Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 12.11.2021 w Wpisy na blogu

  1. Post 5 Indie Dwudziestego ósmego lipca Jestem dzisiaj mocno osłabiony. Od dwóch dni nic nie jem. Brudas załatwił nam autobus do Lahore. To już blisko granicy z Indiami. Po drodze co chwila się psuł. Jechały w nim ciekawe typy ludzkie, mające ufarbowane na rudo włosy. Wieczorem byliśmy w Lahore. To duże pakistańskie, milionowe miasto. Bagaż oddajemy do przechowalni. Przyplątał się do nas agent hotelowy i wiezie nas do hotelu, bez wody i światła. Potem do drugiego i wreszcie do trzeciego. Ten jest znośny. Chce od nas trzy dolary za usługę. My dajemy pół dolara. Hotelarz straszy nas, że to zły człowiek i nas wykończy. Dostaje dolara i się odczepia. Trzeba było być czujnym przy negocjacjach w hotelu. Woda musiała być i to na bieżąco, ponieważ mogło się okazać, że jest, ale od czasu do czasu. Woda potrzebna była, aby sobie zrobić prysznic i to nieraz kilka razy w czasie doby. Człowiek w tym mokrym upale był ciągle spocony. Trzeba też było robić często małe przepierki. Cała bielizna „desouss” była u mnie maksymalnie ograniczona. Wszystko było dokładnie analizowane, aby zmniejszyć maksymalnie ciężar plecaków. Nie mogliśmy rezygnować z różnych konserw, które były podstawą pożywienia w górach i nie tylko w nich. Wreszcie nie żywiliśmy się wyłącznie po drodze w „barach”, czy „restauracjach”. Miało się prymus, nieco benzyny w butelce, menażki, konserwy. Jarzyny(pomidory, cebula, papryka) kupiło się tanio. Jakiś miejscowy placek też nie był drogi. Bo to było podstawowe wyżywienie ludności. I gdzieś w hotelu, w sposób nie rzucający się w oczy, robiło się pyszne danie obiadowe. Zielone banknoty przeznaczone były na ważniejsze rzeczy. 29.07 Rano awantura z Ryskiem. Nacięli go na dziesięć dolarów i chce zostać w Lahore. Nie przejmując się jego humorami, Janusz, Elżbieta i ja zwiedzamy przepiękny meczet z czerwonego piaskowca Badshahi(Badszahi). Jest ogromny i ma piękne białe inkrustacje z jakiegoś kremowego kamienia. Może to był marmur. Potem zwiedzamy grób króla Jahangi(Dżahangi). Nic bliżej o nim nie wiem . Wiadomości o miejscowych zabytkach czerpiemy głównie z prospektów, których jest pełno w miejscowych biurach informacyjnych dla turystów. Należy tylko takie biuro odszukać. Zresztą na ogół były w pobliżu dworców kolejowych, czy autobusowych. Ledwo zdążyliśmy na pociąg do granicy z Indiami. Przed wejściem do pociągu musimy formalnie opuścić Pakistan. Na dworcu odbywa się odprawa paszportowa i celna. Wypełniamy odpowiednie karteluszki do odprawy paszportowej. Należy podać na nich różne dane, z których ważniejsze jest wyznanie. Ostrzegano nas w kraju, że należy wpisać wyznanie. Nie lubią ludzi, którzy nie podają wyznania. Katolik im nie przeszkadza, ale brak wyznania pozwala domniemywać, że to komunista. Wpisujemy wszyscy zgodnie - po angielsku - wyznanie katolickie. Celnik zauważył, że trzymam w ręce portfel. Wyrwał mi go i zaczyna przeglądać jego zawartość, zainteresował się dolarami, przeliczył i skrzywił się z dezaprobatą. Doliczył się czterdziestu pięciu. Gdzie ten facet z taką mizerną sumą się wybiera? Mam więcej, ale ukryte, bo nigdy nie wiadomo, co przez taką granicę wolno przewieść. Nie znamy przepisów celnych obcych krajów. A szczególnie bardziej egzotycznych. A mogą być te przepisy nadzwyczaj ciekawe i nieprzyjemne dla podróżującego. Nagle można być poproszonym o zdeponowanie do depozytu jakiejś