ludzi. Nie będziemy sami spać w tym schronie. Moja żona jest w coraz gorszej formie. Elżbieta czuje się lepiej, niż ona. Pogoda jest ładna. Choć, czy można mówić o pogodzie, jeśli się jest nad chmurami? Dookoła rosną ładne osty i traganki, kolczaste kule. Do schronu już nie powinno być daleko. Mijamy mały żlebik. W nim leży resztka śniegu, z którego cieknie woda. Siedząca, nad żlebikiem, grupka młodych ludzi, proponuje nam swoje kubki - w celu zaspokojenia pragnienia. Dziękujemy. Coraz więcej ludzi idzie do góry. Doganiamy kolejne grupy. Widocznie z naszą kondycją, mimo niecierpliwości naszego poganiacza, nie jest tak źle. Przed nami idzie trójka młodych ludzi. Są widocznie nieźle zmęczeni, bo co chwila siadają. Zastanawiam się przez chwilę - czy oni mają plecaki. Bo jak mają to gdzie? A może chcieli sobie zrobić tylko szybki wypad na ten irański Giewont? Jeden z nich widząc w moim ręku torebkę plastykową z resztkami biszkoptów, prosi mnie o kawałek. Ależ proszę - please, please - powtarzam. Za chwilę siadają we trójkę i zaczynają wcinać biszkopty. Przed nami pojawia się legionista. Też widocznie wysokość dała się mu we znaki. Słońce zachodzi. Czerwona tarcza zanurza się w mgielnym morzu, które zostaje coraz niżej pod nami. Robi się chłodno. Jestem tylko w koszuli z krótkimi rękawami. Zostawiam Rysię samą i przyspieszam, aby się rozgrzać. Do schronu jest naprawdę już niedaleko i dojdzie sama, tym bardziej, że przodu i z tyłu idą ludzie. Świetnie mi się idzie. Tak szybko chodzę z Kuźnic na Halę Gąsienicową, a nie na wysokości cztery tysiące metrów. Kolosalna różnica w stosunku do podejścia pod Alam Kuh. Jesteśmy już nieźle zaaklimatyzowani. Przed nami schron. Półokrągłe aluminiowe pudełko stojące na kamiennym podeście. Ten pod Alam Kuh wyglądał pewno podobnie, albo był nawet identyczny. Jacek zapłacił naszemu poganiaczowi. Wchodzę do środka. O rety! Ile tu ludzi? Potykam się o jakieś buty. Ktoś zwraca mi uwagę, że jak chcę wejść dalej, to powinienem zdjąć buty. Schron wewnątrz składa się z małego przedsionka, w którym teraz na kilku metrach kwadratowych, leżą dziesiątki butów, plecaków i stoi kilku ludzi. Którzy na małej półce w formie stolika, usiłują na kilku prymusach coś ugotować. W „sypialni” jest jeszcze gorzej, ponieważ właściciele tych kilkudziesięciu par butów leżą, szczelnie owinięci w śpiwory. Prawie jeden drugim. Gdzie tu się jeszcze pomieszczą te tłumy, jeszcze idące z dołu. Pocieszam się, że nie takie problemy się w górach rozwiązuje. Czytałem kiedyś takie opowiadanie, którego autor - alpinista dobijał się do jednego ze schronów w Alpach. Wreszcie go wpuszczono do środka. Był szesnastym, z kolei, w schronie czteroosobowym. Ktoś krzyczy do mnie „monssieur” O! Świetnie. Będę się mógł dogadać w jakimś ludzkim języku. Angielski już mi obrzydł. Może dlatego, że go słabo znam. Przychodzi Janusz, Ryśka i Elżbieta. Ten, który krzyczał – monssieur, robi nam trochę miejsca. Ktoś podaje nam herbatę. W schronie sami mężczyźni. Tylko nasze panie są wyjątkiem. Ale one nie są Irankami. Kiedy kobiety w Iranie zaczną chodzić w góry? Z tego, co widzieliśmy w tym kraju, to jeszcze dużo wody w rzekach upłynie, zanim do tego dojdzie. Dalszy ciąg wieczoru jest nieskomplikowany. Usiłujemy i my coś ugotować. Udaje nam się to z zupą i herbatą. Miejsca do spania mamy na jedną. No! Może na dwie osoby. Na zewnątrz szaleje burza, gdzieś na dole latają błyskawice. Obok schronu pada śnieg. Jedni nam radzą, aby wyjść na szczyt o północy. Legionista, natomiast, poleca godzinę piątą i swoją osobę, jako przewodnika. Zobaczymy co przyniesie ranek. Na razie w schronie panuje totalny rozgardiasz. Ktoś śpiewa, inni się śmieją. Bez przerwy jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Mówiący po francusku twierdzi, że w schronie jest pięćdziesiąt osób. Możliwe. Wreszcie pomału wszystko się uspakaja. Śpimy. Śpimy to gruba przesada. Usiłujemy raczej leżeć w dość dziwnych pozycjach. Pięć osób w miejscu, gdzie mieści się w miarę wygodnie jedna. Oczywiście w takich warunkach piżamy się raczej nie używa. Obok mojej głowy stoi naftowa lampa. Nogi moje leżą na czyichś odnóżach. Wypadło mi najgorsze miejsce. Leżę obok wejścia. Z zewnątrz ciągnie chłód. Co się w takich momentach myśli. Czy się jest szczęśliwym. Z czego się składa nasze życie. Z robienia rzeczy wielkich. A co to są te wielkie rzeczy? Dla jednego to jest kupno samochodu, dla drugiego budowa własnego domu, dla innych może stanowisko. Dla mnie może to jest wyjście na wysoką górę. Każdy ma jakieś marzenie, które jest jego celem. Jedni chcą przejść ścianę skalną. Inni chcą jak najniżej zejść w głąb morza. Do głowy przychodzą mi pytania. Pytania dotyczące codziennego życia normalnego człowieka. Po co pisać bzdury, że się myśli o czymś wzniosłym, nieosiągalnym dla innych. Owijam się szczelniej śpiworem. W drugim kącie wybucha śmiech i znowu cisza. O dach schronu uderzają grudki śniegu. Szeleszcząc staczają się na dół. Zdjęcia: 1. Demawend. Jeden z najwyższych wulkanów na świecie. Sterczy trzy i pół kilometra nad głową mojej żony. 2. Droga do Rineh. Miejscowości - jako punktu wyjścia na Demawend. Droga miała być trudna i podjazd stromy. Do podjechanią nią mieliśmy, według moich szacunków -biorąc pod uwagę wysokość Polemunu i Rineh - około trzystu do czterystu metrów różnicy poziomów. 3. Rozładowanie Chewrolety po przyjeździe do Rineh. 4. "Rodzinne" zdjęcie wesołego towarzystwa z Chewrolety. Iranka lekarka z lewej strony. Moja żona jeszcze bardziej na lewo. Nie zmieściła się niestety w kadrze. 5. Stacja IMF(Iranian Mountainering Federation). I nasz bagażowy koń. 6. Koń to nie muł. Więc rwał szybko do góry. 7. Czasem były, z tego powodu, potrzebne poprawki mocowania ładunku. 8. Koń i poganiacz jako nasi przewodnicy. Bezcenni, gdy wszystko otulała mgła. 9. Schron pod Demawendem. Około - 4100 m npm. Szach nie szczędził kasy na taką porządną budowlę dla IMF.
