Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 22
     
    Jurek
    W Polsce, po wyprawie dostałem od Jurka opracowanie - Hindukusz Zebak`u – KW Kraków 1974 r.   Przetłumaczone na język angielski. Szczegółowy opis tego rejonu górskiego.  Z mapami graniowymi,  panoramami szczytów i dolin. Z podanymi wysokościami. Wszystko to było robione ręcznie przez jego żonę, na podstawie zdjęć, które uczestnicy różnych wypraw dostarczali Jurkowi. I on sam robił. Jurek miał swoją metodę określania wysokości ze zdjęć.
    Świetny materiał, dla alpinistów zainteresowanych tą właściwie dziewiczą grupą górską. Ze szczytami i zalodzonymi ścianami znacznie wyższymi niż Alpy, może z wyjątkiem Mont Blanc i rejonu Matterhornu. To mi blaknie, ponieważ było odbijane z kalki, jak rysunki w biurach projektów w owym czasie. Warto dodać, że Jurek był jednym z najlepszych znawców Hindukuszu. Cenionym wśród alpinistów zagranicznych.
    Bardzo miło wspominam Jurka. Był bardzo odpowiedzialny za ludzi. Dbał bardzo o bezpieczeństwo w górach. Poświęcił się w późniejszym wieku jego kwestiom.  Interesował się  wpływem starzenia się organizmu alpinisty, na jego wydajność w górach.
    Był okres w 1995 roku, że byłem w fatalnym nastroju psychicznym, z powodu utraty bliskiej osoby. Jurek wtedy współpracował z  Towarzystwem Nauk o Ziemi, które urządzało wycieczki w Alpy, dla ludzi, których interesowała „turystyka” na wyższym poziomie. Wejścia turystyczne, ale na szczyty alpejskie. Czy chodzenie  po lodowcach. Jurek był przewodnikiem i instruktorem.  Jaki sprzęt  należy posiadać i jak się go używa. 
    Udało mi się wtedy namówić go na wyjazd do Austrii. Miałem auto. Weszliśmy, min., na Johannisberg i Grossglockner.  Przed tym wyjazdem, parę   miesięcy urządzałem sobie marszobiegi,  po dziesięć kilometrów.  Ale i tak na początku myślałem, że ducha wyzionę. Stary Alpinista. Starszy ode mnie o dziesięć lat.  Miałem jeszcze propozycję wspólnego skituringu w Tatrach.  Na tym by się może nie skończyło.
    Wtedy jego syn Józek pasjonował się w zjazdami skialpinistycznymi. Napisał zresztą potem wspólnie z  Karolem Życzkowskim przewodnik - „Narciarstwo Wysokogórskie w Polskich Tatrach Wysokich”- 2004 r.  Dowiedziałem się z  niego jaki  był trudny mój zjazd(dr. nr 2.7) z kolegą, czterdzieści kilka lat temu, z Miedzianego(2233 m ). W kierunku schroniska w Pięciu Stawach Polskich.
    Pojechaliśmy w  Tatry, na początku maja Fiatem 127 Rysia „Brudasa’".  Miał znajomego górala, którego zabudowania stały niedaleko Wodogrzmotów Mickiewicza. Zaparkowaliśmy obok jego stodoły i Doliną Roztoki podeszliśmy do schroniska w Pięciu Stawach Polskich. Zjechałem z Januszem z Walentkowego Wierchu(2156 m). A na końcu  z Koziego Wierchu(2291 m). Ładnym, szerokim żlebem(dr. nr 2.28), na  „puszczonym” leciutko firnie. Rysiek nie jeździł z nami. Na nartach wtedy radził sobie, zdaje mi się, dosyć kiepsko. Niemniej po latach spotkałem go jako instruktora narciarskiego.
    Na Miedziane weszliśmy od schroniska, przez Szpiglasową Przełęcz i dalej granią, do małej przełączki, gdzie zaczynały się dwa żlebiki.  Zjechaliśmy prawym. Na górze była resztka  świeżego śniegu na zamarzniętym podłożu, potem firn wiosenny, niżej coraz bardziej mokry. Maksymalne nachylenie - 42 st.
    Był to okres, gdy miałem ciągoty do takich zjazdów. Udało mi się dokonać kilka zjazdów w Tatrach Wysokich. Między innymi, z Krzyżnego przez Dolinę Waksmudzką, do szosy do Morskiego Oka i przez Dolinę Pańszczycy. Zjazd z  Zółtej Turni. W Tatrach Zachodnich  zjazd z Kasprowego Żlebem pod Palcem do Doliny Kasprowej.  Granią z biwakami, na początku kwietnia, od Kasprowego do Przełęczy Pyszniańskiej  i inne. Nazywano to wtedy narciarstwem wysokogórskim. Nie było tego dużo. Więcej w zamierzeniach.
    Propozycja Jurka wspólnego skituringu była kusząca. Nie mogłem jednak opuścić niedawno poślubionej damy mego serca. Która się zakochała nie tylko we mnie, ale i w nartach. Nie dałoby się tego skituringu pogodzić z nauką jazdy żony na nartach.  I wspólnymi wypadami  w góry. To było pasjonujące dla mnie doświadczenie, jak można opanować ten piękny sport od zera, nawet w zaawansowanym wieku. Powstała historia nauki jazdy pani Zagroniowej. Nie żałuję absolutnie swojej decyzji. Są w życiu ważniejsze sprawy, niż własne pasje, czy własny egoizm.
     
  2. Zagronie

    Kasprowy
    Marzec 2004
     
    Kasprowy po latach....(retrospekcja)
     
     
    Siedzimy w Koninkach. Za oknem piękna, wiosenna zima. Śniegu napadało ze trzydzieści centymetrów. I dalej sypie. Stok narciarski pusty. Kto by jeździł na takim śniegu? Wystarczy wziąć go do ręki, ścisnąć i robi się kulka. Kiedyś się walczyło i na takim. Teraz taki ubity i te karwingi - jadące krawędziach – to śmierć w oczach....
     
    Żona czyta „W stronę Pysznej”, którą gdzieś wyszperała. Taka fajna książeczka o narciarskich wyrypach i wspinaczce przed wojną. Wiesz - mówi- jak patrzę na ten śnieg, to aż mnie skręca. Nie da się jeździć! Moja droga.  Nawet w Białce. Pod spodem jest rozmiękły stary śnieg. Wymieszany z tą papką, powoduje, że  raz jedzie się szybciej, raz - wolniej… Niebezpieczne! Zresztą boli cię kolano. Lekko szarpnięte parę tygodni temu na Zarze. Wjechała szybko w kopkę sztucznego śniegu. Szarpnęło nartą i kolano lekko boli z boku. Może by tak na Kasprowy...Mamy w szkole rekolekcje. Mogłabym urwać się we wtorek. W środę nie mogę. Szybka, myślowa analiza. Tam teraz też sypie. Meteo zapowiada od poniedziałku poprawę pogody. Pcha się wyż. Przejdzie nad Polskę. Ja jestem stary meteorolog. W końcu przepracowało się kiedyś te dwa lata w PIHM. Wtorek. Nie ma ferii, świąt, okresu przedświątecznego, żadnych zawodów. Może być nieźle...Słońce, świeży puch...i nie ma tłumów. Wczesna miejscówka na górę. Ech marzenia...Weźmy to jednak pod uwagę.
     
    Winien jestem żonie ten Kasprowy. Była już wiele razy wyżej i w trudniejszych sytuacjach. Ale Kasprowy to Kasprowy...Mamy w bloku sąsiada. Jeździ dość rzadko, ale tylko na Kasprowy. Biznesmen, wiec jeździ sobie w dzień powszedni. Często nas widzi ładujących narty na samochód. Dzień dobry, gdzie państwo jedziecie? Bo ja byłem w zeszłym tygodniu...Kompromitacja! Żona jeszcze nie widziała Kasprowego w zimie. W lecie owszem. Odbyliśmy wycieczkę szlakami narciarskimi z dokładnym moim opisem, gdzie tu się jeździ a gdzie spada...
     
    Z Kasprowym to jednak nigdy nic nie wiadomo. Góra nieobliczalna. W latach wczesnego Gierka mieliśmy w zakładzie machera od TKKF`u. Miał jakieś chody w Zakopanem i załatwiał miejscówki na Kasprowy. Co prawda nie te wczesne, ale zawsze. Wyjeżdżamy w niedzielę z Krakowa autobusem marki San. Piękne słoneczko. Mrozik. Będzie miejscóweczka. Dokupi się następne na giełdzie w holu kolejki. Życie jest piękne.
     
    Giełda w holu kolejki to było specjalne doświadczenie. Nie było jeszcze wyciągu na Goryczkowej. Gąsienicowa, pojedyńcze krzesełko, zakopiańskie klubowo-goprowskie wipy...podjeżdżające bez kolejki. Lepiej nie mówić ile tam się stało. Więc zdobyć ze cztery miejscóweczki na dzień. Cztery obroty przez Goryczkową. No, tak średnio, co półtorej godziny. Bez szaleństw. Tylko skąd te miejscówki. Kasa już dawno oficjalnie wszystkie wysprzedała. Ale holu jest giełda. Wpada facet, z jakiejś obisowskiej wycieczki, mającej załatwione miejscówki. Ktoś z wycieczki zrezygnował. Mam cztery na czternastą... Cztery na czternastą – przecież to zaraz będzie koniec jazdy, myśli niedoświadczony giełdziarz. Doświadczony kupuje wszystkie, zawsze się sprzeda. Ma się więc te cztery i można głośno krzyczeć – wymienię dwie na wcześniejsze... Komuś tam brakowało do kompletu czternastej a miał, powiedzmy, kilka na pierwszą...I tak można było zostać szczęśliwym posiadaczem kompleciku na cały dzień. Bilecik się kupowało bez problemu w kasie. Giełdziarz musiał być szybki i nieco brutalny. Stado hien otaczało zawsze sprzedającego. Najlepiej było być z przygotowanymi pieniążkami. W holu widywało się znane postacie. Wiele razy widziałem tam Alinę Janowską. Zapaloną narciarkę. Na ekranie wyglądała jednak lepiej...
     
    No wiec jedziemy tym Sanem. Drapie się on na Mały Luboń. Słoneczko świeci. Na horyzoncie pojawia się znany ząbek. Rzut oka na świerki, czy się ruszają. Jak się ruszają, to d...pa zbita. Wieje. Będzie w Kuźnicach przez głośnik znany komunikat. Kolejka na Kasprowy w dniu dzisiejszym z powodu silnego wiatru nie kursuje...Halny – a tu takie piękne słońce...Taki jest Kasprowy.
     
    Z Wadowic wyjeżdżamy o  pół do szóstej. Po zmianie czasu, dopiero świta. Żona w obawie przed bezsenną nocą, zażyła sobie coś na sen. Chmury się rozrywają. To dobrze. Na Obidowej widać nasze góry. Promienie słońca oświetlają szczyty Tatr Zachodnich. Ale Wysokie pokryte są jednak czapą ciemnych chmur. W Poroninie  widać już jasno oświetlone Czerwone Wierchy a na ich tle Śpiący Rycerz. Na Rondzie tylko kilka aut. Ale jest dopiero po siódmej. Elegancja, facet nam ładuje narty do kosza. Nie to, co stary Jelcz z koszem, który należało obserwować pilnie na każdym przystanku - z nosem przylepionym do tylnej szyby, czy moje narty nie zmieniły przypadkiem właściciela. A tu za dwa złocisze taki luksus. Pusto w Kuźnicach i lekki mróz. Na tablicy: Kasprowy minus dziewięć, na dole minus trzy. Nieźle. Co jest? Hol zamknięty! Aha – tylko z drugiej strony. Żona się śmieje – widać dawno tu nie byłeś. No tak około jedenaście lat. Byłem ze dwa razy. Drugim razem Kasprowy był łaskaw w stosunku jeden do siedmiu. Na osiem dni pobytu na Gąsienicowej, siedem wiało i nic nie jeździło. Góra zlitowała się w pierwszy dniu pobytu i pozwoliła na wyjazd na górę. Inaczej trzeba było nieść ciężki wór i narty przez Boczań na Halę.
     
    Byłem  wtedy  po ponad dziesięcioletnim niepobycie. Zwróciła wtedy moją uwagę całkowita zmiana twarzy. Jeżdżąc dawniej często na Kasprowy znało się twarze, szczególnie lepiej jeżdżących. Wielu gości z Krakowa poznawałem po twarzach, bo często tu bywali. Choć ich osobiście nie znałem. Nie ma cielętnika? Ale zmiany. Będąc na urlopie w mieście Zakopane, wyjeżdżało się pierwszym autobusem do Kuźnic. Coś przed szóstą. Z Jelcza wysypywało się kilkadziesiąt chłopa i biegiem do cielętnika. Kto pierwszy ten lepszy. Każdemu po dwie miejscówki, ale dopiero jak otworzą kasę, za jakieś dwie godziny. Aby tylko załapać się na zerówki. Następne miejscówki po południu. Reszta wyparowała. Ile tych zerówk jest? Cztery, pięć. Ale za to o dziewiątej jest się na górze.
     
    Kolejeczka niewielka. Za nami kilku małolatów w kaskach i z pokrzywionymi kijkami. Będzie jakiś zjazd? Nie....Supergigant! Francja-elegancja. Bilecik całodzienny za jedyne osiemdziesiąt siedem w promocji. Wyjazd na górę incl. Wagon jakby jeszcze starszy. Konduktor na siodełku ze swoimi dwoma, nieśmiertelnymi przyciskami. Człowiek czuje się jak w domu. Suchy Żleb rzeczywiście zarasta. Rośnie też jakiś mały lasek na brzegu pod schroniskiem. Na Myślenickich Turniach bez zmian. Ten zbiornik to do wożenia wody na górę - mówię do żony. Wsuwają go do kolejki, napełniają i wożą na górę- po zakończeniu normalnego ruchu. Tam nie ma wody. Stań tu przy szybie. Pokażę ci Żleb pod Palcem. Miałem przyjemność tu kiedyś zjechać. Nie mogę zaszpanować? To jest Turnia Palec. Wygląda jak postawiony w górę kciuk. Żleb ten jest znany ze skoku goprowca z Zakopanego Uznańskiego. Niemcy go dopadli i wieźli na Kasprowy, gdzie była placówka. Nie zrewidowali go i miał przy sobie broń. Miał też narty. Przy dojeździe ich, jak teraz się mówi, sterroryzował i skoczył do żlebu...W holu, na górze, żadnych zmian. Ta sama „boazeria”.
     
    Mamy czas. Dopiero po ósmej. A może po siódmej. Słońce prześwieca przez dziury w chmurach. Wiesz, spałem tu kiedyś w kurtce puchowej, o na tej ławie...Wybraliśmy się z kolegą, aby w kwietniu przejechać, prędzej przejść, grań polskich Tatr Zachodnich, od Kasprowego po Wołowiec. Tatry Zachodnie są prawda od Przełęczy Liliowe, ale to sobie podarowaliśmy. Wyjechaliśmy po południu na Kasprowy i pojechaliśmy granią w stronę Czerwonych Wierchów. Plecaki miały ponad dwadzieścia kilo. Namiot, materace gumowe, buty, żarcie...Rozbiliśmy namiot na przełączce pod Kopą Kondracką. Odciągi przymocowaliśmy do wbitych nart. Nie ma mojego puchowego śpiwora. Jasny szlag trafi! Śpiworek elegancki, kiloczterdzieści puchu, szyty przez panią Momatiukową. Idę z powrotem na Kasprowy, bez nart. Musiał zostać w holu. Zapadam się co chwila w śnieg. Trzeba było jednak wziąć narty.  Po dwóch godzinach jestem na miejscu..Hol na szczęście otwarty. Ale zupełnie pusto. Żywego ducha i mojego śpiworu. Lepiej tu spać niż w namiocie  bez spiwora. Zresztą było już ciemno. Może Wawrytko schował. Schował, schował. To Pana śpiwór? Mój – serdeczne dzięki. Fajnie, ale jesteśmy spóźnieni pół dnia. O tej porze powinniśmy już być na Czerwonych Wierchach. Nie doszliśmy do Wołowca. Skończyło się na Pyszniańskiej Przełęczy. Dwa dni zaplanowane na urlop to za mało. W trzy może by się przeszło. Zresztą Człowiek się więcej napodchodził. Zjazd z plecakiem dwudziestokilowym granią, nawet łatwą Tatr Zachodnich nie należy do największych przyjemności. Śnieg nie przypomina jakiegoś tam sztruksiku. Dzisiaj byłoby to też ciekawe. Narty Hagan`a, lekki namiocik, Red Bull...Przejść Całą grań Tar Zachodnich, łącznie  z częścią Słowacką. Może na czas? Wawrytko już chyba umarł?
     
    Za oknem rusza duże koło. Zbieramy się. Jedziemy na Gąsienicową. Goryczkowa będzie po południu. Tam jest znacznie dłuższy stok i trudniejszy. Ale się nam udało. Kasprowy oświetlony słoneczkiem Lekki mróz to dobrze. Śnieg nie puści za szybko. W komunikacie na dole napisali warunki trudne i to po obu stronach. Lodoszreń. Nie jeździmy od kilku tygodni. Nogi zastane. Widać z góry, że w kotle wygłaskali dość szeroką traskę. Czy to jest lodoszreń? Może? Na trawersie, lekkie zgrzyty pod nartami. Nieco twardo. Ale mamy naostrzone, nasmarowane karwingi. Beta Race Carve! Beta to alfa, beta. Race się przyda . Carve jak najbardziej, dopóki nie zmięknie. Mnie zawsze ogarnia lekki strach, gdy przyjdzie zjeżdżać nieznanym, trudnym stokiem. Doświadczam go i tu. Ten stok jest znany, ale po tylu latach nieznany. Pierwsze skręty. Jest okey! Mniej stromo i można puścić narty. Lekko drgają na ratrakowej pralce.  Co widzę? Taka szerokość i taka gładkość. Gdzie my jesteśmy? Co za piękne góry? Słoneczko, liczko dnia pięknego. Udeczka jeszcze nie rozgrzane. Nieco bolą. Ciekaw jestem jak sobie poradzili na dole, przy pierwszej podporze. Tam było zawsze ciasno. A park za żadne skarby nie pozwoli użyć spychacza. Nie jest źle i na dole. Węziej, ale w miarę bezpiecznie. Przy dużym ruchu można jedna wpaść na kogoś. Kolejne zjazdy są coraz lepsze i szybsze. Śnieg nieco puścił. Narty już tak nie drgają. Maksymalna oszczędność sił. Żadnych dodatkowych przyruchów. Krawędzie i mięciutkie, szybkie kiwnięcie. Do zatrzymania długi, miękki łuk a nie brutalne zatrzymanie. Szkoda ud. Jest po dziewiątej a przed nami cały dzień. Szesnasta czterdzieści pięć koniec jazdy. Prawda, czy nieprawdopodobne! Pytam się wyciągowego, li to prawda! No, no! Gdzie te czasy, gdy  pół do czwartej było nieprzekraczalnym końcem. A jak zawiało to dwie godziny odkopywali wyciąg.
     
    Małolatom ustawili ten niby supergigant. Od połowy kotła. Po prawej stronie stoku, patrząc z wyciągu. Od strony „turystycznej” odgrodzony powiewającymi chorągiewkami. Kończą na znanym wypłaszczeniu, gdzie zawsze była meta w razie zawodów. Pełny szpan z pomiarem czasu. Jako żoniny ekspert wyjaśniam, że przy przejedzie są zasadniczo dwa miejsca trudne. Stromy stok, strome ścianki, gdzie facet się obślizguje na bramkach i wypłaszczenia, gdzie trzeba umieć się ślizgać. To jest też sztuka. Żadnej brutalności. Należy nartom pozwolić jechać. My też musimy tak dzisiaj tu jeździć, bo należy te osiemdziesiąt siedem złotych wykorzystać. W końcu jestem z Krakowa. Facet jedzie w Alpy. Kupuje drogi karnet i głównie pije piwo w ładnym miejscu. Drogie piwo, ale to jego sprawa. Może i lepiej, bo jest mniejszy tłok na stoku.
     
    To była budka starego wyciągu - wyjaśniam mojej damie. Kolejki, stojącej przed nią, nie potrzebuję ci opisywać. Z tej strony podjeżdżali lepsi goście. Głównie zakopiańscy zawodnicy, goprowcy. Ale pierwszy wyciąg miał dolną stację tam wyżej - wtrąca się starszy pan. Starszy pan? Ja też jestem starszy...Widać tam jakieś znane od lat ruiny, ni to domku. Coś mi się obiło kiedyś o uszy. Nie znam tego wyciągu. Jak tu zacząłem jeździć w sześćdziesiątym czwartym to go nie było. Postawili go w czterdziestym siódmym. Ja już sześćdziesiąt sześć lat na nartach - mówi. Pogratulować! Przepraszam, może nieco niedyskretnie, ile lat? Zacząłem jak miałem pięć. I jak tu nie lubić nart. Kochajcie artystów - mówi często Jasiński w czasie benefisów w teatrze Stu. Kochajcie narty!!!
     
    Jest jedenasta a zaliczyliśmy już z dziesięć zjazdów. Muszę w tym miejscu odszczekać swoje wątpliwości odnośnie liczby zjazdów. Wątpliwości, które miałem w czasie dyskusji na tym forum. Faktycznie. wyciąg jedzie teraz szybciej. Z góry nie śpiesząc się można zjechać za trzy minuty. Kto jedzie szybciej wyrobi się  w dwóch minutach. Zmęczenie jest minimalne, przy długich łukach i na dzisiejszych nartach. My zawsze odpinamy klamry u dołu a zapinamy je na górze. Robimy się też przerwy na trasie. Bo i gdzie się spieszyć. Lepiej szybciej, porządniej, ujechać kawałek i odpoczynek minuta. Nad techniczną jazdą trzeba nieustannie czuwać. Zmęczenie jest wrogiem poprawnej jazdy. Tak, więc gość ze zdrowymi nogami, bijący rekordy, przy dobrym śniegu zjedzie od dziewiątej do końca jazdy, może ze czterdzieści a nawet więcej razy. Tylko, po co?
     
    Wyjeżdżam trawersem na Beskid. Na zryty, nieubity stok. Zjeżdżam w stronę dna kotła. Da się jeździć, choć śnieg jest już przewiany i trzeba się przyłożyć do skrętu. Nóżki to jednak zaraz czują. To nie jazda po tej gładziźnie niżej. Przewijam się na wschodni stok Beskidu. Tu jeszcze gorzej. Śnieg jest mokry. Świeżo spadły, z przed kilku dni. Jeszcze nie firn. Niżej jeszcze gorzej. Lekka szreń łamliwa na powierzchni. Wczoraj go przytopiło i w nocy zamarzł. Wracam na ubitą trasę. Adio dziewcze śniegi. Mam to już za sobą. Należy teraz korzystać z ratrakowo-karwingowej tiochniki. Speed, speed, na miarę możliwości. To jest rausz. No, może z wyjątkiem puchu na wyrównanej trasie, ew. firnu lekko puszczonego. Ale to są rzadkości. Co by się jednak nie powiedziało, to do jazdy po dziewiczych śniegach najlepsza jest deska. Leci toto po wierzchu. Przejedzie po kamieniu i kosodrzewinie. Narta się zawsze zagłębi. Nie jest możliwe całkowite, równomierne, w każdym momencie, obciążenie obu nart. To jest brutalna prawda towarzysze...Chcąc jeździć po dziewiczym terenie, ucz się raczej na desce...
     
    Siedzimy sobie w pobliżu trawersu na Goryczkową. Poważne zmiany. Szeroka aut...-nartostrada. Porządna siatka. Gdzie te słupy, jak telegraficzne. Gdzie siatka, nieraz przysypana śniegiem. Teraz bracie nie wpadniesz do Cichej. I nart sobie nie zniszczysz na kamyczkach. Lampeczka! Piramidalny Krywań na horyzoncie. Kiedyś uważany za najwyższą górę w Tatrach. Dopóki nie zaczęto naukowo mierzyć. Widzisz te trzy szczyty. Kiedyś tam sobie szliśmy. Na ich tle widać taki szczyt ze stokiem w północną stronę. Od naszej strony ma pas skał. To Kościelec. A ten pas - to zachodnia ściana Kościelca. Tu zginął Świerz. O którym czytałaś w „W stronę Pysznej”. Od dołu jest komin Świerza, w którym poleciał. Podobno partner miał szanse go uratować, tylko się zagapił. Zdziwił się,że Świerz leci z kawałkiem skały w dół. Przecież Świerz nigdy nie lata. Lina mu leciała przez palce. Jak zaczął ją wyhamowywać, to Świerz już miał taką szybkość, że trzasła. Zmarł przy znoszeniu przez TOPR.
     
    Na dole śnieg przytopniał, szczególnie w miejscach lepiej wystawionych do słońca. Mołolaty skończyły swój trening. Spróbujemy Goryczkową. Jak będzie źle to się wrócimy. Czasu mamy jeszcze parę godzin do zamknięcia wyciągów. Ale po tamtej stronie wyciąg nie jest taki fajny. Twarde krzesła i jedzie dłużej. Buźki będziemy mieli wystawione na słońce. Trawers na Cichą, do grani w stronę Pośredniego Goryczkowego. Półeczka od wyciągu do grani. Nowa półeczka do góry kotła. Szeroko jak na warunki terenowe. Wszystko ogrodzone siateczkami. Co za luksusy? Nic tylko śmigać. Kociołek równiutki. Ale czym bliżej szyjki, to śnieg bardziej miękki. Po południu już tu przypiera się słońce. Widzisz to jest szyjka. A to jest stok Pośredniego Goryczkowego. Stok poryty esami śladów od samej góry. Deskarze!. Trawers do Świńskiego Kotła też założony. Dzisiaj jest śnieg raczej dość pewny. Podłoże było stare i dość cienkie. Nie napadało zbyt dużo śniegu i wiązał się z podłożem. Lawina raczej nie poleci. Nie znaczy to, że w innym miejscu w Tatrach lawiny nie polecą. Taką prywatną prognozę można sobie zawsze robić.
     
    Zatrzymujemy się na Bulce. Ooo! Jaki szeroki stok poniżej.? Siata jak z PŚ. Cuś jednak za mało śniegu. Tu trzeba uważać, bo sporo tu kamieni. Trasa fajna, urozmaicona, ale warunki gorsze niż na Gasienicowej. Śnieg jest mokry i ciężki. To jest słynny mostek. Jak brakuje śniegu, to tym żlebem można dojechać aż do tego miejsca. W żlebie jest go zawsze więcej. Koniec! Ale gorąco! Jedziemy na górę. Niziutkie krzesełko. Czasami jeździło się od Bulki, tędy, obok tej podpory. To jest taki mały żlebek. Ale już zarósł świerkami. Tu na Goryczkowej jest zimno, często wieje. Jak uruchomili ten wyciąg to dawali tzw. ornaty. Były to dwa, zszyte krótszymi bokami, koce. W środku była dziura na głowę, taki ornat. Wiara wtedy nie miała tych różnych gorteksów. Jeździło się w portkach elastycznych. Na górze oddawało się ten ornat. Jak padał śnieg to ornaty nasiąkały nim? Zamarzało to wszystko, sztywniał ornat i stały takie postacie w kolejce do wyciągu. Z góry ornaty jechały na dół na krzesełkach. Ładowali to na kupę i nieraz spadały po drodze. Po kilku latach zrezygnowano z nich. Zresztą pojawiły się kombinezony narciarskie. Szczyt mody.Widzisz ten żleb. Z tego żlebu zeszła lawina. Przeszła przez las i zasypała schronisko na tej polanie. Zginęli prowadzący schronisko - małżeństwo Polakowie i zdaje się trzech żołnierzy służby granicznej. Wyciąg sobie jedzie. Właśnie w tym miejscu, jak jechałem, usłyszałem takie charakterystyczne stęknięcie. Mówiłem ci o tym. Całe to zbocze się zmarszczyło i zaczęło zsuwać do szyjki. Zasypało kogoś? Nie, bo lawina była bardzo wolna. Czoło zatrzymało się niedaleko Bulki. Gdyby doszła do tego żlebu mogłaby się rozpędzić i rejonie mostka mogłoby być źle.
     
    Zrobimy sobie taki portrecik na tle Świnicy. Bliżej tego sznurka. Nie bój się. Tu nie ma nawisu. Nie wpadniesz z nim do Cichej. We mgle ktoś dawniej tam mógł zacząć zjeżdżać, albo pojechał na ubraniu po stoku. Do ludzi  drogę miał długą. Dolina jest długa.
     
    Znowu jesteśmy na dole. Wiesz co, ja już nie jadę - mówi żona. Boli mnie kolano. Dobra odpoczywamy. Kawka? Wysokogórska? Cena też wysokogórska. Ale upał. Jestem wycięta. Na Gąsienicowej z piętnaście. Tu dwa. Dla mnie dość. Wiesz - mówię- tu się przychodziło z Kuźnic, jak uruchomili wyciąg. W niedzielę, jak się przyszło od dziewiątej, to w ciągu dnia można było zjechać pięć, sześć razy. Kolejka zaczynała się oo, za tamtą podporą, szła łukiem przez polanę, następnie od dołu stacji i do krzesełka. Ile się stało? Godzinę, półtorej. Ale można się było ładnie opalić. Kasprowy to historia polskiego narciarstwa. Tak historia. Kto dawniej jeździł w Alpy z Polski? To jest jedyna taka alpejska góra. Jeździł tu Bachleda, gdy był jednym z najlepszych na świecie. Później jeździły Tlałkówny.
     
    Nawet mam pewien wątek rodzinny związany z tą górą. Rodzice pobrali się w Zakopanem. Mam parę zdjęć z ich ślubu. Na nich miejscowi w tradycyjnych strojach. Tato przywędrował do Zakopanego z bratem, z dalekiej wsi. Rozeszła się wtedy po Polsce pogłoska, że budują kolejkę na Kasprowy i można zarobić. Pracował przy tej budowie. Później budował stare schronisko w Dolinie Pięciu Stawów. Tu poznał mamę. Niestety wojna spowodowała, że musieli opuścić Zakopane i stracili oszczędności, za które zamierzali kupić dom.
     
    Skoczę na górę. Zjadę ze dwa razy. Ostatni zjazd. Moje kolano zaczęło lekko boleć w tym samym miejscu, co żonie. Zaraźliwe? Muszę uważać. Na trawersie do kotła mały tłumek z przedszkola. Przedszkole nosi nazwę Małgorzata Tlałka-Szkoła Narciarska.
     
    Poniżej esa, na nartostradzie, ładny widoczek na góry. Mam jeszcze jedno zdjęcie w aparacie. Szybciutko, bo słońce schowa się za chmurą. Aha. Tędy na Kalatówki. Tu na Kondratową. A tu się zabił goprowiec z Zakopanego. Stok żaden. Gość doświadczony. Były tu takie belki. Wpadł na nie...
     
    Było nieźle, Było świetnie. Kiedy tak świetnie się mi jeździło, jak dzisiaj na Gąsienicowej? Na pewno nie w zeszłym roku na początku maja na Kicusiu. Rano było tam, owszem, równo, ale tylko przez chwilę. Później słońce i tłum robił swoje. Kilka lat temu w Val di Sole, ale tylko w jednym miejscu w Ponte di Legno. Ale wtedy nie miałem karwingów. Śnieg, dzisiaj, miał być trudny? A jak będzie, gdy warunki będą bardzo dobre? Musimy tu parę razy w zimie wpadać, jak Hausner, albo inny nie pozbawi nas przyszłych, pewnych dochodów.
     
    A teraz ciekawostka.  Lawina na Goryczkowej.  Czternasty kwietnia, godzina druga po południu. Jedziemy z moją ŚP żoną wyciągiem do góry. Słyszę takie głuche „stęknięcie”. Odwracam instynktownie głowę w prawo i widzę, że całe zbocze Pośredniego Goryczkowego się marszczy i urywa nieco poniżej szczytu. Granicą obrywu był wyżłobiony trawers do Świńskiego Kotła, do którego tu też często jeździłem. Być może wcześniej w tym dniu…
     
     




  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzydziestego pierwszego lipca.
     
    Dzień dzisiejszy jest równie piękny, jak poprzednie. Lodowiec lśni mocnym blaskiem, w promieniach, wysoko już stojącego słońca. W miarę jak słońce przygrzewa dochodzą coraz częstsze grzmoty od strony Alam Kuh i  Szachaka. Góry rozpoczęły swój kamienny koncert. Wstaliśmy dzisiaj dość późno.  W ślamazarnym tempie snujemy się obok namiotów, usiłując przygotować śniadanie. Niewiele jesteśmy w Iranie, a jeszcze krócej w górach. Ale nawet ten krótki pobyt wycisnął na nas swoje piętno. Z nosa schodzi mi, już po raz nie wiem który, skóra. Na wargach strupy. Ze swoją zapadniętą i zarośniętą twarzą nie bardzo przypominam przeciętnego pasażera trzynastki, jeszcze niedawno temu jeżdżącego codziennie o tej porze do pracy. Powodów do zdenerwowania dostarczają mi też ręce. Ustawicznie brudne, z połamanymi paznokciami. Nie mówię o innych częściach ciała. Camping w Teheranie nie był wcale taki zły, jeśli chodzi o higienę.
     
    Żal schodzić, ale zasadzie to byliśmy na wszystkich „górkach” w okolicy. Z wyjątkiem Siah Sang. Ale i tu byliśmy z Januszem blisko szczytu przy powrocie z Alam Kuh.  Gdyby nam przyszło pisać sprawozdanie dla „władz”, o osiągnięciach wyprawy, to napisalibyśmy, że jej członkowie weszli na siedem szczytów powyżej  czterech kilometrów. W tym  dwom brakowało niecałe dwieście metrów do pięciu kilometrów.  Nęciło mnie i Janusza przejście grani Haft Chana. Pięknie wyglądała z podejścia na  Tacht-e-Solejman.  Z naszegu podestu nie dałoby się tego zrobić w jeden dzień. Może byłyby konieczne dwa, lub nawet trzy dni. Bliżej byłoby, przenosząc namioty do doliny Tacht-e-Czal. Ale tu z kolei  musiałyby stać na śniegu, nie na podeście.  Zresztą nasze panie miały już dość tej „turystyki”.  Owszem, bardzo ją lubiły.  Ale  przebywanie powyżej czterech kilometrów, oddychając z trudem, w zimnie, wśród rozsypujących się  szczytów,  nie jest zbyt pasjonujące dla tych, co się nie wspinają. Zresztą czekał nas wulkan i jego wysokość. Czekał także jeszcze Iran, dalej  na południe.  Ja  i moją żona nie byliśmy też  jednostronni.  Nic, tylko skały i szczyty! Niemniej ważny jest kraj, jego ludzie, zabytki. Jest niepowtarzalna okazja by go poznać.
     
    Zwijamy nasz majdan. Oprócz nas jest jeszcze kilku Irańczyków, ale oni też się pakują. Alam Kuh zostanie sama.  Prawdopodobnie na długo,  ponieważ powoli zbliża się w górach jesień i zimno. Niewiele tu byliśmy. Niemniej ten krótki pobyt zostawił trwały ślad w naszych życiorysach. Pozostaną po nim wspomnienia i stare fotografie(przeźrocza). Tu po nas pozostaje kilka bochenków panwitu i kilka konserw. Świadectwo naszych apetytów. Idziemy w dół lodowca, w stronę schronu Sarczal. Wykorzystując wyprzedzenie, robię ostatnie zdjęcia Rysi, gór i całej czwórki na ich tle. Lodowiec Jachczal się skończył i zaczął się następny - Sarczal. Na którymś z postojów odkrywam studnię lodową. Potężny strumień wody, hucząc, ginie w zimnej czeluści. Schron już blisko. Od jego strony idzie w kierunku nas, po zboczu, dwójka ludzi. To nie są Irańczycy. Zauważyli mnie i skręcają  w moją stronę. Zdaje się, że wiedzą kim jestem. Polacy! W tym roku jest urodzaj na polskie wyprawy. Moim znakiem rozpoznawczym była horolezka, przyczepiona do większego wora, zwanego „waciak”. Tak nazywał się obywatel, który w Krakowie szył  bardzo popularne wśród wspinaczy mocne, duże  plecaki.
     