sumy pieniędzy, nawet nie koniecznie miejscowej waluty. No i jesteśmy załatwieni. Kiedyś tak nas załatwili z żoną przy wyjeździe z Węgier. Skończyło się to dodatkowym wyjazdem na Węgry po odbiór naszej waluty. Przy okazji zrobiliśmy sobie wtedy zwiedzanie puszty. Pociąg jechał przez „no man`s land”, czyli ziemię niczyją. Tak nazywa się teren przy granicy dwóch krajów, które się bardzo kochają. Szerokim pasem takiej ziemi niczyjej był oddzielony Pakistan od Indii. Wagonów pilnowało wojsko pakistańskie, aby nikt nie dał drapaka. Potem nagle znikło i za dobrą chwilę pojawiło się hinduskie. Pociąg wjechał na stację graniczną w Indiach i do wagonu wpadły „czerwone diabły”. Tak ich potem nazwałem od koloru ubiorów. Byli to tragarze walczący o bagaż pasażerów, aby zarobić parę rupii. Na nas nie zarobili. Na peronie w eleganckich mundurach spacerowali sobie wojskowi. W rękach mieli małe laseczki. Zapewne było to dalekie echo angielskich dżentelmenów. Celnik bezczelnie wpisuje mi do paszportu numer aparatu fotograficznego. Co za dziwne zwyczaje? Do paszportu! Będzie kłopot, bo nie da się go później sprzedać. Zawsze to kilkadziesiąt dolarów, za ten ruski wyrób. Przesiedliśmy się na indyjski pociąg. Jechaliśmy nim tylko do Amritsaru. Amritsar jest stolicą Sikhów, mieszkających w stanie Punjab(Pendżab -Pięciorzecze) w Indiach. Pendżab – to kraina pięciu rzek, dopływów Indusu – Bias, Chenab, Dźhelam, Ravi i Satledź. Tędy wszedł do Indii Aleksander Wielki, Mongołowie i inni najeźdzcy. Nacja Sikhów, mimo że bardzo nieliczna, opanowała indyjskie wojsko, jako wyższe szarże. Jak widziało się później Sikha, na przykład w grupie robotników na drodze, to był albo nadzorcą, albo jeździł maszyną. Ale nigdy nie pracował łopatą. W Kabulu opanowali handel. Sikh siedział w swoim sklepiku, elegancko ubrany. Warkoczyki włosów, nigdy nie ścinanych, miał gustownie upięte na głowie. Na tym mały turbanik w kształcie jakby furażerki. Miejscem kultu Sikhów jest Złota Świątynia w Amritsarze. W Amritsarze w nocy mamy mieć przesiadkę na pociąg do Dehli. Jedziemy teraz czymś w rodzaju salonki. Mamy bardzo obszerny przedział z fotelami, pokrytymi skórą. Obok jest duża łazienka z dziurą w podłodze, ale też i z prysznicem! Bomba! Tego się nie spodziewaliśmy.Potem dowiedzieliśmy się, że koleje indyjskie mają podobno cztery klasy. Ta nasza była pewno najwyższa. Korzystamy wszyscy z ochotą, z zupełnie przypadkowej możliwości kąpieli w pociągu! Zdjęcia Meczet Badshahi. Zbudowany z czerwonego piaskowca, jak niżej na zdjęciu. Był ogromny. Nie dało się zrobić jego zdjęcia, nawet fragmentu. Otoczony szczelnie budynkami. Wewnątrz upolowałem tylko takie dwa ciekawe motywy zdobnicze. 1. Inkrustacja. 2. Motyw roślinny
    2 punkty
  2. Już by się pojechało, już by się poszusowało... Pitztal - październikowe wspomnienie z zeszłego roku. Winter is coming! Short ski.MP4 marboru
    2 punkty
  3. Post 4 Pakistan Dwudziestego siódmego lipca Taksówkami jedziemy do miejsca w Kabulu, z którego odjeżdżają autobusy do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. To, co najmniej kilkaset kilometrów drogi, która przecina niskie już stosunkowo odnogi Hindukuszu. Na dworcu autobusowym mała awantura. Nie chcą nas wpuścić do autobusu. Okazuje się, że bilety są na jutro, a były kupowane wczoraj na dziś - czyli wczoraj na „tomorrow”. Tego się nie da sprawdzić na jaki dzień, bo wypisane są „robaczkami”. Pamiętam, ile kłopotów było w Iranie! Używali