    2 punkty
  2. Drugiego sierpnia Wstajemy około ósmej. Wynik suszenia jest więcej niż marny. Śniadanie jest w swoim zestawie podobne do wczorajszej kolacji. To znaczy - sangak, ser, cebula i herbata. Kolejną czynnością jest pakowanie, które trwa aż do dziesiątej. W małym - jakby domku - na podwórzu kobiety przygotowują ciasto na podpłomyki i sangak. Jak zauważyłem typowy ubiór kobiety wiejskiej w tych stronach składa się ze spodni(szarawarów), wykonanych ze wzorzystego materiału. Spódnicy w małe kwiatki i dużego, białego szala. Którym tutejsza elegantka owija się dookoła głowy, spuszczając końce na plecy. Nieco kłopotu sprawia nam ustalenie ceny, za podejmowanie nas przez gospodarza. Znowu te pieniądze! Ale dla nas każdy dolar jest cenny. W IMF oświadczono nam, że płaci się tylko za poczęstunek. Noclegi obciążają IMF. Dajemy pani Nagavi sześć dolarów. Krzywi się - mało. No to dziesięć. O`key! Przepłaciliśmy prawdopodobnie. Ostatnie zdjęcie. Pan Nagavi otoczony przez dzielnych alpinistów z Klubu Tatrzańskiego z Krakowa. Post, post - powtarza. To znaczy, że należy posłać mu pocztą zdjęcie, które powędruje do cennej walizeczki. Idziemy w stronę Hasankif, małego miasteczka, oddalonego o trzy kilometry od Rudbarak. Z którego podobno można dojechać autobusem do Czalus. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Puluru, położonego pod Demawendem. Mijamy domy zbudowane z nieociosanych cienkich belek drewnianych, zachodzących w węgłach na przemian na siebie. Szpary miedzy belkami wypełnione są gliną. Dach jest pokryty płytami z łupka, i obciążonymi dużymi kamieniami. Próbuję robić zdjęcia dzieci, goniących za nami. Wykrzywiają się przed obiektywem, lub zakrywają sobie oczy. Jest samochód. Na drodze stoi taksówka bagażowa. Krótki targ i za pięć tomanów jedziemy do Hasankifu. Droga pokryta gliną, po ostatnich deszczach. Samochód dosłownie po niej pływa. Musiało tu, podczas naszego pobytu w górach, porządnie lać. Hasankif, niewielkie miasteczko. Bank Melli Iran, kilka sklepów, jedna ulica i to wszystko. Za moment już siedzimy w potwornie zadymionym mikrobusie do Czalus. Właściciel pojazdu inkasuje pieniądze i jedziemy. Po dwóch kilometrach stajemy i kierowca zakłada łańcuchy na koła. Przed nami pracuje spychacz, usiłując zebrać wierzchnią warstwę drogi, składającą się z lepkiej mazi. Jacek robi uwagi, że u nas, gdyby kierowca zaczął się bawić z autobusem, jak ten tu, to od razu powstałaby awantura. A tu nic. Stoimy już prawie pół godziny i nikt się nie denerwuje. Góry w dalszym ciągu są otulone szczelnie mgłą. Mikrobus zatrzymuje się obok małego koślawego glinianego budyneczku. Na nim kilka napisów, z których i tak dla nas nic nie wynika. Ale jest żółta skrzyneczka. Poczta. Mikrobus zabiera worki z pocztą. Po przejechaniu przełęczy kierowca zdejmuje z kół łańcuchy. Dalej droga jest już asfaltowa. Zjeżdżamy w dół do Marzunabadu. Na polach obserwujemy ciekawy sposób przechowywania słomy. Wybiera się do tego celu niewielkie kuliste drzewa i w koronie robi się stóg. Na bardziej stromych i kamienistych zboczach rosną szkółki młodych pinii. Mijamy Marzunabad i jedziemy teraz w stronę Czalus. Góry maleją. Na nich coraz więcej drzew. Aż las staje się tak gęsty, jak u nas. Coraz cieplej. O trzeciej jesteśmy w Czalus, mieście nad Morzem Kaspijskim. Zieleń, palmy i duszno. Mikrobus zajeżdża na mały dworzec. Dyskutujemy chwilę - co robić? Elżbieta chciałaby zostać przynajmniej jeden dzień nad morzem, aby wypocząć. Jej mąż chce jechać dalej. Mnie też się wydaje, że lepiej jest jechać dalej. Wyjść na Demawend, zostawić gdzieś ten piekielny ciężki bagaż i spokojnie posiedzieć nad morzem. Żeby jednak jechać dalej, trzeba mieć rialsy. Wymiana jest możliwa tylko w banku Melli, który korzysta z sjesty do piątej. A może nie tylko w banku - może w hotelu? Dajemy dziewczynom kilkadziesiąt rialsów, aby kupiły jarzyn i owoców. Ja z Januszem idziemy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można wymienić dolary. Zaczepia nas jakiś młody chłopak, który twierdzi, że tu w pobliżu jest hotel i że ma ojca, który zna język niemiecki. W tym hotelu wymienimy dolary. Hotel okazuje się obskurną budą, prowadzoną prawdopodobnie przez ojca młodego naganiacza. Ojciec nie wymienia dolarów, ale daje nam karteczkę do dyrektora jakiegoś towarzystwa naftowego, który podobno wymienia zielone. Tam więc idziemy. Na ulicy, mimo południowej pory, ruch. Ale to południe nie jest takie upalne, jak w Teheranie. Jest duszno, mimo że nie ma słońca. Na sobie mam swetry ubrane jeszcze rano w Rudbarak. Trochę jest mi w tym za ciepło. Centrum Czalus to praktycznie jedna ulica. W jej centralnym punkcie, obok niewielkiego skrzyżowania stoi oddział Banku Melli Iran. Niedaleko niego jest dworzec autobusowy, na którym leżą nasze jeszcze ogromne plecaki, czekając na transport do Puluru, razem z ich właścicielami. Przechodzimy obok piekarni. Usiłuję sfotografować jej wnętrze. Jakiś starszy jegomość zaczyna mi machać chusteczką przed obiektywem. Jest widać oburzony, że usiłuję sfotografować coś, co widocznie nie może być powodem do dumy. Duże wspaniałe budowle - to są osiągnięcia. Ale piekarnia? Niestety turysta przyjeżdża, aby zobaczyć, między innymi taką piekarnię. Ja też jestem takim ciekawskim turystą. Hotel. Może tu wymienimy nasze cenne dewizy. Wędrujemy na pierwsze piętro. Duża, obskurna restauracja. Obleśny barman zapytany, czy w tym hotelu można wymienić, przywołuje właściciela. A ten z kolei prowadzi nas do pokoju, gdzie pokazuje nam łóżka. Chce tylko po trzydzieści tomanów od osoby. Pomyłka? Źle się zrozumieliśmy? Chodź - mówię do Janusza - który usiłuje go przekonać, aby nam jednak wymienił pieniądze. Nie podoba mi się ten „hotel”. Mam skojarzenia, że mogą nas tu „obrobić”. Wychodzimy na ulicę. Bank, ale tym razem „Pars”. Spróbujemy. Nie, urzędnicy uśmiechają się do nas, tylko Melli. Pozostaje jedynie to towarzystwo naftowe. Przechodzimy obok warsztatu mechanicznego. Nie byłoby w nim nic ciekawego. Ot zwykły irański warsztat! Gdyby nie chłopcy, a właściwie jeden z nich, trzymający z trudem dużą szlifierkę. Snopy iskier rozpryskują się na wszystkie strony. Mały bez okularów. Przyzwyczailiśmy się do widoku dzieci pracujących w warsztatach. Ale ten może stracić oczy. Zdaje się, że to tu nie jest problemem. Znajdą się inni, bez trudu, na jego miejsce. Dyrektora(Rais) nie ma. Usiłujemy wymienić na stacji benzynowej. Jest chętny - oficer irańskiej armii. Daje po siedemdziesiąt rialsów za dolar. Mało. Nie skorzystamy z transakcji. Poczekamy do otwarcia Banku Melli. Wracamy na dworzec autobusowy taksówką. Płaci się tu jednego tomana za taki kurs. Na dworcu nasza trójka rozmawia żywo z rodakiem. To pan S…ki z żoną, która kłania nam się z mikrobusu. Jadą do Teheranu. Wracają właśnie z małego wypoczynku w Czalus. Zapomniałem napisać poprzednio, że poznani w Teheranie Warszawiacy nocowali w mieszkaniu państwa S…ich. Dali nam adres i poradzili nam, aby po powrocie z gór przenieść się z campingu do tego mieszkania. Które stoi puste, ponieważ S. cy mają już inne, większe z klimatyzacją. Klucz będzie w ambasadzie. Teraz właśnie mamy okazję poznać naszych przyszłych gospodarzy. Muzycy. Pan S. ki jest nawet z Krakowa. Rozstajemy się miłym nastroju, życząc sobie wzajemnie przyjemnej podróży. Dziewczyny kupiły winogrona, pomidory i cebulę. Polewamy winogrona wodą, udając, że je myjemy. Jeszcze było trochę poszukiwań za jakimś autobusem do Peluru. I wreszcie jakiś facet zaproponował nam za pięćset rialsów mikrobus. Poczekał, przy tym, na otwarcie Banku Melli, gdzie wymieniłem czterdzieści dolarów. Facet okazał się właścicielem mikrobusu. Wyjazd wyglądał w ten sposób, że w czasie jazdy przez Czalus wystawił głowę prze okienko krzycząc - Teran, Teran! Tak nazywają tu w Iranie swoją stolicę. Prosta metoda zdobywania klientów. Wiadomo gdzie jedzie. Kto w tamta stronę - to proszę. Jedziemy wzdłuż morza, tuż przy brzegu, na wschód, w kierunku na Amol. W miarę jazdy dochodzimy do wniosku, że to dobrze, że nie zostaliśmy tutaj. Mielibyśmy trudności z kąpielą. Jedziemy ciągle wzdłuż niekończącego się szeregu kamiennych murków. Widocznie każdy kawałek brzegu do kogoś należy. A murki stanowią granicę prywatnych parcel. W dalszym ciągu nie ma słońca. Jest! Ale dalej nad morzem. Warstwa chmur, urywa się, jak nożem uciął, w pewnej odległości od brzegu. Morze jest szare, nawet brudne przy brzegu. Wsiadają dwie dziewczyny. I dwóch chłopaków. Pytają się skąd jesteśmy. Oni prawdopodobnie są studentami. Dziewczyny są bez czadorów, prawie że w mini. Rzadki przypadek. Wysiadają przy dużym campingu, znajdującym się obok szosy. Kierowca jedzie z fantazją. Naprzeciwko nas jedzie duży samochód, wyprzedza go jakiś osobowy. Nie zdąży go wyprzedzić - wpadnie na nas! Nie, nie wpadł. Nasz kierowca cierpliwie poczekał, a potem w ostatniej chwili lekkie naciśnięcie na hamulec, ruch kierownicy w prawo i tamten się zmieścił. Jacek wtrąca - że wcale się teraz nie zdziwi, gdy wyczyta w gazecie, że gdzieś w jakimś kraju na wschodzie, zginęło kilkudziesięciu pasażerów autobusu. Przy szosie stoją ciekawe domy pokryte strzechą. Obok domu szopa na czterech palach, ze szpiczastym słomianym dachem. Podobno, gdzieś po drugiej stronie morza, nad Wołgą stoją takie domy. Amol. Niewielkie miasteczko u wylotu doliny rzeki…Skręcamy w stronę gór. Teraz pojedziemy na południe. Rzeka jest mętna. Nad górami wisi gruba warstwa chmur. Z pod niej widać tylko najbliższe stoki. Mikrobus staje obok szosy. W łożysku rzeki leży duży samochód ciężarowy. Właściciel pojazdu z kierowcą wysiadają i zaczynają dyskutować z grupką, która się przygląda. Po drugiej stronie pole, obok niego mały daszek na czterech palikach. A pod nim ognisko. Wydaje się, że to dom właściciela poletka. Jedziemy dalej. Zapada zmrok. Kierowca zapala światła. Oprócz nas, kierowcy i właściciela mikrobusu, czyli - mynybasa, jedzie jeszcze jeden Irańczyk. Było więcej osób, ale tylko w czasie jazdy nad morzem. Wsiadali, właściciel wyciągał rękę, pasażer wkładał pieniążek i to była cała operacja. Dziś taki mynybas jedzie do Teheranu. Jutro pojedzie tam, gdzie będą klienci i będą z nimi pieniądze. A to tylko bogowie wiedzą. Samochód wjechał w góry. Czasami w jego światłach błyśnie mętna rzeka, przemkną za oknem światła przydrożnych czajchan i znowu ogarnia nas mrok, przerywany od czasu do czasu reflektorami jadących z naprzeciwka. Wznosimy się coraz wyżej. Jakaś większa miejscowość. Większa w odniesieniu do tych, co już minęliśmy. Przed dużą restauracją stoi kilka autobusów. Kierowca z właścicielem poszli coś zjeść. Na szaleństwa restauracyjne pozwolimy sobie ewentualnie później, pod koniec pobytu. Na razie mamy węża w kieszeni. Rzeczywistość jest twarda. Kupujemy ciastka i