    Są ze Szczecina. Jak zwykle w takich przypadkach padają pytania - gdzieście byli, co będziecie robić? Byli w górach Zagros i wyszli na nieznaną górkę, której nadali nazwę  Cedynia. Mają co prawda wątpliwości, czy nazwa się przyjmie u kartografów Szacha. A tak, w ogóle, to wyprawa została zorganizowana dla uczczenia tysiąclecia bitwy pod Cedynią. Pan ambasador w Teheranie, prawie na baczność, przyjął meldunek  o osiągnięciach wyprawy. Zapewne w naszej prasie pojawi się później entuzjastyczna notatka o polskiej Cedyni w  Iranie. Byli już na Demawendzie. Wyszło tylko dwóch z pięciu. Cześć!  I idę w stronę schronu.
     
    W schronie porządek. To robota moich rozmówców. Bęben prawie nie ruszony. Za dużo to Irańczycy nie zjedli. Siadam przed schronem i nasycam się panoramą. Widzę  Jacka, jak rozmawia ze Szczecinianami. Pozostali jeszcze się plączą po lodowcu. Nad doliną Sarczal mgły. A co pod nią - może  deszcz? Gotujemy zupę, podgrzewamy konserwy, prawie obiad. Daleko dzisiaj  nie  zajdziemy. Do wieczora zostało  zaledwie kilka godzin. Żeby tylko zejść do Vandaraban. Na łączce, nad potokiem rozbijemy namioty. Będzie dużo powietrza. Tak, właśnie powietrza.  Ponieważ stęskniliśmy się za powietrzem, którym można normalnie oddychać, bez ustawicznej zadyszki, gdy tylko się trochę przyspieszy.
     
    Spieszymy się, z  rozbiciem namiotów. Może zacząć w każdej chwili padać. Niebiosa są jednak przychylne. Namiot już stoi, gdy zaczyna mżyć. Nie koniec zmartwień. Nasz wysłużony, płócienny dom przecieka. Obkładam  go całą folią, jaką posiadamy. Na szczęście nie ma wiatru, który by ją zwiał. Trzeba mieć dużo cierpliwości.  No i trzeba to lubić, aby w małym namiociku, wypełnionym czterema parami butów, bo poza górskimi, jeszcze są jakieś lżejsze, śpiworami, plecakami i całą resztą dobytku - napompować materace. Następnie rozebrać się i wejść do śpiworów. Po płótnie bębni deszcz. Martwi mnie myśl, że ostre kamienie mogą przebić podłogę. Zasypiam. Budzi mnie pytanie Janusza - chcecie kisielu? Nie, dziękujemy. Janusz coś jeszcze gotuje w namiocie. Słychać warkot Juvla. Zasypiam po raz drugi.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wracamy  w doliny.  Na lodowcu -Janusz, Rysia, Elżbieta i Jacek. W tle Siah Sang i w prawo grań, z nawisem,  w stronę Alam Kuh. 
    2.  Dolna część lodowca, pokryta gruzem. Poszukiwanie najłatwiejszych miejsc do przejścia.
    3.  Coś się zostawiło w tych górach.
    4.  Reporter. Nie wiem gdzie i kto mi zrobił to zdjęcie.  Napewno pod Alam Kuh. Wymienialiśmy je po powrocie do kraju.




  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Szesnasty lipiec.
     
    W nocy minęliśmy Zagłębie Donieckie, Rostów, potem Don i teraz nasz pociąg pędzi w stronę Morza Czarnego. Świetnie się mi spało. Robimy wspólne śniadanie, zapijając to znakomitą herbatą, którą robi Miszka, czyli nasz konduktor. Wydaje się nawet być sympatyczny, choć wspomnienia awantur na Dworcu Kurskim, przed samym odjazdem, trochę mącą ten obraz. Jest ich - to znaczy konduktorów – dwóch. Pod opieką mają  jeden wagon, składający się  z pierwszej i drugiej klasy i samowar. Palą w nim dwa razy dziennie-rano i wieczorem, gotując wodę na herbatę.
     
    Za oknem przesuwa się nizina kubańska, pokryta polami słoneczników. Słoneczniki-jak w filmie włosko-rosyjskim z okresu drugiej wojny światowej „Słoneczniki”. A właściwie to w filmie były takie, jakie tu są. Zły los rzucił Włochów na te dalekie, od ich ojczyzny, tereny, aby tu ginęli. Skojarzenia ma się jednak inne. Na mniejszych stacjach do pociągu wychodzą wiejskie kobiety. Sprzedają pomidory, kiszone ogórki, gotowane, młode ziemniaki na sztuki. Ziemniaki w wiaderku, okraszone tłuszczem, wyglądają nawet apetycznie. Kto sobie życzy, może dostać nawet pieczoną kurę. Gorzej jest z opakowaniami, ponieważ mają do dyspozycji jedynie codzienną prasę radziecką. Po południu mamy być nad Morzem Czarnym. Ale tymczasem mamy masę roboty. Dopasowywanie butów, przyszywanie gumek do ochraniaczy przeciwśnieżnych na buty. I całe mnóstwo drobnych prac. Zostawiliśmy to na okres jazdy pociągiem, bo nie mieliśmy na to czasu, a w pociągu można to wszystko spokojnie zrobić.
     
    Krajobraz staje się coraz mniej monotonny. Pojawiają się pierwsze wzgórza. Zaczyna się pogórze Kaukazu. Wzgórza, a właściwie małe góry, są pokryte lasem. Trasa pociągu wije się coraz bardziej. Pojawiają się pierwsze tunele.  Na niektórych szczytach widać małe skałki. Mapa terenów, przez które jedziemy zmieniła kolor z zielonego na czerwony. Niezauważalnie mijamy przełęcz i pociąg zjeżdża w dół. Jesteśmy w  Tuapse. Jaskrawo biały dworzec i malutkie palmy na peronie. Już bardzo blisko powinno być morze. Ledwo pociąg ruszył, pojawiło się kilka dźwigów i basen portowy. Pociąg skręcił w lewo i jedziemy tuż nad brzegiem morza. Morze jest przeźroczyste i zapewnie chłodne - dla nas, bo w korytarzu wagonu, z którego go oglądamy-upał. Tor dzieli od morza wąski pasek kamienistej plaży, wypełniony teraz tłumem ludzi. Ach, jak przyjemnie byłoby ponurkować wśród nich, z maską i płetwami.
     
    Przypominają mi się śliczne plaże Bułgarii, do których tłukliśmy się po dwie doby pociągiem  przez Ukrainę i  Rumunię.  Siedząc w wagonie, gdzie się tylko dało.  O wiele póżniej Jugosławia, ale Syreną. Raz świeżo po remoncie silnika. Pod Donowaly na Słowacji musiałem wyjąć jej „gril” i modlić się,by dojechać jakoś na przełęcz. Silnik się szybko docierał i  przy okazji gotował.   Potem mieliśmy Malucha.  Do podróży z synkiem był w sam raz. Doszedłem do mistrzostwa, w upychaniu w nim setek potrzebnych i nie potrzebnych rzeczy. Ale spanie w nim i tymi rzeczami, to już zasługiwało na medal olimpijski. Ryśka wzdycha teraz do Bułgarii, a jeszcze kilka tygodni temu nie chciała o tym słyszeć. Tylko Iran i Iran. To są chwilowe emocje. Znikną, jak tylko odjedziemy od morza. Przecinamy co chwila małe krótkie rzeki, wypływające z pobliskiego Kaukazu, który staje się coraz wyższy. Niedaleko od brzegu leży wrak statku, który osiadł na mieliźnie. Po łańcuchu kotwicznym wdrapują się na pokład poszukiwacze przygód. Za chwilę następny wrak, dosłownie przy samym torze. Może to pozostałości jeszcze z wojny?
     
    Ludzie, masa ludzi. Każdy kawałek tej kamienistej plaży jest zajęty. Tu można leżeć tylko na pneumatycznym materacu, albo też na specjalnych pomostach, postawionych dla wygody plażowiczów. Soczi.  Uroczy biały budynek dworcowy i palmy, teraz już znacznie większe. Chodzę po peronie, sądząc że kupię jakieś owoce. Nie ma nic. Ruszamy dalej. Góry jeszcze wyższe. Kopulaste szczyty wznoszą się  jeden nad drugim, pokryte szczelnie lasem. Jedziemy jakby wśród ogromnego parku. Palmy, figi i pinie. Nieznane mi drzewa o liściach podobnych do liści akacji, pokryte są całe delikatnym, różowym puchem. I ciągle mamy przy sobie morze. Jasne przy brzegu, dalej ciemno-niebieskie. Może uda nam się tu kiedyś przyjechać. Kilka tygodni posiedzielibyśmy w Kaukazie, a później tu nad morzem. Na razie to łatwiej jest nam wyjechać do Iranu, niż do Wielkiego Brata.  Adler, Leselidze, Gagra - to nazwy stacji, które kolejno zostają za nami.
     
    Jesteśmy już w Gruzji. Napisy na budynkach stacyjnych pisane są, nieznanym nam, alfabetem. Suchumi. Ciepły wieczór. Spacerujemy po peronie. Lekka bryza porusza koronami palm. W głębi ciemnieje Kaukaz. Pociąg jedzie dalej. Rozświetlone domy na górskich stokach. Jesteśmy już w Kolchidzie, bajecznej i mitycznej dla Greków krainie, którzy tu się zapuszczali w czasach starożytnych. Jednym z miejsc na ziemi, gdzie można by  było umieścić raj. Na północy krainy potężny Kaukaz, chroniący przed dalekim, zimnym oddechem Oceanu Lodowatego. Na południowym wschodzie Mały Kaukaz. Też potężna zapora, ale przed suchym i ciepłym wiatrem z pustyń Środkowego Wschodu. Tylko na zachód jest ta kraina otwarta  - w stronę Morza Czarnego. Morzy mnie sen. Jeszcze bronię się przed nim, mając nadzieję, że jak wyjdzie księżyc, to w jego blasku błysną gdzieś w głębi śniegi najwyższych szczytów Kaukazu.  Sen jest jednak silniejszy. Ryśka już śpi. Nastawiam budzik na  godzinę w pół do piątej. O piątej rano mamy być w Tbilisi. Chciałbym zobaczyć to miasto i ona też.
  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziesty pierwszy lipiec.
     
    Można było spać dłużej. Niestety się nie da. Słońce jest dość wysoko i zaczyna nieźle przypiekać. A jest godzina dopiero siódma. Dzisiaj jesteśmy na urlopie. W planie mamy basen, a po południu zwiedzanie Teheranu. Dzień należy rozpocząć od śniadania. Na śniadanie jemy zupę mleczną z naszego proszkowanego mleka i herbatę. Nie mamy apetytu. Nie jest najlepiej. Trzeba się będzie zmuszać, aby coś zjeść. Po śniadaniu panie zabierają się do robót domowych - czyli prania. Panowie kierują się zaś w stronę basenu. Leżymy we trójkę obok basenu, na śpiworze pod daszkiem z trzciny. Procedura - do basenu i pod daszek, aby wyschnąć i „apiać’(od nowa). Basen jest niewielki, woda niezbyt czysta. Usiłuję spisywać swoje wrażenia z minionych dni. Za duży to jednak wysiłek. Odkładam notes i obserwuję basen. Mamy na campingu międzynarodowe towarzystwo. Głównie Niemcy, potem mniej liczni Anglicy, Francuzi, no i my Polacy. Jeśli ktoś za hippisa uważa człowieka z długimi włosami. To tu  są  sami hippisi, nawet Jacek. Moi  koledzy śpią. Tak jest najlepiej. Po prostu przespać ten cholerny, południowy upał. Gapię się na pręty trzciny na daszku, między którymi przedostają się pojedyncze promienie słońca, stojącego prawie w zenicie. Może ktoś pomyśleć, że się lenimy. Powinniśmy, zamiast leżeć nad basenem, uganiać się za egzotyką w Teheranie. Ja też tak myślałem, ale w Polsce. W tym upale traci się ochotę do czegokolwiek, z wyjątkiem chłodu i dobrej coca-coli. Żeby tak można było zwiedzać Teheran klimatyzowaną taksówką? No, może być zwykła. Tylko te pieniążki. Miasto jest zbyt obszerne, aby można go było zwiedzać.  Spacerując. Plan na dzisiejsze popołudnie jest następujący. Uzyskanie informacji - skąd i kiedy odjeżdżają autobusy do Rudbarak i do Puluru, a potem zwiedzanie Teheranu.
     
    O trzeciej zabieramy się do gotowania herbaty. Na drugie danie będzie kiełbasa, też gotowana i to długo. Wczoraj wieczorem była długa dyskusja o jadzie kiełbasianym. Ktoś twierdził, że trzeba gotować, co najmniej pół godziny, aby zabić jad. Gotowaliśmy czterdzieści minut. Dzisiaj też gotujemy. Kiełbasa jest dobra. Ma swoisty zapach suszonej. Wisi w siatce na drzewie i zdążyła jeszcze podeschnąć. Największe obawy ma Elżbieta. Inna sprawa, że w tych okolicznościach, choroba któregoś z nas byłaby poważnym problemem. Kto by za to płacił? I to w dolarach. Nalewamy herbatę do baczków  i zamoczywszy się pod prysznicem, wychodzimy na szosę. Stanie o tej porze na słońcu, przypomina stanie przy piecu martenowskim. Z tą różnicą, że tam żar leje się z boku, a tu z góry. Po pół godzinie jesteśmy na placu Gumruk. Najlepiej o informacje, jak dojechać do Rudbarak i  Puluru, spytać na dworcu, z którego odjeżdżamy na camping. Nie, oni tu nie jeżdżą do Rudbarak, ewentualnie do Marzunabadu, albo do Czalus. Te miejscowości leżą  niedaleko siebie. Jakiś Irańczyk rzuca nazwę - Iran Peyma(iranpejma) i prowadzi nas na ulicę. Zatrzymuje taksówkę, mówi do kierowcy Iran Peyma i jedziemy. Ta Iran Peyma to pewnie jakaś „linia autobusowa”- myślę sobie. Odbyło się to tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się zapytać.
     
    Zatrzymujemy się przed budynkiem, który ma na frontonie napis Iran Peyma. Jesteśmy na ulicy Amir-e-Kabir, w bogatszej dzielnicy miasta. Bogatsza, niż nasza linia na camping, jest Iran Peyma. Poczekalnia z ławami obitymi skórą i jak zwykle z portretem szacha. Na podwórzu stoją bardziej okazałe autobusy. Nie, do Rudbarak nie mają autobusów. Do Czalus – owszem, tak. Do Rudbarak,  to T.B.T.(tibiti) może jeździ.  Znów nowa linia - myślę. A do Puluru? Niedaleko jest dworzec autobusowy, skąd jeżdżą do Puluru. Aha, a gdzie jest „tibiti”? Podajemy naszemu informatorowi plan miasta, na którym zaznacza krzyżykami miejsca odjazdu do Rudbarak i Puluru. T.B.T. jest na ulicy zaznaczonej krzyżykiem. Najpierw pójdziemy na tę ulicę.  Z trudem, przy pomocy policjanta, znajdujemy mały kantorek. Siedzący w nim młody chłopak twierdzi, że jeżdżą do Puluru.  Ale nie dzisiaj, tylko jutro o wpół do ósmej. Nieważne. Mamy więc ustalone, skąd można dojechać pod Demawend.
     
    Po wyjściu z kantorka spostrzegamy, że jesteśmy niedaleko od meczetu Sepahsalar.
    Meczet Sepahsalar, o którym, Franciszek Michalski w swojej książce „Wędrówki irańskie”, pisze: „W istocie meczet Sepahsalar jest wspaniałą budowlą, mało tego cudem orientalnej architektury. Monumentalny jego fronton, zwrócony do placu Baherastan obramiają dwa potężne minarety, ozdobione majolikowymi kaflami i kufickimi napisami rzadkiej piękności”.
    Przez wysoką, sklepioną bramę wchodzi się na wielkie podwórze meczetu. Na ścianach i sklepieniu oglądamy przepiękną barwną „kaszi”, w kolorze czarnym, białym, zielonym i niebieskim.
    Dalej pisze Michalski: „ Po śmierci fundatora ministra Sepahsalara, podobno otrutego na rozkaz ówczesnego szacha, budowla została do dziś nie wykończona”.
     
    Notatki autora książki pochodzą z okresu drugiej wojny światowej. Mamy okazję zobaczyć, jak to dziś wygląda. Jesteśmy więc w najciekawszej, z naszego punktu widzenia, budowli Teheranu.  Ma sześć minaretów i  przepiękną kopułę, wyłożoną podobnie jak minarety kolorowymi płytkami kaszi(kafelki z malowanego fajansu). Dominują kolory, jak na załączonym dalej zdjęciu. Stukamy do bramy. Może nas wpuszczą? Ta brama to arcydzieło sztuki kowalskiej.  Prześliczna robota. Brama się uchyla i jesteśmy w przedsionku, skąd idzie się na dziedziniec meczetu. Obawiamy się, czy wpuszczą nasze panie. Nikt jednak nie protestuje. Wita nas  dwójka. Jeden stary, drugi młody. Gdzie chcemy iść? Na dziedziniec, czy wyżej? Oczywiście wyżej. Nie często przecież zdarza  się okazja połażenia po meczecie. Wychodzimy na dach, spacerujemy po małych kopułkach,  stanowiących dachy leżących niżej pomieszczeń. Na nami tylko minarety i kopuła. Z bliska widać, że brakuje w niej kilku płytek. Patrzymy w dół na dziedziniec z pięknymi piniami, między którymi błyszczy w zapadającym zmroku woda, do rytualnych ablucji.
     
    W ręce mam dwa aparaty fotograficzne. Jeden z filmem czarno-białym, drugi z kolorowymi przeźroczami. Do tego światłomierz. Wszystko to plączę się między rękami. Marzę o chwili, kiedy będę mógł usiąść przy jakimś fragmencie architektury, popatrzeć, zastanowić się chwilę. Niestety, bardzo rzadko to się zdarza. Ciągle brakuje czasu, a tyle chce się zobaczyć. Nasz przewodnik-młodszy z dwójki- też jest zapalony. Czy chcemy wyjść na minaret? Wspaniale! Ledwo się można przecisnąć, po krętych, zakurzonych schodkach i to w zupełnych ciemnościach. Ryśka się boi. Przewodnik zostawia nas samych na górze, zachęcając do fotografowania. Co za piękny widok! Dokoła nas morze niskich domów. Znajdujemy się w uboższej dzielnicy Teheranu. Nieco dalej widać i wyższe domy. To centrum tego miasta. Zachodzi słońce, oświetlając je ostatnimi promieniami i wznoszące się półkoliście nad nimi szczyty Elbursu. Robię jeszcze przeźrocze roztaczającej się panoramy. Pod nami mamy, pyszniącą się swoimi barwami, kopułę meczetu.  
     
    Nad miastem unosi się przedwieczorna mgiełka. Następuje kolejna seria zdjęć, jedyny precyzyjny świadek tej uroczej panoramy. Pojawia się z powrotem nasz przewodnik. Pytamy, gdzie jest w mieście pałac  szacha. Pokazuje nam parlament, pałac i jeszcze jakieś inne ważne budynki. Schodzimy niżej.  Jestem ciekaw, gdzie on nas jeszcze zaprowadzi. Zastanawiam się, ile to nas będzie kosztowało. Trudno z  tymi paroma dolarami, jakie mamy, nie myśleć o tej sprawie. Idziemy po dużym dachu, wyglądającym jak pole usiane regularnie kopczykami kretów, tylko w  odpowiednio większej skali. To kopułki dachu sali czterdziestu kolumn. Jest ciemno, ale od czego jest światło elektryczne. Sala jest w remoncie. Po nim sala będzie wyłożona cała alabastrem. Na razie w lekko zielonkawym kolorze jest wyłożony mihrab. Na jego lewej stronie jest duża brunatna plama. Przewodnik zwraca nam uwagę, że plama przedstawia Europę i Azję. I rzeczywiście, widać jakby zarys Skandynawii. Można się domyślić nawet gdzie jest Iran.
     
    Oglądamy od spodu kopułę. Bardzo to wszystko ładne. Szkoda, że zapadł zmrok, z którym nawet światło elektryczne nie bardzo sobie radzi. Z ust przewodnika płynie potok informacji. Tu w meczecie mieści się Wydział Teologiczny Uniwersytetu Teherańskiego. Czyli szkoła muzułmańska-Medresa.  Przedstawia nam jednego z nauczycieli tego wydziału, z wykształcenia filozofa-jak podkreśla. Nazwisko jego uleciało mi z pamięci. Uśmiechamy się do siebie mile-cóż nam pozostaje? Po dziedzińcu spacerują elewi w białych turbanach na głowie. Zegar nad bramą, po przeciwnej stronie dziedzińca, wskazuje godzinę taką, jaka jest w Mekce. Żegnamy się, płacąc czterdzieści rialsów. Wydaje nam się, że przewodnik zasłużył na więcej.
     
    Po wyjściu na ulicę, przypominam sobie, że zostawiłem w kantorku, tam gdzie pytaliśmy się o autobus do Peluru, pożyczony w Krakowie od pana K.C. plan Teheranu,. Wracamy tam z powrotem. Zamknięty. Nic się nie stało, mamy drugi od sekretarza ambasady. Paniom się chce bardzo pić. Nam też. Nogi nas już solidnie bolą. Obok meczetu jest mały barek. Zamawiamy coca-colę, sok pomarańczowy i jakiś napój o nazwie „7UP”. Cola jest z lodu i jest świetna. Za barem siedzi dwóch młodych barmanów, spoglądających na nas przyjaźnie. Nad nimi kiczowaty, w jaskrawych kolorach portret szacha z żoną. Na kolanach trzymają swoje dziatki. Pijemy małymi łyczkami, aby nie przeziębić gardeł. Dalszy ciąg tego wieczoru nie był interesujący, ale za to bardzo nas zmęczył. W „tibiti” nam powiedziano, że P.M.T.(piemti) jeździ do Rudbarak. Jeszcze jedna linia! Piemti z kolei, że Iran Peyma. Kółeczko się więc zamknęło. Nic więcej nie załatwimy. Pojedziemy więc do Marzunabadu, albo Czalus, a stamtąd spróbujemy się jakoś dostać do Rudbarak.
     
    Po dłuższym spacerze znaleźliśmy się na placu Gumruk. Zaczyna się znana kołomyjka z dopytywaniem się o autobus do campingu. W pewnym momencie wpada nam do głowy myśl, aby się nie pytać o camping, podając jego angielskie brzmienie – „kemping”, tylko o Gol-e-Sahra(golesachra). Tekst angielski na ulotce głosi - camping, caravansite in Teheran  at  Gol-e-Sahra. The Flower of the Desert. Kwiat pustyni, piękna nazwa. Riposta, kogoś z dyskutującego dookoła nas tłumiku, jest błyskawiczna. Prowadzi nas, bez dalszych dyskusji do właściwego autobusu. Zapomniałem dodać , że tu autobusy nie mają żadnych tablic, z których korzystanie ze względu na „robaczki” i tak byłoby wątpliwe. Wszystko odbywa się na przysłowiową „gębę”. Na campingu ten sam ceremoniał, co wczoraj. Uzupełnianie wody w organizmie dużo ilością herbaty, jakaś zupa, prysznic. I znajome baranki na niebie.
     
    Objaśnienia zdjęć(w kolejności zamieszczania)
     
    1.  Wejście do meczetu Sepahsalar
    2.  Kopuła meczetu
    3.  Minarety meczetu
    4.  Szkoła muzułmańska - Medresa
    5.  Panorama Teheranu wykonana z minaretu. Na pierwszym planie wieżyczka sąsiedniego minaretu





  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Wstęp do dalszego ciągu...
    Mam mnóstwo zdjęć i opisów związanych z trzema pobytami:
    - wyjazd i pobyt w  Iranie -1972 r,  główny cel-góry Elburs,
    -wyprawa alpinistyczna do Afganistanu, Hindukusz Wysoki-1973 r,
    -trekking w Himalajach, na północ od  stolicy Indii, oraz objazd subkontynentu pociągiem-1976 r.
    Prowadziłem dziennik w Iranie i w Indiach. Na podstawie tych zapisków, mając w pamięci,  pojawiające się obrazy,  spisywałem na  nowo swoje wspomnienia. W pewnym okresie miałem nawet zamiar napisać jakąś książkę podróżniczą. Czytało  się czasem coś takiego. Tylko proste relacje z czynności dnia bieżącego. Był to okres, gdy już  wyjazd w Alpy, był marzeniem. Nie tylko z powodu braku zielonych.  Pierwsze pytanie, przy staraniu się o paszport, wisiało w powietrzu. "Po co chcecie tam jechać" ?  Zarejestrowani sportowcy mieli przywileje. Jechali na zawody.  Z rzadka ktoś jechał służbowo. Ale indywidualnie, turystycznie można było tylko do "demoludów".
    Coś z relacji, z szerokiego świata,  się  wtedy jednak  pojawiało. Były wyprawy alpinistyczne, czy też w innych dziedzinach(żeglarstwo).  Ale to się podciągało pod wyczyn, rozsławiający imię Polski Ludowej na całym świecie.  Czytałem "Poznaj Świat". Tam się czasem pisało o dalekich podróżach indywidualnych. "Orbis"-owszem - umożliwiał wyjazdy daleko w świat.  Nie tanie i porządnie zorganizowane, bezpieczne.  Egzotyka głównie się ograniczała do paru zabytków i kultury w wydaniu cepeliowskim.
    W wspomnianym periodyku czytałem relacje pewnego autora, którego  później poznałem osobiście.  Rysiu-mówię, jak to pisałeś. Tyle wiadomości o kraju, kulturze, zabytkach. Rozmowy z ludźmi spotkanymi na ulicy. Stary!  Ja mam dobrą Practikę. Robi się parę zdjęć na miejscu.  Idziesz do Biblioteki Jagielońskiej i szukasz materiałów  o tym kraju.  Rozmowa na ulicy jest dziecinnie prosta.  Jak masz nieco wyobraźni to bez trudu tworzysz taki dialog.  
    Ja nie jechałem z Orbisem.  Sam ze swoimi kolegami organizowaliśmy taki wyjazd.  Zdobywało się wcześniej informacje o danych górach, kraju,...Maksymalnie ile się da. Na ulicy nie robiłem reportażu, ale w ścisku, z miejscowymi, siedziałem w telepiącym się gruchocie. Zwanym autobusem. Lub też przez dwa tygodnie, objeżdżając Indie i  docierając do przylądka Komorin - zmieniałem pociągi.  Było wystarczająco dużo czasu na rozmowy ze współpasażerami. Więc sobie myślałem - moja książka będzie bardziej prawdziwa. W zapiskach nie jestem jedynym bohaterem.  Raczej unikam pisania o sobie.  "Selfi" to można policzyć na palcach jednej ręki. Zawsze mnie interesowali ludzie. Jak żyje  przeciętny człowiek. Bez upiększeń dla celów propagandy tyrystycznej.  Geografia - czyli teren, pogoda, zabytki. To się samo przez się rozumie.
    Książek przygodowych czytałem w tym okresie, jak wyżej,  sporo.  Ja zawsze szukałem w takiej literaturze nie tylko  "reportażu".  Przykład - to jest takie miasto, takie zabytki  itp. Szukałem bardzo osobistych przeżyć autora.  Strachu, zwątpienia,  wyrzutów(po co się w to wkopałem?). Jeśli chodzi o góry to mam osobisty pogląd, że generalnie jest to marna "literatura". To są reportaże. Alpiniści cierpią z zimna, z braku powietrza.  Ale gdyby zarejestrować im wszystkie te myśli, które przelatują przez ich głowę, w bezsenną noc, gdzieś w namiocie, oczekujących na wątpliwą pomoc...A dostajemy opis trudności technicznych ze wspinaczki.  I że jest to osiągnięcie. Jest. Chwała za to!   Ale to nie jest literatura.
    I teraz się kiwam. Wykorzystać serwer "Online" na archiwum. Napisać w odcinkach "książkę". Będzie ich sporo.  Stąd perfida. Materiału mam dużo. Jest napisany i sfotografowany. Drobne korekty, jak  opisanie  publikowanych zdjęć(kolor). Co, gdzie, kiedy? Nie będzie to wielki wysiłek z mojej strony. Więc bez żalu mogę to zawsze przerwać.  Nie potrzebuję "lików". Nie wszystkim  moja relacja  musi się podobać.  Ale czasem jakieś "thanks" może świadczyć, że ktoś z ciekawości to przeczytał.
     
    Zagronie
     
     
  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Piętnasty lipca.
     
    Słychać stukanie do drzwi. To konduktorka chodzi po wagonie i budzi pasażerów. Za chwilę terkocze budzik. Zaspani, przecieramy oczy. Tak, to już trzecia godzina.  Świetnie mi się spało. Zaczynamy pakowanie. Niewiele powyciągaliśmy z plecaków, a zabiera nam to prawie godzinę. To częściowo wina tłoku. Pięć bębnów, cztery duże plecaki i cztery osoby w jednym przedziale. Jacek spał kilka przedziałów dalej. Konduktorka zwraca nam bilety, które nam zabrała w Brześciu. Od pół godziny jedziemy przedmieściami Moskwy. Brzask. Pociąg wolno wjeżdża na Dworzec Białoruski. Po peronie bagażowi jeżdżą malutkimi wózeczkami na trzech kółkach. Na dwa takie wózki wchodzi cały nasz dobytek. Prosimy, żeby podjechali do postoju taksówek bagażowych. Jedziemy przez obszerny plac przed dworcem, w stronę jakiegoś pojazdu, który przypomina mikrobus. To ma być taksówka bagażowa? Kierowca zwęszył interes. Chce dziesięć rubli do Dworca Kurskiego. To za dużo. Wytargowaliśmy sześć. Jeszcze Ryśka skoczyła rozmienić dziesięć rubli na drobne. Posiadanie drobnych jest ważne, bo na świecie istnieją bardzo częste zwyczaje nie wydawania reszty, mimo umówionej kwoty. Jedziemy, przed tym zapłaciwszy bagażowym cztery ruble, za podwiezienie wózkami. Szerokie moskiewskie ulice. Puste. Moskwa jeszcze śpi. Dworzec Kurski. Szybko wyładowujemy nasz bagaż i ustawiamy to wszystko na chodniku przed dworcem.
     
    Pierwsze wrażenie-ogromny budynek dworcowy. Ściany ze szkła. Ale co u licha! Wzdłuż czołowej ściany na chodniku, leżąc na gazetach, śpią dziesiątki ludzi. Twarze tych osób są doskonałym potwierdzeniem faktu, że Związek Radziecki jest krajem wielonarodowościowym. Widok ten jest w pewnej sprzeczności z moją świadomością o ZSRR, kształtowaną przez tak zwane „źródła informacji” od chwili, gdy nauczyłem się czytać. Spojrzawszy na to okiem człowieka dorosłego i bez uprzedzeń-to znacznie lepiej jest spać nawet na gazecie, niż męczyć się całą noc na ławce. Najlepiej o tym wie ten, kto miał okazję z takich, czy innych powodów przespać noc na dworcu kolejowym. A poza tym co robić z tą całą masą ludzką, ze wszystkich republik, która przyjeżdża codziennie do Moskwy. Hotele dla wszystkich? Absurd!
     
    Po tych pierwszych przelotnych wrażeniach zabieramy się do roboty. Robię szybko-bo podobno nie wolno-„rodzinne” zdjęcie na tle dworca. Nie mieliśmy dotychczas czasu, aby się wszyscy razem z naszym ekwipunkiem sfotografować. Teraz poszukamy Inturistu, gdzie powinien spokojnie leżeć nasz telegram o zarezerwowanie miejsc w pociągu do Dżulfy i  gdzie zrealizujemy nasz voucher. Niestety życie bez kłopotów byłoby zbyt piękne. Nie ma żadnego Inturistu na Dworcu Kurskim. Informacja uzyskana w Inturiście w Warszawie, że jest takowy na tym dworcu okazała się bzdurą. Pociąg do Dżulfy, owszem, jest dzisiaj, o dziewiątej czterdzieści pięć, peron trzeci. Nasz voucher zrealizujemy w Inturiście na Placu Rewolucji. Wszystkie te informacje uzyskujemy w informacji kolejowej. Zbliża się szósta. Dworzec coraz bardziej się zapełnia. Robi się coraz cieplej.  Jest już nawet prawie duszno.
     
    Krótka narada. Co robimy dalej. Musimy najpierw przenieść nasz bagaż na peron trzeci. Poszukiwania za bagażowym nie przynoszą rezultatu. Tu na perony dochodzi się skomplikowanymi tunelami. Do których, aby zejść, trzeba przemierzyć plac pod dworcem, a potem zejść po schodkach. Bagażowi działają  tylko we wspomnianych tunelach. Tak, że korzystając z bagażowego, musielibyśmy sami przenieść nasz bagaż większą część drogi na peron i w dodatku zapłacić. Przeniesiemy sami. Z plecakami uporaliśmy się szybko. Gorzej będzie z bębnami. Dobrze, że mam nosiłki. Niosę pierwszy bęben. Ciągnie mnie potwornie do tyłu. Gdy dochodzę na peron, zaczynają mi się uginać nogi. Jeszcze muszę przenieść jeden, a następne przeniosą Janusz i Jacek. Bębny mamy na peronie, plecaki też. Ryśka zostanie z bagażem. Ja z Jackiem pojedziemy na Plac Rewolucji. Elżbieta i Janusz kupią coś do jedzenia na drogę. Chce nam się wszystkim bardzo pić. Jest duszno. Odkrywamy na dworcu automaty ze świetną, gazowaną wodą. Za kopiejkę woda czysta, za trzy - z sokiem. Niestety nikt nam nie chce rozmienić pieniędzy. Na szczęście Jacek ma jeszcze z Polski parę kopiejek i to nas ratuje z opresji.
     
    A teraz pojedziemy obydwaj na Plac Rewolucji. Jacek jest moim „cicerone”. Voucher jest wypisany na moje nazwisko. Na Plac Rewolucji jedziemy metrem. Jak mieliśmy się okazję później przekonać, to znakomity środek lokomocji. Pięć kopiejek wrzuca się do szczeliny, jak w automacie telefonicznym, bramka się otwiera i można  wejść do podziemi Moskwy. Za te pięć kopiejek na upartego można tam przebywać cały dzień, przemieszczając się z jednego końca na drugi tego ogromnego miasta. Jeszcze raz, niestety, jesteśmy ofiarą błędnych informacji. Inturist na Placu Rewolucji jest, ale nic nie wskazuje, że tu sprzedają bilety kolejowe. Ktoś nam radzi, aby iść na Prospekt Marksa. To niedaleko,  pójdziemy piechotą. Przed sobą mamy Plac Rewolucji. Po drugiej stronie mury Kremla. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wydawało mi się, że Kreml powinien być na wzgórzu. Widać słynne baszty kremlowskie a na nich pięcioramienne ogromne czerwone gwiazdy. Z tej odległości wydają się być niewielkie. W głębi widać jakąś śliczną cerkiew z mnóstwem kolorowych kopuł. To na Placu Czerwonym-mówi Jacek. Zaczekaj-mówię. Zrobię sobie zdjęcie. Mam nadzieję, że jak kupimy bilety to się z godzinkę powłóczymy po Placu Czerwonym. Przechodzimy obok Teatru Wielkiego. Fronton teatru w remoncie. Nie ma tu Inturistu. Mieści się w hotelu „Metropol”. Teraz sobie przypominam, że gdzieś tą nazwę słyszałem. Może to chodziło o hotel „Metropol” w Warszawie. Nie wiem. Krążymy dookoła budynku. Wszystko zamknięte. Gdzie się zrealizuje ten przeklęty voucher. Dzisiaj jest sobota i dzień dla moskwian wolny od pracy. Ale chyba Inturist pracuje?  O może tu! Na szybie są namalowane wagoniki. Już stoi kolejka ze sześć osób. Ale co to? Otwarte od dziewiątej! A my mamy pociąg o dziewiątej czterdzieści pięć. Nikła  nadzieja, że zdążymy. Sześć osób przed nami i w dodatku nie wiadomo dokładnie, czy to tu. Jesteśmy z Jackiem zrezygnowani. Nie ma sensu stać i tak nic nie załatwimy.
     