tam kalendarza perskiego. W Afganistanie też go używają. W nim nasz rok był tysiąc trzysta, któryś tam…Nie znaliśmy miesięcy, ani dni tego kalendarza. Więc powtarzało się w angielskim kilka razy, że chcemy kupić bilet teraz, na ten miesiąc, na ten dzień. I pytaliśmy - na którą będzie godzinę? W końcu jedziemy, ale siedząc w autobusie na jakichś skrzynkach. Kawałek drogi za Kabulem droga przecina góry, kolejną odnogę Hindukuszu. Przez którą przełamuje się rzeka Kabul, płynąca przez stolicę. Ma w mieście spore koryto, przygotowane na większą wodę, miejscami obetonowane, tylko rzeki nie widać, sączy się teraz tylko wąska, brudna strużka Przez góry przeżyna się, tworząc tu bardzo głęboki i przepiękny przełom, zwany wąwozem Tangi Garu. Szosa biegnie serpentynami wykutymi w litej, prawie pionowej skale. Zjeżdżamy w dół z poziomu dwóch kilometrów Kabulu na sześćset metrów i wjeżdżamy w obszerną kotlinę Jelalabad`u(Dżelalabadu). Pojawiają się pierwsze, niewysokie palmy. Przed nami jest granica afgańsko-pakistańska. Jest tu o wiele cieplej, niż w nieodległym Kabulu. Granica jest jeszcze kilka kilometrów dalej i wyżej. Ale tu odbywa się kontrola celna i paszportowa. Obsługa autobusu zrzuca nasze plecako-wory z dachu, a potem znowu je wkładają. Mamy w paszportach wizy afgańską, pakistańską i indyjską. Stoi tu mały budynek, w którym jest kantor jakiegoś pakistańskiego banku. Natomiast przed budynkiem spacerują sobie „ruchome” kantory. Każdy z nich ma w lewej dłoni rozpostarte palce. Między palcami waluty. Co palec to inna, ale wszystkie „światowo” wymienialne - dolary, jeny, marki,…Jeden z mężczyzn ma między palcami austriackie szylingi. Pyta mnie, gdzie ten kraj leży. Pytanie wydaje się być dla czystej ciekawości. Przecież nie jest ważne, gdzie na kuli ziemskiej leży kraj, którego waluta sterczy między palcami. Ważne tylko, by była wymienialna. Pokazuję mu nasze złotówki. Nie, nie kupują! Podjeżdżamy na przełęcz Khyber Pass(Chajber -1070 m), na której przebiega granica Afganistanu z Pakistanem. Jest to od tysięcy lat historyczne miejsce. Dobrze też znane Anglikom, uczących się historii własnych podbojów. Tu tłukli się kiedyś z Afgańczykami. Po zdobyciu Indii i Pakistanu, szli dalej na północ i chcieli wejść do Afganistanu. Nigdy go sobie nie podporządkowali. Afganistan nie był nigdy skolonizowany. Afgańczycy to biedni bardzo, ale dumni ludzie. Tu się nie spotyka żebrzących dzieci. Gdy przypadkowo ma ono ochotę wyciągnąć rękę do cudzoziemca jest przywoływane zwykle do porządku. Takie obrazki widywałem w czasie wyprawy w Hindukusz. Niedaleko drogi, na wzniesieniach widać było stare forty angielskie. Pojawiły się też, w pewnym momencie od strony pakistańskiej, jakieś stare tory kolejowe. Mieliśmy wokół siebie całkiem ładny górski krajobraz. Przecinamy tu ostatnią i niską już tutaj odnogę Hindukuszu. Za nią następuje zjazd do doliny rzeki Indus. Góry zostały za nami i byliśmy w mieście Peshavar(Peszawar). Upał tu jest jeszcze większy, niż po stronie afgańskiej w Dżelalabadzie. Byliśmy jeszcze niżej. W kierunku południowym, w stronę Indii nie było już żadnych gór. Powietrze było mokre i gorące. W dodatku pomieszane ze spalinami. Wynajmujemy niewielki mikrobus i jeszcze tego samego dnia wieczorem jedziemy w górę rzeki Indus do Rawalpindi. Pakistańczycy mówią krótko na to miasto - Pindii. Niejako częścią tego miasta jest stolica Pakistanu Islamabad. Indus zaczyna swój początek w Tybecie. A