pijemy dug - perską maślankę. Prosto z lodu. Nie wszystkim ten napój odpowiada. Mnie smakuje. Szukam chleba. Jesteśmy głodni. Za sobą mamy tylko śniadanie u Nagaviego. Jest piekarnia. Spróbujemy irańskiego chleba. Na sklepieniu pieca, od wewnątrz, pieką się irańskie placki. Duże, cienkie płaty z jakby dziurkami. Pytam się - ile? Słyszę po angielsku czterdzieści. Trochę za dużo. Już mam rezygnować, gdy młody chłopak, który pytał mnie skąd jestem, wciska mi na siłę jeden placek. Jest mi trochę głupio. Pytam się jeszcze raz - ile ten placek kosztuje. Cztery rialsy. Coś niedobrze jest z moją znajomością angielskiego. Proszę jeszcze o pięć. Świeżutki, pachnący chleb. Moja czwórka jest zachwycona. Pałaszujemy go z pomidorami i cebulą. Jeszcze nie koniec jazdy w górę. Na stoku, obok szosy, dużo świateł. Może duża wieś, albo miasteczko. Właściciel mynybasa tłumaczy, że niedługo będzie przełęcz. To dobrze. Do Puluru już niedaleko. Wydaje mi się, że może wyjdzie księżyc. I gdzieś w jego blasku zobaczymy Demawend. Ten, prawie sześciotysięczny olbrzym, powinien błyszczeć swoimi śniegami w świetle księżyca. Niestety, gdy wysiadamy w Pulurze otacza nas czarna, głęboka noc. Nawet gwiazd nie widać. Mała przydrożna knajpka. Obok stoiska z owocami, oświetlone gazowymi lampami. To jest Pulur. Namawiamy właściciela mynybasa, aby zawiózł nas do Rineh. Z początku nie chce słyszeć o tym, ale potem żąda od nas pięćset rialsów, ponieważ droga jest bardzo zła i biegnie ostro w górę. Trudności drogi zostają podkreślone dosadną mimiką. Dajemy dwieście. Nie pojedzie za dwieście. Trzysta. Też nie! Janusz dopadł kierowcę stojącej niedaleko nas taksówki bagażowej. Uśmiechając się do nas głupio, wymachuje nad głową rękami, co ma oznaczać, że to bardzo wysoko, i że bardzo trudno jest tam dojechać. Za pięćset może pojedzie. Dziewczyny stanowczo protestują. Nie podoba im się ten uśmiech. My też nie pojedziemy, ale z powodu ceny. Zainteresował się nami jakiś starszy gość. Dopytuje się skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Rineh - kręci głową. To wysoko. Przez to duże tempo, przed wyjazdem do Iranu, nie zaopatrzyłem się mapkę okolic Demawendu. Wiem - a pozostali to wiedzą ode mnie, że z Puluru jedzie się do Rineh, a stamtąd na Demawend. Na Demawend można też iść z Puluru, ale to długa droga i dodatkowe podejście w górę. Poza tym mamy list polecający do Rineh. Nie ma co debatować! I tak dzisiaj nigdzie nie pojedziemy. Jest już po dziesiątej. Po drugiej stronie szosy jest mały, ni to ogród, ni – zagajniczek. Idziemy w tamtą stronę. Ślady między drzewami wskazują, że były tu rozbijane namioty. Dwa jakieś nawet stoją. Zaczyna się normalne zajęcie. Rozbijanie namiotów, gotowanie zupy, herbaty. Przygrzewanie konserwy. Od strony restauracyjki, stojącej obok ogrodu, zbliża się do nas, ujadając duży pies. Za nim podąża chyba jego pan. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić za rozbicie tu namiotów. Podchodzi do nas i pyta się - co my tu robimy? My chcieliśmy jutro iść na Demawend. W porządku, możemy tu zostać. Teraz dopiero poznał nas, w półmroku panującym między drzewami. To ten, co niedawno pytał się, skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Oczywiście nie płacimy ani grosza. To jest - rialsa. Nasycamy nasze pragnienie. Na deser ciastka kupione na ostatnim postoju przed Pulurem. Wślizguję się do mokrego, jeszcze z Sarczal namiotu. Moja dama już leży. Z dołu dochodzi szum potoku, płynącego tuż obok ogrodu. Z knajpki dochodzi dudnienie agregatu, oświetlającego okolicę. Zasypiam szybko, mimo tego mało romantycznego hałasu. Jestem zmęczony. Zdjęcia: 1. Fatalnie! Nie wyszła fotka! Niemniej to jest dokument. W kapeluszu pan Safar. Za nim jego syn. 2. Rudbarak. Typowy dom i miejscowa elegantka z szalem. 3. Skąd ci ludzie są? Po co przyjechali-to wiadomo. Dlaczego się tak męczą? Ale mają rialsy! 4. Boskie napoje! Zimne, z lodu. Koka i "seven up". W środku kierowca, który nas przywiózł do Czalus. 5. Piekarnia. Metoda wypieku znana chyba wszędzie na Środkowym Wschodzie. Podobne placki widziałem w Afganistanie. Duży placek, jakieś czterdzieści centymetrów na dwadzieścia pięć. Ciasto jak na makaron, ale znacznie grubsze. Piekarz palcem robił w nim, co kawałek, dziurki. I do pieca. Który był, jakby głębokim dołem, z obłymi ściankami. W dole żar. Placek się przylepiał do gorących ścian. Za chwilę był już gotowy. Gorący i elastyczny bardzo smakował. Po wyschnięciu kruszył się i tracił bardzo na smaku. Zawsze się zastanawiałem z jakiego zboża? Myślę, że głównie z jęczmienia, może z dodatkiem pszenicy. 6. Jacek i Rysia pilnujący plecaków. Czekają na wymianę zielonych i na transport do Puluru.
    2 punkty
  3. Dziewiątego sierpnia. Postanawiamy wstać wcześnie. Jedynie rano i wieczorem można, bez specjalnego wysiłku, zwiedzać Sziraz. Taksówką podjeżdżamy pod mauzoleum szacha Czeragha. Stąd kilkaset metrów i jesteśmy na dziedzińcu Meczetu Starego, zwanego inaczej Meczetem Piątkowym. Masdjed Jame Atigh. Meczet został wybudowany w siedemset sześćdziesiątym ósmym roku na rozkaz Amra Ibn Leith Safari. Szach Abuleshagh, panujący w czternastym wieku, kazał wybudować na środku dziedzińca czworokątny budynek imitujący Kaabę w Mekce. Rogi budyneczku mają małe baszty, pomiędzy którymi jest mały balkonik z dwoma niewielkimi kolumnami. W środku budyneczku jest niewielkie pomieszczenie w którym przechowywano Koran. Jeszcze jedna ciekawostką tego meczetu jest zimowa sala - Szabestan. Tu też jest dużo uczącej się młodzieży. Na balkonikach wspomnianego budyneczku śpią w cieniu starzy ludzie. Przez dziedziniec przejdzie czasem kobieta z dzieckiem. Pojawi się mułła w turbanie. Jest cicho i spokojnie. Tylko słońce przypieka. Pasja fotografowania powoduje, że ciągnę za sobą moją dwójkę po wąskich uliczkach miasta. Aby zrealizować motyw - wąska uliczka, zamknięta w tle kopułą meczetu i kobieta w czadorze na pierwszym planie. Jesteśmy w labiryncie. Wysoki gliniany mur z obu stron uliczki. Nagle skręcającej pod kątem prostym. Czasami mamy wrażenie, że znajdujemy się w długiej bramie jakiegoś domu, by za chwilę wynurzyć się z mroku na zalaną słońcem uliczkę. Z uliczki przez niewielkie otwory, w tym wysokim murze, wchodzi się w mroczne labirynty irańskiego szyity. Ale to strefa zakazana dla obcych, a tym bardziej dla niewiernych. Jedynie nędzne sklepiki są dostępne dla każdego. Tu już nie zagląda bogaty turysta. Dla niego jest Persepolis. I wspaniałe meczety. Tu też, jak w Isfahanie słyszymy - hallo mister! Hallo-madam! Nasza chęć do zwiedzania maleje w miarę wznoszenia się słońca w stronę zenitu. Bazar. Można go określić jednym zdaniem. Gdzie mu tam do isfahańskiego! Chociaż budynek jest może ładniejszy. Za to mieszanina ludzka jest coraz barwniejsza. Czadory. Oprócz czarnych, popielato-brązowych są też białe w małe kwiatuszki. Na głowach coraz więcej zawojów, turbanów. Jesteśmy coraz bliżej irackiego, perskiego Arabistanu. Dwieście kilometrów na południe jest Zatoka Perska. Za nią Kuwejt, Arabia Saudyjska. Orient. Arabski świat. Widzimy kobiety w czarnych czadorach, posiadające na twarzy coś na kształt masek na balu karnawałowym. Zasłaniają nos, policzki czoło, pozostawiając otwór na oczy. Chodząc w półmroku po bazarze i słuchając dolatującej muzyki Wschodu, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy na gigantycznym balu maskowym. Wchodzimy do dużego ogrodu. Przed nami ośmioboczny budynek z okresu panowania Karim Khan Zanda. Obecnie muzeum „Pars”. Ogród jest naprawdę śliczny. Wchodzimy do wnętrza muzeum. I małe rozczarowanie. W zasadzie jedyne eksponaty tworzą szabla fundatora budynku i Koran napisany pismem kufickim. Rozglądamy się daremnie za wspaniałościami opisywanymi przez prospekt. Obok budynku są trzy małe baseniki. Przyjemnie jest patrzeć na niebiesko -zieloną wodę i siedzieć w cieniu rozłożystych pinii i cyprysów, szczególnie gdy na ulicy jest temperatura ponad czterdzieści stopni. Jednak, mimo cienia, upał daje nam się we znaki. Postanawiamy wrócić na camping. W tym momencie każde z nas widzi się zanurzającego w „chłodnej” wodzie basenu. Ale przed tym wchodzimy do banku Pars, aby wymienić ostatnie nasze dolary. Miły chłód, klimatyzacja, miękkie skórzane ławy. Duży hall, z pracującymi za półkolistym kontuarem urzędnikami. Obok gabinet dyrektora. Przez uchylone drzwi widać szefa piszącego coś na biurku. Nad nim portret szacha Rezy Pahlawi. Szach na portrecie ma pozycję podobną do dyrektora. Ot - właściwy portret władcy do gabinetu dyrektora. Na ścianie obok gabinetu duży termometr. Wielka czerwona skala, z lewej strony, w stopniach Celsjusza, z drugiej Farenheita - dwadzieścia osiem stopni wskazuje Celsjusz. A my odczuwamy miły chłód. Co to znaczy aklimatyzacja. Nie do wysokości, ale do temperatury. I znów rozpalona ulica. Południe. Całe popołudnie spędzamy nad basenem, z małą tylko przerwą na obiad. Zresztą to jedyny sposób przeżycia szirazkiego południa. Camping położony jest poza miastem. Otoczony gustownym metalowym płotem. Czasem przyjeżdża z miasta jakiś samochód, wysiadają niego mężczyźni i siadają za tym płotem. Posiedzą pewien czas i odjeżdżają. Z ich strony za płotem widać kobiety w bikini. Szok! Kobiety w kostiumach kąpielowych. W Teheranie i Isfahanie campingi otaczał wysoki mur. Tylko obsługa oglądała, mówiąc trywialnie - „gołe baby”. Niedaleko campingu jest mauzoleum Saadiego, cel naszej dzisiejszej popołudniowej wędrówki. Saadi wielki perski poeta żył w trzynastym wieku. Na miejscu prymitywnego grobowca Karim Zand wybudował mauzoleum. W ostatnich latach budynek mauzoleum został przebudowany przez Związek Ochrony Pomników Narodowych. Za jedyne dziesięć rialsów wchodzimy do uroczego ogrodu. W jego środku w obszernej krypcie znajduje się grób poety. Na ścianach cytaty z dzieł Saadiego. Na grobem wisi ogromna lampa z brązu. Obok krypty grobowej słynne źródełko poety. Od kilku stuleci ogród i źródło jest miejscem spotkań literatów, i ludzi zakochanych w poezji, i literaturze. Siedzimy na schodach prowadzących do krypty. W dole zapalają się światła Szirazu. Wiatr delikatnie porusza koroną rosnącej obok palmy daktylowej. Ile ona może mieć lat? Zastanawiamy się we trójkę. Jest już stara, a przecież palmy nie rosną szybko. Podchodzi jakiś pan i delikatnie przypomina, że już siódma i że zamykają mauzoleum. Czas wracać. Za nami zamyka się brama z cytatem poety: „Pył z mojego ciała poniesie zapach miłości, nawet gdy tysiące lat przeminie”. Przekład mojego autorstwa z prospektu, w wersji angielskiej lub francuskiej. Więc proszę wybaczyć! Na skale, obok drogi, którą wracamy, zapala się kolorowy neon. Prawdopodobnie jest to też cytat z Saadiego. Zdjęcia: 1. Wejście na teren mauzoleum Saadi`ego. W głębi niski już Zagros. 2. Mauzoleum poety.