    Odkrywam w pobliżu automaty z wodą sodową. Jacek grzebie w kieszeni i wyciąga jedno i trzykopiejkówkę. Będą dwie wody. Pojawia się Janusz z Elżbietą. Mają do nas pretensje, że nie stoimy w kolejce. No, dobrze, staniemy, tylko że w dłuższej, bo już urosła. Musimy się kogoś spytać, gdzie realizuje się ten voucher. Ktoś z obsługi otwiera drzwi i zastawia je krzesłem. Jednocześnie pojawia się milicjant. Zwrócił uwagę na nas wcześniej, niż zdążyliśmy się go spytać. Co my tu robimy? Pada pytanie. Myśmy chcieli kupić bilet do Teheranu i tu pokazujemy mu voucher. Pierwsza brama-pada odpowiedź.  Zbliża się ósma. Idziemy do tej bramy. J i E tu byli, ale nie sądzili, że tu można kupić bilet do Teheranu. Tu też już jest kolejka. Jak tylko otworzą drzwi to wtargniemy pierwsi do środka. Innego wyjścia nie mamy. Gra idzie przecież o cały tydzień. Dziś, albo w przyszłą sobotę? Zajmuję strategiczna pozycję przed zamkniętymi drzwiami wejściowymi. Czekający, będący wcześniej przede mną, nie protestują. To dobrze. Czekam tu z Januszem. Elżbieta - którą boli żołądek i Jacek gdzieś sobie poszli. Otwierają się drzwi i milicjant, podobny do poprzedniego, zastawia je krzesłem. My chcemy bilety do Teheranu, czy to tu? Tak, to tu. Tylko gdzie sprzedają? Pomieszczenie jest duże, a my nie możemy sobie pozwolić, aby chodzić później i dopytywać się, gdzie sprzedają bilety.. Jak ten czas potwornie wolno i jednocześnie szybko - myśląc o godzinie odjazdu pociągu - leci. Wolno, bo czekamy na godzinę dziewiątą, od której zaczną tu pracować i szybko, bo do odjazdu pociągu zostało nam niewiele ponad godzinę. Zaczynają się schodzić pracownicy Inturistu. Zaraz za drzwiami zajmuje miejsce młoda dziewczyna. To na pewno informacja. Wykorzystując chwilę, gdy nasz cerber w policyjnym mundurze gdzieś się zawieruszył, wpadam do środka i pokazuję dziewczynie voucher, pytając gdzie to się załatwia. Wskazuje ogólnie kierunek. Ale dopiero o dziewiątej.  Oczywiście! I wycofuję się na moją strategiczną pozycję. Do bramy wjeżdża duży samochód ciężarowy. Wywołuje to małe zamieszanie i cała kolejka się przemieszała. Nieźle, dla nas, bo może nikt nie wpadnie na myśl, że podeszliśmy.
     
    Ustalamy najkrótszą drogę na Dworzec Kurski. Biegiem do najbliższej stacji metra. I na szczęście to tylko jeden jego przystanek. Pięciokopiejkówki na metro ściskam cały czas w kieszeni. W ręce trzymam voucher i bilety z Warszawy do Dżulfy, bo może będą potrzebne, za chwilę. Dziewiąta! Krzesło się odsuwa i wpadamy z Januszem do środka. Mamy szczęście. Trafiliśmy na właściwą kasę, tylko…, że ona nie zdąży wypisać biletu. No, nie! Wyciągamy nasze oklepane argumenty, że przecież nie  będziemy siedzieć w Moskwie do przyszłej soboty. Zabiera się do roboty, tylko musimy dopłacić czterdzieści pięć rubli. A więc jednak pierwsza klasa z Dżulfy do Teheranu. I tak na tym dobrze wyszliśmy, bo dopłacamy zamiast po dziesięć dolarów, jak żądano w Warszawie, tylko po dziewięć rubli na osobę.
     
    Pojawił się Jacek z Elżbietą. Proponujemy im, aby jechali na Dworzec Kurski, gdzie siedzi przy bagażach Rysia i przenieśli nasz dobytek w pobliże wagonu do Dżulfy. Świetnie się dziewczyna spisała. Jest dwadzieścia po dziewiątej i mamy bilety. Oby tak pracował nasz krakowski Orbis. Teraz wszystko zależy od naszych nóg. Do odjazdu pociągu zostało niecałe dwadzieścia pięć minut. Biegniemy do metra. Widok w Moskwie chyba nie często spotykany. Bieg w dół po ruchomych schodach. Nadjeżdża metro. Wchodzimy do środku i za chwilę wyskakujemy na stacji Kurskaja. Skaczę po dwa, trzy  stopnie do góry po ruchomych schodach. W ferworze przebiegam, zamiast przez wyjście,  przez automatyczne wejście do metra. Słyszę tylko  silny trzask zamykających się automatycznie ramion. Urządzamy z Januszem sprinterski slalom między ludźmi. Pomyśleć- jeszcze kilka godzin temu na Dworcu Kurskim było spokojnie a teraz przewalają się tłumy. Trzeci peron. Pociąg już stoi. Za pięć minut odjazd. Bagaż  też stoi, w tym samym miejscu, co stał. Jacek z Elżbietą przyszli dopiero przed chwilą i ktoś, wyglądający na kolejarza, powiedział im, że wagon do Teheranu jest z tyłu pociągu. Pobiegli tam, ale okazało się, że to był wagon do Ankary.  Do Teheranu jest z przodu pociągu. Przenosimy błyskawicznie nasze trzysta kilogramów.
     
    Są dwa wagony, ale tylko do Dżulfy. Nie do Teheranu. Dobra!  Może być do Dżulfy. Konduktor wagonowy ogląda bilety. Nie pojedziemy-stwierdza.  Jak to nie pojedziemy! Kupiliśmy dopiero bilety w Inturiście. Zaczynamy się na niego wszyscy wydzierać. Nie pojedziemy, bo miejsca, które mamy wypisane na bilecie, on ma zajęte.(Tu trzeba przyznać, że mieliśmy trochę szczęścia, otrzymując miejscówki do Dżulfy). Atmosfera robi się gorąca. Do akcji włącza się dyżurna peronowa. Telefonuje do Inturistu. Jak zwykle w takich przypadkach, nie może się połączyć. Prosimy konduktora sąsiedniego wagonu, który jedzie tylko do Erewania, aby nas wpuścił. Dalej sobie jakoś poradzimy. Zrozumiał naszą sytuację-wsiadajcie! W takich przypadkach ciężary kilkudziesięciokilogramowe stają się dziwnie lekkie.  I za chwilę wszystko ląduje w wagonie. Pociąg rusza. Pojawia się Janusz. Wszystko się wyjaśniło. Inturist -prawdopodobnie w pośpiechu- pomylił się. Przenosimy się do tego wagonu, do którego mieliśmy wsiąść. Wagon jest prawie pusty. Konduktor nagle robi się słodziutki. Niech cię diabli! A przed chwilą zostawiłby nas na peronie, nie zastanawiając się. A  może wiedział co robi? Licho go wie!
     
    Jedziemy! Marzyłem o tej chwili. Właśnie najbardziej o tej, że będę siedział w wagonie Moskwa-Teheran. Tu kilka słów wyjaśnienia- sądziliśmy, że jak wsiadając w  Moskwie do wagonu, dojedziemy nim do Teheranu. A jak było w rzeczywistości - to później. Jak to dobrze, że człowiek szybko zapomina złe chwile. Wszystko, co się działo dosłownie przed momentem, staje się nieważne, odsuwa w tył. Oglądamy ciekawie przedział. Pierwsza klasa. I rzeczywiście pierwsza klasa. Klimatyzacja, prysznic i  perspektywy znakomitego wypoczynku przez cztery dni. Zajmuję z Rysią przedział dwuosobowy, który posiada łóżko piętrowe, pod oknem stolik a obok niego fotel. Z przedziału bezpośrednio wchodzi się do łazienki, gdzie jest umywalka, prysznic i sedes. Łazienka ma połączenie  z sąsiednim, identycznym przedziałem, gdzie jedzie Janusz z Elżbietą. Drzwi do łazienki z przedziałów są wzajemnie blokowane.  W takich luksusach jeszcze nie podróżowaliśmy. Jacek jako samotny dostał za towarzysza podróży jakiegoś młodego człowieka, który jedzie na wczasy do Kirowakanu.
     
    Pociąg opuszcza Moskwę. Upychamy nasze rzeczy. Plecaki na górę. Bębny pod stolik. Teraz prysznic. Jesteśmy brudni i spoceni. W Moskwie też potrafią być upały. Dowód na to mieliśmy dzisiaj rano. Ktoś- już nie pamiętam kto - odkrywa, że konduktor robi herbatę. Zamawiamy po dwie. Są mocne i gorące. Duże szklanki stoją w metalowych koszyczkach, z szerszą podstawą. Lubię taką herbatę. Jest świetna. Równie dobry jest nastrój naszej piątki. Za oknem pociągu krajobraz podobny do naszego Mazowsza. Tak więc wygląda Rosja. Według mapy rzeka, która teraz widzimy, to Oka. Rzeka Oka, płynie jak Wisła szeroka… Tak nas uczono w dziecięcych latach. Była wtedy czysta i szumiała jak Wisła. Dzisiaj też jest podobna do Wisły, bo równie brudna. Miasto Tuła. Stąd pochodziły słynne samowary tulskie. Orzeł, Kursk. Miasta, które są związane z najbardziej ponurym okresem w historii ludzkości-drugą wojną światową. Po drodze, z okna pociągu, oglądamy jeszcze pogrzeb kołchoźnika, jadącego w trumnie na samochodzie ciężarowym. Nieboszczyka poprzedza niewielki tłum jego pobratymców. Cały ten pochód otwiera chorąży ze sztandarem w barwach narodowych i czerwona gwiazdą na szczycie. Tak nam upłynął kolejny dzień podróży do Iranu.
  8. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Rozpoczynam cykl o narciarstwie pani Zagroniowej.  Będzie ilustrowany kolorowymi zdjęciami. Większość z nich jest zarejestrowana analogowo na błonie filmowej.  Wymaga to skanowania negatywów.  Skanowanie papierowych odbitek(które istnieją) daje znacznie gorszy obraz.
     
    Moim głównym celem nie jest reklama Zagroniowej. Chociaż w pewnym sensie jest. Dlatego, że rozpoczęła pierwsze ślizgi na nartach w wieku czterdziestu dziewięciu lat. I kontynuuje je z przyjemności do chwili obecnej.  Jest to przykład, że w pewnych, sprzyjających okolicznościach - na naukę nie jest nigdy nie za późno!
     
    Załączane zdjęcia będą też ilustrować upływ czasu. Jak zmieniał się sprzęt, ubiór narciarzy.  Wyciągi, stoki.  Czy też liczba zjeżdżających po  trasach, a także ich styl jazdy.  Warto to sobie przypomnieć.
     
    Początki
     
    Pierwsze ślizgi Zagroniowa  wykonała na sprzęcie mojej zmarłej małżonki. Buty narciarskie z  Krosna. Pojedyncze z wysoką cholewką, sznurowane. Narty jeszcze z wytwórni w Zakopanem.  Ubite pólko za "wychodkiem"(w Koninkach – czwarty listopad 1995 roku).  Pierwszy szus do zatrzymania. I kolejne, ze skrętami przez odstawianie nart.
     
    Zima, jak zaczęła się w tym czasie w Koninkach, to pokrywa śnieżna utrzymywała się, bez przerwy do połowy kwietnia. Naliczyliśmy rekordowe 45 dni w sezonie. W listopadzie ruszyło krzesełko i wyciągi orczykowe na Tobołowie(w kierunku Obidowca).  Należało błyskawicznie skompletować sprzęt dla Zagroniowej.  Syn kolegi pracował w hurtowni Bachledy w Krakowie.  Zagroniowa dostała Dynamiki.  Buty już nowoczesne z klamrami.  Kijki dopasowane. Spodnie narciarskie  z ciucholandu.
     
    „Profesjonalna” nauka zaczęła się, przy dalszym wyciągu orczykowym, na Tobołowie.  Zastosowałem metodę mojego i ostatniego instruktora z Zakopanego. W roku 1964 prowadził nam kurs dla członków Klubu Tatrzańskiego z Krakowa, pod Gubałówką. Siedmiodniowy. Według szkoły austriackiej. Z przeciw skrętami. Austriackie miał też ładne Kastle. 
     
    Jazda  w skos do stoku. Następnie skręt równoległy do stoku. Skręt do zatrzymania. I rzecz najtrudniejsza skręt od stoku. Jak wyszedł pierwszy i narty jechały dalej w skos stoku, to następowała próba w druga stronę. Jak wyszła. To jesteśmy w domu!  Narciarz potrafi skręcać. Narciarz przez skręty reguluje sobie szybkość. Narciarz potrafi się zatrzymać.  Czyli w szybkim czasie osiągnął coś, o czym walczono od początków istnienia zjazdów.
     
    Oczywiście miał inny sprzęt, niż lata temu. Miał ubite pólko. Ale jak się podszkoli, to wjedzie tam gdzie śnieg jest dziewiczy. Nasz instruktor, przy okazji miejscowy „goprowiec” nie bawił się w pług.  I miał głęboka rację. Pług zostawia pozostałości.  Pług na początku dobry jest na płaskie pólko. Pług w terenie to ewolucja dla  najlepszych.  Tak się zawziąłem do tej równoległości, że zaraz po kursie udałem się na Gubałówkę. Gdzie po kilku wywrotkach, pokonałem słynny mostek.  Pewny swoich umiejętności wybrałem się niebawem na Kasprowy. Była mgła, śnieżyca. Kopny śnieg. Zjazd prze Goryczkową do Kuźnic. Wyglądał  w moim wykonaniu dosyć ciekawie. Co jakaś mulda(górka) to ryłem nosem  w śniegu.  Zdziwił mnie pewien obywatel, widziany w holu kolejki. Miał duży sterczący z przodu brzuch. I równie duży plecak. Ten chce zjechać z Kasprowego – moja pierwsza myśl?  Ten minął mnie poniżej „bulki”(u końca Szyjki).  Zgrabniutko, z lekiem oporem, wykonując swoje skręty.  Oczywiście jadąc z tym dużym plecakiem.  Nic dziwnego, że po tym zjeździe stałem się fanem poprawnej techniki.
     
    Postąpię podobnie z Zagroniową.  Pojawiła się  pierwsza przeszkoda w szkoleniu. Zagroniowa już skręcała i jeździła tym orczykiem na Tobołowie. Ale następnego dnia, po wyciągnięciu jej, od krzesełka do tego orczyka, przez mój osobisty wyciąg(kijek między nogami), okazało się że nie da rady jeździć.  Skurcze łydek. Przeżyłem coś takiego dawniej tydzień przed ogłoszeniem stanu wojennego. Pojechałem z żoną  na Gubałówkę. Pierwszy dzień w sezonie. Jazda do „upadu”. Wieczorem w hotelu, nad restauracją w Kuźnicach, lewa łydka twarda i sztywna. Masowanie nic nie daje. Rano w niedzielę pustki na Kasprowym. Zjazd do Kuźnic. Noga coraz gorsza.  W pewnych momentach jadę tylko na drugiej.  Koniec tej męczarni! No cóż! Nie da się przyspieszyć nauki.  Narciarz musi mieć te czworogłowe. Jeśli ktoś na plaży mówi nam, że fajnie jeździ na nartach. To należy przyjrzeć się jego udom. Jeśli to cieniutkie, szczuplutkie.  To opowiada bajki. 
     
    Kolejny stopień wtajemniczenia, jaki miałem zakodowany. To nauka skrętu równoległego na jak najbardziej stromych ściankach. Kiedyś taka była.  Z Jaworzyny(od wyciągu) w Szczyrku do Dolin. Potem spychem wykonali obecny przejazd.  Temu celowi służyła polana na Jaworzynie w Koninkach. Orczyk do góry. W dół płasko, a potem ścianka.  Tu się woziliśmy z panią Zagroniową.  Śniegi były cudowne. Co widać na zdjęciach.  Uzupełnieniem ćwiczeń był główny stok z Tobołowa. U dołu znacznie trudniejszy, niż obecnie.  Postęp u Zagroniowej był bardzo szybki. Liczyłem, że z poznaną panią uda mi się coś osiągnąć na nartach. Jakiś łatwy wyciąg, nietrudny stok. Byle coś było. By nie stała pod stokiem z termosem i się nudziła, gdy ja będę”szalał”, gdzieś tam w górze.  Ale tu, co za niespodzianka! Nogi się wzmocniły. I jest postęp - z dnia na dzień. Taki postęp, że spróbujemy na Chopok. Gdzie już kilka razy byłem z kolegami.
     
    I pojechaliśmy na ten Chopok w lutym.  Śniegu na północnych zboczach nie było za dużo. Góra wydmuchana do lodu. Za to,  po przeciwnej stronie, prawie dwa metry. Karnet na obie strony. Jeździliśmy  w zasadzie po wszystkich trasach, z wyjątkiem kilku „Pom”. Na południowej stronie był, min., piękny zjazd na sam dół(Serdeczko). Osiemset metrów różnicy poziomów fajnej, urozmaiconej trasy, krótki talerzyk do Serdeczka. I kolejne wyciągi na górę Chopoka.  Gdzie wsadziłem ją na krzesełko, jadące bokiem, do Lukowej.  Ten teren nie był dla niej. Co widać na zdjęciu. Ja też nie przepadam za czymś takim. Ale stracę w oczach kursantki.  W sumie  Zagroniowej przydarzyło się  tylko kilka przyglebień.  Droga  w dalekie, śnieżne, alpejskie stoki została otwarta.
     
    Jeszcze mały odskok do Certovicy. Która też jest w Niżnych Tatrach. Tylko na ich lewym skraju, patrząc od strony Tatr Wysokich.
     
    Na niektórych zdjęciach są paskudne ryski. To niechlujne wywołanie. Da się to usunąć programem graficznym(Corelem). Robiłem to w przypadku „Egzotycznego Iranu”. To obłędna praca, przez zastępowanie jednych pixeli, bardziej dopasowanymi. Więc proszę wybaczyć!
     [abh1]






































  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dolinki jurajskie
    Lata szęśćdziesiate ubiegłego wieku.  Jest maj i  pogodny poranek w niedzielę. Żółty pociąg z Krakowa do Katowic zatrzymuje się na stacji Zabierzów. W dalszą drogę wyrusza prawie pusty.
    Przez ukwiecone łąki, w stronę skałek, porusza się jego zawartość. Sami młodzi ludzie. Studentki i studenci. Wszyscy dążą do dolinek. Pierwsza jest bolechowicka. Z niej można dojść do karniowickiej. Kogo interesuje tylko wędrówka idzie dalej, do będkowskiej.
    Nazwy dolinek zapożyczyły miejscowe wioski.  Dolinka Bolechowicka już przed wojną była terenem treningu Sekcji Taternickiej AZS. Od roku 1925 wspinali się tu tacy znakomici taternicy, jak bracia Szczepańscy, Kazimierz Dorawski(autor znakomitej książki o podboju Himalajów „Człowiek Zdobywa Himalaje”), Wiesław Marcinkowski, Adam Sokołowki, czy Karol Wallisch.
    W późniejszym okresie, przed wojną i w czasie wojny pojawili się tu kolejni uzdolnieni adepci wspinaczki skalnej. Od drugiej wojny światowej znani jako grupa „Pokutników”.  Padają wtedy najtrudniejsze drogi techniką „hakową”(Czesław Łapiński i Kazimierz Paszucha).
    Dolinki były zawsze terenem treningowym dla krakowskich taterników. Tu urządzał swoje kursy Klub Wysokogórski. Także jego sekcja taternictwa jaskiniowego. Ponieważ w jurze są jaskinie. W pobliżu Krakowa jest jedna z nich „Wierzchowska Górna”.
    Wśród wysypująch się z pociągu w Zabierzowie  było wielu adeptów wspinaczki. Już nieco doświadczonych, lub też kursantów.  Szły z nimi dziewczyny, sympatie, czy też koleżanki. Mogące później obserwować nieustraszonych chłopaków, na prawdziwej skale o wysokości znacznie większej, niż  kilkupietrowy dom.
    W pamięci mi został obraz pogodnego ranka w maju. Ukwiecone łąki i  białe skałki wśród świeżej zieleni.  Skałki były doskonale widoczne. W dolinkach rosła nowa trawa. Którą pokryte były jej zbocza. Większe partie drzew rosły już powyżej skał.
    Chodziłem w skałki z moją dziewczyną. Byłem kursantem na kursie wspinaczkowym. Leżałem z innym adeptami przy słynnym źródełku u góry doliny. Słuchając opowiadań instruktorów o Alpach , Dolomitach.  Poznając ich twarze, nazwiska.  Niektórzy z nich  byli później opisywani w literaturze, jako znakomici alpiniści. W górach siedmio, czy ośmiotysięcznych.
    Taki obraz skałek zabrałem wczoraj ze sobą. Wybierając się wczoraj z żoną na spacer po dolinkach. Obiecywałem jej to od dawna. Nie miałem żadnych złudzeń, że spotkam tam ludzi, których poznałem pół wieku temu. Nie miałem  złudzeń, że sposób uprawiania wspinaczki będzie dokładnie taki sam jak w okresie, gdy się sam wspinałem. Ale miałem złudzenia, że dolinki będą podobne. Że będą widoczne skały i będziemy sobie szli trawiastą ścieszką wzdłuż potoczku.
    To co zobaczyłem, ilustrują zdjęcia, które robiłem i moja żona. 
    Zanim je opiszę i załączę, jeden wniosek do którego już dawno doszedłem,  analizując postęp we wspinaczce.  Poziom wspinania się bardzo podniósł. Pojawiły się stopnie powyżej „szóstki”(skrajnie trudna).  Z coraz większymi niuansami. To są coraz lepsi wspinacze. Ale czy więcej ryzykują więcej, niż my dawniej? Czy to jest większa ekstrema? Z punktu widzenia ryzyka –nie!  Nie ma znaczenia w ostateczności, jaką drogę się zrobi. Jak się przeżyje. Dawniej trudności techniczne były mniejsze. Ale też szansa przeżycia była mniejsza, gdy się odpadło. Nie dam się przekonać!  Jedynym wyjątkiem jest wspinaczka solo!
     
    Zdjęcia:
     
    Brama Bolechowicka.  Nie pamiętam nazw tych skał Grań. Widoczna skała jest łatwo dostępna z drugiej strony, po trawiastym  zboczu Kolejka linowa.  Wygląda na to, że zainstalowano sobie tu kolejkę dla  „przejażdżki” między skałkami.  Filar. Filar jest zawsze na „styku” dwóch ścian skalnych. Filar Abazego. Tak go nazywano. Skąd? Nie wiem. Wiem, że dopiero go „odhaczono” w połowie lat osiemdziesiątych. Ktoś zaczyna zjazd filarem. Jego wysokość ok. 25 m. Ryski. Pękniecia w skale, tak popularnie były nazywane. Dawniej do asekuracji do szerokiej(na parę cm) szczeliny wbijano twarde kołki z drewna, z małą petelką z cienkiej liny. Teraz są „kostki”, albo specjalne elementy blokujące się w szczelinie(friendy). Z prawej początkujący adepci. Asekurowani z góry na wędkę. Zjazd. Nazwa wskazuje co to za działanie. Zjeżdża regulując szybkość przy pomocy tzw. „ósemki”. Zjazd w kluczu zjazdowym był mniej przyjemny i bardziej niebezpieczny. Wędka. Bezpieczna wspinaczka z górną asekuracją. Jedyne niebezpieczeństwo, to ew. spadający kamień. Instruktorzy mają swoje grupki, które prywatnie szkolą.  Mój szwagier jeszcze kilka lat temu zabierał w Tatry chętnych na łatwe wspinaczki.  To dobra metoda poznania gór, gdy się ma pewną praktykę na skale. Trawki. W środku zdjęcia dwie „rysy” i wyżej rosnące trawki. „Droga przez trawki”. Emocjonująca i nie łatwa. Szczególnie, gdy się prowadziło, jak w moim przypadku. Na jeden wyciąg. Wybrzuszenia z lewej robiono hakówką. Pewno je ktoś później pokonał klasycznie.  Skałki. Poza wejściem nie było dalej interesujących wspinaczkowo skał w Dolinie Bolechowickiej.  Wejście do Doliny Karniowickiej.  Z prawej Żabi Koń.  Żabi Koń. Z krzyżem na szczycie.  Grupa Żabiego Konia.   Turnia Długosza. Jasna skała z prawej. Janek Długosz, znany taternik.  Turnia. Nie wiem jaka? A mam przewodnik – Krzysztof  Baran i Tomasz Opozda „Skałki Podkrakowskie – tom 1,  1983 r  Okręt. Jego rufa wynurzyła się z zieleni.  Jesień. Znowu coś się wynurzyło. Ale co?  Płetwa.  Płetwa w morzu zieleni. Ta zupełnie niepozorna skałka, to cała historia taternictwa.  A wszyscy z Krakowa tu zaczynali. Kto nie wspinał się na płetwie?  Stała obok wody. Niewysoka, do 8 m. Tu praktycznie nie stosowało się asekuracji liną. Robiono solówki, granią, filarem.  Ew. robiąc nową drogę środkiem można było przerzucić linę górą i na „wędkę”. Zauważyłem na niej małe srebrne kółeczka. Wmontowano „spity” dla asekuracji. Ale nikt się nią teraz nie interesuje. Darmowe próby_1.  Pozostało mi tylko liczyć na narty.  Darmowe próby_2. Wronie Baszty. Na widocznej ponad lasem skale były takie małe nisze, tak gdzieś nieco ponad 10 m nad ziemią. Wzdłuż tych nisz biegł ciekawy trawers, I czasem, nagle nad głową z dziury wylatywała wrona. Miały tam swoje gniazda.  Obelisk.  Z tej skałki, z łatwym dostępem z tyłu, ćwiczono zjazdy. Była nieco podcięta u dołu i miało się kilka metrów zjazdu w zwisie swobodnym.  Źródło. Szukałem źródełka,  z którego brano wodę do gotowania. I przy którym leżały „vipy” alpinizmu i adepci.  Źródełko dawało początek potokowi, który nieco niżej się pojawiał. Łożysko koło źródełka był suche. Tylko przy opadach coś tu płynęło.  Potok w dolince brał początek z wwywierzyska. Nic się nie zmieniło w stosunkach wodnych. Jest źródełko i potok niżej płynie. Teren, jak widać na zdjęciu.  Skały nad źródełkiem. Te skały były widoczne z miejsca „leżenia”.  Na nich wisieli i płakali przyszli taternicy. Co było mocno komentowane przy źródełku. Słoneczna Turnia. Ostatnia poważna skałka.  Tu miałem ciągoty solo. A całej, bez asekuracji nigdy nie „wkosiłem”. Kończyłem przed najtrudniejszym miejscem. Szczytowym spiętrzeniem.    
    Mała anegdota. Mój kolega Wacek, z którym się wspinałem w skałkach, oświadczył mi pewnego dnia- wiesz wczoraj był tu Kurtyka. Kurtyka? Nie znałem. Obleciał  solo wszystkie najtrudniejsze drogi.
     


























  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego trzeciego lipca.
     
    Po śniadaniu jedziemy od razu do Teheranu, zabierając ze sobą wszystko co mamy na campingu. Obyśmy tu dzisiaj już nie wrócili! Punktualnie o dziesiątej jesteśmy w IMF. Są i Warszawiacy. Dzisiaj jest ich trzech. Boy podaje tradycyjną herbatę. Mister Adili pyta się - jaki mamy program działania? Jużeśmy im kilka razy to tłumaczyli, ale tłumaczymy jeszcze raz. Dwa tygodnie w grupie Tacht-e-Sulejman i powrót do Teheranu. Z Teheranu na trzy, do czterech dni na Demawend. Proponuje nam jechać najpierw na Demawend, a potem stamtąd, nie wracając do Teheranu, jechać do Rudbarak i w Tacht-e-Sulejman. Ewentualnie odwrotnie, ale nie wracać do Teheranu. Zobaczymy jak to będzie. Najważniejsze, abyśmy wyjechali. Nasza sprawa jest zdaje się na dobrej drodze, skoro tak się pyta. Informuje nas, że pod Alam Kuh jest w tym roku dużo śniegu i lodu. Twarze mojej czwórki wyraźnie pokraśniały. Moja też. Pan Adeli coś pisze. A my rozmawiamy z Warszawiakami. W pokoju jest jeszcze dwóch Irańczyków. Pan Adili wręcza nam dwa listy polecające - cóż za przyjemna chwila.  Jeden do pana Safar Nagavi, przewodnika górskiego w Rudbarak. Drugi do pana Abdullohi, albo do pana Marzunopura w Rineh. Niespodzianka! Jeden z  ludzi, siedzących w pokoju, jest  panem Safarem Nagavi. Niski, starszy, ale czerstwy Irańczyk. Ściska nam ręce. Przyjechał załatwiać jakieś sprawy w Teheranie.  Jedzie jutro. Jak chcemy, to  możemy  z nim jechać. Nie!  My wolimy dzisiaj. Mister Nagavi wyciąga gazetę irańską, w wydaniu angielskim. Cała strona jest poświecona wyprawie chilijskiej w góry Elburs. W środku alpinistów chilijskich pan Nagavi. Kiwamy z uznaniem głowami.
     
    Żegnamy się z panem Adili i miłymi Warszawiakami. Pomogli nam bardzo. Ten Adili to fajny chłop-myślę sobie. Czuje, co to znaczy lubić góry. Rafatiafshar to tylko reprezentacyjna persona. Tu taktyka wymaga, aby na czele wspinaczy, alpinistów był ktoś ważny. Jeszcze tylko jedno pytanie do pana Adiliego. Skąd odjeżdżają autobusy do Rudbarak? T.B.T. - pada odpowiedź. Pan Safar Nagavi nas zaprowadzi do „tibiti”. Wychodzimy na ulicę. Mam ochotę skakać z radości. Nareszcie jedziemy w góry! T.B.T. jest niedaleko od IMF. Na tej samej ulicy. Pan Nagavi pyta o autobus do Rudbarak. Nie znamy ani jednego słowa z języka farsi, przysłuchując się rozmowie. Przepraszam znamy - kunawarda. Można się domyślić jednak, że nic z tego nie będzie. Żegnamy się z panem Nagavi. Sami sobie poszukamy autobusu. Trzeba tylko zjechać kawałek w dół na  ulicę Ferdowsi i tam jest Iran Peyma. Oni jeżdżą do Czalus, a dalej jakoś pójdzie. Używam określenia – jechać w dół, bo my jeździliśmy w dół i w górę. A bierze się to stąd, że Teheran jest położony na pochyłej płaszczyźnie. Wysokość jej podałem już poprzednio. Ulice są zbudowane w ten sposób, że jedne biegną z góry na dół, a drugie prostopadle  do nich. My jeździliśmy do IMF i do ambasady przeważnie tymi pierwszymi.
     
    Iran Peyma ma na ulicy Ferdowsi tylko biuro.  Dworzec jest na ulicy Amir Kabir. Mają autobus do Czalus, tylko że przez Amol, a nie przez Karadaj i Marzunabad. Dlaczego nie ma autobusu przez Karadaj? Z mapy widać, że droga nie jest taka zła. Z mapy tak! Informuje nas pracownik Iran Peymy, a w rzeczywistości jest inaczej. Do Czalus przez Amol jest około trzystu kilometrów, a stamtąd do Rudbarak pięćdziesiąt.  Jest już po dwunastej i prosty rachunek wskazuje, że tą drogą dzisiaj nie zajedziemy. Droga wiedzie przecież przez pasmo Elbursu i średnia szybkość nie będzie za wysoka. To nic, pójdziemy jeszcze na ulicę Amir Kabir. Zobaczymy, co na dworcu Iran Peymy powiedzą. Nic nie powiedzieli za wyjątkiem, że jedzie o wpół do trzeciej minibus do Czalus przez Marzunabad. Ile kosztuje? Dwanaście tomanów na osobę. Nie wiedzą nic o naszym bagażu.
     
    Teraz szybko do ambasady po rzeczy i wracamy tu  z powrotem. Trafiliśmy na jakiegoś cwaniaka taksówkarza. Nie włączył licznika. Czuję, że będzie zaraz awantura. Jedzie ostro. Pod tym względem jest też niezły. Błyskawicznie znaleźliśmy się pod ambasadą. No i jak  przewidziałem - awantura. Liczy sobie, każdego z nas,  osobno. Dotychczas w Teheranie płaciliśmy za kurs. Zbiera się dookoła nas  kilka osób. Dopytują się, o co tu chodzi? Wreszcie odjechał. Nie dostał, tyle ile chciał. Ale i tak za dużo. Dziś w ambasadzie niedziela. Nasz dyplomatyczny „high live”  pluska się w baseniku  na podwórzu ambasady. Proszę nie zapomninać, że  jesteśmy w Teheranie. Jest lipiec i jest południe.
     
    Prawie godzinę grzebaliśmy się w piwnicy. Tu coś trzeba dopchnąć. Tam coś przywiązać i czas leci. Wynosimy cały ten majdan przed budynek ambasady. Pięć dużych plecaków, worów i dwa bębny. Jest druga. Za pół godziny odjeżdża minibus do Marzunabadu. Niewiele dzisiaj jeździ samochodów po ulicy Tacht-e-Jamshida.  A jeszcze mniej taksówek, w dodatku bagażowych. Wprawdzie jest niedziela, ale nie muzułmańska. Niektórzy przystają. Niestety widok bagaży zmusza ich widocznie do dodania gazu. Staje wreszcie jeden. Niski, czerwony samochód. Do dworca już nie zdążymy. Może pojedzie do Marzunabadu, albo do Rudbarak. Wyciągam mapę  Iranu. O, tu - pokazuję palcem – i to wszystko. Pięć osób, ten bagaż.  Ile? Czterysta tomanów. Ho, ho, ho!  To jest pięćdziesiąt kilka dolarów. Mowy nie ma!
     
    Na szczęście zainteresował się naszą dyskusją młody człowiek, znający angielski. Sześćdziesiąt tomanów - proponuję. Kierowca uśmiecha się dziwnie. Dwieście - z jego strony. Osiemdziesiąt – z mojej. Skończyliśmy na dziewięćdziesięciu. Coś tam jeszcze mówił o płaceniu za benzynę. My jednak o tym nie słyszeliśmy. I tak świetnie na tym zarabia. W tym kraju zarobić trzynaście dolarów w ciągu jednego dnia, to nie taka łatwa sprawa. Jedziemy. Po kilku minutach zatrzymuje go jakiś znajomy. Pyta się gdzie jedzie. Do Marzunabadu droga jest bardzo zła. Gestykuluje przy rozmowie, pokazując, że w drodze są dziury. Przez chwilę obawiamy się, że nasz kierowca ni zrezygnuje. Ale jednak jedziemy. Ale jeszcze nie w góry. Zatrzymujemy się w warsztacie samochodowym. Wymiana oleju. Robi to dwóch umorusanych podrostków. Pod sufitem wisi kolorowy portret szacha, wycięty z gazety.
     
    Mam na głowie kask używany na budowach. Ja go będę używał przy ewentualnej wspinaczce. Janusz i Jacek mają czapki. Te nakrycia to ze względu na słońce, które według dziewczyn, może nam zaszkodzić. Opuszczamy Teheran. Samochód pędzi autostradą na zachód. Kabina kierowcy jest  na trzy osoby, razem z nim. Posiada z tyłu wydłużoną pakę, na której jadą nasze bety i męska trójka. Dziewczyny obok kierowcy. Na liczniku setka. Jeśli pojedziemy tak dalej, to przed wieczorem będziemy w Rudbarak. Pęd powietrza zrywa mi kask z głowy i muszę przytrzymywać go ręką. Niewiele było tej autostrady. Skończyła się po kilkunastu kilometrach. Szybkość samochodu od razu spadła. Wkładam okulary lodowcowe, bo w powietrzu latają małe kamyki. Karadaj. Pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu. Do zbocza góry, tuż obok szosy, przylepione małe domki. Niewielki placyk i samochód skręca w prawo, w stronę północy. Obok szosy rosną platany. Góry rosną w oczach. Wjeżdżamy w Elburs. Obok drogi pojawia się śliczna rzeka. Śliczna, bo to strasznie miły widok  płynącej, czystej wody, w tym wypalonym przez słońce kraju. Rzeka ma kolor jasno-niebieski i porośnięta jest po obu brzegach płaczącymi wierzbami i platanami. Tworzą razem z rzeką wąski, wijący się pasek soczystej zieleni, wśród wypalonych, brunatnych, kopulastych szczytów.
     