uchodzi do Morza Arabskiego. Tak nazywa się część Oceanu Indyjskiego między subkontynentem indyjskim i półwyspem arabskim. W pobliżu jego ujścia położone jest Karaczi. W górnym biegu płynie z Tybetu, prawie równoleżnikowo, wzdłuż potężnego łańcucha Karakorum. Oddzielając go od Himalajów. Dalej, opuszczając stopniowo góry, opływa po swojej orograficznie lewej stronie himalajskiego giganta Nanga Parbat-8126 m. Rzeka w tym miejscu płynie na poziomie tysiąca metrów i w odległości zaledwie 25 kilometrów od Nangi. Jest to najwyższa na świecie wysokość względna. Wynosi ponad siedem kilometrów. Niestety! Nangi Parbat raczej nie zobaczymy. Choć być może będziemy w Himalajach, kilkaset kilometrów od niej. To nie tylko chmury są przeszkodą. To nie takie proste zobaczyć nawet bardzo wysoką górę, ponieważ może być schowana za dużo niższe szczyty, ale znajdujące się znacznie bliżej obserwatora. Czekała nas nocna podróż. Kierowca jechał szybko i bardzo ryzykancko. Chciał widocznie przyjechać rano na miejsce. Drogą, którą jechaliśmy, był wąski pasek nierównego asfaltu, mający po boku szerokie, ale dość równe gruntowe pobocza. Samochód zajmował cały ten asfalt. Jak jechało coś z przeciwka, to obaj jednocześnie zjeżdżali na te pobocza. Zatrułem się czymś w Kabulu. Miałem gorączkę. Mimo upału było mi zimno. Siedząc w podrygującym pojeździe, na przemian zasypiałem i budziłem się. W pewnym momencie w półśnie widzę, że z naprzeciwka jedzie auto. Reflektory ma od góry do połowy pomalowane niebieską farbą. Wszyscy tu tak mieli pomalowane. Co za zwyczaj? Nie dość, że słabiutko świecą, to jeszcze ta farba. W czasie wojny reflektory były malowane na niebiesko, aby lotnik nie zauważył. Ale teraz? Jedzie po tym samym asfalcie, co my? Cholera zderzymy się! Przecież tamten skręca na naszą prawą stronę! Co on robi? Zaraz będzie koniec! Nie było go, bo nasz skręcił w lewo. Do diabła! Nieprzytomny, zapomniałem, że tu jest ruch lewostronny! W Indiach też taki będzie. To była robota Angoli. Co chwila odbywają się kontrole wojskowe. Pojawia się rozlany szeroko Indus, a potem jakiś przełom tej rzeki. Między skalistymi brzegami rozpięto długi, stalowy most. Który jest strzeżony przez wojsko. Podobno jedyny most na tej rzece. Robi się dzień i zatrzymujemy się na krótki wypoczynek. Nieco lepiej się już czuję. Wywlekam się sam ze środka i robię zdjęcia grupie bosych dzieciaków. Przed Rawalpindi pęka tylna opona. Koniec podróży mikrobusem. Taksówkami jedziemy do miasta. Znaleziony tani hotel jest niestety brudny i śmierdzący. Na większe luksusy nas nie było stać. Zdjęcia 1. Tangi Garu_1. Wąwóz rzeki Kabul 2. Tangi Garu_2. 3. Tangi Garu_3 4. Khyber Pass_1. Podjazd pod przełęcz 5. Khyber Pass_2. Widoczny Fort z flagą Gdzieś w Pakistanie... 6. Wielbłądy. 7. Starzec. 8. Dzieci
    1 punkt
  4. Post 2 Kijów, Taszkient, Termez Dwudziestego lipca Rano wita nas Kijów. Udaje nam się załatwić bilety lotnicze na następny dzień, na godzinę dziewiątą pięćdziesiąt pięć do Taszkientu. Dalszy czas upływa nam na próbach otrzymania biletów do Duszanbe. Z Duszanbe jest stosunkowo blisko do Termezu. Duszanbe to końcowy etap trzydniowej podróży koleją z Moskwy przez Taszkient i Termez. Wystarczyło się stąd cofnąć się pociągiem sześćset kilometrów do Termezu. Znaleźlibyśmy się jeszcze szybciej w Termezie, niż przez Taszkient. Mieliśmy cały wolny dzień prze sobą. Zrobiliśmy sobie we trójkę(z Januszem i Elżbietą) przejażdżkę, czy „przelotkę” wodolotem po Dnieprze. Rzeka była szeroka i głęboka. Szczególnie ładnie wyglądała z wody panorama miasta, ze złoconymi kopułami cerkwi. Później zwiedzaliśmy jedną z nich. Po południu znowu próbujemy „lecieć” do Duszanbe o dziewiętnastej zero pięć. Jedziemy wszyscy taksówkami na lotnisko, które znajduje się prawie czterdzieści kilometrów od Kijowa. Na samolot nie zdążamy i rezultacie lądujemy, tym razem w hotelu, obok lotniska. Na szczęście noc kosztuje nas dość tanio - jedynie pięć rubli od łebka. 