    1 punkt
  4. Szóstego sierpnia. Oj! Nie wyspaliśmy się tej nocy! Mieliśmy miejsca najbardziej w tyle. W dodatku były to jedyne nierozkładalne miejsca w autobusie. Rysia próbuje skorzystać z niewielkiej budki, w tyle autobusu. Zdziwiony boy z początku usiłuje ją odwieść od tego zamiaru. Ale potem rezygnuje. Niestety budka jest przeznaczona tylko dla panów. Czy więc zawsze, używając sloganów, należy myśleć tylko o prawie wyborczym dla kobiet? Kilka niewysokich domów i autobus wjeżdża na brudne podwórze. Dotarliśmy do Isfahanu. Wychodzimy na ulicę. Pierwszą czynnością jest wyjęcie mapy drogowej Iranu. Na odwrotnej stronie jest, między innymi, plan Isfahanu. Co chcemy robić to wiemy. Chcemy dojechać, albo dojść do campingu, umyć się, coś zjeść i spać. Powiedziałby ktoś, kto zaczął czytać, w tym miejscu, tą moją grafomańską pisaninę - dlaczego nie spytać się kogoś, lub wsiąść w taksówkę? Dlaczego, że tak proste rozwiązanie nie jest tu żadnym rozwiązaniem. To można się dowiedzieć, przeczytawszy wspomnienia z Teheranu, lub najlepiej całość. Szukamy najpierw INTO - Iranian National Tourist Organization. Czyli coś w rodzaju naszego Orbisu, tylko lepiej zorientowanego w tym, co ma robić. Na planie miasta INTO oznacza mały globusik. Ustalamy gdzie jesteśmy i w drogę. Jesteśmy w dzielnicy - jakby to można było powiedzieć - linii autobusowych. T.B.T., P.M.T., Mihan Tours, Iran Peyma i inne. No, przynajmniej wiemy, skąd dalej pojedziemy. Po drugiej stronie ulicy ukazuje się małe architektoniczne cacko - śliczny błękitny meczet. Przyjemność obejrzenia go odkładamy na później. Jest godzina siódma. Otwierane są pierwsze sklepy. Ruch samochodowy na ulicach jest jeszcze niewielki. Skręcamy w prawo i idziemy ulicą Chaharbagh Avenue. Jacek chce wymienić w napotkanym banku dolary. Urzędnicy uśmiechają się i mówią, że dopiero o ósmej. Założymy nową wspólną kasę. Tym razem na trójkę. INTO niestety też zamknięta. Siadamy przed wejściem i oglądamy jeszcze raz plan miasta. Jest namalowany jeszcze jeden globusik. Są więc dwa biura INTO. Naprzeciwko nas po drugiej stronie ulicy znajduje się meczet. Jego wspaniała kopuła błyszczy w promieniach porannego słońca. Czekają nas tu niezłe rozkosze ducha. Po kilkunastu minutach jesteśmy w tym drugim biurze. Ryśka została pilnować plecaków. Młody, o nieśmiałym uśmiechu człowiek, prowadzi nas do sekretarki, a sekretarka do szefa. Szef sadza nas na skórzanych fotelach, a ja w języku francusko-angielskim tłumaczę mu, że chcemy się dowiedzieć, gdzie jest camping. No i czy można otrzymać prospekty Isfahanu. Oczywiście - odpowiada szef. Tylko czy w wersji francuskiej, czy angielskiej. Francuskiej - mówię. Rysuje na małym planie miasta, umieszczonym w prospekcie, miejsce naszego aktualnego pobytu. I miejsce campingu. Do you have a car? - czy mamy samochód - pada pytanie. Non – nie! Poleca taxi. My jednak spróbujemy autobusem. Ah - te pieniążki! Po drodze trafiamy z Jackiem na jakieś biuro linii lotniczych. Siedzący w biurze chłopak nie bardzo wie, czego tu szukamy, ale też nie protestuje, jak dobieramy się do prospektów. Komplet prospektów to nieraz najlepszy przewodnik po kraju. Można tu znaleźć informacje, dziwnie omijane w specjalnych przewodnikach. Które tylko dbają o to, żeby turysta poznał rzeczy wspaniałe i ważne. Ale nie interesują się tym, że ten turysta musi coś jeść, czymś jeździć, gdzieś spać, nie mówiąc o innych, jeszcze bardziej przyziemnych potrzebach. Jeszcze inna cenną zaletę mają prospekty, Można je przeglądać, wspominać. A wspomnienia im są starsze, tym bardziej są kolorowe - jak prospekty. Wracamy do Rysi. Biuro, obok którego siedzi, jest już otwarte. Dostajemy tu tylko jeden prospekt Isfahanu. Camping wydaje się być, nie za bardzo odległy, od miejsca w którym jesteśmy. Idziemy na piechotę, licząc, że po drodze wsiądziemy do autobusu. Po kilkuset metrach rezygnujemy i wsiadamy do taksówki. Pokazuję kierowcy plan miasta z prospektu i miejsce, gdzie ma dojechać. Nie bardzo jestem pewien, że wie, gdzie ma jechać. Zapyta się ktoś - nie zna własnego miasta? Zna, tylko, że plan miasta jest opisany po angielsku. Parę słów w tym języku to zna dużo ludzi. Ale czy potrafią czytać - tu już mam ogromne wątpliwości. Jedziemy jednak dobrze. Po prawej stronie ulicy ukazuje się krzywa strzałka z napisem „camping”. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i stoimy pod wysokim murem. Więc tu jest camping! Bez pomocy INTO nigdy byśmy tu nie trafili. Kierowca nie chce słyszeć o dwudziestu rialsach. Jak stoi w prospekcie za trzy osoby. Prospekt nas informuje, że transport - jak byśmy to nazwali - komunalny - obsługują taksówki i autobusy. Opłata za taksówkę jest zryczałtowana i wynosi dziesięć rialsów za jedną osobę, piętnaście - za dwie i dwadzieścia - za trzy. Dopiero, po otrzymaniu czterdziestu rialsów, odjeżdża. Przez dużą bramę, zasłoniętą czymś w rodzaju kurtyny, wchodzimy na coś w rodzaju dużego podwórza. Rzeczywiście jesteśmy na campingu. Kilka samochodów, jakaś przyczepa campingowa z lodówką i kilka namiotów. Nieco dalej w głębi malutki basen i niewysoki budynek z tarasem. Na którym, przy stolikach siedzą - już na pierwszy rzut oka to widać - bardzo znudzeni ludzie. To pewno ci kapitaliści - właściciele „carów”. Budynek jest małym hostelem, czyli jakby hotelem dla młodych, niezasobnych. Dla młodych, to znaczy dla takich, którzy mają cztery, czy pięć dolarów na nocleg. Za postawienie naszej płóciennej budki płacimy pięćdziesiąt rialsów, czyli trzy czwarte dolara. I jeszcze dwadzieścia za basen. Basen sobie darujemy. Po śniadaniu i kąpieli(pod prysznicem!), leżymy sobie w cieniu drzew, i czytam Ryśce, i Jackowi prospekt: „Isfahan-Nesfe Djahan" - znaczy Połowa Świata. Legenda przypisuje założenie tego miasta Tahmurezowi, zwycięscy demonów, lub też Keikawusowi. Inna legenda mówi, że założycielem był Kawe. Biedny kowal pochodzący z Faridanu, małego miasteczka w okolicy Isfahanu, który się zbuntował przeciwko tyranii Zahhaka. Pierwsze wzmianki o Isfahanie pochodzą z epoki Achemenidów, pięćset lat przed nową erą. Isfahan był stolicą Persji za panowania Seldżuków - jedenasty, dwunasty i trzynasty wiek. Oraz za panowania Safawidów - wiek szesnasty, siedemnasty i osiemnasty. Za panowania Safawidów Isfahan był wielkim centrum politycznym i handlowym. Z tego okresu pochodzi więc nazwa Nesfe Djahan(Dżahan). Czyli - Połowa Świata. Znany podróżnik francuski tego okresu - Chardin ocenił liczbę mieszkańców na sześć set tysięcy do miliona. Za panowania tych dwóch dynastii, sztuka islamu perskiego osiągnęła swoje apogeum.” Wspaniale! A teraz poczytamy sobie, co się dzieje tutaj dzisiaj. A dzisiaj jest to centrum kulturalne, posiadające uniwersytet i będące stolicą ostanu. Isfahan jest drugim, co do wielkości miastem Iranu. Miasto jest położone prawie na wysokości naszej Śnieżki - to jest na 1590 m nad poziomem morza. Na północy i na wschodzie miasto otacza jałowa pustynia. Na zachodzie - ogrody. A na południu wznosi się góra Soffe. I dalej…- czytam, mojej drzemiącej dwójce. Liczne odnogi rzeki Zayande Rud, która przepływa przez Isfahan, zraszają miasto i pola jego przedmieść. Chłodny i świeży cień drzew rosnących nad Zayande Rud zaprasza do spacerów. I tak dalej… A tymczasem słońce coraz wyżej i coraz mocniej przygrzewa. Przeskoczyliśmy dzisiaj w nocy kilka równoleżników na południe. Idę sobie znowu wziąć prysznic. Tak zwane sanitaria są dobrze pomyślane, tylko wszędzie jest brudno. Znudzone towarzystwo z tarasu zniknęło. Kładę się obok Rysi w namiocie i usiłuję zasnąć. Jacek śpi na materacu, obok namiotu. Wyrywa mnie ze snu jakiś okropny ryk. To głośnik, gdzieś w pobliżu, całą siłą swojej membrany wzywa wiernych do