    Stajemy przed czajchaną. Słowo składające się z dwóch różnych. Czaj-herbata  i  chana.  Chana, to chyba dom. Znaczy niby herbaciarnia, bo herbata jest tu zawsze. Ale to więcej, niż herbaciarnia. Raczej bufet, bo można coś zjeść. Kierowca zamawia sobie obiad. My tylko po coca-coli. Jest bardzo przyjemnie, chłodniej. Otaczają nas piękne góry, w które jedziemy. Wymieniam film w aparacie. Kierowca zjadł i zapędza nas do samochodu. Droga jest bardzo dobra. Zieleń, rzeka, czarne skały nad rzeką, brunatno-żółte zbocza i błyski słońca przez gałęzie, gdy jedziemy między drzewami. Barwny obraz, złożony z tych elementów przesuwa się przed oczami w miarę jak jedziemy w górę rzeki, w stronę Morza Kaspijskiego, leżącego za górami.
     
    Ciszę tego nastroju przerywa nagle dochodzący z przodu warkot spychacza. Stoimy. Przed nami kilka samochodów, a przed nimi dwa spychacze naprawiają drogę. Jak tak dalej będzie, to my do jutra nie dojedziemy. Po kilkunastu minutach jedziemy jednak dalej. Nasz samochód wznosi tumany kurzu. Mijamy wieś. Pudełeczka domków, otoczonych drzewami, porozrzucane są po stokach nad rzeką. A nad nimi góry. Ostre serpentyny. Na drodze żwir. Kurz i bębnienie kamyków po podwoziu. Gliniane pudełka domków zapadają się szybko w dół. Z przodu, po prawej stronie drogi widać wysoką zaporę wodną. Przed nami tunel. Obok niego posterunek policji. Prawie niedostrzegalny ruch jednego z policjantów i kierowca staje. Z jego twarzy można wyczytać, że czuje się niepewnie. Podchodzi do nich i coś pokornie zaczyna tłumaczyć. Policjanci są chyba pijani. Na stoliku, przy którym siedzą, stoi butelka i kilka szklanek. Jeden z nich celuje w drugiego małym browningiem. Kierowca wraca. Wszystko w porządku? Nie w porządku!  Soldi, soldi - powtarza. Tu, trzeba dodać, że kierowca zna trochę słów włoskich. Widocznie miał do czynienia kiedyś z Włochami. Co chwilę częstuje nas tymi słowami. Soldi - w tym przypadku, oznacza karę. Dajemy mu dwadzieścia tomanów. To już czterdzieści, bo dwadzieścia już dostał w Teheranie na stacji benzynowej.
     
    Zapłacił i jedziemy. To była łapówka dla filarów władzy szacha. Przejeżdżamy tunel i przed naszymi oczami rozlewa się duży zbiornik wodny. Zbiornik byłby ładny, gdyby nie zupełny brak zieleni na jego brzegach. Środkiem wodnej tafli płynie motorówka, ciągnąc wodnego narciarza. Znowu jakaś wieś. Za zbiornikiem rzeka, która go napełniła,  jest już coraz  węższa. Mamy już pod sobą ze dwa kilometry do poziomu morza. Znów czajchana, ale przystajemy tylko na moment. Do Czalus jest już niedaleko. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów. Do Marzunabadu jeszcze bliżej. Słońce, w swojej wędrówce po niebie,  jednak nie próżnuje i ma wyraźną ochotę niedługo nas opuścić. Nie zajedziemy przed wieczorem do Rudbarak. Droga coraz gorsza. Skończył się definitywnie asfalt. Którego kawałki, od czasu do czasu pojawiały się jeszcze na drodze. Kurz i kamienie. Rzeka zmalała do nędznego potoku i zniknęła gdzieś w dole. Nad drogą zwieszają się okapy - zwane gwarowo półtunelami. Kurz, bez przerwy kurz.
     
    Stoimy.  Przed nami tunel. Obok wjazdu nieduży domek dozorcy tunelu. Na coś czekamy?  Pewnie na przejazd samochodów z tamtej strony, bo tunel wydaje się za wąski. Brr, ale cholernie zimno i mokro. Marznę po raz pierwszy w Iranie. Wyżej już dziś raczej nie pojedziemy. Koniec tunelu i koniec pogody. Z dołu ciągną mokre mgły. Na stokach pojawiły się małe krzaczki. Jesteśmy po drugiej stronie gór. Dostaliśmy się pod wpływ Morza Kaspijskiego. Czajchana. Kierowca pije wodę, częstując Ryśkę i Elżbietę, które dyskretnie wylewają.  Po kilku kilometrach następna czajchana. Tu będzie dłuższy postój. Jest chłodno i wyciągam skafander. Dziewczyny wychodzą z szoferki. Na nasz widok wybuchają śmiechem. Ale wy wyglądacie! Ryśka mówi do Jacka - rodzona matka by cię nie poznała. Ten wgląd spowodował ten piekielny kurz.  Kierowca zdejmuje koło i zabiera się do czyszczenia hamulców. Właściciel herbaciarni zajęty jest pieczeniem szaszłyków. Kawałki mięsa, ponabijane na druty, skwiercząc, opiekają się nad ogniem z węgla drzewnego. Na stoku, powyżej nas pasie się stado owiec. Kierowca skończył z hamulcami i jedziemy dalej.
     
    Zbliża się wieczór. Szkoda, bo krajobraz jest ładny. Jedziemy w dół doliną rzeki.  Nad drogą pojawiają się skały. Są coraz wyższe. Małe miasteczko, a może wieś. Żałuję nieco, że mam przez uprawianie wspinaczki trochę stępioną wyobraźnię. Bo gdyby tak nie było, mógłbym z czystym sumieniem napisać, że jedziemy nad bezdennymi przepaściami. Pod nami i nad nami setki metrów pionowej skały. I dalej w tym stylu… Chwila nieuwagi kierowcy i samochód wyląduje  w potoku, kilkaset metrów niżej. Droga biegła, po wykutych w skale, szerokich półkach. W dole płynął potok. Miejsca były idealne do kręcenia filmów katastroficznych ze scenami, w których samochód spada w przepaść. Zrobiło się ciemno. Jedziemy teraz nad samym potokiem. W górze za nami, na tle skał widać poruszające się na różnych poziomach punkty świetlne. To nasza droga „nad przepaściami”, przebyta przez nas, przed chwilą. Dolina zwęża się coraz bardziej. Piękny przełom rzeki przez góry. Szacuję, że miejscami ściany skalne, zwisające się dosłownie nad drogą, mają po pięćset, sześć set metrów. Potem góry się rozsuwają na boki, oddalają od rzeki, maleją  i  daleko widać światła. To Marzunabad - niewielkie miasteczko.
     
    Zatrzymujemy się obok piekarni. Piekarze jeszcze pracują. Obok kilka sklepików, oświetlonych lampami gazowymi. Zastanawiamy się, czy kierowca pojedzie do Rudbarak. Stąd jest jeszcze ze dwadzieścia kilometrów a godzina jest późna – wpół do dziewiątej. Jedziemy, na szczęście dalej. Szybkość wzrasta. Dotychczas, zjeżdżając w dół, jechaliśmy bardzo wolno. Szybkość wzrasta do tego stopnia - że o mało nie wjechaliśmy w bramę koszar. Droga wiedzie ostrymi serpentynami w górę.  Marzunabad zostaje szybko w dole. Niebo pełne gwiazd. Jest ciepło. Chłód został kilometr wyżej. Wiatr, wywołany ruchem samochodu, łuna nad Marzanabadem, gwiazdy, warkot motoru i szum kół na zakrętach - to nastrój tej jazdy. Jakaś przełęcz i teraz jedziemy w dół. W głębi przed nami, na górskich stokach, błyszczą światła  wsi. Która jest naszym Rudbarakiem?  Wjeżdżamy do jednej z nich. Później okazało się, że to było miasteczko Hasankif. Kierowca zatrzymuje się i pyta o benzynę. Tu  nie ma stacji. Ale jest prywatna stacja benzynowa. Tą prywatną stacją jest właściciel  kilku karnistrów.  Płacimy z naszej kasy, już zmniejszonej, za dwadzieścia litrów.
     
    Jeszcze tylko kierowca spytał się kilka razy o dom pana Nagavi  i jesteśmy na miejscu. Dajemy list polecający z IMF i bez słowa z naszym bagażem zostajemy umieszczeni w pokoju, którego całe umeblowanie stanowią dywany na podłodze.  Honory gospodarza domu pełni - jak się domyślamy - syn pana Nagavi.  Nagavi junior. A pełni je dobrze. Do pokoju zostaje wniesiona herbata, potem obrusik i ku naszej nieskrywanej radości - kolacja. Jemy kolację po „irańsku”. Jak ją określiliśmy. Składa się na nią - chleb irański „sangak”  Coś w rodzaju naszych podpłomyków. Do tego jajka sadzone, cebula i jeszcze jakby  rodzaj „kisłego mleka”. Miłośnicy Bułgarii znają go dobrze. Uzupełnia  kolację nieodzowna herbata. Przysłowie, że uszy się trzęsą, można tu zastosować bez obawy. Budzą się co prawda w myśli uprzedzenia, byśmy tak szybko nie jedli, bo nie wypada. Albo zostawimy kawałek chleba? Eee, nie zostawiamy. Niewiele tego jest. Komuś się przypomniało, że na wschodzie zjedzenie wszystkiego oznacza, że gość jest głodny. Junior Nagavi z wyrozumiałym uśmiechem patrzy na naszą konsumpcję. Kierowca też nie próżnuje. Oprócz śniadania, to jeszcze dzisiaj nic nie mieliśmy w ustach, za wyjątkiem coca-coli. Do tego konserwy już się nam znudziły.
     
    Po kolacji rozpoczyna się dyskusja z kierowcą. Chodzi o ustalenie ceny za przejazd. Kierowca nie chce słyszeć o dziewięćdziesięciu tomanach, ustalonych w Teheranie. Żąda jeszcze do tego zapłacenia benzyny.  I opłacenia mandatu drogowego - czyli, jak wspomniałem, łapówki dla policji szacha. Nagavi jest świadkiem, sędzią,  a potem naszym stronnikiem w tym sporze. Kończy się na stu dziesięciu tomanach. Kosztowało nas to więc piętnaście dolarów. Trochę drogo!  Ale znaleźliśmy się szybko i bez kłopotów w Rudbarak. Leżymy na śpiworach, rozłożonych na dywanach. Na oknie, osłoniętym gęstą siatką, pali się lampa gazowa. Lampa ta ma jeszcze tą zaletę że wydziela sporo ciepła i służy jako ogrzewanie w zimniejszych porach roku. Pokój jest zimny. Gliniane ściany domu pobielone są wapnem. W suficie jest mały otwór, na spaliny z lampy. Jacek ma trudności w jej zgaszeniu i pomaga mu kierowca, który śpi razem z nami. W ciszy nocnej słychać lekki szum potoku Sardab, płynącego niedaleko domu rodziny Nagavi. Jutro pójdziemy wzdłuż niego w górę. Umówiliśmy się z panem Nagavi, że chcemy wyjść o szóstej. Potrzebne nam będą trzy muły. Prosto i twardo jest na tych dywanach. Jakoś dziwnie się czuję. Uczucie powstałe z radości, że tu jesteśmy i z obawy - trudno to wyjaśnić dlaczego - co będzie dalej ?
     
    Zdjęcie
    Nasz samochód. Rysia, Elżbieta, Jacek(tyłem) i Janusz.  Takie góry, jak w tle,  bez śladu zieleni,  towarzyszyły nam  w czasie jazdy do góry.  Zieleń pojawiała  się tylko w zagłębieniach, świadczących, że czasem  coś  tu cieknie.

  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzydziestego lipca.
     
    Budzę się kilka minut przed piątą. Z sąsiedniego namiotu dochodzi głos Janusza - wstajemy! Tak - wstajemy. Słońca jeszcze nie ma. Ranek jest chłodny. Sprzęt przygotowaliśmy jeszcze wczoraj wieczorem. Gotujemy zupę mleczną i herbatę. Zabiera nam ta prosta czynność ponad godzinę. Gdy wyruszamy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh i Alam Kuh, słońce  wychyla się za grani, po drugiej stronie lodowca. Z tej przełęczy zaczyna się droga Steinauera.  Steinauer był Austriakiem i przeszedł tą drogę jeszcze przed wojną w 1936 roku, ze swoim partnerem Gorterem.  Zaczyna się na małej grani, biegnącej od szczytu Szadeh Kuh. Grań w przechodzi w filar oddzielający północną ścianę Alam Kuh od północno -zachodniej. Grań się wyżej wyraźnie zatraca w tej  ścianie. Jest to regularna „czwórka’ w naszej tatrzańskiej, taternickiej gwarze. Taką liczbą, oznaczane są w Tatrach, w przewodniku taternickim W. Paryskiego, drogi wspinaczkowe „bardzo trudne”. Skala jest sześciostopniowa. Przewodnik zawiera drogi bez trudności, które nie są wspinaczkowymi, tylko trudniejszymi szlakami turystycznymi. Ponieważ  są często na skale, to i trudno je nazwać ścieżkami. Pierwszą wspinaczkową drogą jest jedynka - czyli nieco trudna. Dwójka - dość trudna. Kończy się skala szóstką - skrajnie trudną. Przed nią jest nadzwyczaj trudna. A jeszcze przed  nią  jest Steinauera. Są tu na tej ścianie piękne drogi, zrobione niedawno przez naszych,  ale nadzwyczaj trudne. Wspinałem się już po takich trudnościach, na drodze klasycznej, na Zamarłej Turni w Tatrach. Ale tu, z  naszej piątki, tylko ja i Janusz nieco wspinaliśmy się w Tatrach. Gdyby pozostali byli doświadczonymi taternikami, to w ich towarzystwie można było by spróbować. A tak nie możemy za bardzo ryzykować, by nie niepokoić naszych żon i Jacka.
     
    Śnieg jest jeszcze twardy. Dobrze, że tą drogą przeszła wczoraj grupa Irańczyków, ponieważ zrobili nam stopnie, w teraz zamarzniętym śniegu. Inaczej musielibyśmy korzystać z  raków, albo rąbać stopnie czekanem. Lodowiec zostaje pomału w dole. Przełęcz wita nas lekkim wiaterkiem, wiejącym z doliny Tacht-e-Czal. Idziemy wznoszącą się łagodnie granią  w stronę  Alam Kuh, w stronę  tego filaru. Imponująco stąd wygląda północna ściana Alam Kuh. Strome pole śnieżne pod północną ścianą przechodzi w  potężne, pionowo skrzesane płyty.  Pole jest poryte setkami śladów  po spadających kamieniach. Ślady te kończą się nagle w szczelinie brzeżnej, oddzielającej lodowiec od pola. Tylko największe lawiny kamienne przezwyciężyły ta przeszkodę i potoczyły się w dół lodowca. Może się zwiążemy - zwracam się do partnera. Chodźmy jeszcze kawałek. Zwiążmy się i pójdziemy dalej z lotną asekuracją. Wyjmuję z plecaka linę, młotki, karabinki, haki, kaski i pętle. Za chwilę z normalnych ludzi zmieniamy się w taterników. Pamiętam, jak raz w Tatrach wspinałem się z moim tatrzańskim partnerem - Wackiem, na Kozie Czuby. Droga kończyła się na małej przełączce, przez którą wiodła „Orla Perć". Bardzo znany w polskiej części Tatr - trudny szlak turystyczny. Podchodziliśmy,  po ukończeniu wspinania,  w górę rodzajem trawiastego żlebu, gdy nagle gdzieś wysoko, nad nami, za skały wychyliło się kilka głów, należących chyba do wycieczki szkolnej i chór głosów zawołał - ooo, taternicy. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale i poczuliśmy pewną dumę. I tak się śmiejąc, doszliśmy wtedy do przełączki. Jaki to ma związek z dzisiejszą wspinaczką. Jakiś ma na pewno .
     
    Przed nami wyrasta potężny blok skalny siedzący na grani. Oględziny wskazują, że go nie obejdziemy. Środkiem bloku biegnie do góry rysa. Tu dopiero zaczyna się droga Steinauera.  Janusz siada sobie wygodnie, przekłada linę przez biodra. A ja obwieszam się wszystkimi karabinkami i hakami, jakie posiadamy. Przyglądam się rysie i widzę, że to nie jest czwórka. Droga jest czwórką alpejską. To nie to samo, co w Tatrach. Nasza tatrzańska czwórka ma najtrudniejsze miejsca właśnie „ czwórkowe”, czyli bardzo trudne. W Alpach uśrednia się trudności drogi. I mogą być miejsca trudniejsze od średniej. Mamy tego przykład.  Tu na początku jest piątkowa rysa. No jak tam, dopytuje się partner. Nienadzwyczajnie. Ciężko będzie. Spróbuj w lewo od rysy. Wyżej nie da rady - odpowiadam. Rysa zaczyna się małą przewieszką. Podciągam się trochę do góry.  Tu też nie będzie łatwo, ale może jakoś dam sobie radę. Na szczęście w rysie tkwi drewniany kołek z pętlą. Można mu zaufać. Zapinam na pętli karabinek i do niego wpinam linę. Schodzę niżej i odpoczywam. Podciągam się znowu i zaczynam obmyślać plan działania - lewą rękę trzeba będzie zaklinować w szczelinie, lewa noga „na tarcie”. Podciągnę się na lewej ręce i trochę wyżej jest dobry chwyt na prawą. Prawa noga na mały stopieniek.  Podciągnięcie się na prawej ręce i…, powinno być po trudnościach. Schodzę znowu. Kilka głębokich oddechów, kilkakrotne strzepnięcie rękami, aby je rozluźnić. Głębokie westchnienie ulgi oznajmia Januszowi, że już po trudnościach. Zakładam stanowisko asekuracyjne i ściągam partnera. Coraz szybsze oddechy, docierające do mnie z dołu, informują mnie doskonale o jego sytuacji.  Napinam lekko linę. Westchnienie i głos - dobrześ to zrobił.
     
    Dalej już jest łatwiej. Na grani ukazuje się piątka Irańczyków. To ci, co mieli po nas wyjść. Docieramy pod małą ściankę. Wiszący na niej kawałek liny i powbijane haki zdradzają, że można ją przejść tylko przy pomocy, tak zwanych sztucznych ułatwień. Do tkwiącego już w ścianie haka wpinam karabinek, linę, pętlę i zaczyna się gimnastyka. Jeszcze jedna pętla i ściankę mam za sobą.  Za chwilę przechodzi Janusz i oznajmia, że zrobił to w łatwiejszy ode mnie sposób. Świetnie stary. Kolejna przeszkodą jest małe, zawieszone w ścianie, pole śnieżne. Próżność ludzka każe mi poprosić mojego towarzysza o zrobienie efektownego zdjęcia, dzielnego alpinisty w pełnym rynsztunku bojowym, na stromym polu śnieżnym. Droga opuszcza definitywnie grań, która wyżej przechodzi we wspomniany filar. Po nogami pojawia się otchłań północno-zachodniej ściany. Pół kilometra niżej bieleją śniegi doliny Tacht-e-Czal. Trawersujemy ukośnie w prawo, w stronę północno-zachodniej ściany.  Docieram do małego pola śnieżnego. Tu gdzieś w tej okolicy,  jak wynika ze zdjęcia w „Taterniku”(to zdjęcie-to nasz jedyny „przewodnik”) na którym przerywaną kreską zaznaczono przebieg drogi - powinniśmy skończyć trawers. I skierować się w górę, w stronę, widocznej na tle nieba, grani Alam Kuh.  Zakładam stanowisko asekuracyjne na dużych blokach skalnych. Teren jest nieprzyjemny. Nie jest trudny alpinistycznie.  Tylko te bloki! Obchodzić się trzeba z nimi, jak z przysłowiowym jajkiem. Sytuacja przypomina nieco słonia w składzie porcelany, z tym że słoniowi w niczym to nie grozi. A tu wyważony ze swego położenia „kamyczek” o wadze kilku ton, pociągnie mnie, linę, Janusza… I w górach zabrzmi huk jeszcze jednej lawiny kamiennej.
     
    Przypomina się  Leporowski.  Było to przed wojną.  Do schroniska w  Pięciu Stawach przyszedł gość, pytający się kilku siedzących tam taterników, gdzie jest ta Zamarła Turnia?  Ponieważ on przeszedł na niej drogę.  Zdziwieni bardzo, po wyjaśnieniach, doszli do wniosku, że chyba przeszedł samotnie drogę klasyczną na Zamarłej.  Drogę nadzwyczaj trudną.  Leporowski się wspinał samotnie, solo. Lotnik z Poznania.  Był niewrażliwy na przepaście, ekspozycję, „luft”(z niemieckiego-powietrze) w gwarze wspinaczy. Wszystkie te wyrażenia oznaczają to samo.  Zginął na północnej ścianie Koziego Wierchu. Chwycił się bloku. Blok „wyjechał”- jak to się mówi. Niestety razem z  nim.
     
    Wiercę się niespokojnie na stanowisku. Na dole niecierpliwi się mój towarzysz. No, co? Da się iść dalej? Wydaje mi się, że może bardziej w lewo, w górę. Poczekaj trochę. Podejdę wyżej. Odpinam się od haka. I wspinam się kawałek w lewo, w górę. Nie, tędy nie puści. Wydaje mi się, że trzeba trawersować jeszcze dalej w prawo. Schodzę z powrotem na poprzednie miejsce. Ściągnij mnie - krzyczy Janusz. Chodź! Uważaj stary, bo….Nie trzeba dalej mówić - wszystko jest jasne. Te leżące na sobie, w sposób niezgodny z zasadami fizyki bloki skalne, mówią same za siebie. W prawo od nas biegnie w górę mały żlebik, z malutkim polem śnieżnym. Za tym żlebikiem powinno się wyjaśnić - jak dalej? Za żlebikiem się wyjaśnia o tyle, że dalej w prawo nie da się iść.  Wepchaliśmy się w płyty północno-zachodniej ściany. Czyli należy iść w górę. Ale którędy?  Na szczęście doganiają nas Irańczycy. Steinauer way - pytam? Skinienie głowy w górę.  Świetnie. To gdzieś tu.  Janusz wspina się do góry. Jest hak - krzyczy. No jesteśmy z powrotem na „drodze”.  Znów zaczynają się trudności. Ale tu skała jest mocna i szorstka. Taka skała to marzenie wspinacza.
     
    Wyjaśnia się - dlaczego Irańczycy  w piątkę tak się szybko wspinają. Przyzwyczajeni w Tatrach do solidnej asekuracji, trochę z przerażeniem patrzymy na ten „tramwaj”. Tak w Tatrach określa się zespół kilku wspinaczy na jednej linie. Są związani w piątkę jedną liną. Nie używają ani haków, ani karabinków. Pierwszy się wspina. Zresztą znakomicie. Siada na wygodnym miejscu i zaczyna ściągać drugiego. Z drugim jest gorzej, zaczyna „dojrzewać”. Analogia do owocu, który dojrzały za chwilę spadnie. Jak poleci to może ściągnąć swojego pierwszego, który dość beztrosko siedzi na bloku. Chwycą się naszej liny - a ja mam stanowisko nie najlepsze i polecimy. No! Ale przeszedł. Następnie drugi ściąga trzeciego. Pierwszy, z kolei, idzie dalej. W ten sposób tramwaj jedzie do góry. Na ich tle wyglądamy trochę archaicznie.  Stosując ściśle zasady asekuracji i brzęcząc dziesiątkiem haków.
     
    Wspinamy się po niewielkim żeberku. Jeszcze kilka wyciągów liny i powinniśmy być na grani. Najwyższa pora, bo południe już dawno minęło, a plan na dzisiaj przewiduje jeszcze sporo. Niestanne napięcie i wysokość czynią swoje. Po każdym wyciągu muszę chwilę odpocząć, zanim zacznę ściągać partnera. Żeberko się kończy. Niewielka przewieszka i musimy trochę poczekać. Tramwaj utknął. W pewnym momencie spostrzegam,  jak ostatni z nich wyjmuje z plecaka puszkę, pędzel, kilka szybkich ruchów i przynajmniej przez kilka lat będzie wiadomo, kto tu szedł. Szczyt Tacht-e-Sulejman jest cały upstrzony takimi napisami. Widocznie tu mają taki zwyczaj. Jeszcze jeden wyciąg i jesteśmy na  grani. Sprzęt można zwinąć. Na razie nie będzie potrzebny. Jest wpół do czwartej. Późno. Przed nami panorama Elbursu. Góry, góry i jeszcze raz góry. Kilka ciastek, kostka cukru i wędrujemy w kierunku szczytu. Szczyt jest obsiadły, obsadzony przez naszych wczorajszych znajomych. Z dołu dochodzą jeszcze dalsi. Ktoś prosi mnie o kluczyk do konserw. Nie mam, ale mam scyzoryk, którym otwieram, po kolei, pięć puszek. Dostajemy - mimo naszych protestów - szóstą i kawałek irańskiego chleba. Konserwa jest smaczna, przynajmniej w porównaniu z rybkami, które tkwią w plecaku. Proponują nam, żeby pokrzyczeć w stronę schronu. Może dziewczyny nas usłyszą. Wychylam głowę z za grani i brr! Co ekspozycja! Jakby ktoś na dachu siedemset metrowego domu patrzył wzdłuż ściany w dół. Żółte plamki namiotów wydają się być zupełnie blisko. Wydzieram się, nie wierząc zresztą w efekt.
     
    Musimy się spieszyć. Do zmroku zostało niewiele ponad trzy godziny. Irańczycy schodzą na południe w stronę doliny Hesarczal. I mają ze sobą sprzęt biwakowy. A nasz sprzęt biwakowy składa się z kawałka folii. Żeby tylko przejść przez szczyt Siah Sang. Dalej już możemy iść po ciemku, bo znamy teren. Wychodzę na niewielka turniczkę, która jest  zwornikiem dla  grani w stronę Mardżi Kuh(4500 m). Szczytu leżącego na południe od Alam Kuh. Mapa mówi, że turniczka to szczyt Szachak. Nie, to nieprawda, bo Szachak to następna, wznosząca się kilkanaście metrów przed nami turnia. Za nią następna. Potem dość długa grań i dopiero Siah Sang. Jestem już solidnie zmęczony. Janusz chyba nie mniej. Nie zdążymy do wieczora przejść przez Siah Sang. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Powinniśmy na noc jednak wrócić do obozu. Słuchaj - sądzę - że nie zrobimy grani.  Jest już późno. Proponuję, żeby zejść na dół, w stronę pól śnieżnych, a może lodowca niżej. Polami w stronę grani, odchodzącej z Siah Sang na południowy wschód. Przejdziemy przełęcz i będziemy dalej trawersować na północ w stronę przełęczy pod Siah Sang, którą już znamy. Teren jest łatwy i możemy iść po ciemku.
     
    Po krótkiej dyskusji schodzimy w dół. Z pod nóg Janusza rusza mała lawina kamienna. Kamienie wpadają na śnieg i długo toczą się w stronę lodowca. Zjeżdżamy w dół na czekanach. Następnie trawersujemy po śniegu w stronę przełęczy, starając się nie tracić wysokości. Słońce jest już nisko nad horyzontem. Śnieg się kończy i wchodzimy na piarżyska, prowadzące na grań. Zmęczenie coraz większe. Najgorszy jest ten piekielny, drobny piarg, usuwający się z pod nóg. Człowiek traci z takim trudem zdobytą wysokość. Cholera jasna! Wyszliśmy za wysoko. Będą kłopoty z zejściem na drugą stronę. Próbuję wypatrzyć jakąś drogę. Skałki, piarżysko, dalej jakieś pole śnieżne.  Jakoś się zejdzie. Chodź - mówię - da się zejść. Na skale leży luźny piarg. Jadę  z piargiem kilka metrów w stronę bloku, gdzie będę mógł się czegoś chwycić.  Gdy się rozminę, to pojadę kilkadziesiąt metrów w dół. Stary uważaj - krzyczę do Janusza, tu nie ma czego się trzymać. Wyciągnąłbyś do diabła czekan - objeżdża mnie mój partner.
     
    Schodzimy w stronę śniegu. Z pod nóg lecą kamienie i znikają w dole.  Śnieg jest stromy. Tu trzeba uważać. Poślizgniecie się może być tragiczne.  Hamowanie czekanem niewiele da. Schodzimy, wybijając pracowicie butami stopnie. Śnieg się zwęża, troszkę piargu, malutka ścianka i następne pole. Nagle Janusz jedzie w dół. Rozpaczliwe hamowanie czekanem.  Stało ci się coś? Nic! Pod śniegiem był lód. Zwiększam czujność. Następne pole. Tu już możemy zjeżdżać przy pomocy czekanów. Siedzimy na śniegu. Zmrok. Na zegarku godzina ósma. Wyciągam torebkę z glukozą. Śnieg do garści, posypuje się to glukozą i do buzi. Przed nami majaczy jakiś śnieżny żleb. Prowadzi prawdopodobnie na przełęcz pod Siah Sangiem. Nie mam najmniejszej ochoty się ruszać z miejsca. Nawet instynkt samozachowawczy słabo daje o sobie znać. W głowie kłębią się myśli. Możemy przecież tu biwakować. Noce są ciepłe, ale…? Właśnie jest pewne „ale”. Przedwczesna rezygnacja może przynieść niespodziewane efekty. Nigdy nie wiadomo, w którym miejscu zaczyna się górska tragedia. Musimy też oszczędzić niepokoju naszym żonom.
     
    Janusz idzie pierwszy, wybijając butami stopnie. Następnie moja kolej. Ręce na czekanie. Uderzenie lewą nogą, potem prawą, wbicie czekana o metr dalej i znowu wszystko od początku. W górze żlebu majaczą jakieś skałki. Żeby tylko dojść do nich. Potem, jeszcze kawałek i będzie przełęcz - myśle sobie. Siedzimy, odpoczywając. Niebo pokryte chmurami. Z rzadka widać między nimi nieliczne  gwiazdy. Powinien już być księżyc. Po drugiej stronie doliny Chorramdaszt, prawie na naszej wysokości pojawia się jakieś światło. Porusza się. Ciekawe, co to może być. Pasterze? To za wysoko. Znika i już więcej się nie pokazuje. Śnieg marznie i coraz trudniej jest wybijać stopnie. Odpoczywamy co kilkanaście metrów. Minęliśmy oczekiwane skałki, a przełęczy jeszcze nie widać. W głowie coraz natrętniej tłucze się myśl, aby usiąść, owinąć się w folię i spać. Nie, musimy dojść. Byle do przełęczy. Potem jakoś stoczymy się w dół i po lodowcu dowleczemy do namiotów. Człowiek normalnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie przebiega granica jego możliwości. Teraz widzę tą granicę coraz dokładniej, w miarę jak coraz częściej odpoczywamy. Piarg. Uciec od tego cholernego śniegu. Może będzie łatwiej. Daję Januszowi latarkę. Sądzi, że mu to pomoże. Można jej używać jak czołówki. W miarę upływu czasu, ręce zaczynają częściowo spełniać rolę dolnych kończyn. I wreszcie jest przełęcz. Leżymy na kamieniach. Nie pójdziemy już ani  metra wyżej! Dwie godziny szliśmy do góry. Zdaje się, że za chmurami wschodzi księżyc.
     
    Schodzimy w dół na lodowiec. Nagle w dole pojawia się światełko i słychać głos Jacka. Zaczekajcie nie schodźcie w dół! Dlaczego mamy czekać? Przecież tu nie ma żadnych skałek. Zbocze nie jest podcięte. Biegnę w stronę światła. Jacek dzielnie maszeruje do góry. Gdzie Janusz - pyta? Idzie wyżej. Masz herbatę? Mam. Daj się napić. Na dole jest Ryśka z Elżbietą. Zbiegam w dół długimi susami. Z dołu dobiegają mnie okrzyki dziewczyn - Jacek, Jacek - to ty? Zrobię im niespodziankę - myślę sobie. Ryśka jest roztrzęsiona. Chodź to cię pocałuję! Chodź!  Siłą przyciąga mnie do siebie. Ona wywnioskowała  z tych krzyków, że Gienek nie żyje - wtrąca Elżbieta. Robi mi się strasznie głupio. Oto do czego może doprowadzić moje wspinanie się!  Już raz o mało nie zerwała ze mną, z powodu wspinania się, gdy chodziliśmy ze sobą. Uczucie jednak zwyciężyło.
     
    Organizowali wyprawę ratowniczą. Od Irańczyków pożyczyli dodatkowe latarki i zamierzali spędzić noc na przełęczy. Irańczycy, wśród których byli mulnicy, obiecali pomoc, jeśli nie wrócimy przed jedenastą. Zamierzenia dobre tylko, że za dużo przy tym hałasu, przemyka mi przez głowę. Przychodzi Jacek z Januszem. Teraz Jacek robi nam awanturę. Dziwię się wam! Uważacie się za doświadczonych turystów, taterników, a robicie takie numery. Jakie numery? Przecież mówiliśmy, że możemy biwakować. Wzięliście folię, co? Usiłujemy tłumaczyć, że takie historie zdarzają się w górach często. Że przecież nieodłącznie związane są z taternictwem i alpinizmem. Oni mają rację. Ale i my mamy. Narażanie się dla człowieka, który nie zetknął się z górami, zaczyna się od chwili wejścia w nie. Dla alpinisty to narażanie się zaczyna się na zupełnie innym poziomie. Nasze panie nie są zupełnymi nowicjuszkami w górach, a my też nie jesteśmy alpinistami. Co najwyżej początkującymi wspinaczami. Niemniej nasze oceny sytuacji się różnią. Wreszcie księżyc wyszedł z za chmur i wleczemy się wolno przez lodowiec, który lśni w jego blasku. Emocje już opadły. Lina, którą niosę na plecach, obsunęła się i obija mi się po nogach. Wydaje mi się, jakbym nie był zmęczony. Już mam dość tych gór! Od siedemnastu godzin jesteśmy z Januszem na nogach.
     
    Zdjęcia:
    1.  Podejście pod przełęcz między Alam Kuh i Szadeh Kuh. Na głowie mam kask budowlany.
    2.  Alam Kuh -4840 m i jej ściany. W całej swojej krasie.  Widoczna na pierwszym planie grań, od strony Szadeh Kuh, przechodząca w filar. Po jego lewej stronie ściana północna. Po prawej ściana północno-zachodnia. Pod nią była nasza  sąsiednia dolina i jej lodowiec Tacht-e-Czal.  Grań w lewo od  Alam Kuh ciągnęła się przez  dwa kilometry w stronę Siah Sang(p. poprzedni post). W prawo grań biegła w stronę szczytu Haft Chan(zdjęcia - post wyjście na Tacht-e-Solejman). Całość była świetnie widoczna ze szczytu Tacht-e-Solejman. Tworząc wspaniałą,  alpejską panoramę.
    3.  Jeszcze raz powtórzone zdjęcie Alam Kuh.  Zaznaczona droga Steinauera.  Niejako odrysowany  jej przebieg ze zdjęcia w Taterniku.  Natomiast, widoczny naszymi oczami  przebieg, jest opisany w poście.  U góry, wzdłuż grani,  zaznaczono symbolicznie nasz powrót ze szczytu  Alam Kuh.
    4.  Zdjęcie z drogi Steinauera w dół. Na pierwszym planie płyty  skalne ściany północno-zachodniej. Dalej widać szczyt Szadeh Kuh.  Po jego lewej stronie dolina Tacht-e-Czal. Po prawej lodowiec Jachczal. Na którym, nieco poza kadrem na prawo, mieliśmy namioty. Cały czas wspinaliśmy się w dużej ekspozycji. Ciągle poniżej nas widoczny był w dole lodowiec Tacht-e-Czal.
    5.  Tak dla ilustracji, jeśli chodzi o bloki tkwiące na ścianie skalnej. Czego ten blok się trzyma? I kiedy poleci?  Zdjęcie z podejścia na Tacht-e-Solejman.
    6.  Nasi  przyjaciele z "tramwaju" na szczycie Alam Kuh.
     






  12. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Powrót.
     
    Mieliśmy tysiąc kilometrów z Szirazu do Teheranu. Autobus za dwa dolary, od osoby, pokonał tę odległość jednym skokiem. W Teheranie mieliśmy do załatwienia delikatną rzecz – miejsca w pociągu do Moskwy. Pociągu, który jeździł raz na tydzień. Za resztki zielonych pozwoliliśmy sobie na narodowe danie irańskie Czelou-Kebab. W skromnej restauracji z kelnerem. Kopiasty talerz szarego, rozsypującego się ryżu. Nie to co nasza biała, posklejana papka z baru mlecznego. W ryżu tkwiły kawałki mięsa i jarzyny.  Był wyborny. Smakował nadzwyczajnie. Temu nie można się dziwić, po miesiącu żywienia się makaronem i konserwami.
     