21.07 Rano lecimy jednak tylko do Taszkientu. Jako cudzoziemców obsługuje nas oddzielnie „Inturist”. Lecimy jak wipy w pierwszej klasie, obok kabiny pilotów. Ruch na lotnisku jest duży. Samoloty startują co parę minut. Nasz szybko idzie w górę. Podziwiam piękny widok olbrzymich obłoków, przez które przebija się maszyna, lecąc ukośnie do góry. Samolot wzbija się na jedenaście kilometrów i wyrównuje lot. Kapitan przez głośnik podaje pasażerom, że lecimy z szybkością dziewięćset kilometrów na godzinę. Temperatura na zewnątrz wynosi minus czterdzieści osiem stopni. Obserwuję teren pod samolotem. W pewnym momencie rozpoznaję, że samolot leci nad deltą Wołgi. Z góry jest widoczna niezliczona liczba odnóg tej wielkiej rzeki. U ujścia Wołgi do Morza Kaspijskiego leży miasto Astrachań. Plącze mi się po głowie, z czego jest mi on znany. Zdaje mi się, że głównie z wyjątkowego zestawu chorób wenerycznych. Położony u ujścia tej wielkiej, żeglownej rzeki do Morza Kaspijskiego, leży na styku północ-południe, oraz Europa - Azja. Ruch ludzki jest tu więc duży. Południowy skraj tego morza to już jest Iran. Znam z Januszem i Elżbietą ten rejon z pobytu w Iranie. Samolot mija deltę i potem jest już tylko pod nami szara, bez śladu roślinności, pustynia. Z góry widać było czasem tylko jakieś jeziora. Wiedziałem z atlasu, że są słone. Gdzieś tam, bardziej na południu wysychało Morze Aralskie, pozbawiane dostatecznej ilości dopływanej wody. Władza radziecka skierowała dużą część wód jego dopływów Amu i Syr-darii do nawadniania pól bawełny. Kapitan podaje, że w Taszkiencie jest plus trzydzieści stopni. Na nogach mam ciężkie, podwójne górskie buty. Jeszcze z Hindukuszu. Ubrani wszyscy jesteśmy też raczej ciepło. Pasażerów się nie waży przy odprawie, Więc nie trzeba płacić, za zaoszczędzony w ten sposób bagaż. Jest to normalna praktyka na lotniskach. A i do kieszeni można coś ciężkiego włożyć. Nie mówiąc o bagażu podręcznym w małej siatce zabieranym do kabiny. Który zdaje się nie powinien przekraczać pięciu kilogramów. A pod którym niektórzy aż się uginają. Wieczorem jedziemy pociągiem do Termezu nad Amudarią. Za tą rzeką czeka już nas Afganistan. 22.07 Tą trasą już jechaliśmy trzy lata temu. Pociąg jedzie przez pustynię. Gorąco. W Termezie jesteśmy rano. I znowu kwaterujemy się, w znanym z wyprawy w Hindukusz , jedynym w tym mieście, hotelu Szark. To miasto jest otoczone pustynią. Nie ma w nim absolutnie nic atrakcyjnego. Zresztą jest to ściśle strzeżona strefa nadgraniczna z krajem kapitalistycznym. Wieczorem w hotelowej restauracji jemy szaszłyki i pijemy bardzo mocne, słodkie wino. Siedzący obok Uzbecy częstują nas wódką. Po powrocie do pokoju, gdzie wszyscy razem śpimy, nieprzyjemna dyskusja. Wszyscy są okropnie drażliwi. Rysiek przychodzi zawiany. Rozrabia trochę po hotelu. Noc jest okropna. Nie mogę zasnąć. Gorąco i wieje suchy, ciepły, pustynny wiatr.
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...