modlitwy. Piekielna technika. Dwa lata temu w Sarajewie chcieliśmy o dwunastej w południe usłyszeć i zobaczyć muezina. A usłyszeliśmy głośnik. Po południu i po obiedzie postanawiamy dostać się w okolice placu Majdan-e-Nadhch-e-Djahan. W pobliżu tego placu jest najwięcej wspaniałości architektonicznych. Plac ten, położony w centrum Isfahanu był zbudowany za panowania Szacha Abbasa Wielkiego. Kilka przystanków jazdy autobusem numer siedem i już jesteśmy na placu. Prospekt nie kłamał. Plac jest wspaniały. Przed nami w głębi wznosi się meczet Szacha. Po lewej stronie mamy meczet szejka Lotfollaha. A z tyłu za nami znajduje się portal Cheisariye, tworzący bramę wejściową do bazaru. Niestety słońce, nadmiernie przychylne przez cały dzień, tym razem poskąpiło nam swoich łask. Nad miastem pojawiły się chmury. W tej sytuacji zwiedzanie meczetów odkładamy do jutra, jako że chcemy nasze wrażenia uwiecznić na dłużej. Krokiem amerykańskich turystów okrążamy plac zmierzając w kierunku bazaru. Piękny jest ten Majdan-e-Naghch-e-Djahan. Plac ma kształt prostokąta. Na środku placu jest basen z fontanną. Przechodzimy obok sklepików miniaturzystów. Miniatura, sztuka tak typowa dla Persji, teraz Iranu - rodzi się na naszych oczach. Właściciel sklepiku jest jednocześnie artystą. Malutkim pędzelkiem maluje swoje dzieła, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co się dzieje na ulicy. Dopiero wejście do sklepiku przerywa ten proces. Doszliśmy pod portal Cheisariye. Za nim ukrywa się największy bazar w Iranie. Na portalu, trochę już zniszczonym przez czas, Szach Abbas Wielki walczący na czele swoich żołnierzy przeciwko Uzbekom. Wchodzimy do środka i po kilkuset metrach czuję, że tego nie sposób dokładnie zwiedzić. Trudno to nawet opisać. Niektórzy może sądzą, że to jakaś gigantyczna tandeta, lub taki pchli targ, jak Paryżu. Nie widziałem, nie wiem, tylko przypuszczam. Ale bazar nie jest tym, ani tamtym. Bazar w Isfahanie to szereg długich na kilkaset metrów naw. Wzajemnie prostopadłych i pokrytych dachem w kształcie kopuł. Przez otwory w nich wpada do środka światło dzienne. Bazar to gigantyczny dom towarowy, i jednocześnie fabryka, i zakład usługowy. Towary tu sprzedaje, ale i produkuje. Wszyscy tu sprzedają i wszyscy kupują. Idziemy uliczką złotników. Nisze po obu stronach, to warsztaty pracy tych ludzi. Niewielkie szklane gablotki wypełnione cackami z tego metalu. Jackowi, ktoś w Polsce powiedział, że tu za bezcen można kupić złoto. Ja jako jedyny z trójki, jako tako znający angielski, pełnię rolę tłumacza. Wybrany przez Jacka pierścionek wędruje na wagę. Trzy i pół grama. Osiemnastokaratowe - informuje złotnik. Może tak, może nie. I tak nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić How many - ile? Pięćset rialsów. Szybkie przeliczenie na dolary. Dolary na złote i już wiemy, że na złocie w Iranie Polak kokosów nie zarobi. Uliczka kowali. W głębokich niszach, w oparach różnych roztworów chemicznych, służących do barwienia miedzi. W hałasie, dymie, przy ogniu - pracują kowale. Arystokracja w tej branży pracuje obok pałacu Ali Ghapu i meczetu Szacha. Na cudeńka tam robione rzuciliśmy tylko okiem. Dokładniej to sobie obejrzymy jutro. Weszliśmy na teren, gdzie robią i sprzedają buty. W niszach pracują szewcy, zszywając cholewki. Kolejne nisze to krawcy. Wystarczyłoby wejść. Mistrz by zmierzył i na oczach klienta powstałoby ubranie. Dywany. Słynne perskie dywany. Cetrum tej sztuki był i jest właśnie Isfahan. Co prawda technika, a raczej biznes zatriumfował i w tej dziedzinie. Dzisiaj dywany robi się masowo w fabrykach. Tutaj następuje dalsza ich „obróbka”. Dywan kładzie się na beton, pokrywający uliczki bazaru. Pokrywa go kurz, depczą po nim ludzie, przejeżdżają małe trójkołowe samochody, rozwożące towar. Dywan się „starzeje”. Później kupiec, albo jego naganiacz - szepnie nam na ucho -„old carpet”, „ancienne tapu”- stary dywan. Rzecz nadzwyczaj cenna, bo wiadomo, że dawniej były tylko „hand made”- robione ręcznie. Pytamy o ceny. Niewielkie o powierzchni jednego metra kwadratowego kosztują, zależnie od wzoru - od tysiąca do trzech tysięcy rialsów. Duże do dziesięciu tysięcy - czyli około stu pięćdziesięciu dolarów. I znowu zmiana nastroju. Na tackach kawałki żółtego cukru, ciasta, coś w rodzaju stożkowych serów. Sklep - nisza z nieznanymi nasionami, pestkami. Teraz nici, tysiące szpulek. Obok sklepik ze stertami sweterków, skarpet. Z jednego takiego sklepiku wystarczyłoby towaru dla kilku naszych komisów, ponieważ towary są z całego świata. Przed naszymi, znużonymi już od patrzenia oczyma, defiluje bazar. Przechodzimy obok stosów towarów, przeciskamy się obok ludzi w nawach, usiłujących nam coś sprzedać. Miny obojętne, nogi zmęczone. Błysk zainteresowania z naszej strony budzi od razu reakcję kupca. Zbliża się wieczór. W sklepach - niszach zapalają się gazowe lampy. Wszędzie tylko sami mężczyźni. Oni sprzedają i oni kupują. Czasem wśród tego tłumu przejdzie kilka kobiet w jasnych i ciemnych czadorach. Przejdzie elew z miejscowej Medresy w białym ubiorze. Przeciśnie się na motocyklu, albo na rowerze, mały ciemnoskóry chłopak. Zupełnie skołowani wychodzimy z bazaru. Niestety nie tam, gdzie chcieliśmy wyjść. Trafiliśmy na wąskie, kręte uliczki, ograniczone po obu stronach wysokimi glinianymi murami. Za nimi ludzie się rodzą, pracują i umierają. Jacek żartuje, że lepiej byłoby, aby nas zmrok nie zastał w tych wąskich uliczkach, pozbawionych światła. Któż bowiem wie z naszych bliskich, oprócz nas samych, co my robimy i gdzie jesteśmy. Wychodzimy z tego labiryntu na normalną asfaltową ulicę. Z czasów Abbasa Wielkiego przenieśliśmy się w dwudziesty wiek. Po kilkunastu minutach kluczenia, kupując po drodze smakowity sangak, dochodzimy do placu Majdan-e-Szach. Czekając na autobus rozmawiam z młodym Irańczykiem. Zaczyna od stereotypowego pytania - skąd jesteśmy? Poland. Widzę, że nie bardzo się orientuje, gdzie ten kraj jest. Dopiero nazwa Lechistan wyjaśnia sprawę. Studiuje w Teheranie, a tutaj ma rodzinę. Był sześć miesięcy na praktyce w ZSRR, ale rosyjskiego zupełnie nie zna. Twierdzi, że w Isfahanie są źli ludzie. Wszędzie są dobrzy - w Teheranie, w Szirazie, tylko tu źli. Dlaczego? Tego się już nie dowiemy, podjeżdża autobus. Krótkie, by - część i jedziemy na camping. Jeszcze kilo pomidorów w małym sklepiku, winogrona i pitrasimy kolację. Nie tylko my należymy do campingowych nędzarzy. Obok nas stoi niewielki namiot, a nieco dalej drugi. Przed tym dalszym siedzi sobie młoda para. Słowa dolatujące do moich uszu, każą się domyślać, że to Anglicy. A z tymi, z bliższego namiotu, już zawarliśmy znajomość. Właśnie wrócili ze zwiedzania miasta i informują nas, że niedaleko stąd można tanio zjeść Czelou-Kebab, narodowe danie irańskie. Tylko czterdzieści pięć rialsów. Są Francuzami. Studiują w Paryżu. Przyjechali do Iranu na zaproszenie jakiejś organizacji studenckiej. Jeszcze dzisiaj wybierają się do Szirazu. A później do Kuwejtu, Damaszku i powrót do Paryża, przez Instanbuł. Nic tylko pozazdrościć. Przez koronę nieznanego mi drzewa, pada na namiot światło lamp, stojących na campingu. Usiłuję zasnąć leżąc na podłodze namiotu. Ale to światło mi przeszkadza. Minął następny dzień irańskiej przygody. Zdjęcia: 1. Isfahan. Majdan-e-Naghch-e-Djahan. Także: Majdan-e-Szah. A po upadku Szacha - Majdan-e-Imam. Więc nazwa zależała od okresu historycznego. Nazwa dawniej też była pisana, w różnych źdródłach, w różnej transkrypcji(angielskiej, francuskiej). W czasie naszego pobytu był to spokojny plac z zielenią. Teraz sobie można poszukać w sieci, jak on wygląda. 2. Wejście na bazar. Budynek i atmosfera wewnątrz się zapewne nie zmieniły. Pewne towary z pewnością.