    Przed nami było pociągami do Krakowa sześć tysięcy kilometrów .  Jazda trwała taką samą liczbę dni, jak przyjazd do Iranu. Bez sensacji i bez specjalnego zainteresowania.  Nie było wagonu   z  łazienkami w przedziale. Nie było Miszki i jego „stakanów” z herbatą. Te przedziały i te łazienki, to był jakiś wybryk losu. Takie luksusy, ten nasz wagon miał tylko w połowie. Druga połowę zajmowały przedzialy ze czterema, zwykłymi łóżeczkami. Co prawda z klimatyzacją.  Dla kogo były te luksusy z łazienkami? Może dla ambasadora z rodziną, który bał się lecieć samolotem.
     
    Skończyła się bajka z tysiąc i jednej nocy! Wróciliśmy do naszego codziennego życia. Rysia do szkoły. Do swoich głuchych z całej Polski. Ja do projektowania rozbudowy huty w Nowej Hucie.
     
    Kupiłem książkę Kazimierza Sidora „Bogowie, Magowie i Nafta”. Kilkuletniego ambasadora Polski w Iranie. Podał w ciekawy sposób historię tych ziem. Kolebki naszej cywilizacji. Od Babilonu i Elamu. I pisma klinowego i Nabuchodonozora. O tym opowiada Biblia. Potem na te tereny przybyli Ariowie. Ze stepów Wschodniej Europy. Część z nich dotarła, aż do Indii. Mówi się przecież o językach indo-europejskich. Święta księga Ariów „Awesta” wspomina, że góry wyrastały jak grzyby. Lawa tryskała z wulkanów, formujących Elburs. Jedno z plemion Ariów, z którego rekrutowali się kapłani nazywano się Medami. Persowie byli pobratymcami  Medów.  Władcą Persów był Achemenida. Założyciel dynastii.  O Achemenidach pisałem w poście o Persepolis.
     
    Śledziłem sytuację w Iranie. Króciutko trwała dynastia Pahlavidów. Zapoczątkowana zamachem stanu przez pułkownika Kozaków. Tatusia Szacha.  Jako ostatnia opuściła go dziesięciotysięczna gwardia Pretorianów. Nie spowodował tego sam Chomeini. Przyczyny jego upadku tkwiły głębiej. Ta nadmierna ilość jego portretów wiszących wszędzie, nie świadczyła o miłości do władcy. Tylko o strachu. Potem ta tragiczna wojna z Irakiem. Rozpoczęta przez Husseina. Zginęły na niej miliony, lub zostały kalekami, takich chłopaków, jakich spotkaliśmy pod Alam Kuh, czy Demawendem.  Szach się błąkał z rodziną po świecie. Nikt nie chciał go przyjąć. A w Iranie jedna dyktatura została zastąpiona drugą.
     
    W pamięci został jednak kraj życzliwych ludzi. Iran, kraj o obszarze pięć razy większym od Polski. Nikt nas nie zaczepiał. Nikt nam nie zrobił żadnej krzywdy. Ludzi, którzy często starali się nam pomóc. Został kraj gorący i suchy. Jedynym wyjątkiem  był biblijny raj -Eden.  Na wąskim pasku nad Morzem Kaspijskim.
     
  13. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Wyprawa
     
    Wreszcie jedziemy! Na razie tylko tramwajem do stacji, ale jedziemy. Tramwaj pusty. Kto by o tej porze nim jeździł. Chyba tylko tacy, jak my, wariaci. Gdy wysiadamy pod dworcem zaczyna padać. Za chwilę formalnie leje. Chowamy się pod dach, obok baru „Smok”. Kilka kroków od nas jest waga. Stawiam najpierw na wagę plecak Ryśki. Dwadzieścia pięć kilogramów. Potem mój-trzydzieści cztery. Deszcz przestaje padać. Idziemy na dworzec. Na zegarze dworcowym jest dokładnie północ. Zaczyna się trzynasty lipca. A ja lubię trzynastkę.
     
    Trzynasty lipca.
     
    Pozostałej trójki jeszcze nie ma. Mamy godzinę czasu do odjazdu. Zobaczę, co się dzieje z nami „bębenkami”. Zaglądam do bagażowni i…-co u licha! Gdzie są? Pojechały do Warszawy. Sprawdzam w rozkładzie jazdy, jaki pociąg pojechał w tym czasie do stolicy. Kilkanaście minut temu był osobowy. Przyjeżdża cztery minuty przed nami. Chyba ich gdzieś po drodze nie wyładują. Ale kto je wysłał? Może Janusz. O wpół do pierwszej przychodzą Janusz, Jacek i Elżbieta. Odprowadza ich mama Jacka i Janusza. Janusz wyjaśnia, że rzeczywiście był na stacji wieczorem, kupił bilet bagażowy za trzysta złotych. Skąd taka duża suma? Ale sądził, że bębny pojadą naszym pociągiem. Nic może się nie stało. Może dojadą do Warszawy. Ale od tej chwili musimy przestrzegać zasady. Wszyscy razem i nasz bagaż z nami.
     
    W przedziale pociągu, oprócz nas, jedzie jakiś pan. Może jedzie na delegację. Dobrze, że mamy miękkie siedzenia. Usiłuję spać, ale nie za bardzo mi to wychodzi. Myśli leniwie przepływają przez głowę. Powinniśmy po przyjeździe szybko uwinąć się z wizą i biletami. Potem pociąg do Moskwy i jeszcze cztery dni spania do Teheranu, do którego mamy prawie sześć tysięcy kilometrów. Jest szósta dwadzieścia, gdy wysiadamy na Dworcu Głównym w Warszawie. Nawet dobrze, że tak wcześnie przyjechaliśmy. Spokojnie teraz sobie przewieziemy nasz bagaż na Dworzec Gdański, skąd pojedziemy do Moskwy, ale przed tym poszukamy naszych bębnów. Przyjechał właśnie nasz wspomniany osobowy z Krakowa. Idziemy z Januszem próbować złapać jakiś samochód „na fuchę”. To zawsze taniej. Ale nie stają.   Pojedziemy taksówką bagażową. Szefie! Pięć osób z bagażem na Dworzec Gdański. Ile? Sto dwadzieścia. Stówa. Dobra-wsiadajcie. To nie tu-szefie. Podjedź pan pod wyjście. Przyjemnie się jedzie w takich okolicznościach nawet taksówką bagażową. Ludzie idą do pracy a my mamy urlop. I to jaki urlop!
     
    Na gdańskim bagażownia jeszcze zamknięta. Widocznie kolej nie przewiduje podróży nocą z bagażem. Zostawiamy bębny na rampie obok. Plecaki zanosimy do przechowalni bagażu. W informacji kolejowej dowiadujemy się, że tak łatwo do Moskwy nie dojedziemy. Nie ma mowy o żadnych miejscówkach-raczej biletach sypialnych. To nie wyjazd do Bułgarii, gdzie się zawsze weszło do wagonu, choć był z miejscówkami. Tu jeżdżą tylko wagony sypialne. Pozostaje tylko jazda do Brześcia. A stamtąd będzie może jakiś radziecki pociąg do Moskwy.
     
    Janusz z Elżbietą powinni już jechać do ambasady irańskiej, aby być tam jak najwcześniej. Nie mamy jeszcze wypełnionych „druczków”, potrzebnych do otrzymania wiz. Po trzy druczki na osobę w języku francuskim. Na każdym z nich należy nakleić swoją podobiznę. Robimy to parapecie w poczekalni. Ryśka, Jacek i ja jedziemy do Orbisu na Bracką, obstawiać kolejkę po bilety, a Janusz a Elżbietą –do ambasady. Kolejka w Orbisie niezbyt długa. Na wszelki wypadek sprawdzamy dokładnie, gdzie sprzedają bilety do krajów kapitalistycznych. Bo wprawdzie na każdym okienku jest wyraźny piękny napis, czym się zajmuje dana pani za szybą, ale czasami lubią się pojawiać małe karteczki, na których się pisze, że ta kasa jest otwarta do tej, a tej  godziny, albo że będzie jakaś przerwa. I w ten sposób nagle zostajemy na „lodzie”. Tak więc stoimy sobie w kolejce, czekając na Elżbietę i Janusza. Ale po co mamy wszyscy stać. Jacek postoi godzinkę, później my.  I tak dalej.
     
    Idę z Ryśką do domu towarowego „Centrum”. Chcemy kupić linę tak zwaną podciągową. Bo nasza jest już stara i zużyta. Liny nie ma. Wracając, wstępujemy do „Lotu”. Pytam się o bilet z Erewania do Kijowa. Nie, nie można kupić, bo jednym z punktów podróży musi być Warszawa. To może być i Warszawa. A z Warszawy też można dostać? Ile się płaci za bagaż? Po siedem złotych za kilogram. Szybko obliczam opłatę za bagaż, dodaję do tego opłatę za bilet, wynoszącą około osiemset złotych. W sumie taniej, niż za bilet kolejowy! Znakomicie! Ale nie to jest najważniejsze. Nie będziemy musieli się męczyć tyle dni. I wreszcie na pewno pojedziemy a raczej polecimy, bo są bilety. Świetnie! Idziemy na śniadanie, a potem do Jacka. Opowiadam mu o takiej możliwości podróży. Choć coś mnie niepokoi. Dlaczego poprzednie wyprawy do Iranu nie korzystały z tak znakomitego pomysłu. Spostrzegam, że w tym samym hallu na Brackiej są kasy „Lotu”. Ciekawe co tu mi powiedzą. Kasjerka szybko oblicza cenę i podaje ponad dwa tysiące złotych dewizowych. Proszę!? Pytam. To ponad sto dolarów. Rzednie mi mina. Okazuje się, że poprzednio pytając o cenę biletu nie powiedziałem, że jedziemy do Iranu. A miłej informatorce nie  wpadło do głowy, żeby nas spytać dokąd jedziemy. A to jest subtelna różnica-bo gdy się leci do Erewania i zostaje w Związku Radzieckim to płaci się za bilet lotniczy z Warszawy do Erewania siedemset złotych. A gdy się leci do Erewania i dalej jedzie do Iranu, pociągiem, to płaci się za bilet ponad sto dolarów. Teraz mi się wyjaśnia, dlaczego wszystkie poprzednie wyprawy do Iranu korzystały tylko z pociągu.
     
    Czekamy z niecierpliwością, kiedy wrócą Elżbieta i Janusz.  Przychodzą około dziesiątej. Z daleka po minach widać, że coś nie bardzo jest w porządku. Najpierw natknęli się, na znaną nam z okresu starania się o wizy, starszą panią, prawdopodobnie sekretarkę sekretarza ambasady. Owa pani oświadczyła, że wizy będą w sobotę. A potem- po prośbach i tłumaczeniach, że mamy tylko jeden pociąg w tygodniu - w piątek! Widząc, że tą drogą nic nie wskórają E i J postanowili się dostać do sekretarza ambasady. Po pewnych trudnościach stanęli, a raczej usiedli przed jego obliczem. Tak siedząc i pijąc herbatę oraz powtarzając znane argumenty, że pociąg, że raz na tydzień, wytargowali-bo tak to można nazwać-ostateczny termin otrzymania wiz, godzina szósta wieczorem. Opowiadam Januszowi o biletach lotniczych. Potem idziemy wszyscy do „Inturistu” dowiedzieć się, kiedy dokładnie odjeżdża pociąg do Dżulfy. Mamy rozkład jazdy kolei radzieckich, ale sprzed trzech lat, ale przypuszczamy, że nic się nie zmieniło. I faktycznie wszystko się zgadza. Pytamy miłego młodego człowieka(okazuje się, że jest z Krakowa) jak przedstawia się sprawa miejsc w pociągu z Moskwy do Dżulfy. W odpowiedzi proponuje nam, aby telegraficznie zarezerwować sobie miejsca. Należy nadać telegram do Inturistu  w Moskwie, który znajduje się na prospekcie Marksa, albo do Inturistu na dworcu Kurskim, z którego odjeżdżamy do Dżulfy. Informacja, że jest Inturist na dworcu Kurskim okazała się potem nieprawdziwa i narobił nam trochę kłopotu.
     
    Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie jesteśmy w Warszawie. Teraz postanawiamy iść do „Areofłotu” z pytaniem, czy jak będziemy na terenie ZSRR, to czy będziemy mogli kupić bilety lotnicze za ruble, pomimo posiadania wiz irańskich. Okazuje się, że można. Zależy szczególnie na tym Elżbiecie i Januszowi, bo chcą wcześniej wrócić do Polski, lecąc z Erewania do Kijowa, albo do Lwowa. Samolotem. Jeszcze tylko przyjemna wizyta w barze Praha i umawiamy się, że Jacek stanie o wpół do czwartej w kolejce w Orbisie, potem go zmienimy ja i Rysia. Janusz  z Elżbietą pojadą do ambasady, aby tam być o piątej. Może uda się nam otrzymać wizy jeszcze przed szóstą. Kontynuuję z Ryśką poszukiwania za liną podciągową w sklepach sportowych. Widać, że ten artykuł jest w warszawskich sklepach raczej nieznany. W jednym z nich przynoszą nam jakiś gruby sznur, w innym facet warszawską gwarą proponuje-kup sobie pan sznur do bielizny.
     
    Pół godziny po czwartej zmieniamy Jacka w Orbisie. Mija godzina piąta, w pół do szóstej, szósta. Widocznie pan sekretarz nie ugiął się. Jeżeli otrzymali wizy punktualnie o szóstej, to powinni za chwilę tu być. Skorzystają na pewno z taksówki. Jestem pierwszy przy kasie. Ale pierwszy ciagle nie mogę być. Przepuszczam jakąś panią. Jeżeli zaraz przyjadą, to powinniśmy załatwić sprawę biletów do ósmej, do której Orbis jest otwarty. Dwadzieścia po szóstej. Wreszcie są! Mają wizy za jedyne siedem dolarów każda. Przywiózł ich osobiście sekretarz ambasady. Dostali wizy dokładnie o szóstej. Oczywiście były już znacznie wcześniej załatwione, ale zasada jest zasadą-jak o szóstej, to o szóstej. Pierwsza reakcja kasjerki-nie wypiszę biletów, nie zdążę do ósmej. Ale my tak łatwo teraz nie ustąpimy. Wyciągamy swoje znane argumenty, że nie będziemy tygodnia czekać na następny pociąg i tak dalej. Za chwilę nowy kłopot. Nie ma voucherów. Vouchery posiadają tylko starsze kasjerki, które pracują do południa. Bez tych voucherów-choć na razie nie wiemy co to jest-nie dostaniemy biletów z Dżulfy do Teheranu. Co nas to wszystko obchodzi! Jeszcze do południa pytaliśmy się kierowniczki kas biletowych, czy dostaniemy bilety do Teheranu i czy nie ma jakiś przeszkód. Teraz są! Vouchery są zamknięte w kasie pancernej, za którą odpowiada starsza kasjerka. To może pojedziemy po nią taksówką. Dajcie nam adres. Cały Orbis jest zagażowany w tą sprawę. Wreszcie otwierają kasę i wyjmują feralny voucher.
     
    Ale to nie koniec kłopotów. Na Dworcu Gdańskim mamy przecież pięć bębnów, które muszą mieć bilet bagażowy. Kasa bagażowa jest otwarta do wpół do ósmej. Żeby kupić ten bilet należało najpierw posiadać bilet  normalny. A nasze bilety są jeszcze nie gotowe. Angażujemy w tą sprawę panią z informacji Orbisu. Telefonuje na Dworzec Gdański z prośbą, aby sprzedali nam bilet bagażowy, a potem przedstawimy im nasze bilety do Moskwy. Przy okazji wychodzi, że tylko na Dworcu Gdańskim i tylko w dzień sprzedają międzynarodowe bilety bagażowe. Tylko taksówką zdążymy jeszcze przed zamknięciem kasy na Dworcu Gdańskim. Jacek jakoś załatwia taksówkę-co nie było takie łatwe. Szybciej! Taksówkarz jedzie rzeczywiście szybko. Wyskakuję z taksówki, zostawiając Jackowi sprawę należności za przejazd i biegiem do kasy bagażowej. Niech to cholera!!! Zamknięta! W bagażowni zatrzymuję jakiegoś faceta. Panie-załatw to pan! Będzie coś z tego. Panie-nawet za pięć stów, słyszę w odpowiedzi. No to adres tej pani z kasy. My pojedziemy po nią taksówką. Panie-ona ma imieniny poza Warszawą, nie wiadomo, czy jest w domu. Wreszcie jakiś młody-poczekajcie panowie. Ja spróbuję zadzwonić. Tylko mi bigos stygnie. Szefie! Odgrzewany bigos jest lepszy. Ha! Ha! No, to facet jest obłaskawiony, może coś załatwi. Załatwił. Ściągnął ją podobno z imienin. Będzie za godzinę.
     
    Wychodzę z Jackiem przed dworzec, może przyjedzie reszta. Przyjeżdżają taksówki, tramwaje a ich nie ma. Minęła już dziewiąta. Co u licha! Coś się znowu zacięło? Idę do kasy bagażowej. Jest kasjerka. Głupia historia, kobieta czeka a ich nie ma. I oczywiście nie ma biletów. Telefonuję do Orbisu. W odpowiedzi słyszę, że tam już nikogo nie ma. Więc chyba wszystko w porządku. Gdzie oni są? Co się z nimi dzieje? W tym momencie przypominam sobie, że mieliśmy wysłać telegram do Moskwy. Szybko szukamy w książce telefonicznej numeru telefonu Poczty Głównej, bo tylko taka może być otwarta o tej porze. Proszę przez telefon, ażeby przez głośniki ogłosili, że taki a taki pan-tu wymieniam nazwisko Janusza jest natychmiast proszony na Dworzec Gdański.
     
    Wreszcie są o dziesiątej. Okazało się, że mieli cholerne kłopoty, bo podobno z Dżulfy do Teheranu jest tylko pierwsza klasa. A my mamy opłaconą w dolarach tylko drugą. Należałoby dopłacić czterdzieści pięć dolarów.  To i tak okazało się niewykonalne dzisiaj, nawet gdybyśmy mieli ochotę uszczuplić nasz bardzo skromny zapas dewiz. Tą sumę można jedynie było wpłacić w banku. Spisali się jednak dzielnie. Za pomocą miłej załogi Orbisu, podpisując specjalne oświadczenie, że Orbis nie bierze odpowiedzialności za cenę biletu, otrzymali wreszcie bilety do Teheranu. Feralny voucher okazał się zleceniem na wypisanie biletu z Dżulfy do Teheranu i który należało zrealizować w Moskwie. Nowy kłopot. Potem jeszcze pojechali na pocztę nadać telegram i stąd to opóźnienie. Szybko załatwiamy bilet bagażowy. Kosztuje nieco więcej niż sześćset złotych. Daję pani osiemset. Reszty już nie otrzymałem. Świetnie! Mamy jeszcze około dwóch godzin czasu do odjazdu pociągu. Możemy jeszcze coś zjeść w restauracji, uporządkować dokumenty, wypełnić deklaracje celne.
     
    Co też robimy. Jeszcze tylko kartki do mojej mamy i rodziców Ryśki z wiadomością, że jedziemy, co nie było, jak widać,  do ostatniej chwili pewne. Po odebraniu plecaków z przechowalni wychodzimy na peron. Przy okazji załatwiania różnych spraw robię spostrzeżenie, że wiele spraw  można niesłychanie szybko załatwić dysponując na przykład trzema kieszeniami. W jednej banknoty dwudziestozłotowe, w drugiej pięćdziesiątki, w trzeciej stuzłotowe. W zależności  powagi sprawy i powagi załatwiającego, wyjmuje się odpowiedni banknot. Spostrzeżenie może trochę gorzkie, ale fakt jest faktem. I co ciekawsze, ci co załatwiają daną rzecz robią to zgodnie z prawem, tylko że za wolno, nieraz strasznie wolno. Taki bakszysz ich uskrzydla. Widzimy jak wózek akumulatorowy przywozi na peron nasze bębny. W składzie socjalnym pasażerów na peronie dominuje wojsko. Widać, że pociąg jedzie w stronę granicy.
     
    Czternasty lipca.
     
    Za kilka godzin przekroczymy granicę Polski a z nami nasz bagaż, składający się z pięciu potężnych plecaków, wypchanych do granic możliwości. Oprócz nich, kłopotliwe już na samym początku podróży, bębny. W nich żywność zawierająca około czterdziestu pięciu kilogramów chleba w postaci panwitu, pumpernikla i sucharów. Oprócz chleba mamy ze czterdzieści kilogramów konserw, sześć kilogramów mleka w proszku, sucha kiełbasa, ser żółty, makarony, płatki owsiane i ryżowe, ciastka i tak dalej. Łącznie dwadzieścia kilka pozycji. Żywność jest tak wyliczona, że powinno nam starczyć na każdy dzień. Teoretycznie nie powinniśmy nic kupować, z wyjątkiem może pomidorów, cebuli, papryki i owoców. Jak to praktycznie wypadnie, to się dopiero okaże. Cały nasz bagaż waży ponad trzysta kilogramów. Wypada po sześćdziesiąt kilogramów na osobę. Nadjeżdża pociąg. Jedzie z Legnicy do Brześcia. Gonimy po peronie, a potem po wagonach, aby zająć miejsca siedzące. W końcu mamy trzy miejsca. Będziemy na nich siedzieć na zmianę. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy bębny zostały załadowane do wagonu bagażowego i możemy spokojnie jechać. Spokój to jednak jest pozorny.  W głowie kłębią mi się myśli tak, że mimo potężnego zmęczenia, przeżycia ostatnich dni nie pozwalają zasnąć.
     
    Mijamy Siedlce i  Łuków. Miejscowości znane mi tylko nazwy. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Terespol. Normalne polskie formalności graniczne. Kontrola celna i paszportowa. Przechodzę po kontroli do wagonu bagażowego, żeby zobaczyć co się dzieje z bębnami. Poza tym mam przy sobie zwolnienie od cła i bilet bagażowy. Za chwilę przychodzi też Janusz a za nim celnik. Spojrzał na bębny, popatrzył na pismo i to była cała kontrola. Czekamy aż pociąg ruszy. Nigdy nic nie wiadomo. A nuż ktoś wpadnie na pomysł, aby wyładować bębny.
     
    Pociąg rusza. Wracamy do naszego wagonu. Tuż, tuż powinna być granica. Jest! Słupek w biało-czerwone pasy, i orzeł, i rzeka Bug. Jesteśmy więc po drugiej stronie. Pociąg jedzie jeszcze kawałek i staje. Otaczają go z dwóch stron żołnierze radzieccy. Inna grupa wchodzi do pociągu. Kontrola paszportów, ale inna niż nasza. Tu paszporty zabierają. Obok toru rośnie śliczna pałka wodna. Dalej między zabudowaniami migają jakieś męskie korpusy. Zdaje się, że to żołnierze na porannej gimnastyce. Tak, to już godzina szósta. Musimy przesunąć nasze zegarki o dwie godziny do przodu. Jedziemy dalej. Po kilku minutach stacja, trochę w stylu naszego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Czekamy, co dalej będzie. Na razie z pociągu wysiadają Rosjanie, a raczej obywatele radzieccy. Bagaż niektórych wskazuje, że nieobcy im jest polski handel detaliczny. Patrzcie! Jadą na wózku nasze bębny. Przejechały i zniknęły. Teraz my wysiadamy. Cały tłum z pociągu został zgromadzony w dużej sali. Odnoszę wrażenie, że można ją by było szybko przerobić na kaplicę. U góry wisi jakby świecznik, tylko że zamiast świec są żarówki. Podłoga jest wykonana z ciemnych i jasnych płyt, ułożonych w szachownicę. Tylko okna stanowią dysonans. Są nie bardzo kościelne. W dodatku zamalowane farbą do połowy. Wyjście na peron mamy odcięte przez pilnujących nas żołnierzy. Po drugiej stronie coś się dzieje. Otwierają się jakieś drzwi i część naszego tłumu-liczącego kilkaset osób-znika za tymi drzwiami. Łatwo się domyślić, że czekamy na odprawę celną. Wcześniej, jeszcze w pociągu, dostaliśmy radzieckie deklaracje celne. Nie mają zbyt skomplikowanej formy. Radzieckie władze celne interesuje przede wszystkim, czy nie przewozimy dewiz, złota, a bagaż jest mniej ważny.
     
    Dostajemy nasze paszporty i za chwilę, jako jedni z ostatnich, znikamy za wspomnianymi drzwiami. Jesteśmy w świątyni Boga Ceł. Jego kapłani stoją przy długich stołach, obitych blachą, a przed stołami pokorny tłum. Stajemy i my. Nasza kontrola celna odbywa się gładko, bo – po pierwsze jedziemy tranzytem, po drugie jesteśmy alpinistami. Drogi Czytelniku! Nie sądź, że przewróciło nam się w głowie. Nie! My raczej uważamy siebie za turystów wysokogórskich. Ale turystami wysokogórskimi, czy taternikami, to możemy sobie być w Polsce. Ale za granicą? Jak nazwać człowieka posiadającego ogromny wór-inaczej plecak, a do niego przypięty kask i czekan. Oczywiście, że alpinistą. Miało to dla nas później dobre, ale i złe strony. Tak więc odprawę celną mamy za sobą. Poszukamy teraz naszych bębnów. Pociąg do Moskwy mamy o godzinie jedenastej. Teraz jest po dziewiątej. Bębny znajdujemy szybko. One też podlegają kontroli celnej. Z tym nie ma kłopotu. Całą sprawę załatwiam z Jackiem. Najlepiej z nas rozmawia po rosyjsku. Poza tym był już kilka razy w ZSRR. Mówimy celnikowi, że jedziemy do Iranu. Twierdzi, że nam nie przyjmą bębnów do pociągu. Ale dlaczego? Za chwilę wszystko się wyjaśnia. On sądził, że w bębnach są chemikalia. A w „baczkach”, bo taką nazwę dostały po rosyjsku są „produkty”- po ichniemu, czyli żywość.
     
    Możemy teraz spokojnie poszukać kasy biletowej, aby kupić ewentualne miejscówki na pociąg do Moskwy. Mamy i kasę. Pociąg owszem jest, ale za dwadzieścia pięć minut. Są w nim nawet miejsca sypialne. Ważne, bo do Moskwy mamy tysiąc kilometrów. Nie ma natomiast żadnego pociągu o jedenastej. Dopiero o czwartej po południu. Musimy tym pociągiem jechać, aby zdążyć na pociąg do Dżulfy. Kupujemy bilety sypialne, płacąc po pięć rubli za osobę. Teraz znów zacznie się gonitwa. Do odjazdu zostało około dwudziestu minut. 
    Szybko plecaki do wagonu, bo jeszcze czekają bębny do załadunku. Teraz po bębny. W bagażowni oświadczają nam z obojętną miną, że ten pociąg nie ma wagonu bagażowego. Oni, owszem, wyślą je do Dżulfy, bo mamy bilet bagażowy. Mamy w nosie takie rozwiązanie. Do Dżulfy jest parę tysięcy kilometrów, kto będzie szukał bębnów po całym Związku Radzieckim, gdy coś pokręcą. Jak nie pojadą z nami, to nie ma żadnej możliwości, aby były w tym samym czasie w Dżulfie, kiedy i my tam będziemy. Bez nich wyprawa nie ma najmniejszego sensu. Mamy tylko po pięćdziesiąt parę dolarów w kieszeni na osobę. Na najbardziej niezbędne wydatki. Kupowanie żywności w Iranie nie wchodzi w rachubę.
     
    Szybka decyzja Janusza. Może da się je wstawić do przedziału. Tylko trzeba załatwić z konduktorką. Załatwił. Czasu mamy bardzo mało, ale jeszcze powinniśmy zdążyć, choć bębny trzeba będzie nosić po schodach i przejść kawałek tunelem. Niestety to nie koniec kłopotów. Nie wydadzą nam bębnów bez zwrotu kwitu bagażowego, który jest jednocześnie międzynarodowym biletem bagażowym. Jak my bez niego pojedziemy z Moskwy do Dżulfy? Znowu będzie trzeba płacić za bagaż. Nie mamy czasu, aby w Moskwie załatwiać znowu sprawę biletu bagażowego, ani nie mamy najmniejszej ochoty wydawać po raz drugi pieniędzy i  to w rublach na bagaż. Mamy na wszelki wypadek pół litry „wyborowej”. Facet, wydający bagaż, trochę się waha, zobaczywszy butelkę. Ale nie! Nie wyda bez kwitu bagażowego! Daremne prośby, że to opóźni naszą podróż o tydzień. Przybiega Janusz. Słuchaj! Rzuć mu ten kwit. Bierzemy bębny. Tunelem już nie zdążymy. Tylko przez tory do wagonu. Chwytam bęben  w ręce. Drobnostka-trzydzieści sześć kilo. Następnie skok z rampy na tor i biegiem do wagonu. Zamknięty z tej strony! Niech to szlag trafi! Pociąg lada chwila odjedzie. Zaczynam walić pięścią w drzwi. Pierwsza zorientowała się Elżbieta. I otworzyła drzwi, ale na drugim końcu wagonu. Wrzucam bęben do wagonu, za mną swoje - Jacek i Janusz. Jeszcze dwa bębny i teraz pociąg może sobie odjeżdżać.
     
    Jesteśmy wykończeni, jak po biegu na setkę na poważnych zawodach sportowych. Ponadto bardzo brudni, nieogoleni od wczoraj, bo nie było gdzie i nie było czasu. W dodatku napisy na bębnach zostały namalowane, z braku możliwości,  farbą akwarelową.  I teraz to wszystko puszcza. Ręce, spodnie, koszula-wszystko na czerwono. A wyjeżdżając z Warszawy wydawało się nam, że do Moskwy powinniśmy dojechać bez większych kłopotów. Może to brak doświadczenia. Jeżeli tak, to go właśnie zdobywamy. Ale chyba każdy z nas wolałby to doświadczenie zdobywać w inny sposób. Pierwsze myją się w ustępie dziewczyny. One będą przygotowywać śniadanie. Potem męska trójka. Po śniadaniu ustawiam bębny jeden na drugim i przymocowuję to wszystko kawałkiem liny do łóżek. W Moskwie będziemy o czwartej po północy. Możemy ten cały okres przespać, z małą przerwą na obiad, albo kolację. Zależy od tego kiedy się obudzimy.
     
    Powinienem zasnąć. Nie spałem przecież już dwóch nocy. Za dużo wrażeń. Nie tak sobie wyobrażałem wyjazd do Iranu. A to dopiero się zaczyna. Pociąg co chwila przecina jakąś rzeczkę. Podlasie, czy Polesie? Kraina nizinnych równin i błot. Miga nazwa Bierieza. Aha! Bereza Kartuska. Potem duża stacja Baranowiczi. To chyba Baranowicze. Skąd ja to znam?  Może z Sienkiewicza? Nie mogę sobie przypomnieć. To były chyba te przedwojenne kresy. Mińsk. Po Mińsku wydaje mi się, że trochę zasnąłem. Oglądam mapę ZSRR. Przed Smoleńskiem powinniśmy zobaczyć z pociągu Dniepr. Rzeka płynie wolno. Woda ciemno-zielona. Dużo kąpiących się. Jest ciepło, a w przedziale nawet duszno. Może to jedna z przyczyn, że nie mogę spać. Widać duże miasto. To chyba Smoleńsk. Po drugiej stronie Dniepru, na wzgórzu duża ładna cerkiew. Z daleka widać, że raczej nieużywana. Obok toru stoi malutka. Ta jest w  stanie śmierci klinicznej. Potem, to z pewnością była kolacja. Przed snem nastawiłem budzik na godzinę trzecią po północy. Godzina powinna nam wystarczyć na pakowanie. Zasypiam błyskawicznie.
  14. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziesty lipiec.
     
    Nie był to nadzwyczajny wypoczynek. Twardo, bo bez materaców.  A jak ktoś się przewracał, to budził pozostałych. Dochodzimy do wniosku, że skoro są jajka po pięć rialsów, to warto ich kupić więcej na śniadanie. Mają dużo kalorii. Wprawdzie Jacek twierdzi, że znajomy profesor opowiadał mu, że tylko jedno jajko na dobę przyswaja organizm człowieka. Będąc u siebie w domu, na  Kozłówku, skłonny byłbym w to uwierzyć. Tu nie wierzę. Nasze śniadanie składa się z dwudziestu jaj na twardo, puszki pasztetu, paczki ciastek i gorzkiej herbaty. Tej ostatniej gotujemy tyle, aby starczyło do Teheranu. Chleba oczywiście żadnego nie ma. Co za świństwo –myślę sobie - jedząc  jajko posmarowane pasztetem. Po śniadaniu stawiamy namiot, bo trzeba gdzieś zostawić, to co ze sobą mamy. I kąpiemy się w basenie. Niektórzy z nas mają psychiczne opory. Ameby? Dobrze, ale zęby już myliśmy!
     
    Wykąpani i odświeżeni możemy jechać teraz do miasta, czyli Teheranu. A jedziemy tam, aby zobaczyć, czy nie przyjechały nasze bębny. W przypadku, gdyby się pojawiły, musimy je zawieść do ambasady. Upał coraz gorszy. Rano było przyjemnie. Z bramy campingu wychodzi się wprost na szosę, która prowadzi z Teheranu do Saveh. To ma być ta stara droga. Żeby jechać do miasta trzeba przejść na drugą stronę szosy. Tam jednak nie ma cienia. Wystarczy do machania na samochody jedna dyżurna osoba. Reszta czeka przy campingu pod drzewem. Ruch na szosie jest duży. Co chwilę przejeżdżają ogromne ciężarówki. Niektóre wyładowane bawełną tak wysoko, jak tylko można sobie wyobrazić. Krajobraz nie jest czarujący. Kilka osmolonych u góry kominów  fabrycznych. I wysoki mur otaczający ten zakład. Niedaleko nas grupa małych, glinianych domków, bez drzwi i okien tylko z otworami wejściowymi.  O dachach w kształcie kopułek. Kopułkę można wylepić  bez kawałka drewna. A drzew w Iranie   jest jak na lekarstwo.
     
    Jesteśmy na dalekim przedmieściu Teheranu od jego strony południowej, pustynnej. Horyzont zamyka od północy potężny mur górski Elbursu, z dominującym nad miastem szczytem Towczal, mającym prawie cztery tysiące metrów nad poziomem morza. Sam Teheran jest położony - jak wynika to z jego planu -  na wysokości od tysiąc sto do tysiąca sześćset metrów. Wysokość ta powoduje, że  noce są nawet lekko chłodne nad ranem. Mieliśmy okazję tego doświadczyć dzisiaj rano. Za to jak jest w południe - lepiej nie mówić. Ryśka, która bohatersko wystawiła się na słońce, zatrzymała mikrobus. Ładujemy się do niego, zachęceni przez konduktora w cywilu. Ile - pada z naszej strony, pytanie po angielsku? Pięć. tomanów? Nie, rialsów! Razem dwadzieścia pięć rialsów. No to ładnie wczoraj wieczorem zapłaciliśmy. Dziesięć razy więcej. A oni jeszcze - daj mu te pięćdziesiąt! Jednak, mimo to,  się nam opłaciło. Taksówka plus camping wyniosły razem nieco więcej, niż hotel dla jednej osoby.
     
    Mikrobus co chwila się zatrzymuje. To ktoś wsiada, to inny wysiada. Dla nas to małe odkrycie. Nie ma przystanków, wystarczy machnąć ręką lub wyrazić chęć wysiadania i mikrobus staje. Jedziemy ulicą  Shirokhorshid. To nie ta sama ulica co - Pahlawi, Tacht-e-Jamshid, czy Fisher Abad. Tamte to są ulice śródmieścia, a ta jest peryferyjna. Mijamy dużo warsztatów mechanicznych. Taki warsztat, to też opisywana już wnęka w budynku. Część „załogi” warsztatu pracuje nawet na chodniku .  W ogóle to chodniki wydają się być przeznaczone raczej do handlu i jako miejsca pracy, a nie do spacerów. Nasz autobus kończy jazdę na placu Gumruk. Z planu wynika, że do stacji kolejowej jest niecały kilometr. Przed stacją się rozdzielamy. Dziewczyny z Jackiem pędzą do restauracji. Wiedzą co dobre, coca-cola, klimatyzacja. Ja z Januszem idziemy do bagażowni. Z daleka widać, że są nasze kochane bębenki. Koniec z jedzeniem jajek z pasztetem, którego zresztą nie ma. Dziś się „odkujemy”.  Jeden z robotników wywozi je na rampę.  Żąda za ta przysługę dwa  tomany. Bezczelność! W  Dżulfie dostali prawie osiem dolarów. Jestem jednak tak ucieszony, że się załamuję i mówię do Janusza - daj mu, niech się odczepi. Janusz jest twardy - nie da.
     
    Przychodzi Jacek i zaraz wraca po nasze panie. My tymczasem targujemy się z taksówkarzami. Coś dzisiaj strasznie dużo żądają. Piętnaście, dziesięć tomanów. Wczoraj jechaliśmy przecież za pięć. Może bębny to spowodowały?  Wreszcie jeden decyduje się jechać za sześć tomanów.  Jedziemy - ja znów w szoferce. Trochę mi się ta jazda nie podoba. Mam na kolanach plan miasta i widzę, że jakoś dziwnie jedziemy. W końcu on przecież wie jak jechać - myślę. W końcu stajemy przed jakimś dużym budynkiem. Rzut oka na plan. To jest, to jest…Główna Kwatera Policji. Kierowca daje mi do zrozumienia, żebyśmy wysiadali. Powtarza bezustannie - police, police. Jak to?  Przecież my chcemy jechać  do Polskiej Ambasady. I nagle olśnienie! On sobie pomylił Polish Embassy  z  police - policja. Dokoła nas zebrał się tłum gapiów. Jest nawet kilku policjantów. Dyskusja, żeby nie powiedzieć awantura, jest bardzo żywa. Wreszcie jedziemy, ale tylko kawałek dalej, w jakąś boczną uliczkę. Koniec jazdy, nie pojedzie dalej. Wyładowujemy bębny i taksówkarz odjeżdża obrażony - oczywiście bez forsy.
     
    Chowamy się do cienia. Ustalamy na planie, gdzie jesteśmy. Nie jest źle. Bliżej mamy stąd do ambasady, niż ze stacji kolejowej. Za cztery tomany powinniśmy tam dojechać. Usiłujemy złapać jakąś taksówkę bagażową. Nie wiele ich tu jeździ. Łapanie wygląda  w ten sposób - pokazuję kierowcy na planie Teheranu miejsce, gdzie jest Polska Ambasada. Wymawiając nazwę ulicy Tacht-e-Jamshid(tachtedżamszid). Już nie Polish Embassy(pouliszembesy). Następnie pokazuję na bębny i na cztery postacie, siedzące w kucki, w cieniu pod murem. Pytając się - ile? Ceny w granicach piętnastu tomanów. Ja proponuję trzy. Wyrozumiały uśmiech kierowcy kończy dyskusję. Trzeba będzie, widocznie, podnieść stawkę. Minęło południe. Cień pod murkiem zrobił się bardzo malutki. Wiecie co - mówi Janusz. Może byśmy pojechali na Demawend. To nie ma sensu mówię. Właśnie chcemy to przedyskutować. Pojedziemy do Puluru - miejscowość, z której można iść na Demawend - dzisiaj. A do IMF pójdziemy w poniedziałek. Nie ma sensu, bo nie mamy listu polecającego pod Demawend.  Ale to nawet nie jest takie ważne. Natomiast nie jesteśmy zaaklimatyzowani, a góra ma prawie pięć tysięcy siedemset metrów. Nikt z nas nigdy nie był na takich wysokościach. A jak próba się załamie, to czy będziemy mieli później siły i odporność psychiczną, żeby jeszcze raz próbować? No to nie jedziemy- zadecydowaliśmy.
     
    Siedzimy pod tym murem już dość długo, popijając herbatę z baczka. Jeszcze jedna próba zatrzymania taksówki bagażowej. Oo! Co za spotkanie? Góra z górą…To nasz wczorajszy taksówkarz. Spojrzał fachowym okiem bębny i padła liczba dziewięć tomanów. Odzywka z naszej strony - cztery. Staje na sześciu plus kilka łyków naszej herbaty. Jadę obok niego.  Pochodzi z Tebriz. Teheran mu się nie podoba. Twierdzi, że jest „not good”, nie dobre miasto. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem ambasady. Bębny trzeba będzie przenieść do piwnicy, gdzie odbędzie się przepakowywanie. Spróbujemy jeszcze raz prosić sekretarza o nocleg w ambasadzie. Janusz absolutnie nie chce iść do niego. Widać jak mu wczoraj dopiekł. Idę z Elżbietą. Przyjmuje nas starszy siwy pan.  Zaczyna się rozmowa od informacji z naszej strony, jak przedstawiają się nasze sprawy w IMF, gdzie mieszkamy, co zamierzamy dalej robić.  Zostawiamy mu na kartce papieru nasz program działania w Iranie. Z kolei pan sekretarz roztacza przed  nami wizje, co by było, gdybyśmy nie byli „dziką” wyprawą. Samochód specjalny w góry i jeszcze inne takie przyjemności. Wiemy, że jesteśmy „dzicy”. Ale też wiemy bardzo dobrze, z doświadczeń innych, jak trudno jest w kraju nawiązać oficjalny kontakt z obcą federacją górską. Wszystko idzie przez Warszawę, musi się mieć tu poparcie. Nic dziwnego, że ludzie kombinują, aby tylko wyrwać się w jakieś bardziej egzotyczne góry. Ale pan sekretarz jest z dyplomacji z Warszawy i takie przyziemne sprawy są mu z pewnością obce.
     
    Atmosfera stała się nawet miła. Żegnamy się dziękując za pomoc. Tu w myśli mam znak zapytania - jaką? Wydaje jednak nam się, że to dyplomacja z naszej strony tak podziękować. I jeszcze jedna prośba do pana - czy nie można by spać w ambasadzie? Dojazd z campingu jest niewygodny. Nam o dojazd nie chodzi, tylko o rialsy.  Mamy sprzęt biwakowy, to nam wystarczy byle taras. Niestety pokoje gościnne mamy zajęte. Jak byśmy chcieli w nich spać? Ale tylko o tym może decydować ambasador. W myśli - dziwne?  Aż ambasador! Czyli – nie, ale dyplomatyczne. Schodzimy do piwnicy. Piwnicę w ambasadzie, gdzie trzymamy nasze rzeczy,otwiera nam młoda dziewczyna. Jest córką jednego z pracowników. Chodzi do angielskiej szkoły i opowiada nam, że w Teheranie była w tym roku ostra zima. Śnieg spadł nawet w marcu.  Z pięciu bębnów dwa zabieramy ze sobą w góry, a trzy zostaną w ambasadzie  na późniejszy okres. Trochę źle zrobiliśmy, żeśmy nie spakowali, od razu w Krakowie, bębnów na poszczególne okresy pobytu. Góry, zwiedzanie Iranu i powrót. To była moja wina.
     
    Kiełbasa nam spleśniała, ale może da się ją wykorzystać. Panwit  też zrobił się niezbyt świeży. Część żywności zabieramy na camping. Będziemy mieli dzisiaj pyszny obiad. Do campingu najłatwiej będzie dojechać z placu Gumruk. A do placu Gumruk nie najłatwiej, ale za to najtaniej - dojdzie się piechotą. Znów, jak wczoraj zaskakuje nas zmrok. Wychodząc z ambasady było jasno, dzień. Dochodząc do  placu Gumruk mamy wieczór. Dowiadujemy się, że obok placu na ulicy Mohlavi są dwa dworce autobusowe. Dworcem jest małe podwórze, gdzie stoi kilka autobusów i mikrobusy - zwane tutaj „mynybasy”. Obok podwórza, od strony ulicy znajduje się mały kantorek, gdzie można kupić bilety. Którym autobusem można dojechać do campingu? Tym pytaniem zaczepiamy po kolei ludzi. Po chwili w naszą sprawę jest zaangażowanych kilka osób. Ktoś nas kieruje do sąsiedniego dworca. Stamtąd inny znów przeprowadza nas w poprzednie miejsce. Wiemy tylko, że chcemy jechać na camping, i że znajduje się przy starej drodze do Saveh - „old  road to Saveh”. Wreszcie ktoś - chyba kierowca - wskazuje nam autobus, który jedzie do miejscowości Tanakrod i widocznie przejeżdża obok campingu.
     
    „Nasza” linia autobusowa jest biedna. Ma kiepski i położony w ubogiej dzielnicy dworzec. Obsługuje okolice Teheranu i wozi biednych ludzi. A jakich biednych? To mamy okazję teraz zaobserwować. W autobusie siedzą chłopi z okolic Teheranu i mieszkańcy dalekich przedmieść tego parterowego miasta. Niektórzy z nich, wykorzystując wolne chwile, przesuwają między palcami paciorki tasbihu(różaniec muzułmański). Modlą się przeważnie starsi, chociaż  spotkaliśmy młodych ludzi modlących się w ten sposób. Jakiś człowiek sprawdza bilety. Sprawdziwszy - wysiada. Wsiada za to kierowca i autobus  wyjeżdża na ulice Mohlavi. Mijamy plac Gumruk i jedziemy w stronę miasta Karadaj. Na ulicach kwitnie handel. Palą się jaskrawym światłem przenośne gazowe lampy. W ich świetle piętrzą się na dwukołowych wózkach góry brzoskwiń, winogron, arbuzów, pomidorów. Kiedy to oni wszystko sprzedadzą?  Kupujących jest dużo, ale chyba nie na tyle, żeby  to wszystko do jutra zniknęło. Sami mężczyźni. Mężczyźni sprzedają i mężczyźni kupują. Co chwila autobus się zatrzymuje. Ktoś wsiada, ktoś wysiada. Konduktor, ale inny niż na dworcu inkasuje pieniądze, nie wydając żadnych biletów.
     
    Opuszczamy główna drogę i obok szosy pojawiają się znaki campingu. Dobrze jedziemy. Pierwszą rzeczą, jaka mamy do zrobienia, to herbata. Morze herbaty. Chce nam się wszystkim znów potwornie pić. I pijemy po litrze na głowę, po półtorej. Jedzenie nieważne, tylko pić. Świetna jest zupa. Dostarcza wody i kalorii. Po tym obiedzie i kolacji zarazem, korzystamy z prysznicu. Na niebie pojawiają się, tak jak wczoraj, baranki. Za murem campingu rozlega się dziwne wycie. Samolot startujący, czy też po wylądowaniu? Nie, to pociąg z lokomotywą spalinową. Bo tu obok campingu jest tor kolejowy. To ma być egzotyka? Słychać cykady i tak się kończy dla nas drugi dzień w Teheranie.
  15. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego drugiego lipca.
     
    Dzień moich urodzin. Skończyłem trzydzieści dwa lata. Spuścili wodę z basenu. Nic nie będzie z dzisiejszych kąpieli. Dwóch dżentelmenów z obsługi campingu myje go dużymi szczotkami. Kąpiemy się w zamian w małym baseniku dla dzieci, których i tak tu nie ma. Za naszym przykładem idą inni kempingowicze.  Dżentelmeni uporali się z myciem i zaczynają wpuszczać wodę. Towarzystwo kempingowe posiadało na dnie i czeka, z nogami w wodzie, na jego napełnienie. Jakiś Niemiec myje psa w baseniku dla dzieci. U nas, w pewnych częściach społeczeństwa, panuje mit  o nadzwyczajnej kulturze zachodu. Nie mówiąc o dobrobycie. Jak to jest, to można się najlepiej przekonać, stykając się z nimi. Z kulturą jest różnie i nie różnią się wcale w tej dziedzinie od nas. A w pewnych przypadkach jest jeszcze gorzej.
     
    Po obiedzie, składającego się dzisiaj z konserwy z chlebem, zupy i herbaty, wybieramy się do Teheranu. Kierowca złapanego mikrobusu ma żonę Polkę. Sam, jak mi się wydaje, nie jest Irańczykiem. Nie wypada jednak się pytać. Nie dojeżdża do placu Gumruk, skręca gdzieś po drodze. Wysiadamy, prosząc o przekazanie pozdrowień dla żony. Nie bierze od nas pieniędzy. Jesteśmy daleko od śródmieścia. Mamy dość dużo czasu, do umówionej dzisiaj wizyty w JMF. Spróbujemy pojechać tam miejskim autobusem. Jeszcze nie próbowaliśmy tego środka lokomocji.  Ktoś, wyglądający na urzędnika, rysuje nam, na papierze firmowym instytucji, w której pewnie pracuje, plan dojazdu na ulicę Fisher Abad.  Kupujemy bilety po dwa rialsy, które sprzedaje człowiek, siedzący obok(bo jest gorąco) seledynowej budki, miejsca jego pracy. Autobus jest piętrowy i bardzo brudny. W środku jest gorąco i momentalnie przyklejam się do siedzenia. Wysiadamy, bo musimy się przesiąść. Przechodzimy obok jakiegoś kina. Kina - jak zauważyłem – mają, prawie wszystkie, jednakowe reklamy i wydaje się niezależnie od wyświetlanego filmu. Jest to okropnie kolorowy, wielometrowy kicz, na którym tło stanowi kilka typów, walczących ze sobą na pięści, lub przy pomocy coltów. Na przednim planie, pozytywny chyba bohater z wąsami(noszą je prawie wszyscy Irańczycy) dobiera się do dziewoi, typu sexbomba. Będącej aktualnie w trakcie rozbierania się. Taki model reklamy, jak mieliśmy okazję przekonać się później, obowiązywał każde kino.
     
    Zaskakują te rozebrane seksbomby w kraju, gdzie bardzo mało widzi się kobiet w sukienkach, nie mówiąc o szortach, czy czymś więcej - jak kostium kąpielowy. Wsiadamy do następnego autobusu i porównując nazwy mijanych ulic z planem miasta, dojeżdżamy do ulicy Shareza. Dziewczyny i Jacek zostają w parku Pahlawi. Wszystko tu nazywa się Pahlawi. Jest to mały, niewielki park na skrzyżowaniu ulic Hafez i Shareza. W parku sami mężczyźni. Niektórzy czytają gazety. Dużo uczących się osób. Zapewne studenci, bo w pobliżu jest Uniwersytet Teherański. Szukamy z Januszem mapy Iranu. Ulica Shareza to miejsce księgarń. Chcemy kupić mapę fizyczną i to opisaną po angielsku. Niestety nie ma. Obeszliśmy wszystkie księgarnie na tej ulicy i skończyło się na kupnie mapy drogowej. Wracamy do parku i oglądamy nasz nabytek. No tak! Pojmuję teraz, że pytanie o Rudbarak nie miało sensu. To coś, jakby Anglik w Warszawie pytał się po niemiecku  o Kozią Wólkę. Rudbarak to mała wioska, gdzieś u podnóża gór.  I tu na mapie nie ma śladu po niej. Pora iść do IMF.
     
    Jesteśmy znów, na znanym szóstym piętrze. Dzisiaj jest mniej ludzi, niż w środę wieczorem. W pewnym momencie miga mi czyjś plecak. „Horolezka”!  W Tatrach nieomylny znak, że właściciel jest wspinaczem. Każdy taternicki adept od razu  ją nabywał na Słowacji. Właściciel jej odwraca się. Pan jest z Polski? Pierwsze sylaby starczają za odpowiedź. Ze Szczecina? Nie, z Warszawy. Pojawia się drugi. Gdzie byliście? W masywie Dżupadu - to gdzieś nad granicą pakistańską. Opowiada nam, że są z Koła Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego. Nie mieli zezwolenia na działalność górską i dołączyli ich do jakiejś wyprawy  włoskiej. Zrobili tam kilka nowych „dróg”. Poza tym spenetrowali obszar i wykonali kilka mapek szkicowych. Teraz chcą iść na Demawend.
     
    Siedzimy tak, rozmawiając, w gabinecie prezydenta IMF pana  Rafatiafshar, którego jeszcze nie ma. Za to pojawia się pan Adili. Prezydenta nie będzie dzisiaj-oświadcza. I do nas - nie macie zezwoleń na działalność w górach. Ale dlaczego? Sytuacja dla nas jest bardzo nieprzyjemna. Jeżeli nie pojedziemy w góry to będzie-czujemy to wszyscy dobrze - po prostu, co tu ukrywać-kompromitacja. Jeszcze na Demawend, bez zezwolenia można próbować, ale w grupę Tacht-e-Sulejman chyba wykluczone. Prosimy bardzo Adiliego, żeby nam pomógł, że jesteśmy alpinistami i przyjechaliśmy przede wszystkim tu w góry. Pomagają nam w naszych prośbach Warszawiacy. Adili pokazuje nam teczkę z pismami różnych klubów, także z zagranicy. W pismach tych zawarte są prośby o zezwolenie na wyjazd w góry. Oni tu w JMF chcą mieć po prostu „podkładkę” papierkową. My jej nie mamy i nie mieli też  nasi koledzy z Warszawy. Stąd nasze kłopoty. A pan prezydent  nam prawie gwarantował  zezwolenie. Wreszcie mister Adili częściowo ustępuje i proponuje spotkanie jutro o dziesiątej. Może da się coś zrobić. Jutro jest niedziela, ale nie dla nich. Oni wczoraj mieli święto. W piątek.
     
    Humory mamy nie najlepsze, wychodząc na ulicę. Jeszcze do tego autobus, którym chcemy jechać do placu Gumruk nie zatrzymuje się na przystanku. Jest przepełniony. Zatrzymuje się za to jakiś  inny - prawie pusty. Wsiadamy i od razu się wyjaśnia, dlaczego pusty? Bilety są dwa i półkrotnie droższe. Nawet w komunikacji miejskiej tą samą trasę obsługują różne „linie”. Jedziemy w dół ulicą Ferdowsi. Autobus dojeżdża tylko do stacji telegrafu,  znajdującej się obok dużego placu. Rozpytujemy o autobus do placu Gumruk. Jakiś uprzejmy gość chce nas zaprowadzić do przystanku, gdzie przystają autobusy do placu Gumruk. W czasie tego marszu „zgubił się” Janusz z Elżbietą, potem z kolei Jacek, który ich poszedł szukać. Wreszcie jedziemy razem ulicą Mohlavi do Gumruk. Wczoraj szliśmy do niego piechotą. Minęła dziewiąta wieczorem, ale handel jeszcze trwa. Otwarte są wnęki, czyli sklepy  i sprzedaje się owoce. Wszystko przy świetle  gazowych lamp. Choć  mają i elektryczność do dyspozycji.  Może tradycja,  a  może wygoda. Taka lampa świeci bardzo mocno i można ją łatwo przenosić z miejsca na miejsca. A może jest taniej tak oświetlać.
     
    Dworzec obok Gumruk jest już nieczynny. Wczoraj też przyszliśmy za późno. Mamy szczęście, bo dosyć szybko znajduje się autobus, który jedzie obok Gol-e-Sahra.  Dalszy ciąg wieczoru nie różni się od poprzedniego.  Herbata, dużo herbaty! A potem leżę sobie obok pozostałej czwórki na śpiworze, gapiąc się na teherańskie nocne niebo. Obok nas na materacach, owinięci w śpiwory, śpią tacy sami jak my, włóczędzy. Rano wstaną i pojadą dalej, szukać swej  przygody. I tak przez całe wakacje.
  16. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego czwartego lipca.
     
    Budzik zaczyna się wściekać  o piątej. Mamy godzinę czasu do wyruszenia. Upychamy, wyjęte z plecaków rzeczy, z  powrotem do nich. Jacek gotuje herbatę, a dziewczyny przygotowują kanapki z pumperniklem. O szóstej pojawia się pierwszy muł. I zaczyna się obciążanie tego zwierzaka. Na grzbiecie ma coś w rodzaju grubej maty, sięgającej do połowy brzucha. Po obu stronach grzbietu mulnicy mocują plecaki, wiążąc je sznurami i mocując pasami, przechodzącymi pod  brzuchem  muła. Jeden muł zabiera około osiemdziesięciu  kilogramów ładunku.  Potem kolej na drugiego i trzeciego. Biegam dookoła z aparatem fotograficznym, aby uwiecznić ten dla nas „doniosły” moment, formowania „karawany”. Czytało się o tym dotychczas tylko w książkach. Teraz to jest naszym udziałem.
     
    Ranek jest szary. Nad wsią snują się mgły. Gór nie widać, za wyjątkiem najbliższych stoków. Dokładnie szósta trzydzieści karawana wyrusza w drogę. Mamy do pokonania prawie dwadzieścia kilometrów pod Alam Kuh. Założymy obóz pod północną ścianą tego szczytu, na wysokości ponad cztery kilometry. Rudbarak leży na wysokości tysiąc dwieście metrów. Ubrani jesteśmy bojowo, w ciężkie górskie buty i w aparaty fotograficzne. Nastrój znakomity. Mgła rzednie. Obok drogi szumi, przelewając się na kamieniach, Sardab. Na  przedzie  muły, za nimi dwóch mulników. Na końcu my. Starszy z nich ma około czterdziestu lat, młodszy ze dwadzieścia. Na nogach mają coś w rodzaju kaloszy. Ceremonia kierowania mułami jest prosta. Używa się do tego patyka i cmokania. Pojawia się  żółta tablica  z napisem - Hesarczal, Alam Kuh. Skręcamy w kierunku, który wskazuje. Po drugiej stronie potoku, u wylotu trawiastego żlebu, leży duży płat brudnego śniegu. Śnieg w lipcu na tej wysokości? To prawdopodobnie pozostałość po dużej lawinie. Niezłe tu muszą być w zimie opady!
     
    Widzimy jakieś ogromne zielska, nieco podobne do naszych łopianów. Stoki gór są porośnięte dość gęstym, liściastym lasem. To przeważnie buki. Ale spotyka się tu dęby, wiązy, jesiony, wierzby a nawet bukszpany. Sosny włoskie, cyprysy i tuje rosną na niższych wysokościach. Przechodzimy obok prymitywnej chałupki. Posiada tylko trzy ściany, z których czołowa jest ułożona z kamieni, a dwie pozostałe stanowi skalne zacięcie. Dach jest wykonany z płytek łupkowych i obciążony kamieniami. Na którymś z zakrętów doliny Hesarczal, którą idziemy, ukazują się w głębi potężne ośnieżone szczyty. Tacht-e-Sulejman -pytam  się przewodnika. Yes – tak! To daleko. Dwadzieścia kilometrów i dwa tysiące czterysta metrów do góry. Jeszcze dzisiaj przed nami.  Pod samą Alam Kuh muły nie dojdą. Jak się czujesz-pytam Ryśki? Za szybko idą - nie mam kondycji. Nie dobrze - myślę. To dopiero początek. Na kamieniu leżą dwie kozice. Jedna z poderżniętym gardłem. Obok kilku Irańczyków. Jeden z nich ma lornetkę. Szakal – mówią. Tu są więc szakale. Moment odpoczynku,  ponieważ  i mulnicy się przyglądają. Tylko muły poszły swoja drogą.
     
    Ryśka coraz bardziej wysiada. Postój będzie w Vandaraban, do którego dojdziemy - według informacji pana Nagavi - około dwunastej. Teraz jest dziewiąta. Moja dama nie wytrzyma jeszcze trzy godziny tego tempa. Swoje trzy grosze zaczyna dorzucać słońce. Zrobiła się pogoda i tylko gdzie, niegdzie włóczą się po szczytach mgły. Tapol, tapol - wykrzykuje  młody mulnik.  What`s – tapol?  Z mimiki można się domyślić, że będzie tam postój. Przekraczamy Sardab i Tapol okazuje się  być pojedyńczą  chałupą. Muły dostają siano, a nam mała dziewczynka zaofiarowała herbatę. Nie bardzo chcemy z niej korzystać, bo mamy własną, a poza tym nie mamy drobnych rialsów. Z drugiej strony gospodarz, prawdopodobnie ojciec dziewczynki,  może się obrazić. Otoczenie domu wskazuje, że właściciel utrzymuje się tylko z pasterstwa. Trudno bowiem uważać za źródło utrzymania kilka słoneczników rosnących na marnej grządce.
     
    Nasze panie, a szczególnie Rysia, są solidnie zmęczone.  Komu w drogę, temu czas. Zaczyna się dyskusja.  Musimy chyba zapłacić za herbatę? Nie! Ile im damy? Dziesięć herbat -pięćdziesiąt rialsów. To za dużo.  Nie mam zresztą drobnych. A z doświadczenia wiem, że pieniędzy się często nie wydaje. Przynajmniej w takich okolicznościach. Mogą zresztą nawet, gdyby chcieli rozmienić, tu nie mieć możliwości, bo nic nie mają. Wezmą to, co im damy. Ile - zwracam się do Janusza? Który nosi wspólną kasę. Grzebie w portmonetce i wyciąga dwadzieścia rialsów.  Daj ty - mówi do mnie. On uważa, że to jest za dużo. Ja - za mało. A gospodarz uśmiecha się tajemniczo. Ba! Kto miał rację? Późniejsze doświadczenia wykazały, że Janusz.  Dwadzieścia rialsów, to trzydzieści centów.  A w tym kraju tak łatwo się pieniędzy nie zarabia.  Może, z wyjątkiem,  gdy to są cudzoziemcy. Tacy jak my.
     
    Muł zaczepił o ogrodzenie  moją nową horolezką. Ciągnie bydle  i zaczynają w niej pękać paski. Cmokanie przywołuje go do porządku. Góry łysieją coraz bardziej. Ich szczyty już są pozbawione drzew, tylko niżej pozostały pojedyncze ich grupy. Słońce dopieka. Nad potokiem Sardab miejscami są śliczne łączki. Oh! Żeby tu rozbić biwak, posiedzieć tu trochę - wyrywa się Ryśce. Nie potośmy przyjechali do Iranu,  aby siedzieć nad potokiem - mówię do żony. Kolejny dom z dużym polem słoneczników. Na tym pustkowiu to prawie pałac. Nasz mulnik chce od  nas „cigarets” - papierosów. Nikt z nas nie pali. Ale je  mamy. To tylko, jak wynika z doświadczeń różnych wypraw, dobry środek służący do ułatwienia załatwienia różnych spraw. Są głęboko w plecaku - informuje Elżbieta. W Vandaraban - mówię do niego. Częstuje nas podpłomykiem. Kurtuazja nakazuje jeść, choć każdemu z nas na pewno przypominają się - dżuma, cholera, ospa i diabli wiedzą co.
     
    Na stokach pasą się konie. Vandaraban. Kolejna osada.  Jest nią gliniany dom w kształcie litery „L”, który od zewnątrz, na dłuższym boku, ma krużganek. Do słupów krużganka można by przywiązać konie i byłoby ranczo.  Tym razem honory gospodarza pełni kobieta. Zauważyliśmy, że po tej stronie gór, kobiety nie noszą czadorów.  Góry Elburs są nie tylko granicą klimatyczną, ale i etniczną. Na dywanie, po turecku, siedzi grupka miejscowych, do których dosiedli się nasi mulnicy. A wśród nich starzec z siwą brodą. Nad małym ogniskiem, w czajniku gotuje się woda. Siadamy na drugim dywanie.  Jak ludzie dobrze wychowani, zdejmujemy buty. Nawet, gdybyśmy nie byli - to i tak zdjęlibyśmy, bo nogi nasze tego wymagają. Zapowiada się dłuższy postój. Muły zostały pozbawione swojego ciężaru i spokojnie zajadają sobie siano. Pijemy podaną nam herbatę, gotujemy swoją i podgrzewamy konserwę. Obok płynie Sardab, mulnicy zaciągają się otrzymanymi od nas papierosami i płynie spokojna rozmowa na sąsiednim dywanie. Tylko my jesteśmy dysonansem, w tym spokojnym i jakby leniwym obrazie, ze swoim pośpiechem.  Ludzi cywilizowanego świata. Którzy tu przyjechali, aby zaliczyć jeszcze jeden kraj, jeszcze jeden szczyt, jeszcze jedno miasto.
     
    Starzec pokazuje Elżbiecie, że boli go głowa. Ci ludzie widocznie wierzą, że potrafimy leczyć. Z tym leczeniem to miały nieraz kłopot ekspedycje himalajskie. Dostaje dwa proszki na ból głowy. Oby tylko za nim nie poszli inni, bo apteczkę mamy skromną. Możemy rozdawać co najwyżej witaminy. Wyruszamy w samo południe, płacąc  pięćdziesiąt rialsów. Tak dużo, bo nie mieliśmy drobnych.  Droga wiedzie teraz Doliną Sarczal. I potok też się tak nazywa. Drzewa kończą się definitywnie, wyżej będzie trawa, jeszcze wyżej śnieg i lód. Zostało nam jeszcze tysiąc sześć set metrów podejścia. Mamy wyjść na wysokość trzy tysiące sześć set metrów do schronu Sarczal. Leżącego powyżej moreny czołowej lodowca o tej samej nazwie. Wszystko tu nazywa się Sarczal. Zbliża się do nas z góry mikro karawana, złożona z jednego muła i kilku ludzi. Na grzbiecie niesie narty. Uprzejme „helou” i pytania z obu stron - kto, skąd i dokąd? Przed nami mamy mistrza narciarskiego Iranu. Champion wraca z treningu pod Alam Kuh. My też jesteśmy narciarze. Charakterystyczne ugięcie nóg w kolanach, ręce w lekko bok. Znana  sylwetka.  I rozumiemy się doskonale. By - część, do widzenia i idziemy dalej.
     
    Ostatni dom na trasie, jak wynika z mapy. Dookoła niego pełno owczego łajna i sfora psów. Kończy się to, szczęśliwie dla nas, tylko na głośnym – hau , hau.  W miejscach, gdzie ścieżka jest kamienista, muły zwalniają.  Żeby tych kamieni było jak najwięcej - mówię do Jacka. Ja też wysiadam - odpowiada. Kilkadziesiąt metrów za nami idzie Ryśka, a kawałek dalej Elżbieta i Janusz, który jej towarzyszy. Potok Sarczal, który szumiał daleko w dole, pojawił się znowu obok nas. Musimy go przekroczyć, bo ścieżka biegnie dalej po drugiej stronie. Z góry pędzi prąd  wściekłej wody. Pierwsze przechodzą muły, potem mulnicy, a na końcu skacząc po kamieniach Jacek. Ja zostaję i poczekam na Ryśkę, bo sama tu nie przejdzie. Nie jestem już  też w stanie wytrzymać tempa mulników. Widzę jak Jacek stoi na zboczu po drugiej stronie i wymachuje rękami, coś krzycząc. Zdaje mi się, że do nadchodzącej Ryśki. Nic nie słychać, bo ten wściekły ryk wody zagłusza wszystko. Wydaje mi się, że jej widocznie chce pokazać, gdzie jestem.  Na stoku powyżej pasą się owce. Są różnokolorowe, białe, czarne, brązowe. Czekam na Ryśkę, a wyżej, po drugiej stronie potoku, czekają na nas mulnicy z Jackiem.
     
    Pomagam jej się przeprawić. Mulnicy poszli dalej. Prawdopodobnie już ich dzisiaj nie dogonimy.  Dostrzegamy Elżbietę i Janusza. Są jeszcze dość daleko od nas. Machamy do nich rękami, wskazując dalszy kierunek drogi. Janusz nas dojrzał i możemy iść spokojnie dalej.  Ciężko się nam idzie. Potok został w dole. Siadamy na kamieniach. Wyciągam mapkę doliny Sarczal. Jeszcze jakieś siedemset, dziewięćset metrów w górę. Rozglądam się dookoła. Ten szczyt to chyba Siah Kaman, ma prawie cztery i pół kilometra. Tam po drugiej stronie grani powinna być dolina Naft-e-Czal. Turnie, turniczki - bez nazwy. To nie Tatry, gdzie prawie każdy kamień jest nazwany i pomierzony. Po kilkuset metrach znowu siedzimy. Jesteśmy bardzo zmęczeni i chce nam się pić. Widać morenę czołową lodowca Sarczal. Tam gdzieś obok niej powinien być schron. Odpoczywamy już nie siedząc, a leżąc. Sto metrów i kładziemy się gdzieś w cieniu pod kamieniem. Następne sto i znowu leżymy. Jestem przerażony. Chcę w przyszłym roku jechać w Hindukusz, a tu na wysokości niewiele ponad trzy tysiące metrów jestem zupełnie do niczego Dysponowałem zawsze dobrą kondycją w Tatrach. Pocieszam się, że się zaaklimatyzuję. Ryśka czuje się trochę lepiej ode mnie. Dopadamy wody wypływającej z lodowca. Piję i się polewam. A ameby - mówi jakiś głos we mnie? Bzdura - ameby! Jaka ta morena wysoka! Teraz odpoczywamy, co kilkanaście metrów. Gdy wychodzimy na morenę dostrzegam schron Sarczal, a głębi wymarzona panorama Alam Kuh. Jakoś to wszystko nie robi na mnie wrażenia, z wyjątkiem faktu, że schron jest blisko. Idziemy przez małą łączkę, na której rosną  śliczne, malutkie, niebieskie kwiatki. Od strony schronu w naszą stronę idą muły. Wracają. Młodszy wręcza mi kartkę od Jacka. Daj im jeszcze pięćdziesiąt rialsów. Opłata za muły wynosiła siedemset pięćdziesiąt rialsów. Czyli jakieś niecałe dziesięć zielonych. Obawiamy się z Rysią, że Janusz z Elżbietą nie dojdą dziś do schronu. Patrzyliśmy w dół moreny i nie było ich widać. Jest prawie piąta. Za dwie godziny będzie ciemno. Wydrapuję scyzorykiem- ponieważ nie mam długopisu -  na kamieniu napis ”pomoc przyjdzie”. Owijam to w kartkę Jacka i daję mulnikom. Na pewno ich spotkają.
     
    W schronie Jacek pichci herbatę. Nalewam ją do kubka  i do tego dwie łyżki glukozy. Wiesz co - zaczynam? Patrzyliśmy z Ryśką długo w dół moreny. I nie widzieliśmy nigdzie Janusza i Elżbiety. Sądzę, że oni dzisiaj nie dojdą. Elżbieta wysiadła zupełnie. Należałoby wziąć śpiwór, coś do żarcia, Juvel. Naszą machinę do gotowania i iść w dół. Może byś ty poszedł - mówię do Jacka. Bo ja jestem zupełnie „lewy”. Dobrze - pójdę. Ładujemy plecak i Jacek schodzi. Popijam herbatę i patrzę jak Jacek schodzi. Ee, ee - odbija mi się i cała herbata z glukozą użyźnia ziemię. To skutki picia lodowatej wody w czasie podejścia. Zaczyna mnie boleć głowa. Jacek zniknąl  mi z oczu. Szukam lornetki. Może przez nią go dostrzegę. W lornetce widzę Elżbietę i Janusza wychodzących na morenę. A gdzie jest Jacek? Oby się  nie rozminęli! Już mam zamiar krzyczeć, gdy Jacek ich dostrzega. Wloką się razem przez łączkę, ze ślicznymi kwiatkami.
     
    W kamiennym schronie brud.  Stalowe łóżka z poukładanymi w poprzek deskami. Materace z gąbki, leżące na betonie. Znajduję lampę naftową, kilka świeczek, jakieś woreczki napchane pestkami ze słonecznika. Jest jeszcze cały szereg rzeczy, które zwykle zostawia się po sobie w schronach górskich. Pichcimy z Rysią herbatę. Trójka jest już blisko. Biorę miskę od kochera z herbatą, kubek i schodzę do nich. Elżbieta idzie resztką sił. Pije i siada na kamieniu. Imponuje kondycją Jacek. Siedzimy przed schronem i gotujemy. Zapada wieczór i robi się chłodno.  Elżbieta leży. Jest całkowicie wykończona. Ja nie mam zupełnie apetytu. Nawet pić mi się nie chce. Inni też apetytem nie imponują. O Elżbiecie nawet nie ma co mówić. Zimno mi i coraz bardziej boli mnie głowa. Wkładam sweter, skafander i czapkę narciarską. W rzeczywistości to nie jest tak znowu zimno. Objawy te są oznaką  zmęczenia organizmu i braku aklimatyzacji. W schronie pali się lampa naftowa. Kładę się do „łóżka”, to znaczy na materac gąbkowy. Ubieram piżamę, bo i taki luksus mamy. Na to sweter. Na nogach mam skarpetki, a na głowie czapkę narciarską. Dostajemy z Elżbietą, jako „chorzy”, gorący barszcz do łóżka. Pozostali jeszcze coś tam jeszcze gotują.  
     