    1 punkt
  5. Piątego sierpnia. Rano okazuje się, że Elżbiecie spuchła twarz. To zdradliwe słońce Demawendu, tak ją urządziło, mimo że nie często było dla nas łaskawe. I się nie pokazywało. Janusz planował dzisiaj wyjazd do Isfahanu i niestety nic z tego nie będzie. Elżbieta leży na materacu, pod trzcinowym daszkiem, obok basenu. Ryśka pierze, a my we trójkę pakujemy plecaki. Właściwie to we dwójkę. Jacek i ja. Zostawimy wszystkie nasze wysokogórskie, zimowe rzeczy w ambasadzie. Weźmiemy tylko namiot, śpiwory, trochę żarcia i na południe do Isfahanu, Szirazu, Persepolis. Janusz i Elżbieta jadą w poniedziałek do Polski. Rano wreszcie się ogoliłem. Przed tym Jacek jeszcze sfotografował nasze zmaltretowane, po wysokogórskich bojach, twarze. Wyjeżdżamy po południu we trójkę do Teheranu. I znowu mamy niewielki spacerek w samo południe, z pięćdziesięciokilowym plecaczkiem. W ambasadzie spotykamy S… kich. Dopiero co wyszli z dyplomatycznego baseniku. Ociekają jeszcze wodą. Dlaczego te kropeczki? To trudno wytłumaczyć. To się rozumie, gdy w sierpniowe południe przespaceruje się trochę po Teheranie. Klucza do mieszkania nie mają, przykro im, prawdopodobnie sekretarz ambasady…, ale on śpi i nie można go budzić. Dopiero o piątej się zbudzi. Poczekamy, szarzy obywatele ludowej ojczyzny, aż się zbudzi nowożytny arystokrata, dysponujący basenem, do którego tenże obywatel, utrzymujący z własnych podatków ten Disneyland, wstęp ma wzbroniony. Siedzimy we trójkę na ławce, na bulwarze Elżbiety. Bulwar ma dwie jezdnie, które są teraz zatłoczone ciągami aut. W środku między nimi jest pas zieleni, przez który wzdłuż bulwaru płynie kanałem woda z pobliskich gór. Bulwar obsadzony jest narwanami - drzewami o kulistych koronach. Pod jednym takim narwanem sobie właśnie siedzimy. Wszystkie lepsze ławki są zajęte przez śpiących ludzi. Lepsze to znaczy takie, gdzie jest najwięcej cienia. Robotnicy, których u nas nazwalibyśmy pracownikami zieleni - podlewają trawniki. Deptakiem wzdłuż kanału przechodzą czasem kobiety z dziećmi. Właśnie jedna z nich podwinęła małemu sukienkę i bez żadnej żenady myje mu pupę w brudnej wodzie kanału. Jest senne, teherańskie popołudnie. Rozmawiamy leniwie, o wszystkim i o niczym. Jacek wzdycha, że takich samochodów, jak tu jeżdżą, to nigdy w Polsce nie zobaczy. Popularny w kraju garbus - będący synonimem dostatku - uchodzi tu za kopciuszka. Z drugiej strony piętnaście kilometrów stąd, obok naszego campingu, stoją kuliste lepianki, gdzie mieszkają też teherańczycy. Nie chcę uprawiać taniej propagandy. Ale tak jest. Marmurowe wille i całe masy ludzi, których prawdopodobnie jedynym pożywieniem jest sangak. Że bulwar Elżbiety jest ulicą bogatej dzielnicy Teheranu, świadczą choćby wysokie budynki, stojące przy tej ulicy. Zresztą te budynki są dziełem ostatnich lat. Okna wszystkich szanujących się budowli są szczelnie zamknięte. To z powodu klimatyzacji. Jest już piąta. Wracamy do ambasady. Państwa S…kich nie ma. Sekretarz też nie ma klucza, ale państwo S…cy jakby to przewidzieli(?) i zostawili numer, aby do nich zadzwonić, to postarają się coś załatwić. Telefon jest niedaleko. W sklepie, którego właściciel mówi podobno po polsku. Idziemy więc do sklepu. Zaplanowaliśmy sobie, że jak dostaniemy klucz do mieszkania, to przeniesiemy z ambasady tam wszystkie nasze rzeczy. To ciągłe się dopraszanie, o klucz do piwnicy, wychodzi nam już bokiem. Zresztą dają nam tu do zrozumienia, że robią nam łaskę, trzymając tych kilka naszych nędznych plecaków. Gdyby ojczyzna nam nie poskąpiła dolarów, z tych, czy innych względów, to może nasza sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ponieważ nam poskąpiła, to niechże nasza socjalistyczna ambasada będzie choć trochę uczynna dla uczciwych obywateli ludowej ojczyzny. Niestety idee, które nam przez lata wpajano - sobie, a życie sobie. Na dźwięk dzwonka, potrąconego przez drzwi, z za kontuaru podnosi głowę starszy człowiek, o bladej mizernej twarzy. Czy możemy zatelefonować? Tak możemy - odpowiada ze śmiesznym akcentem, zmiękczając polskie słowa. Wykręcam sześciocyfrowy numer. Jesteśmy w sklepie spożywczym. Widocznie nasi z ambasady często tu coś kupują i stąd ta znajomość polszczyzny u właściciela sklepu. W słuchawce słychać wyraźny, ale przyjemny sygnał. Żadnych trzasków i zgrzytów, do jakich jesteśmy w domu przyzwyczajeni. Zgłasza się jakiś niemiecki głos. Proszę o pana S…kiego. Za chwile S…ki podchodzi do telefonu. Niestety bardzo mu przykro, ale klucz wziął administrator budynku. Oni oczywiście tego nie przewidzieli, itp., itd.….Ja też - no cóż, dyplomacja - serdecznie dziękuję, za to co dla nas zrobili(sic!). Telefon, mimo znajomości języka polskiego przez właściciela sklepu, kosztuje nas sześć rialsów. Po wyjściu na ulicę możemy sobie pokląć. Całą sprawę komentujemy w ten sposób. Bajki o administratorze - to oczywiście bzdura. S…cy nie chcą nam dać klucza, bo dostali takie instrukcje z ambasady, która ma nas dosyć. I nie tylko nas. Wszystkich takich przyjeżdżających z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. Odczuł to już na własnej skórze Klub Wysokogórski z Krakowa. Zawsze to już dosyć daleko od Warszawy. A ja naiwny sądziłem kiedyś, że ludzie w polskich placówkach dyplomatycznych są mili, uczynni, szczególnie tam gdzie przyjeżdżających Polaków można policzyć na palcach obu rąk. Dziwna polityka, czy polityczka w stosunku do własnych obywateli. Wrócimy do ambasady i zabierzemy konserwy. Janusz dla siebie, i dla Elżbiety na dwa dni pobytu w Teheranie, i na powrót. Jacek dla naszej trójki, na cały następny tydzień. Wobec takiego obrotu z mieszkaniem, dochodzę z Jackiem do wniosku, że moglibyśmy jechać jeszcze dziś w nocy do Isfahanu. Bo, po pierwsze podróż jest ze względu na temperaturą mniej męcząca. Tak twierdzili Warszawiacy. Autobusy nie mają klimatyzacji. Po drugie - nie będziemy płacić campingu, tym bardziej że w Isfahanie według Warszawiaków, jest bardzo tani camping. Z basenem. A wreszcie po trzecie - zaoszczędzimy niejako dzień. Podróżując nocą. Idziemy więc na ulicę Fisher Abad do T.B.T. po bilety do Isfahanu. Mamy szczęście - są bilety i to na godzinę dziesiątą czterdzieści pięć wieczorem. Wyraźnie słyszę - twenty two, fourty five. Znamy już trochę Iran, więc pytam się następnego. Dziesiąta piętnaście - pada odpowiedź. Jeszcze jeden - wpół do jedenastej - słyszymy, ale z informacją, że lepiej już być o dziesiątej. Do takiego wniosku doszlibyśmy sami i bez tej dodatkowej informacji. Zbliża się siódma. Do placu Gumruk, skąd pojedziemy do Gol-e-Sahra, jedzie się stąd dwoma autobusami miejskimi z przesiadką. A tu, jak na złość, przejeżdża jeden, potem drugi, oba zapchane ludźmi, nie zatrzymując się na przystanku. Janusz kupił większą ilość biletów po dwa rialsy i trzyma je w ręce Wreszcie zatrzymuje się zielony autobus, tylko dziwnie pusty. Błyskawicznie znajdujemy wytłumaczenie tego braku pasażerów, gdy konduktor zaczyna wyrywać Januszowi z ręki bilety. Zamiast po dwa rialsy, to płacimy po pięć. Jeździ tą samą trasą, co te po dwa. Długo nam dziś trwa podróż do placu Gumruk. A jeszcze dłużej jedziemy do Gol-e-Sahra. Wyjechaliśmy o ósmej i dosłownie, co sto metrów ktoś wsiada, ktoś wysiada z autobusu. Wyjątkowo wlecze się dziś ten pojazd. A nam się spieszy, ponieważ dziesiąta jest coraz bliżej. Wreszcie jesteśmy na campingu. Gotujemy błyskawicznie herbatę. Janusz z Elżbietą przeprowadzają skomplikowane rozliczenia rialsowo – dolarowe. Likwidujemy naszą wspólną kasę. Segregują bilety kolejowe na powrót, które też nam komplikują życie, składając się z kilkunastu różnych papierków. I wreszcie po dziewiątej wychodzimy we trójkę, żegnając się z Januszem i Elżbietą. Szkoda, że już wyjeżdżają do Polski. Nie byliśmy idealni. Kłóciliśmy się nieraz. Ale w sumie byliśmy na pewno dobrze współpracującą grupą. Te małe kłótnie, to tylko