    Zapada noc na wysokości trzy tysiące sześćset metrów. Latarka leży obok głowy. Wiecie co? Może ostatni wyniesie lampę do przedsionka, bo jak ktoś w nocy ją uderzy, to spłoniemy. Dookoła nas pustka. Ostatni ludzie zostali półtora kilometra niżej. Jak to inaczej wygląda - myślę - gdy się siedzi w domu i planuje taką wyprawę. W wyobraźni jawią się wtedy potężne szczyty, obsypane iskrzącym się w słońcu śniegiem i spadające z pod nich lodowce. A niżej zielone doliny, pokryte lasem i cudowne potoki. Wyobraźnia nas umieszcza, siedzących  przed obiektywem aparatu fotograficznego, na jednym z tych szczytów. Za plecami mamy wspaniałą panoramę górską. Drugi obrazek -  leżymy leniwie, po trudach „zdobywania”, obok namiotu, który powinien być w lasku i nad potokiem. Taką ma się czasem wyobraźnię, ukształtowaną na podstawie książki, albumu. Głos rozsądku, powstałego z doświadczenia, jednak mówi - uważaj bratku! Góry to piekielne zmęczenie, to brud, to zimno i mokro. I to, że za łyk gorącej herbaty, oddało by się wszystko, co się posiada.  Aby tego doświadczyć, nie trzeba być koniecznie wybitnym alpinistą. A cudowne, ośnieżone szczyty i głębokie, zielone doliny, to raczej widzi się później, we wspomnieniach. Dzisiaj też nie widziałem nic cudownego, tylko rozpadające się szczyty, ciemne kamienie i brudny śnieg. Wiem jednak, że jak wrócę do domu, to po latach góry wyładnieją, a śnieg będzie bardziej biały. Ból głowy,  lepkie od brudu ręce i skurcze żołądka będą odległym i jakby nieprawdziwym wspomnieniem.
     
    Zdjęcia
    1.  Przed domem pana Nagavi. Rysia,  muł i  mulnik, Elżbieta.
    2.  Nasza karawana. Droga wiedzie wzdłuż potoku Sardab.
    3.  Gdzieś w głębi doliny powinny się pojawić  ośnieżone szczyty. Sterczące trzy kilometry nad nami.
    4.  Schron Sarczal - 3600 m npm.  Janusz, Rysia i moja skromna osoba. Pogoda, w czasie robienia zdjęcia, była równie ponura, jak  schron.  Otaczała nas  przed wieczorna mgła. 
     




  17. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego piątego lipca
     
    Budzę się. Na zegarku godzina dziewiąta. W schronie panuje półmrok. Tylko przez małe okienko, z rozbitą szybą,  wpada trochę słońca do środka. Czuję się lepiej. Ból głowy się zmniejszył. Z Elżbietą jest dalej źle. Na śniadanie gotujemy zupę mleczną i jeszcze coś innego. W pamięci została mi tylko zupa, bo ją tylko można było, z jakim takim apetytem, zjeść. Słońce przygrzewa. Nad Doliną Sarczal unoszą się mgły, ciągnące się hen daleko w stronę Morza Kaspijskiego. Snujemy się dookoła schronu i próbujemy ustalić nazwy szczytów, porównując je z mapką. Co do Alam Kuh to wszyscy jesteśmy zgodni. Ten nad nami, po drugiej stronie lodowca to chyba Siah Kaman(4480 m) - twierdzę. Skąd wiesz? To chyba jasne, nie!  Zorientujemy mapkę. Jest niewielka i pochodzi z jakieś czasopisma, gdzie był artykuł opublikowany przez jakąś polską wyprawę. Chyba tak, to jest Siah Kaman. A ten w środku to Mian Sehczal(4250 m). Za tą granią, która odchodzi z niego w prawo, w stronę Alam Kuh powinien być schron Alamczal – do którego chcemy dojść, bo stamtąd będziemy mieli znacznie bliżej na okoliczne szczyty.
     
    Jest znakomita, fotogeniczna pogoda. Śnieg, słońce i chmury. Nie chce mi się jednak wyjąć aparatu. Jutro - myśle sobie. Usiłuję coś porządkować w schronie.  Do bałaganu, jaki tu panował, dołożyliśmy swój. Powyjmowałem żywność z bębnów i dalej nie chce mi się nic robić. Nachodzą mnie jakieś wojskowe przyzwyczajenia. Mam ochotę wygrzebać latrynę w śniegu. Siadam jednak przed schronem na skrzynce, pozostawionej przez poprzedników. Musimy coś robić - mówi Janusz. Oczywiście, że musimy. Trzeba by było zrobić rekonesans lodowca i zobaczyć jak wygląda Alamczal. No i znaleźć najlepszą do niego drogę. Jest do niego około sześciu kilometrów i pięćset pięćdziesiąt metrów różnicy poziomów. Warszawiacy - jak czytałem w „Taterniku”- mówię - szli siedem godzin. Chodziło mi o wyprawę, Klubu Wysokogórskiego z Warszawy, z zeszłego roku. Poszlibyśmy z Jackiem - mówi Janusz. Pokaż mapę - ustalimy drogę. Gdzie jest Alamczal? No tam, za tą grania od Mian Sehczal. Trzeba by było iść zboczem, obok lodowca do takiej małej, zielonej buli, tam pod tymi skałkami - pokazuję ręką. A stamtąd trawers w lewo, przez lodowiec, w stronę takiej jakby przełęczy między Mian Sehczal a Siah Kaman. Ale to nie jest przełęcz, to tylko tak stąd wygląda.  Tam za tym powinien być lodowiec Jachczal i na nim pod Alam Kuh, gdzieś tam jest schron. Weźmiemy trochę konserw.
     
    Pomagamy im pakować się. Biorą konserwy, Juvel i czekany. Jak nie dojdziecie do Alamczal, to wróćcie przed zmrokiem tutaj. Zostawcie konserwy po drodze i wracajcie. Tylko zaznaczcie dobrze to miejsce. Dobrze, dobrze. Poszli, objuczeni plecakami. Niedaleko od schronu cieknie trochę wody ze śniegu. Ryśka poszła się myć i zamierza coś przeprać. Jeśli w takiej zimnej wodzie można mówić o praniu. Patrzę przez lornetkę, gdzie zniknęli panowie J.  Nic nie widać. Nie wiadomo, jak ten lodowiec wyżej wygląda. Może jest jakiś uskok, szczelina i gdzieś tam się skryli. Mamy około siedmiu litrów benzyny. Wydaje mi się, że zostaniemy tu dziesięć do dwunastu dni. To braknie. A to nie  byłoby najlepiej. W schronie stoją jakieś bańki po poprzednikach. Może w którejś jest benzyna? Benzyny nie ma, ale jest nafta i prymus naftowy. Historia odkryć geograficznych, to także historia prymusa. Strasznie kopci to urządzenie, ale za to oszczędzamy benzynę. Menażka z zupą mleczną jest już prawie czarna.
     
    Nie ma ich! Systematycznie przeszukuję lornetką lodowiec. Kawałek, po kawałku. Jdź  się umyć. Poczujesz się o wiele lepiej - mówi moja dama. Do wody trzeba zejść trochę niżej, jakieś sto metrów. Dookoła schronu rosną kolczaste kule - traganki. Woda jest zimna. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego przy myciu się zimną wodą marzną, przede wszystkim ręce, a nie reszta ciała. Jeszcze mycie ząbków i koniec tej pańszczyzny. Schron wygląda stąd jak mała kamienna budka. Drzwi z desek, niewielkie okienko z wybitą szybą, niewielki podest na którym teraz stoją teraz puste bębny, służące nam jako fotele i stoliki. Dach z płytek łupka, obciążonych dodatkowo kamieniami. Na ścianie żółta tablica z logo JMF. To jest teraz nasza baza - tak go dumnie nazwaliśmy. Baza stoi na małej buli kończącej ramię spadające ze szczytu Siah Gug - tak się domyślam. Ponieważ trudno z dołu ustalić to dokładnie.
     
    Następnie myje się Elżbieta, a ja powracam do poprzedniego zajęcia, oglądania lodowca przez lornetkę, z podziałką w tak zwanych tysięcznych.  Jest to sprzęt wojskowy, jeden okular, zagięty.  Ciekawy jestem w jakiej wielkości będą Jacek i Janusz  na lodowcu na  polu podziałki, w porównaniu z leżącymi na nim dużymi głazami. W Tatrach takie głazy nazywają wantami. Taka wanta będzie miała ze sześć metrów - mruczę sobie pod nosem. Do niej będzie ze dwa kilometry w linii prostej.  Oj!  Nawet przez lornetkę trudno ich będzie dostrzec. Wraca Elżbieta po skończonych ablucjach. Widzisz ich? Nie. Szukam bez przerwy i nic. Dziewczyna czuje się znacznie lepiej. Siada obok na skrzynce i teraz ona próbuje szczęścia z lornetką. Na prymusie - smarowniku gotuje się makaron. Potem podgrzewamy konserwę. Trzeba włożyć masę wysiłku, aby to zjeść. Herbata jest trochę lepsza. Z kolei Ryśkę  zaczyna boleć głowa. Musi widocznie złożyć haracz górom. Dotychczas trzymała się dzielnie. Kładzie się w schronie do „łóżka”.  Elżbieta ogląda góry przez lornetkę, a ja piszę swój pamiętnik. Mgły nad doliną wiszą sobie dalej. Słońce skryło się za granią i nasz schron jest w cieniu. Chłodno. Przez lornetkę, oglądam po raz, nie wiem który, lodowiec. Są!
     
    Prawie jednocześnie wykrzykuję z Elżbietą. Mignął mi gdzieś w obiektywie ruchomy punkcik. Oo, jeden się rusza, drugi stoi. Szukam po znanym mi polu śnieżnym. Jest! Rzeczywiście. Widzę wyraźnie jak jeden idzie - to chyba Janusz, a drugi – przystanął, a potem zaczyna zbiegać. Chyba doszli do  Alamczal – dzielne chłopaki! Gotujemy z Elżbietą budyń. Rysia leży. Jest godzina siódma. Powinni tu być za godzinę. Gotujemy dla nich herbatę. Pierwszy idzie Jacek. Co z Januszem? Kopczykuje drogę przez lodowiec. Za chwilę zjawia się Janusz. No, jak tam? Schron jest zburzony i kupa Irańczyków. Śpią w kilku namiotach, postawionych na podeście. Pokazywali nam zdjęcie panoramy Alam Kuh, ale nie było tam polskich dróg na szczyt. Tylko niemiecka, irańska i włoska. Francuska - wtrącam. Tak - francuska. Da się nasze namioty postawić? Da. Ale gdzie? No! Na podeście - tylko go trzeba uprzątnąć. Do góry szliśmy trzy godziny, a w dół półtorej. Przyszlibyśmy wcześniej, tylko Janusz ustawiał kopczyki - wtrąca Jacek. Prawidłowo. Konserwy zostawiliśmy pięć  minut od schronu - kontynuuje dalej Janusz. Mam nadzieję, że nikt się do nich nie dobierze -wtrącam.
     
    Wcinają zasłużony obiad, będący też kolacją. Świetnie się spisali. Dokładnie nad szczytem Siah Kaman jest widoczna jasna gwiazda. Ryśka się wczoraj pytała, czy tam jest obserwatorium. Tu - obserwatorium! Za jego granią  świeci księżyc, który jakoś nie może z za niej wyjść. Grań biegnie ukosem górę i księżyc też tak się porusza. Stoki, szczyty nad nami i  warstwa szczelnej mgły nad doliną - wszystko jest oświetlone światłem księżyca. Tylko nasz schron  jest cieniu. Ogarnia mnie w takich chwilach jakiś romantyzm. Najpiękniejsze rzeczy, że użyję takiej nazwy, tworzy natura, Stwórca tego świata, a nie człowiek. Jestem czuły na to piękno. Śliczny mam przed oczami widok. Trwaj jak najdłużej. Zostaniesz w pamięci, w wyobraźni ty czarna piramido, nazwana Siah Kaman, z bielejącymi  pasemkami śniegu w żlebach. To co jutro wyruszamy wszyscy pod Alam Kuh?  Szef grupy Janusz mąci ten nastrój. Bierzemy sprzęt, żarcie i tylko zostawimy trochę konserw na Demawend. Gwiazda - światełko znad szczytu przesunęła się w prawo i  w górę. Z dołu dochodzi słaby szum potoku. Pora iść spać.
     
     

  18. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego szóstego lipca.
     
    Długo spałem. W schronie półmrok i cisza. Która to godzina? Dziewiąta. Co tak ciemno? Wstajemy - już późno! Wychodzę przed schron. Mgła. Cholera, zdjęcia diabli wzięli! Odkąd przyjechałem do Iranu to nie mam apetytu. W górach zupełnie go brak. Dzisiejsze śniadanie też nie jest wyjątkiem. Po śniadaniu kolej na pakowanie. Kto nigdy nie pakował plecaka, lub czyni to bardzo rzadko - pomyśli sobie - ee, co to jest pakowanie plecaka. Dziesięć, piętnaście minut. Przyznam się szczerze, że zwinięcie niewielkiego obozu, składającego się z jednego namiotu i spakowanie wszystkiego do plecaka, nigdy nie udawało mi się w czasie krótszym, niż w granicach jednej godziny. Pakować trzeba umieć. Rzeczy cięższe na dno plecaka, sprzęt biwakowy też na samym dnie, bo dopiero wieczorem będzie potrzebny. Na samej górze żywność na drogę, coś co w pewnej chwili może być koniecznie potrzebne, bez wywalania całej zawartości. Musi się wszystko zmieścić, co już w nim było i ma powstać zgrabny, dobrze wyważony wór. To jest sztuka, zdobywana przez lata. A wydaje się to takie proste. A tu w Iranie, przy tej masie rzeczy, jakie mamy, trwa to w nieskończoność.  Szczególnie na tej wysokości.  Tempo pakowania jest bardzo wolne. Zabieramy wszystko, z wyjątkiem konserw,  części spleśniałej kiełbasy i jeszcze kilku produktów. Przeznaczone to jest na działalność w rejonie Demawendu. Ładujemy to do jednego z bębnów, który wpychamy na mały stryszek nad schronem. Obawiamy się, że zostawiony na dole, może paść łupem mulników, lub w te strony zapuszczających się pasterzy owiec.
     
    Mija dwunasta, gdy wychodzimy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na tle mgły, która spowija nasz schron i karawana rusza dalej po przygodę. Po dwustu metrach wychodzimy na lodowiec. Krótkie podejście polem śnieżnym i zaczyna się rumowisko skalne, pokrywające ukryty pod nim lód. Janusz prowadzi. Szedł tu przecież wczoraj i ustawiał kopczyki. Najprostsza i stosowana zapewne na całym świecie metoda wytyczania szlaku w górach. Jakoś  tych kopczyków nie widać. Zapewne kładł tylko parę kamyków, ułożonych na siebie i trudno je dostrzec w tym rumowisku. Widać długie śnieżne pole. Wydaje mi się, że tędy będzie lepiej. Ze mną idzie Ryśka i Jacek. Potem drugie pole. Mgła rzednie. Wyżej jest słońce. Niesamowicie wygląda zębata grań szczytu Rostam Nisht, ze snującymi się po niej mgłami.
     
    Krótki odpoczynek. Muszę ustawić na kamieniu tak nosiłki z przyczepionym worem, aby można je było później łatwo podnieść. Ważą, według mojej oceny, ze czterdzieści kilogramów. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo będzie się mi niosło ten ciężar na takiej wysokości. Pomagam Ryśce  przy zdejmowaniu plecaka. Pijesz herbatę - pytam się jej? Tak - a  ty Jacek? Nie - dziękuję. Janusz z Elżbietą gdzieś zniknęli. Poszli chyba bardziej w lewo pod stoki Siah Kaman. Skaczę z kamienia na kamień, bo chcę zobaczyć, będąc nieco wyżej, jak będzie najwygodniej iść dalej. Kierunek jest jasny, w stronę dużych pól śnieżnych, rozpoczynających lodowiec Jachczal. Tylko trzeba tak wybrać drogę, żeby nie łazić z kilkudziesięcioma kilogramami na plecach po tych kamieniach. Które w Tatrach nazywane są - nie wiem dlaczego - maliniakami. Nazwa zresztą podobno błędna. Idziemy dalej - zwracam się do mojej damy. Na tych kamieniach, idąc z ciężkim plecakiem musi się bardzo uważać. Jedno nieostrożne stąpnięcie, noga wpadnie między głazy, plecak pociągnie w bok i koniec z górami w Iranie.  Koniec ze zwiedzaniem kraju. I to nie tylko dla mnie, ale i całej grupy.  Ktoś musi mnie znieść na dół. Przetransportować do Teheranu, a potem do Polski. Nieszczęście jednego uczestnika, w takiej sytuacji, jest nieszczęściem wszystkich. Znalazł się Janusz z Elżbietą. Bardzo wygodnie im się szło długimi polami śnieżnymi. Gruz się już kończy. Jeszcze ze sto metrów i zaczną się duże pola śnieżne podchodzące pod tę, jak się nam wydawało wczoraj, przełęcz.
     
    Spacerujemy już prawie półtorej godziny. Należy nam się mała przerwa. Wśród nas krąży baczek z herbatą i posklejane landrynki. Świeci jasne, oślepiające słońce. Mgła została za nami i pod nami. Tylko pojedyncze kłaczki docierają do nas. Wkładamy ciemne okulary. Blask od śniegu jest silny, ale nie oślepiający. Niemniej należy być ostrożnym. Tu, na tej wysokości, jest bardzo silne promieniowanie nadfioletowe. Każdy z nas słyszał o ślepocie lodowcowej. Długie pole śnieżne i jeszcze dłuższe podejście do góry stromym stokiem śnieżnym. Świetny firn na narty. Stok też jest znakomity - jak w Kotle Gąsienicowym pod Kasprowym.
     
    Przypomina mi się wiosna na nartach. Zawsze najlepiej jeździ mi się w kwietniu. W Krakowie jest już zielono, kwitną drzewa. Ludzie dziwnie patrzą na człowieka z nartami. Wyjeżdżając na Obidową, nagle w głębi wyrasta potężny, biały mur, który rośnie coraz bardziej w miarę zbliżania się do Zakopanego. W Kuźnicach sucho. Zaczynają się zielenić pierwsze rośliny i pusto. Szumi wezbrany wodą potok, z szybko topniejącego śniegu. Na peronie kolejki tylko kilku narciarzy wystawia głowę do słońca, czekając na zjeżdżający z góry wagonik.  Jest ciepło, leniwie i strasznie fajnie. A potem szczyt i Kocioł, z którego dochodzi na górę nieustanny szelest malutkich kryształków lodu, przesuwanych z miejsca na miejsce przez dziesiątki nart. Podskakujące na każdej podporze krzesełko, przy jeździe na  górę. I obłędna karuzela w dół i w górę. A wieczorem cudowne zmęczenie, które zna każdy narciarz. Taki był dla mnie powszedni dzień kwietniowy, jeszcze kilka lat temu. Teraz jest gorzej i wygląda  to, że będzie jeszcze gorzej.
     
    Idę do góry tak - rozmyślając. Zakos w lewo, zakos w prawo. Po kilkudziesięciu metrach wbicie czekana, pochylenie do przodu, aby ręce oprzeć na głowicy i odpoczynek.  Za mną w dole Ryśka, gdzieś z boku reszta. Jeszcze kilkanaście metrów i koniec podejścia  Przede mną prawie płaski lodowiec Jachczal. W niektórych miejscach, białą płaszczyznę śniegu mącą niewielkie skupiska kamieni, wśród których królują duże wanty. Widać stąd dobrze słynną, północną ścianę Alam Kuh. Wydaje mi się, że taki  powinien być  typowy, alpejski widok.  Jeszcze tych wyższych Alp, poza Słowenią,  nie widziałem na własne oczy. Ciemna skała, biel śniegu, oślepiające słońce i granatowe niebo. Górski matecznik. Długimi susami zbiegam do podchodzącej Ryśki. Dawaj plecak! Sama poniosę - ty jesteś zmęczony. Dawaj! Nie ma o czym gadać.
     
    Na górze już siedzą  pozostali. Jeszcze z półgodziny - mówi Janusz. Prawie płasko - bez podejścia. Idziemy dopiero trzy godziny. Całkiem nieźle. Szczyt Mian Sehczal, dosyć imponująco wyglądający ze schronu Sarczal, zmalał do niewielkiej kupy kamieni. Wszystko zmalało. Przekroczyliśmy wysokość czterech tysięcy metrów. Siedzimy na kamieniach, z pod których dochodzi szum wody. Obok jest szczelina lodowca. Z niej gdzieś, z głębi dochodzi ten szum. Lodowiec żyje. Płynie i się topi. Ale tu, to życie jest spokojne. Nie ma seraków, ani  potężnych szczelin, tylko łagodne pola firnowe, przysypane miejscami gruzem skalnym. Pod polami lód. Może gruby na kilkadziesiąt, a może na sto metrów. Glacjolodzy mówią o miąższości lodowca. Nie wiem jaka jest. Ale tego lodu jest dużo. Nie jest , oczywiście, to  gigant Baltoro z Karakorum. Pierwszy raz  jesteśmy na lodowcu. Byliśmy na nim pod Triglavem w Alpach Julijskich. Ale tamten to było maleństwo.
     
    Po każdym postoju plecak jest cięższy. Tempo znacznie zmalało. Wypoczywam, co kilkadziesiąt metrów.  Góry mi dają do zrozumienia, że na tej wysokości i z tym ciężarem tak łatwo się nie chodzi. Jakiś człowiek w czerwonym swetrze idzie w moja stronę. To pewno jeden z Irańczyków. „Hallo”- gestem pokazuje, abym dał mu mój plecak, to poniesie. Thanks  you - dziękuję.  Idziemy razem - uśmiechając się do siebie - w stronę schronu, z którego pozostały pogięte resztki na kamiennym podeście. Góry, góry - jesteście może ostatnim miejscem na ziemi, gdzie idea braterstwa międzyludzkiego, nazywając to nieco górnolotnie, jeszcze się krzewi.  Choć zapewne nie wszędzie.  Cóż człowiek może przeciwstawić siłom natury. Tylko swoja odporność fizyczną i psychiczną, w których podstawą jest świadomość, że nie jest się samotnym, że są inni, którzy pomogą. Niestety, niepoprawny romantyku górski, dobrze wiesz, że coraz bardziej szerzy się biznes w górach.
     
    Na podeście stoją trzy namioty Irańczyków, przywiązane do resztek poskręcanego żelastwa, jakie zostało ze schronu. Kiedyś to była ładna, półokrągła budowla - schron Alamczal. Namęczymy się trochę, aby to zrzucić i zrobić sobie miejsce pod namioty. Ach! Co za miła niespodzianka - miejsce gotowe. For you - dla was. Pada z grupy witających nas czarnych postaci. Pokazuję na palcach. Three men - trzech mężczyzn i two women - dwie kobiety. Oni jeszcze idą. Zostawiamy plecaki i idziemy z Jackiem z powrotem, pomóc naszym dziewczynom. Ryśka już nie oponuje. Noszenie przez kobietę plecaka o wadze ponad dwadzieścia kilogramów, na wysokości czterech tysięcy metrów, nie jest raczej rzeczą łatwą.
     
    Nasze panie spisały się jednak dzielnie. Przyczepiamy namioty do resztek konstrukcji. Powstaje z tego plątanina, krzyżujących się we wszystkich kierunkach, linek. Water - woda, zaczepiam któregoś? Pokazuje na dużą wantę, z pod której coś cieknie. Robi się zimno. Gotujemy obiado -  kolację. Tempo ruszania się znów spadło. No, cóż dodatkowe pół kilometra w górę. Namiot napchany do granic możliwości. Konserwy zostały na zewnątrz.  One mogą zmoknąć, gdyby zepsuła się pogoda. Resztę trzeba było upchać do środka, łącznie z butami. Zrywa się lekki wiatr. Po niebie przewalają się chmury. Oby tylko pogoda się nie zepsuła. Namiot trzepocze. Zaczyna mnie znów boleć głowa. Z zewnątrz dochodzi monotonny, i  jak mi się wydaje, smutny Irańczyków. Przerywany co pewien czas grzmotem kamiennych lawin, spadających z północnej ściany Alam Kuh. Pierwsza w życiu noc na wysokości cztery tysiące sto pięćdziesiąt metrów. W powietrzu jest tylko ze sześćdziesiąt  parę procent tlenu  z tego, co mam w Krakowie.
     
    Zdjęcia:
    1.   Nasza ekipa.  Janusz, Elżbieta, Jacek i  Rysia(idzie).   Nie rozpieszczaliśmy naszych pań.
    2.  Te kilogramy niesione na plecach.  Ustawić nosiłki i podstawić plecy. Minimum wysiłku.
    3.  Lodowiec  Jachczal  i  nawet szczelina brzeżna się "załapała" w  kadrze.  
    4.  To co zostało ze schronu Alamczal - 4150 m npm.   Jacek i nasze namioty.




  19. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego siódmego  lipca.
     
    To nie była spokojna noc. Gwałtowne szarpanie namiotem przez wiatr. Hałas kamiennych lawin i piekielny jazgot blach, które przykrywały schron, trzymających się resztek konstrukcji. Do których przywiązaliśmy namioty. Wydawało się nocy, że się na nas zwalą. Choć wieczorem je sprawdzaliśmy. Ubieram się w namiocie i wychodzę na zewnątrz. Słońce świeci jasno, ale jest jeszcze chłodno. Biorę plastykowe bańki, worek na wodę i kieruję się do wanty, aby nabrać wody na śniadanie. Śnieg jest jeszcze zamarznięty. Dwadzieścia metrów podejścia i dostaję zadyszki. To nie są Tatry. Inna sprawa, że brak mi aklimatyzacji. Na śniadanie jemy nieśmiertelną zupę mleczną. Zupełny brak apetytu i to u wszystkich.  Przełknięcie kilku łyżek zupy i zjedzenie kawałka pumpernikla wydaje się być zadaniem ponad siły. Po śniadaniu rozpoczyna się dyskusja, której bohaterami są nasze kobiety. A zwłaszcza Elżbieta. Janusz twierdzi, że Elżbieta powinna zejść niżej, bo czuje się bardzo źle. Co ci jest - pytam się? Pytanie raczej zbędne, bo i tak wszystko widać. Ryśkę też boli mocno głowa. Gdzie chcesz iść na dół - zwracam się do Janusza. Do Sarczal. Posiedzimy tam ze dwa dni, a jak się poczuje lepiej, to wrócimy. Obawiam się, że takie rozbicie grupy, może doprowadzić do tego, że nigdzie w tych górach nie wyjdziemy. W tym stanie psychicznym, w jakim się znajdujemy, łatwo nam może przyjść rezygnacja z ambitniejszych,  jak na naszą  skalę, planów  w tych górach. Czuję to wyraźnie, bo poza niechęcią, do jakiegokolwiek wysiłku i czymś w rodzaju chęci znalezienia się jak najszybciej na dole - nie odczuwam nic więcej. Sądzę, że inni to samo czują. A Ryśka i Elżbieta szczególnie. Później nas ocenią w klubie nie po tym, że kogoś bolała głowa, że miał dosyć tego słońca, śniegu, pumpernikla, konserw i gór w ogóle. I tak dalej. To są rzeczy chwilowe, nieuchwytne i prawie niezrozumiałe dla tego, co ich nie przeżył.
     
    Ja proponuję - zwracam się do wszystkich - aby przeczekać jeden dzień. Jeżeli Elżbiecie się nie poprawi, pójdziecie jutro w dół. Mnie się wydaje, że musimy w tych górach coś zaliczyć. Moglibyśmy z Jackiem iść dzisiaj na Szadeh  Kuh(4450 m), a potem granią do  Mian Sehczal(4250 m). Zaliczylibyśmy w ten sposób dwa czterotysięczniki. Idziemy więc we dwójkę. Próbuję namówić Ryśkę, ale stanowczo odmawia. Bierzemy linę - tak na wszelki wypadek,  glukozę, ciastka i kardiamid. Podchodzimy stromym polem śnieżnym w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Mian Sehczal.  Podest zostaje w dole. Do szczytu Szadeh Kuh mamy trzysta metrów podejścia. Śnieg jest miękki i bez trudności wybijamy butem stopnie. Kończy się pod samą przełęczą. Przed nami wyrasta wielka kopuła Tacht-e-Sulejman, leżącego po drugiej stronie lodowca Sarczal. Na przełęczy „maliniaki” o odcieniu brązowo-czarnym.
     
    Ty jesteś geologiem - mówię do Jacka - co to za skała?  Nie geologiem, tylko geofizykiem -protestuje, a to jakaś skała wulkaniczna. Niewiele się od niego dowiedziałem. Robimy kilka zdjęć. Jackowi przy tym wpada, między kamienie, osłona obiektywu. Janusz się będzie wściekał - bo to jego aparat. Idziemy w stronę Szadeh Kuh. Pod  szczytem okazuje się, że nie wyjdziemy na niego bez „problemów”. Słowa tego używa się często przy wspinaniu się, gdy pojawiają się na drodze wspinaczkowej miejsca trudniejsze do pokonania. Wyciągam z plecaka linę. Mnie to jest raczej nie potrzebne, ale ze względu na Jacka. Nie wspinał się nigdy. Wiążemy się liną. Ściśle to ja przywiązuję linę do niego. Siadaj na kamieniu i  asekuruj. Wiesz - mówię. Na wspinaczce stosuje się komendy. Mogę iść? Ty odpowiadasz - idź! Ja z kolei - idę. Kilkanaście metrów wspinania i jestem na szczycie. Na pierwszym moim szczycie ponad cztery tysiące metrów. Nie jest to wybitna góra, ale liczą się te metry! Kiedyś, leżąc przy źródełku w Karniowicach, słuchałem wyliczania jakiejś wspinającej się dziewczyny, ile ma za sobą czterotysięczników w Alpach.
     
    Pode mną dolina Tacht-e-Czal i dalej, bardziej na południe,  jakieś  łańcuchy górskie pokryte śniegiem. Jacek, z kolei, „zdobywa” Szadeh Kuh. Za nami gramoli się cała grupa Irańczyków. Uśmiechamy się wzajemnie do siebie. Z powrotem, na przełęcz, zjedziemy po śniegu. Jedź Jacek, ja cię będę asekurował liną z czekana. Zabawa w alpinistów. Idziemy dalej granią w stronę Mian Sehczal. Intryguje mnie ten ciemny kolor skały. Ale Jacka jeszcze bardziej. Znalazłeś coś ciekawego? W skale, jak rodzynki w cieście, tkwią czarne, nie granatowe, okruchy. Co to jest? Może granaty. Granaty? Jacek stuka dziobem czekana po kamieniu, usiłując coś wydłubać. Ja też zaczynam stukać, aż rozbijam jeden kamień z „granatami”. Ee, to nie są granaty. Ale skała jest ładna. Do plecaka zabieramy trzy kawałki. Początki programu „naukowego” mamy zrobione. Każda praktycznie wyprawa, w tym okresie naszego kraju, miała w oficjalnym programie, zgłaszanym władzom, program „naukowy”. Ułatwiało to starania o paszport, generalnie o wyjazd z Polski.
     
    Odkrywamy dziurę w grani. Co, może jaskinia? O ile wiem, to nikt o tym, z poprzednich naszych polskich wypraw pod Alam Kuh,  nie wspominał o jaskiniach.  Jacek wchodzi tyłem. Masz latarkę. Mam w plecaku. Poczekaj chwilę. No i co? Co widzisz? Niewielka - ma ze trzy metry. Idziemy dalej,  nie będziemy odkrywcami jaskiń. Przed nami szczyt Mian Sehczal. Ten cały szczyt to niewielki występ w grani, która biegnie jeszcze dalej. Ale dalej nie chce nam się iść. Wyjmuję z plecaka pomarańczowy woreczek, w którym mam kawałki cukru, orzechy i precelki - wymieszane razem ze sobą. Jemy to bez przekonania. Herbata z plastykowej bańki jest wstrętna. Robię zdjęcia panoramy. W dole widać schron Sarczal. Z którego ten szczyt  wyglądał bardziej imponująco. Zjedziemy może tym polem śnieżnym na nasz lodowiec - proponuję Jackowi, pokazując mu to pole. Tak będzie najłatwiej i najszybciej będziemy w domu. Czekan pod pachę i jazda w dół po śniegu. Kilkanaście minut drogi i jesteśmy przy namiotach.
     
    Widzieliśmy jak byliście pod Szadeh Kuh i słyszeliśmy, jak uczyłeś Jacka asekuracji.  Nasze panie czują się trochę lepiej. Może pójdziemy jutro na Tacht-e-Sulejman? Droga jest bardzo łatwa.  Pięćset metrów różnicy poziomów dzieli od nas od szczytu. Przy okazji wyjdziemy na Szadeh Kuh.  Nasze żony nie zdradzają zbytniego entuzjazmu. Spróbujemy je jutro przekonać. Obiado-kolacja przypomina znowu drogę przez mękę. Zupa, trochę konserwy, kawałek chleba i herbata - to wszystko. Piątka młodych i zdrowych ludzi zjada na dzień kilka kromek chleba, lub niecałą paczkę pumpernikla. Obiad wygląda w ten sposób, że za zasłoną z płyt styropianowych, pozostałych po schronie, stoją dwa Juvle. Płyty chronią prymusy przed wiatrem, który potrafi w nieskończoność wydłużać gotowanie, pozbawiając nas w szybkim tempie cennego paliwa.
     
    Obiad przygotowuje, przeważnie, męska cześć ekipy. W zależności od tego, który z nas trzech dysponuje największą ilością energii. Pozostali siedzą z obojętnymi minami, na kawałkach płyt styropianowych i bez specjalnego zainteresowania czekają, aż się coś ugotuje. Płyną wolno toczące się rozmowy, przerywane lawinami kamiennymi, na które prawie nie zwracamy uwagi. Może tylko wtedy, gdy zejdzie jakaś większa z nich. Zapada zmierzch, na niebie pokazują się pierwsze gwiazdy. Robi się chłodno. Zupa gotowa! To zupa dla Gienka i Ryśki - oznajmia Janusz, który ją gotował. Siadam z Rysią na kawałku płyty i usiłujemy coś zjeść z jednej aluminiowej miski kochera. Jedz Jacek z nami. Nie dziękuję, będę jadł z nimi.  Prawdziwie dantejskie sceny rozgrywają się przy jedzeniu makaronu z konserwą. No, stary! Zjedz jeszcze trochę, troszeczkę! Zachęcamy się wzajemnie. Obiad, czy kolacja - wszystko jedno jak to się nazwie, kończy się. Janusz umocował piekielna blachę, która nam tak dokuczyła minionej nocy. Pora spać. Mój nocny ubiór składa się z kalesonów, skarpet, piżamy, swetra, podkoszulka i czapki narciarskiej. Śpiwory mamy liche. Dobre do Jugosławii, ale nie w zimne góry. Dodatkową ochroną jest coraz większa warstwa brudu, pomieszanego na twarzy z Dermosanem.
     
    Zdjęcia:
    1.  Na pierwszym planie  lodowiec Jachczal.  Wyżej długa, prawie pozioma grań do szczytu Mian Sehczal -4250 m npm.  W lewo, od grani, widoczne skały szczytu Szadeh Kuh - 4450 m npm.  Szczyt dalej w lewo, poza kadrem.  W tle piramida Tacht-e-Solejman - 4650 m npm.
    2. Szczyt Szadeh Kuh - 4450 m. Widok z drogi Steinauera.  Po jego prawej stronie pole śnieżne, którym podchodziliśmy z naszego biwaku na podeście.
    3.  Jacek i autor postu.



  20. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego ósmego lipca.
     
    Rano myję naczynia, pozostałe po wczorajszej kolacji, śniegiem i resztką wody. Następnie idę po świeżą wodę. Janusz rozpala Juvle. Po śniadaniu wyruszamy. Było nieco oporów ze strony dziewczyn. Powinniście wyjść na Tacht-e-Sulejman(4650 m). To najwyższy szczyt, oprócz Alam Kuh(4840 m). Nie zależy nam na tym. Na pewno zmienicie zdanie, jak będziemy w Krakowie. Nie damy rady. Jak nie dacie - to się wrócimy. Wreszcie idziemy wszyscy. Po półtorej godzinie docieramy pod szczyt Szadeh Kuh. Janusz pognał po skałkach na górę. Wraca za chwilę. I do  dziewczyn - musicie wyjść na górę! Powinniście zaliczyć nam szczyt. Dwadzieścia, piętnaście metrów  w górę. Nic się nie stanie, jak nie wyjdziemy. Po co żeśmy tu przyjechali – wtrącam się. W końcu idą. Wyszły trochę w górę i dalej nie pójdą. Jeszcze parę metrów, tam jest szczyt. Nie pójdziemy. Uznajcie nam, że byłyśmy na szczycie. Uznajemy wspaniałomyślnie!
     