niewielkie obłoczki, na pogodnym niebie, które nieraz urozmaicają błękit. Złapany mikrobus jakby chciał odrobić straty tego, co nas wiózł do campingu. Jedziemy prawie bez zatrzymywania się do placu Gumruk. Złapany taksówkarz wiezie już dwóch pasażerów. Jedziemy do T.B.T. Dzisiaj w Teheranie święto - Constitution Day - Dzień Konstytucji. Piąty sierpnia. Ale piąty w naszym kalendarzu. U nich jest dzisiaj - dwunasty dzień, piątego miesiąca. A rok jest 1351 ery muzułmańskiej. Pewien problem, gdy się chce kupić bilet, na przykład w przedsprzedaży. Należy wtedy podać datę według ich kalendarza. A mieliśmy później taką potrzebę. Zamiłowanie Irańczyków do efekciarstwa daje o sobie znać. Na najważniejszych budynkach wiszą girlandy różnokolorowych żarówek. Główna Kwatera Policji i jakieś ministerstwo w pobliżu wyglądają, jak gigantyczne choinki. Cały budynek dookoła, od ziemi aż po dach, jest obwieszony żarówkami. Punktualnie o dziesiątej jesteśmy pod dworcem T.B.T. Taksówkarz, z braku drobnych, dostaje ode mnie sto rialsów. Wydaje tylko trzydzieści. Jak zwykle w takich momentach następuje mała kłótnia. Odjeżdża w końcu z pięćdziesięcioma rialsami. I tak nas naciął na dziesięć. Przy autobusie trafiamy na młodego Irańczyka, który umie trochę po niemiecku. Dowiadujemy się od niego, że autobus odjeżdża piętnaście po dziesiątej, a w Isfahanie będziemy o siódmej rano. Punktualnie, o dziesiątej piętnaście, autobus miękko wytacza się na ulicę Fisher Abad. Jest to niemiecki Mercedes. Jedziemy przez oświetlone ulice miasta. Domy stają się coraz niższe i brzydsze. Znikają eleganckie sklepy, na chodnikach pojawiają się gazowe lampy i po półgodzinie Teheran zostaje za nami, znacząc swoje istnienie łuną świateł na tle Elbursu. Ledwo widocznego na tle gwiaździstego nieba. Przez otwarte okno wpada do autobusu ciepły powiew pustyni. Na suficie żarzą się niebieskie lampki. Po autobusie chodzi boy i rozdaje cukierki. Cukierek jest mały i cierpki. Część pasażerów śpi. Przymykam okno, zostawiając tylko małą szparkę. Usiłujemy z Rysią zasnąć. Budzę się po kilkunastu minutach. Gdzieś przed oczami mignęła mi tablica drogowa z napisem Kum - 80 km. Święte miasto irańskich szyitów. Znajduje się tam meczet z grobem szyickiej świętej - Fatimy. Droga - o ile to można dojrzeć w świetle reflektorów - biegnie wśród niewysokich wzgórz. Od czasu do czasu mignie przydrożna czajhana. Autobus jedzie szybko. O ile to się zmieniło w ciągu trzydziestu lat. Przecież Franciszek Machalski pisał, w czasie drugiej wojny światowej: „ Dziś o ósmej piętnaście w wyruszyliśmy w daleką drogę do Szyrazu. Niemal tysiąc kilometrów drogi przez dzikie pasma górskie i nieurodzajne pustynie”.
    1 punkt
  6. Czwartego sierpnia. Budzę się ze snu, który składa się z chwilowych drzemek. Ktoś wychodzi na Demawend. Jest niewiele po północy. Zaczyna się. Teraz będą wstawać i wychodzić, grupami aż do rana. Jacek zmienia miejsce. Kładzie się przede mną, od strony wejścia. Altruista - czy co? Jest teraz ciaśniej dla mnie, ale za to cieplej. Jakiś Irańczyk zajął jego miejsce i musiał się przenieść. Tamten był prawowitym właścicielem tego miejsca. Zasypiam znowu. Budzi mnie duży szum. Wstają prawie wszyscy. Moi współtowarzysze niedoli też się obudzili. Patrzymy z przerażeniem, jak towarzystwo ubiera ciepłe gacie, owija się szalikami i wkładają co tylko mają ciepłego. Liczyliśmy, że w dzień, w miarę pogodny, nie powinno być tak piekielnie zimno na górze. A gdyby pogoda się popsuła, zrobiło nagle zimno, mgła, śnieżyca to i tak byśmy zrezygnowali z wyjścia na szczyt. Wstajemy o szóstej. Jesteśmy prawie sami, nie licząc jednego z miejscowych, który zresztą za chwilę wychodzi. Wychodzę na zewnątrz. Mgła, ale nie jest zbyt zimno. Obok schronu leży kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu. O siódmej wychodzimy. Po kilku krokach Ryśka wymiotuje. Całe śniadanie - zresztą zjedzone z samozaparciem - na śniegu. Poczekajcie - wołam. Wracam do schronu i biorę dodatkowo paczkę pumpernikla. I konserwę rybną. Moja dama ma zawsze, w takich momentach, opory psychiczne. Ona może zostanie, bo nie wyjdzie. Trzeba ją przekonywać, że da sobie radę. Na pewno później będzie żałowała, że nie była na Demawendzie. A przed nami prawie tysiąc siedemset metrów podejścia. Małymi zakosami idziemy wolno w górę. Mgła zanika i robi się cieplej. Przed nami - a wydaje się to tak blisko - idzie grupa Irańczyków. Doświadczenie mówi mi, że pomimo tej „bliskości” mają nad nami godzinę przewagi. Do jedzenia mamy we dwójkę, oprócz wspomnianego pumpernikla i konserwy, ciastka, cukier, orzechy, glukozę i kardiamid, który zawsze nosimy, gdy ktoś idzie na jakiś szczyt. Kończy się piarżysko i zaczyna małe skalne żeberko. Śniegu przybywa. Nasze pudełeczko, schron jest coraz mniejsze. Doganiamy grupkę idącą przed nami. Idziemy wolno, ale systematycznie. Oni idą bardzo nierównomiernie. I co chwilę odpoczywają. Demawend to narodowa góra Irańczyków. Widocznie każdy młody człowiek musi tu wejść. Z góry schodzą pierwsi zdobywcy. Obok po polu śnieżnym, siedząc na kawałku folii, mknie w dół nasz sąsiad ze schronu, władający francuskim. Skała jest dla mnie dość dziwna. Coś w rodzaju brązowego pumeksu. Nie jestem geologiem i nie znam się na tym. Opisuję tylko to, co rzuciło mi się w oczy. Zaczynają mi marznąć nogi. Śnieg jest sypki. Od czasu do czasu pokazuje się słońce. Jesteśmy już na wysokości pięciu kilometrów nad poziomem morza. Jestem po raz pierwszy w życiu tak wysoko. Kto nie był osobiście na takiej wysokości, nie bardzo zdaje sobie sprawę, jak tu się oddycha. Opis nie zastąpi całkowicie osobistego doświadczenia. Gdy idę równomiernym rytmem, to tylko czuję lekki ucisk w klatce piersiowej. I to wszystko. Jestem już zaaklimatyzowany pod Alam Kuh. Więc nie czuję, na przykład, bólu głowy. Dopiero zmiana rytmu, przez przyspieszenie, lub osunięcie się nogi, powoduje uczucie słabości, braku sił. Ucisk w piersiach rośnie i mam wrażenie, jakby brakowało mi powietrza. Stan ten trwa chwilę. Serce wolno się uspakaja i znowu zaczynam wolno kontynuować marsz w górę. Warstwa śniegu staje się coraz grubsza. Na szczęście poprzednicy wydeptali ścieżkę i ta niewdzięczna praca została nam zaoszczędzona. Dolatuje nas zapach siarki, której pierwsze ślady pokazują się w miejscach, gdzie wiatr wydmuchał śnieg. Jesteśmy przecież na wulkanie. Jednym z najwyższych na świecie. Szczyt już jest blisko. Wystarczy przejść jeszcze duże pole śnieżne i będziemy na szczycie. Nasze panie dzielnie się trzymają. Niedobrze. Skończył mi się film w aparacie fotograficznym. Na wszelki wypadek wziąłem zapasowy. Mocuję się dłuższą chwilę z aparatem, zanim film jest założony. Na polu śnieżnym dopada nas huraganowy wiatr. Wieje z siłą podmuchów halnego. Tylko tam są porywy. A ten jest ciągły i znacznie zimniejszy. Idący przed nami Irańczycy się wywracają. Słychać wycie wiatru i łopotanie naszych skafandrów. Ryśka chce wracać. No, nie żartuj przejdziesz jeszcze sto metrów - mówię. Choć przyznam się szczerze, że rezygnacja i mnie przyszłaby bez trudu. Szczyt. Olbrzymie bloki siarki i cisza. Wydrapuję się na nie i patrzę na krater. Równiutka płaszczyzna śnieżna otoczona wokół blokami, które widać na załączonym zdjęciu naszej piątki. Pod śniegiem jest lodowiec. Lodowy korek, który się utworzył, gdy wulkan przestał być aktywny. Może sięgać nawet kilkaset metrów w dół, do skały, ze zastygniętej lawy. Kiedyś to może wszystko wystrzeli ze straszliwym hukiem na kilkanaście kilometrów w górę. Ale teraz wulkan śpi. Pod nami i nad nami kłębią się obłoki. W przerwach między nimi, gdzieś tam daleko w dole pojawia się jeden, czy drugi szczyt Elbursu. Znajdujemy tablicę z napisem Demawend 5678. I fotografujemy się wszyscy razem z nią. Jestem szczęśliwy. Mamy swój rekord wysokości. Może to jest dziwne? A jednocześnie chciałbym już schodzić w dół. Taka podświadoma potrzeba. Czy dziwne? Siedząc w fotelu i oglądając album ze zdjęciami, nieraz marzyłem, aby wyjść na wysoką górę, posiedzieć, pokosztować się widokiem. A tu nic, tylko chęć schodzenia. Człowiek żyje jednak nastrojem chwili. I tylko świadomość przyszłości, nakazy rozumu zmuszają go do innego działania, niż działanie instynktowne. Schodzimy dużymi polami śnieżnymi. Pola się ciągną prawie do samego schronu. Znakomity sposób schodzenia. Jeszcze lepiej by się zjeżdżało na nartach. Oszczędza się siły, jest to sposób szybki i przyjemny. Rozbawiona piątka mknie w dół. Jedni na butach. Drudzy na tej części ciał, która się zaczyna na literę „de”. W ręce czekan, jeśli zaszłaby potrzeba hamowania. Błyskawicznie jesteśmy w schronie. Na górze byliśmy wpół do pierwszej. Godzina upłynęła od tego czasu. W schronie nowa pielgrzymka. Z dołu przyszła kolejna grupa. Ci, co przyszli z góry, zakładają plecaki i wędrują w dół. Na bardziej zasobnych czekają muły, albo konie. My też powędrujemy, tylko musimy coś zjeść. O czwartej schodzimy do Rineh W międzyczasie przydarzyła mi się nieprzyjemna sprawa. Zaginęła mi, pozostawiona w schronie moja horolezka ze śpiworem. Dopiero legionista nam przyszedł z pomocą. Janusz się niecierpliwi. Chce zejść jak najszybciej i jeszcze dzisiaj być w Teheranie. Mało to jest prawdopodobne. Zresztą po co się tak spieszyć? Opuszczamy ścieżkę, którą podchodziliśmy do góry. Zbiegamy na przełaj do Rineh. Razem z nami zbiega kilku Irańczyków. W dole pod nami mgła, a gdzieś pod nią Rineh. Pogoda taka sama jak wczoraj o tym samym czasie. Warstwa mgły nad górami. Nad nią co wyższe szczyty i nasz już Demawend. Którego szczyt co chwilę otula na krótko jakaś chmurka. Najlepiej się zbiega, skacząc z jednej kolczastej poduszki na drugą. Poduszkami są oczywiście traganki. Oby tylko się nie potknąć i nie wpaść gołymi łydkami na tę poduszeczkę, najeżoną tysiącami drobnych kolców. Roślinność na tym stoku nie jest nadzwyczajnie bogata. Poza tragankami i kępami lichej trawy nie ma tu właściwie nic więcej,. Rosną maki o wyjątkowo dużych i pięknych kwiatach. Tak grupka jest celem mojej pasji fotograficznej. Czerwone maki na przednim planie, w tle biały stożek góry i granatowe niebo. Wchodzimy we mgłę. Ostatnie spojrzenie na Demawend. Już go więcej nie zobaczymy, jak pojedziemy dzisiaj do Teheranu. I znowu odczuwam tęsknotę za czymś, co ucieka, co zostaje tylko wspomnieniem. I znowu zmęczenie, i zimno, tłok, i brud w schronie - odrealnią się. Zostaną w pamięci maki na stoku Demawendu, błyszczący śnieg w promieniach zachodzącego słońca i głęboki granat nieba. Błąkamy się we mgle. Rysia z Elżbietą obawiają się, czy trafimy na ścieżkę do Rineh. Czy też sobie pójdziemy w dół w stronę doliny. Mijamy niewysokie murki ułożone z kamieni. Pełnią rolę ogrodzenia. Trafiamy wreszcie na ścieżkę. Mgła rzednie i zostaje teraz nad nami. Widać już Rineh, ale i nogi też już coraz cięższe. Bądź co bądź nie byliśmy tacy najgorsi. Trzy i pół kilometra w górę w czasie jedenaście i pół godziny. Te same trzy i pół - w niecałe cztery w dół. Idziemy prze wieś dyskutując. Janusz chce koniecznie dzisiaj jechać do Teheranu. Ja proponuję, żeby przespać się w Polemunie pod namiotami i jutro rano pojedziemy dalej. Ryśka proponuje, żeby zostać w Rineh. Wykąpać się. Pierwszy raz po dwunastu dniach i zrobić małą przepierkę. Nie uzgodniwszy dokładnie stanowisk dochodzimy do stacji IMF. Jest mikrobus - krzyczy Janusz. Rzeczywiście na drodze stoi mały mynybasik. Biegiem wynosimy plecaki z budynku i ładujemy do mikrobusu. Całej operacji przygląda się pan Abullohi. Co za dziwni ludzie - zapewne sobie myśli. Przyszli wczoraj w południe, wyszli na Demawend i dziś już znikają. To ten nasz ciągły pospiech. Czasem dobry, czasem zły. To po części sprawka naszego kierownika in spe - Janusza. Ma ten człowiek energię. Janusz z Elżbietą wpisują nasze wyjście do książki IMF i już jedziemy do Polemunu. Gdzieś w dole błyszczą światła tej miejscowości. Szosą Amol –Teheran, wiodącą przez Polemun, ciągną sznury aut. Ich nie widzimy, tylko ich reflektory. Nasz mikrobusik powoli zjeżdża w dół. Wyładowujemy nasz bagaż obok małego budynku, który okazuje się być posterunkiem policji. Przesuwamy się trochę, bo zatarasowaliśmy całe przejście dla „władzy”. Janusz poszedł szukać autobusu do Teheranu. Wraca za chwilkę z wiadomością, że jest autobus - dziś już ostatni. Siedzimy w piątkę na tylnym siedzeniu. Jacek usiłuje otworzyć okienko, aby wpuścić nieco świeżego powietrza. Po autobusie chodzi boy i z dużego dzbana, do tej samej szklanki, nalewa pasażerom wodę z lodem. Zdejmuję buty i wyciągam nogi. Silnik warczy jednostajnie. Część pasażerów drzemie. Jakiś chłopak przygląda mi się ciekawie od dłuższego czasu. Dla niego jesteśmy kimś egzotycznym. Na pewno nie wie z jakiego jesteśmy kraju. Za oknem błyskają światła mijanych wsi i miasteczek. W pewnym momencie, gdzieś w dole są ich tysiące. Dojeżdżamy do Teheranu. Błyskawice rozświetlają niebo. Czyżby deszcz? Kończymy jazdę, obok znanego już nam dworca autobusowego Iran Peymy na ulicy Amir Kabir. Sklepy zamknięte. Dzisiaj jest piątek, a też jest już dziesiąta wieczór. Zrywa się silny wiatr, a za chwilę ulewa. Pierwszy nasz deszcz w Teheranie. Chowamy się pod wystający balkon. Wściekam się na Janusza, że nie zostaliśmy w Polemunie. Teraz stoimy tu i mokniemy. Trudno się będzie dostać na camping w ichnią niedzielę i o tej porze. Nie potrzebnie się wściekam. Nie mam zresztą racji. Za chwilę jedziemy, za piętnaście tomanów, do Gol-e-Sahra. W miarę oddalania się od miasta, w stronę campingu, ulice są coraz suchsze. Przy campingu wcale nie padało. Camping leży na południe od Teheranu w stronę pustyni. Burza szalała nad Elbursem, który otacza miasto od północy. Stoję w kabinie pod prysznicem i resztkami mydła, jakie nam pozostały, usiłuję zmyć z siebie grubą warstwę, dziesięciodniowego brudu. Ze zdziwieniem spoglądam na swoje ręce. I nogi, które zrobiły dziwnie cienkie, choć do ułomków nie należę. Klatka piersiowa przypomina, ze względu na żebra, urządzenie z blachy zwane w mojej rodzinnej wsi praczką. Przyjemnie jest wyciągnąć się na śpiworze, popatrzeć na znajome teherańskie niebo. Zasypiam w poczuciu, że jestem czysty i jest mi ciepło. Zdjęcia: 1. Startujemy na szczyt. Jest godzina siódma. Pogoda nas nie zachęca. 2. Mgła znikła. Widać wyraźnie wierzchołek wulkanu. 3. Coraz wyżej. Z góry schodzą pierwsi "zdobywcy". 4. Rysia i Jacek. 5. Krater już "blisko". Kawałecek paniusiu! Jak mawiano w Zakopanem. 6. Nasze panie w towarzyskiej pogawędce. 7. Zdobywcy szczytu zawsze sobie robia takie "rodzinne" zdjęcie. Na nim jest jego wysokość. Z tymi wysokościami, niektórych gór to jest cały cyrk. Wysokość Demawendu "zaczynała" się od 5604 metrów. Która jest prawdziwa? 8. Wyszedłem na te żółte bloki, by zrobić sobie zdjęcie. Najbardziej mi się spodobała wypiętrzona chmura. Ale załapało się coś dziwnego. Duża tablica z napisem w języku farsi, ale napisana alfabetem arabskim. Jakaś staroć. Może dla uczcenia pierwszych zdobywców...? 9. Roślinność poniżej śniegów. Kolczaste poduchy - traganki. Skok z jednej na drugą. Mocny but chronił nogę. Szybkość "schodzenia" i amortyzacja znakomite. No i te ładne maki. Rosnące na wulkanicznej glebie. 10. Skała w Elbursie mnie zawsze intrygowała. Ta, bardzo czarna pod Alam Kuh, to zapewne czarny bazalt. Tu był ciemno brązowy. Nie bedę tego dalej analizował, ponieważ mogę się, jako laik, narazić geologom. Ale jako ciekawostkę dodam, że Aleje Trzech Wieszczów w Krakowie były wyłożone kostka bazaltową. Dużą, śliską. Na tej kostce rozegrano wyścig motocyklowy. Potężne maszyny. Smród eteru, etanolu(?). Jeden nawrót przed Mostem Dębnickim. Drugi - na wysokości Parku Krakowskiego. Na nawrotach bele słomy. To utkwiło w głowie piętnastolatka. Kto to pamięta?
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...