    Od doliny Tacht-e-Czal ciągnie zimny wiatr. Schodzimy w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Tacht-e-Sulejman. Idę pierwszy, wyszukując drogę, ale taką, aby iść po niej z minimalnym nakładem sił. Przed nami sterczy kopuła szczytu Tacht-e-Sulejman, zasłana piargami. Jestem po jego południowej stronie i nie ma tu śniegu.  Został wytopiony przez słońce. Wyprzedziłem nieco grupę i się im schowałem, za załomem skalnym. Tacht-e-Czal dmucha coraz zimniejszym wiatrem. Po drugiej stronie doliny widzę grań szczytu Haft Chan(4528 m). Haft - znaczy siedmiowierzchołkowy. Faktycznie jest to długa grań z mnóstwem wierzchołków. Kłębią się teraz na nim chmury, odsłaniając co chwila pola śnieżne,  spadające  spod jego grani w stronę lodowca Tacht-e-Czal. Siedzimy już wszyscy za załomem. W zeszłym roku  Warszawiacy robili filar na Haft Chana - mówię do Janusza. Widzisz taką długą grańkę, kończącą się uskokiem. To jest ten filar. Pod nim jest śnieżna przełączka - wtrącam. Tak.
     
    Maszerujemy dalej. Ryśka zadaje mi tak  dobrze znane pytanie - daleko jeszcze? Niedaleko. Jeszcze, ze dwieście metrów w górę. Zaczyna narzekać - dlaczego Pan Bóg ją skarał tym podejściem. Po co ona się tak męczy. Wywołuje to oczywiście gwałtowną reakcję z mojej strony.  Kłócimy się. Moja pani nie słynęła z dużej odporności nerwowej.  Obrzydliwy piarg. Ostre, osypujące się na dół  kamienie. Bardzo niszczą buty. Trzeba uważać, aby nie zwichnąć nogi. Nie mamy niestety lekarza. Każdy wybiera sobie drogę, jak mu najwygodniej, byle tylko wyjść na wierzchołek.
     
    Nareszcie szczyt. Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt metrów. Tylko Alam Kuh jest od nas wyższa. To już jest coś. Nawet dziewczyny poweselały. Wprawdzie trochę kontrowersji wywołuje duży, pokryty śniegiem szczyt na północnym zachodzie. Janusz twierdzi, że jest wyższy od Tacht-e-Sulejman. Mnie się wydaje, że nie. Nad doliną Sarczal wiszą mgły. Wiszą tak, odkiedy w tych górach jesteśmy. Kilka pamiątkowych zdjęć i schodzimy. Po zejściu na przełęcz proponuję, aby nie iść górą przez Szadeh Kuh, tylko przetrawersować w stronę przełęczy między Szadeh Kuh  i Mian Sehczal, za którą są nasze namioty. Dziewczyny są bardzo zmęczone. Wiatr od  Tacht-e-Czal  jest coraz bardziej lodowaty. Na trawersie będziemy po stronie doliny Sarczal i  się go  pozbędziemy. Zjeżdżam kawałek polem śnieżnym w dół, przy pomocy czekana. Za mną jedzie Jacek, który nie mając tego narzędzia, to jednak radzi sobie doskonale. Potem jedzie Janusz. Zostały dziewczyny. Można po tym polu ostrożnie zejść,  wbijając pięty, albo delikatnie zjechać, bardzo wolno, z przystankami, stojąc na butach. Czekan w pogotowiu. Śnieg jest miękki i buty się w nim zapadają. A stok nie za bardzo stromy.
     
    Odważniejsza jest Elżbieta. Jedzie, ale źle. Nie siadaj - krzyczy do niej Janusz! No i stało się! Elżbieta zaczęła się zsuwać na pupie. Chwycił ją Janusz i jadą teraz oboje coraz szybciej w dół, w stronę lodowca Sarczal. Stok niżej robi się bardziej stromy, a w dodatku, w dole na  śniegu leżą kamienie, spadłe z okolicznych ścian. Jeżeli wpadną, na któryś z tych kamieni, to może być bardzo źle. Myśli przebiegają mi błyskawicznie przez głowę. Ustawiam się na torze ich jazdy i wbijam w śnieg czekan po samą głowicę. Szarpnęło mną potężnie, ale stoimy wszyscy. Nie koniec na tym. Za chwilę wyczyn Elżbiety kopiuje Ryśka krzycząc – Gienek! Ta sama operacja i trzymając wystraszoną żonę, trawersujemy razem krok, za krokiem w stronę pobliskich skałek. Nad nami północna ściana Szadeh Kuh. Ściana to jest zbyt poważnie powiedziane. Po prostu mała ścianka i cała masa luźnych bloków. Ktoś z naszych dzielnych, krajowych alpinistów robił tu nową drogę. Jak się czyta opis takiej drogi w Taterniku i człowiek widzi rysunek takiej ściany, to wydaje się, że to jest osiągnięcie. Konfrontując je z rzeczywistością, czuję się być nabitym w butelkę. Broń Boże! Nie ze wszystkimi opisami tak jest. Przykładem jest tu,  na pewno, północna ściana Alam Kuh. Gdzie trudno, przy pomocy opisu, czy nawet ze zdjęcia, oddać piękno i trudności  wspinaczkowe  na  tej ścianie.  Potężny mur skalny, o wysokości prawie sześćset metrów  i szerokości rzędu kilometra. Poprowadzono na niej kilka ekstremalnie trudnych dróg.
     
    Krótki ukośny trawers w górę i jesteśmy na przełęczy. Teraz niewielki zjazd w dół i będziemy na podeście. Elżbieta z Ryśką zrażone do zjazdów, schodzą ostrożnie w dół, przy pomocy czekanów. Z dołu doliny podchodzi duża grupa wspinaczy. Widocznie dobrzy znajomi naszych sąsiadów z podestu. Przywitane jest radosne i krzykliwe. Z pewnością tu muszą się wszyscy znać.  U nas w Morskim Oku też wszyscy się prawie znają. Alpinizm w Iranie uprawia się, przede wszystkim, pod Alam Kuh. I wspinacze grupują się prawie wyłącznie w Teheranie. Przybyła grupa, aby rozbić namioty, musi usunąć resztki konstrukcji schronu. Robią to bardzo energicznie, pomagając sobie okrzykami: raz, dwa, trzy. Nawet nasz biedny „podciąg”(lina) bierze udział w tej operacji.
     
    Któryś z nich zaczepia mnie i twierdzi, że zjedli nasze konserwy.  Zostawione w schronie Sarczal na Demawend. Ładna historia! Może jednak wszystkich nie zjedli. Układamy się do snu. Kto spał w niskiej temperaturze w śpiworze, to zna na pewno metodę samo ogrzewania się. Wydychane powietrze kieruje się z powrotem do śpiwora. Zaprzysięgłego zwolennika spania, przy otwartym oknie, ta metoda na pewno oburzyłaby. Ale cel uświęca środki.  Śpiwór jest nędzny. Tu jednak tej metody nie da się stosować. Powietrze pobrane przy wdechu, z wnętrza śpiwora, ma nieco mniej tlenu.  Co przy wyraźnym jego braku,  na tej wysokości, wywołuje prawie natychmiastowy ból głowy, wynikający z niedotlenienia  mózgu. Na tych, prawie naukowych eksperymentach, spędzam ostatnie chwile przed snem.
     
     
    Zdjęcia:
     
    1.  Powtarzam ten widok.  Teraz opis drogi na Tacht-e-Solejman.  Na zdjęciu jest jej wschodnia strona. Idziemy tak ,jak wczoraj z Jackiem na przełęcz pod Szadeh Kuh. A z stąd na  ten szczyt. Potem obejście szczytu  trawersem od północy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh a Tacht-e-Solejman.  Z przełęczy podejście w górę śnieżnym żlebem i przewinięcie się na południową stronę Tacht-e-Solejman. Ta strona była bez śniegu, wytopionego przez słońce.  Klucząc, wśród bloków skalnych i po piargu, wyszliśmy na szczyt.
    2. Kopuła szczytowa Tacht-e-Solejman.
    3.  Śnieżny żleb w czasie podejścia.  Jacek i Rysia. W  tle widać skały Alam Kuh i grań od tego szczytu w stronę szczytu Szachak(jeden z tych „ząbków”).
    4.  Na szczycie Tacht-e-Solejman.  W tle  Alam Kuh.
    5.  Panorama Haft  Chan(4529 m).  Z drogi na Tacht-e-Solejman. Siedmio wierzchołkowa ,długa grań.  W lewo od dużego kotła śnieżnego(po lewej) grań biegła w stronę Alam Kuh.
    6.  Ciąg dalszy w prawo grani Haft Chan`a.  Na dole lodowiec i dolina Tacht-e-Czal.  Widok jest piękny, alpejski.   Piękny firn.  Sto km, w lini prostej na południe, jest  teraz czterdzieści stopni. Wrócimy tam za kilka dni.
     






  21. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego  dziewiątego  lipca.
     
    Plan na dzisiaj przewiduje przejście grani do szczytu Siah Kaman(4480 m).  Na razie to wyłażę z namiotu i jak co rano, zabieram bańki i worek, kierując się w stronę wanty. Zabieram też ręcznik i mydło, w nadziei, że zmyję z siebie wczorajszy Dermosan. Po przyjściu na miejsce odchodzi mi do tego ochota. Woda jest lodowata. Przy nalewaniu wody do worka marzną mi ręce. Słońce grzeje jeszcze słabo, a po lodowcu dmucha zimny wiatr. Moje mycie ogranicza się tylko do umycia rąk. Ładuję wszystko do plecaka i wracam do namiotu. Północna ściana Alam Kuh jeszcze śpi. Kamienny koncert zacznie się później, gdy ją trochę ogrzeje słońce.
     
    Przed samym naszym wyjściem w stronę grani, chwytam za bańkę, sądząc że to wczorajsza herbata. Banki plastykowe, pięciolitrowe, jakie posiadamy, wszystkie są jednakowe, w kolorze zielonym. Tfu - spluwam z obrzydzeniem - to etylina. Na najbliższe pół dnia mam już zepsuty humor.  Ktoś ją przestawił w inne miejsce - stąd pomyłka. Na tej wysokości nie tylko ruchy uległy zwolnieniu, ale także zmniejszyła się spostrzegawczość, uwaga i refleks. Nie dość, że brakuje mi powietrza, to jeszcze będzie mi się odbijać benzyną.
     
    Idziemy przez lodowiec w stronę przełęczy pod szczytem Siah Sang(4603 m). Przeskakujemy malutkie szczelinki, wypłukane przez wodę. Przyjemny spacer. Od strony północnej ściany Alam Kuh zaczynają się pierwsze pomruki. Na własne oczy oglądamy malutki fragment filmu, z historii rozsypywania się skalistych gór. I to filmu udźwiękowionego. Ściana  ożyła. Rytmiczne ruchy nóg, połączone z rytmicznym wbijaniem czekana w śnieg i jesteśmy na grani. Po drugiej jej stronie, mamy górne piętro doliny Chorramdaszt, w której płynie Sardab. Na nami sterczą turnie i turniczki szczytu Siah Sang. Który niejako kończy z tej strony północną ścianę Alam Kuh. W głębi, w stronę morza, widać z góry, niekończące się łańcuchy Elbursu.  Morze jednak jest ukryte, pod jednostajną, szarą warstwą chmur.
     
    Zjadamy po kostce cukru i idziemy dalej. Skała jest bardziej ciemna, niż ta już widziana na grani Mian Sehczal. Janusz zamierza obejść niewielka kupkę kamieni, sterczącą na grani. Poczekaj - to jest „szczyt” - tylko bez nazwy. No, to musimy wejść - kolekcjonujemy czterotysięczniki. Nieco w dół - więcej w górę i  jesteśmy na następnym „szczycie”, który powinien się nazywać  Czalun. Pod nami mała dolinka  Naft-e-Czal. Góra dolinki to ponury, ciemny kocioł, zasłany piargiem, na którym leżą gdzie, niegdzie płaty brudnego śniegu. Który z występów grani jest wreszcie tym właściwym szczytem Czalun(4580 m)? Uznajemy, że środkowy, bo nie jest mniejszy od innych, a poza tym, jest nam najbliższy.
     
    Od chwili wyjścia bez przerwy odbija mi się benzyną. Usiłuję, co chwila,  wypluć ten wstrętny zapach. Zajęcie może niezbyt estetyczne, ale dyskusje o estetyce, w tych warunkach, są  równie bzdurne, jak dyskusje w ciepłym mieszkaniu, co ja bym zrobił w wysokich górach. Kolejne wahnięcie  w dół, i w górę, i siedzimy na celu naszej dzisiejszej wędrówki - szczycie Siah Kaman(4580 m). Jest godzina trzecia. Na Alam Kuh wisi potężna, szara chmura. Za to na dole jest dzisiaj pogoda. Niewielkie obłoczki - jak kłębki waty - tkwią na różnych wysokościach nad dolinami Sarczal, Sardab i innymi pomniejszymi dolinkami. Wytężywszy wzrok, można nawet dostrzec mikroskopijne pudełeczka domów we wsi Rudbarak. Wzrok znów wędruje w stronę Alam Kuh, Tacht-e-Sulejman. Ślicznie stąd wygląda otoczenie lodowca Sarczal, który płynie w dół doliny. Przykładowa lekcja geografii. Te bezwładne - wydawałoby się - usypiska kamieni na lodowcu tworzą - patrząc na to z góry - logiczną całość. Powstała rzeka lodu i wijąca się razem z nią rzeka kamieni, którą niesie na swoim grzbiecie lodowiec. Nazywa się, podobno, taka żyła w  lodowcu, moreną środkową.
     
    Jacek, albo Janusz - już nie pamiętam.  Znajduje puszkę szczytową.  Szukamy w masie wyblakłych  papierków polskich nazwisk. Było tu już na pewno kilka osób. Prawie sami Irańczycy, Włosi, Amerykanie i jest Polak - A. Tokarski. Z wyprawy w 1969 roku. Możemy i my być, tylko nie mamy czym pisać. Wyszukuję odpowiedni kamyczek i znaną metodą,  przy pomocy scyzoryka,  wydrapuję Janusz i Jacek T., Eugeniusz B. - Poland, Cracow. Po tej operacji kamyczek wędruje do puszki. W międzyczasie opróżniamy, wspomniany uprzednio, pomarańczowy woreczek.  Jest w nim  - cukier w kostkach, ciastka i orzechy włoskie. Najlepiej smakują mi orzechy. W stosunku do etyliny, herbata jest dzisiaj prawie eliksirem.  Zimna i gorzka, z fusami. Choć z tym eliksirem to nieco przesadziłem. Ponieważ w tych górach nie dręczy nas pragnienie. W Teheranie była nim lodowata coca-cola.  Niestety tylko na krótko. Na dłuższą metę herbata była  jednak niezastąpiona.  Jak już jesteśmy przy herbacie - to dopiero w Iranie zrozumiałem, jak można pić herbatę z cukrem i jednocześnie solą.  A także z masłem - i to zjełczałym. Gdy potrzeba energii, traci się siły, wodę i sól z potem, ma się w klimacie, w jakim się przebywa, tylko ochotę pić i nic więcej. Jedynie pić. To czy herbata z masełkiem i ze solą - to taki głupi wynalazek?
     
    Jeszcze na zakończenie seria zdjęć i  idziemy z powrotem, tą samą drogą, na przełęcz pod Siah Sang. Z przełęczy schodzimy w dół na lodowiec. Co chwilę z pod nóg zsuwają się małe lawinki kamienne, obijają się o skałki, kończąc swój żywot na dużym piarżysku pod skałami. Przyjemnie i szybko, prawie bez wysiłku, tak się sadzi w dół, dużymi krokami, po drobnym piargu. Nogę stawia się z pięty. But zagłębia się w kamykach. Dobre ćwiczenie dla zmysłu równowagi i mięśni nóg. Tylko skóra buta wyraźnie na tym cierpi, szlifowana przez kamyczki. Posiedzimy trochę na kamieniach.  Dziewczyny gotowe nam nie uwierzyć, że przeszliśmy całą grań. Nie ma słońca i lodowiec wygląda, po prostu, jak brudny śnieg. Któryś z nas podrywa resztę pytaniem - idziemy? Ładna szczelina lodowcowa, której dnem płynie woda. Przy odpowiednim sfotografowaniu, może z tego  wyjdzie zdjęcie, które  będzie można zatytułować - „Przed nami otwiera się głębia, z której dochodzi głuchy pomruk…”. Niestety do ekwilibrystyki fotograficznej brak słońca.
     
    Wieczorem, przy kolacji odbywa się dyskusja. Ryśka i Elżbieta chcą schodzić na dół. Czują się nadal źle. Mają już dosyć tych gór. Ustalamy zadanie minimum. Jutro pójdę z Januszem drogą  Steinauera na Alam Kuh, a potem granią na Siah Sang przez Szachak.  Z  Siah Sang schodzi się na przełęcz, na której już dzisiaj byliśmy. Pojutrze  ewentualnie grań Haft Chana. Która jest po drugiej stronie doliny Tacht-e-Czal. Jacek z dziewczynami zejdzie pojutrze do schronu Sarczal. Po przejściu grani Haft Chana dołączymy do nich wieczorem. Jackowi nie bardzo taki plan odpowiada. Chciałby jeszcze gdzieś wyjść. Ale trudno!  To jest najlepsze rozwiązanie. Przychodzi potem jeden z Irańczyków i przynosi nam kilka puszek. To rewanż, za to co nam zjedli, z naszego bębna zostawionego w schronie Sarczal. Nie - dziękujemy.  Ale mamy prośbę - czy nie mogą nam dać cebuli? Wczoraj wydłubaliśmy z pod desek, pozostałych po schronie, kilka ząbków czosnku. Ząbki zostały pokrojone w cieniutkie plasterki. Smakował nam znakomicie. To był nasz błąd, że nie wzięliśmy cebuli i czosnku w góry. Wszystkie wyprawy to robią. To przez ten pośpiech, aby jak najszybciej się tu znaleźć. Przynosi nam kilka główek, wyjątkowo dużego czosnku. Oni mają, może nie lepsze, ale za to bogatsze od nas w jarzyny, pożywienie. Mulnicy mogą im dostarczać częściej pożywienie. Nie mają takich problemów, jak my, z pieniążkami.
     
    Dzisiaj na deser jest chałwa. Apetyty są ciągle niezbyt dobre, ale się nieco poprawiły. Zamierzamy iść spać, gdy nagle zostajemy zaproszeni do małej budki, zrobionej z resztek schronu i stojącej na podeście. Budka służy naszym sąsiadom jako magazyn i dom mieszkalny. Nie wszystkim, bo część śpi w namiotach. Na podłodze leżą płyty styropianowe, na których pod ścianami siedzi z piętnaście zarośniętych postaci. Robią miejsce dla naszej piątki. Ktoś podsuwa nam śpiwory dla owinięcia nóg. W ten sposób, bez wbijanych nam w głowę frazesów o „wieczystej przyjaźni”, od początków naszego istnienia  w ludowej ojczyźnie - nawiązuje się prawdziwa przyjaźń. Zaczynają gospodarze pieśnią o górach. Jak nam tłumaczy jeden z nich po angielsku. O czym, zresztą, śpiewać w takiej sytuacji - myślę. Rewanżujemy się - morze, nasze morze… Najlepiej to wszyscy znamy i co mamy robić - dysponujemy tylko pięcioma gardłami przeciwko piętnastu. Następnie znowu oni, potem my. I wieczór trwa. Pojawiają się ciastka, herbata. My rewanżujemy się chałwą - egipską. Prosimy, aby nam zaśpiewali swój hymn narodowy. W odpowiedzi, w górskiej ciszy,  rozlega się -„Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wśród nich jest kilku Kurdów. A tak, w ogóle,  to są studentami z Uniwersytetu w Teheranie. Jeden Kurdów znakomicie parodiuje kolegów. Niestety, język polski nie jest taki  łatwy, a powiedzenie - „ w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” - okazało się zupełnie zabójcze dla miłego parodysty.
     
    Nie tylko śpiew, ale i tańce tworzą część artystyczną tego wieczoru.  Oglądamy tańce kurdyjskie. My też nie pozostajemy dłużni. Nasz doktor matematyki - Janusz zbiera zasłużone brawa za zbójnickiego, tańczonego w rytm melodii - „ W murowanej piwnicy…”. Lubię bardzo taki nastrój. Pamiętam wspaniałe wieczory, z przed kilku laty, ze schroniska w Roztoce. Obok schroniska była baza studencka i co wieczór  była gitara i śliczna piosenka Eurydyko, Eurydyko,… Dzisiaj jestem tysiące kilometrów od Roztoki. Wśród nieznanych mi zupełnie ludzi i czuję się podobnie. Eh góry, optymizmie młodości, twórcy tych cudownych nastrojów! Takie chwile się pamięta do końca życia. Tylko ludzie, ich imiona znikną w mrokach zapomnienia. Pozostanie tylko po nich kartka papieru, na której, w świetle naftowej lampy napisano - alfabetem arabskim i po angielsku:
     
    Shahrokh, Afsin, Mamiol, Ali, Changise, Afshar, Modjtaba, Khalil, Nematallah, Mashem, B.D., Kamran, Tarbiat - Teheran University Mountaineers.
     
    Idą wszyscy jutro na Alam Kuh. Pięciu z nich idzie drogą Steinauera. Wyjdą półtorej godziny po nas, aby nam nie przeszkadzali. Pora życzyć dobrej nocy naszym gospodarzom. Nad granią Siah Sang podnosi się w górę tarcza księżyca, zalewając lodowiec łagodnym światłem. Ogarnia mnie melancholia i żal za tym, co przemija. Jeszcze kilka dni i pożegnamy wspaniałą górę Alam Kuh. I chyba nigdy tu już nie powrócę. Życie jest takie krótkie, a tyle gór na świecie chciałoby się zobaczyć…
     
    Zdjęcia:
    1.  Wśrodku szczyt Siah  Sang - 4603 m.  W prawo od niego grań biegła w stronę Alam Kuh. Tą granią, o długości około dwóch kilometrów, zamierzaliśmy w dniu następnym wracać z Alam Kuh.  Potem, z tego szczytu, zejść na przełęcz.  I przez lodowiec wrócić do namiotów.  Przełęczą jest  najniższe obniżenie w grani, w lewo od skał Siah Sang.  Dzisiaj jednak kierowaliśmy się  tą granią w lewo(następne zdjęcie).
    2.  Grań w stronę szczytu Czalun -4580 m,  przedostatni  wierzchołek.  Dalej grań biegła w stronę Siah Kaman - 4480 m.  Lodowiec, widoczny na pierwszym planie,  zaczynał się  na wysokości schronu Sarczal -3600 m.  Szczelina brzeżna, pod Alam Kuh, była gdzieś na wysokości 4200 m. Spadał sześćset metrów w dół. Dolna  jego część, zwana Sarczal, była  bardziej stroma i całkowicie pokryta gruzem.  Wyżej lodowiec wypłaszczał się i nosił nazwę Jachczal. 
    3.  Siah Kaman - 4480 m.  Szliśmy na niego, od Czalun,granią widoczną na prawo od szczytu. Na  nim była puszka z  danymi  jego "zdobywców". 



  22. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Piątego sierpnia.
     
    Rano okazuje się, że Elżbiecie spuchła twarz. To zdradliwe słońce Demawendu, tak ją urządziło, mimo że nie często  było dla nas łaskawe. I się nie pokazywało. Janusz planował dzisiaj wyjazd do Isfahanu i niestety nic z tego nie będzie. Elżbieta leży na materacu, pod trzcinowym daszkiem, obok basenu. Ryśka pierze, a my we trójkę pakujemy plecaki. Właściwie to we dwójkę. Jacek i ja. Zostawimy wszystkie nasze wysokogórskie, zimowe rzeczy w ambasadzie. Weźmiemy tylko namiot, śpiwory, trochę żarcia i na południe do Isfahanu, Szirazu, Persepolis. Janusz i Elżbieta jadą w poniedziałek do Polski. Rano wreszcie się ogoliłem. Przed tym Jacek jeszcze sfotografował nasze zmaltretowane, po wysokogórskich bojach, twarze.
     
     Wyjeżdżamy po południu we trójkę do Teheranu. I znowu mamy niewielki spacerek w samo południe, z pięćdziesięciokilowym plecaczkiem. W ambasadzie spotykamy S… kich. Dopiero co wyszli z dyplomatycznego baseniku. Ociekają jeszcze wodą. Dlaczego te kropeczki? To trudno wytłumaczyć. To się rozumie, gdy w sierpniowe południe przespaceruje się trochę po Teheranie. Klucza do mieszkania nie mają, przykro im, prawdopodobnie sekretarz ambasady…, ale on śpi i nie można go budzić. Dopiero o piątej się zbudzi. Poczekamy, szarzy obywatele ludowej ojczyzny, aż się zbudzi nowożytny arystokrata, dysponujący basenem, do którego tenże obywatel, utrzymujący z własnych podatków ten Disneyland, wstęp ma wzbroniony. Siedzimy we trójkę na ławce, na bulwarze Elżbiety. Bulwar ma dwie jezdnie, które są teraz zatłoczone ciągami aut. W środku między nimi jest pas zieleni, przez który wzdłuż bulwaru płynie kanałem woda z pobliskich gór. Bulwar obsadzony jest narwanami - drzewami o kulistych koronach. Pod jednym takim narwanem sobie właśnie siedzimy. Wszystkie lepsze ławki są zajęte przez śpiących ludzi. Lepsze to znaczy takie, gdzie jest najwięcej cienia. Robotnicy, których u nas nazwalibyśmy pracownikami zieleni - podlewają trawniki. Deptakiem wzdłuż kanału przechodzą czasem kobiety z dziećmi. Właśnie jedna z nich podwinęła małemu sukienkę i bez żadnej żenady myje mu pupę w brudnej wodzie kanału.
     
    Jest senne, teherańskie popołudnie. Rozmawiamy leniwie, o wszystkim i o niczym. Jacek wzdycha, że takich samochodów, jak tu jeżdżą, to nigdy w Polsce nie zobaczy. Popularny w kraju garbus - będący synonimem dostatku - uchodzi tu za kopciuszka. Z drugiej strony piętnaście kilometrów stąd, obok naszego campingu, stoją kuliste lepianki, gdzie mieszkają też teherańczycy. Nie chcę uprawiać taniej propagandy. Ale tak jest. Marmurowe wille i całe masy ludzi, których prawdopodobnie jedynym pożywieniem jest sangak. Że bulwar Elżbiety jest ulicą bogatej dzielnicy Teheranu, świadczą choćby wysokie budynki, stojące przy tej ulicy. Zresztą te budynki są dziełem ostatnich lat. Okna wszystkich szanujących się budowli są szczelnie zamknięte. To z powodu klimatyzacji.
     
    Jest już piąta. Wracamy do ambasady. Państwa S…kich nie ma. Sekretarz też nie ma klucza, ale państwo S…cy jakby to przewidzieli(?) i zostawili numer, aby do nich zadzwonić, to postarają się coś załatwić. Telefon jest niedaleko. W sklepie, którego właściciel mówi podobno po polsku. Idziemy więc do sklepu. Zaplanowaliśmy sobie, że jak dostaniemy klucz do mieszkania, to przeniesiemy z ambasady tam wszystkie nasze rzeczy. To ciągłe się dopraszanie, o klucz do piwnicy, wychodzi nam już bokiem. Zresztą dają nam tu do zrozumienia, że robią nam łaskę, trzymając tych kilka naszych nędznych plecaków. Gdyby ojczyzna nam nie poskąpiła dolarów, z tych, czy innych względów, to może nasza sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ponieważ nam poskąpiła, to niechże nasza socjalistyczna ambasada będzie choć trochę uczynna dla uczciwych obywateli ludowej ojczyzny. Niestety idee, które nam przez lata wpajano - sobie, a życie sobie.
     
    Na dźwięk dzwonka, potrąconego przez drzwi, z za kontuaru podnosi głowę starszy człowiek, o bladej mizernej twarzy. Czy możemy zatelefonować? Tak możemy - odpowiada ze śmiesznym akcentem, zmiękczając polskie słowa. Wykręcam sześciocyfrowy numer. Jesteśmy w sklepie spożywczym. Widocznie nasi z ambasady często tu coś kupują i stąd ta znajomość polszczyzny u właściciela sklepu. W słuchawce słychać wyraźny, ale przyjemny sygnał. Żadnych trzasków i zgrzytów, do jakich jesteśmy w domu przyzwyczajeni. Zgłasza się jakiś niemiecki głos. Proszę o pana S…kiego. Za chwile S…ki podchodzi do telefonu. Niestety bardzo mu przykro, ale klucz wziął administrator budynku. Oni oczywiście tego nie przewidzieli, itp., itd.….Ja też - no cóż, dyplomacja - serdecznie dziękuję, za to co dla nas zrobili(sic!).
     
    Telefon, mimo znajomości języka polskiego przez właściciela sklepu, kosztuje nas sześć rialsów.  Po wyjściu na ulicę możemy sobie pokląć. Całą sprawę komentujemy w ten sposób. Bajki o administratorze - to oczywiście bzdura. S…cy nie chcą nam dać klucza, bo dostali takie instrukcje z ambasady, która ma nas dosyć. I nie tylko nas. Wszystkich takich przyjeżdżających z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. Odczuł to już na własnej skórze Klub Wysokogórski z Krakowa. Zawsze to już dosyć daleko od Warszawy. A ja naiwny sądziłem kiedyś, że ludzie w polskich placówkach dyplomatycznych są mili, uczynni, szczególnie tam gdzie przyjeżdżających Polaków można policzyć na palcach obu rąk. Dziwna polityka, czy polityczka w stosunku do własnych obywateli.
     
    Wrócimy do ambasady i zabierzemy konserwy. Janusz dla siebie, i dla Elżbiety na dwa dni pobytu w Teheranie, i na powrót. Jacek dla naszej trójki, na cały następny tydzień. Wobec takiego obrotu z mieszkaniem, dochodzę z Jackiem do wniosku, że moglibyśmy jechać jeszcze dziś w nocy do Isfahanu. Bo, po pierwsze podróż jest ze względu na temperaturą mniej męcząca. Tak twierdzili Warszawiacy.  Autobusy nie mają klimatyzacji. Po drugie - nie będziemy płacić campingu, tym bardziej że w Isfahanie według Warszawiaków, jest bardzo tani camping. Z basenem. A wreszcie po trzecie - zaoszczędzimy niejako dzień. Podróżując nocą. Idziemy więc na ulicę Fisher Abad do T.B.T. po bilety do Isfahanu. Mamy szczęście - są bilety i to na godzinę dziesiątą czterdzieści pięć wieczorem. Wyraźnie słyszę - twenty  two, fourty five. Znamy już trochę Iran, więc pytam się następnego. Dziesiąta piętnaście - pada odpowiedź. Jeszcze jeden - wpół do jedenastej - słyszymy, ale z informacją, że lepiej już być o dziesiątej. Do takiego wniosku doszlibyśmy sami i bez tej dodatkowej informacji.
     
    Zbliża się siódma. Do placu Gumruk, skąd pojedziemy do Gol-e-Sahra, jedzie się stąd dwoma autobusami miejskimi z przesiadką. A tu, jak na złość, przejeżdża jeden, potem drugi, oba zapchane ludźmi, nie zatrzymując się na przystanku. Janusz kupił większą  ilość biletów po dwa rialsy i trzyma je w ręce  Wreszcie zatrzymuje się zielony autobus, tylko dziwnie pusty. Błyskawicznie znajdujemy wytłumaczenie tego braku pasażerów, gdy konduktor zaczyna wyrywać Januszowi z ręki bilety. Zamiast po dwa rialsy, to płacimy po pięć. Jeździ tą samą trasą, co te po dwa. Długo nam dziś trwa podróż do placu Gumruk. A jeszcze dłużej jedziemy do Gol-e-Sahra. Wyjechaliśmy o ósmej i dosłownie, co sto metrów ktoś wsiada, ktoś wysiada z autobusu. Wyjątkowo wlecze się dziś ten pojazd. A nam się spieszy, ponieważ dziesiąta jest coraz bliżej. Wreszcie jesteśmy na campingu. Gotujemy błyskawicznie herbatę. Janusz z Elżbietą przeprowadzają skomplikowane rozliczenia rialsowo – dolarowe.  Likwidujemy naszą wspólną kasę. Segregują bilety kolejowe na powrót, które też nam komplikują życie, składając się z kilkunastu różnych papierków. I wreszcie po dziewiątej wychodzimy we trójkę, żegnając się z Januszem i Elżbietą. Szkoda, że już wyjeżdżają do Polski. Nie byliśmy idealni. Kłóciliśmy się nieraz. Ale w sumie byliśmy na pewno dobrze współpracującą grupą. Te małe kłótnie, to tylko niewielkie obłoczki, na pogodnym niebie, które nieraz urozmaicają błękit.
     
    Złapany mikrobus jakby chciał odrobić straty tego, co nas wiózł do campingu. Jedziemy prawie bez zatrzymywania się do placu Gumruk. Złapany taksówkarz wiezie już dwóch pasażerów. Jedziemy do T.B.T. Dzisiaj w Teheranie święto - Constitution Day - Dzień Konstytucji. Piąty sierpnia. Ale piąty w naszym kalendarzu. U nich jest dzisiaj - dwunasty dzień, piątego miesiąca. A rok jest 1351 ery muzułmańskiej. Pewien problem, gdy się chce kupić bilet, na przykład w przedsprzedaży. Należy wtedy podać datę według ich kalendarza. A mieliśmy później taką potrzebę.
     
    Zamiłowanie Irańczyków do efekciarstwa daje o sobie znać. Na najważniejszych budynkach wiszą girlandy różnokolorowych żarówek. Główna Kwatera Policji i jakieś ministerstwo w pobliżu wyglądają, jak gigantyczne choinki. Cały budynek dookoła, od ziemi aż po dach, jest obwieszony żarówkami. Punktualnie o dziesiątej jesteśmy pod dworcem T.B.T. Taksówkarz, z braku drobnych, dostaje ode mnie sto rialsów. Wydaje tylko trzydzieści. Jak zwykle w takich momentach następuje mała kłótnia. Odjeżdża w końcu z pięćdziesięcioma rialsami. I tak nas naciął na dziesięć. Przy autobusie trafiamy na młodego Irańczyka, który umie trochę po niemiecku. Dowiadujemy się od niego, że autobus odjeżdża piętnaście po dziesiątej, a w Isfahanie będziemy o siódmej rano.
     
    Punktualnie, o dziesiątej piętnaście, autobus miękko wytacza się na ulicę Fisher Abad. Jest to niemiecki Mercedes. Jedziemy przez oświetlone ulice miasta. Domy stają się coraz niższe i brzydsze. Znikają eleganckie sklepy, na chodnikach pojawiają się gazowe lampy i po półgodzinie Teheran zostaje za nami, znacząc swoje istnienie łuną świateł na tle Elbursu.  Ledwo widocznego na tle gwiaździstego nieba.  Przez otwarte okno wpada do autobusu ciepły powiew   pustyni. Na suficie żarzą się niebieskie lampki. Po autobusie chodzi boy i rozdaje cukierki. Cukierek jest mały i cierpki. Część pasażerów śpi. Przymykam okno, zostawiając tylko małą szparkę. Usiłujemy z Rysią zasnąć. Budzę się po kilkunastu minutach. Gdzieś przed oczami mignęła  mi tablica drogowa z napisem Kum - 80 km. Święte miasto irańskich szyitów. Znajduje się tam meczet z grobem szyickiej świętej - Fatimy. Droga - o ile to można dojrzeć w świetle reflektorów - biegnie wśród niewysokich wzgórz. Od czasu do czasu mignie przydrożna czajhana. Autobus jedzie szybko. O ile to się zmieniło w ciągu trzydziestu lat.  Przecież Franciszek Machalski pisał, w czasie drugiej wojny światowej: „ Dziś o ósmej piętnaście w wyruszyliśmy w daleką drogę do Szyrazu. Niemal tysiąc kilometrów drogi przez dzikie pasma górskie i nieurodzajne pustynie”.
  23. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 1
    Kilka słów wstępu
    Nazwa tematu „Hindukusz”, ponieważ  będzie głównie o eksploracji tych gór,  przez polskich alpinistów.  Pojawią się poszczególne, kolejne posty, tworzące całość tematu.
    Byłem członkiem wyprawy w Hindukusz w 1973 roku, zorganizowanej przez Klub Tatrzański z Krakowa.  Mam dużo kolorowych zdjęć, wykonanych na błonie ORWO Color.  Zdjęć nie tylko gór, ale i  ludzi, pejzaży. Zdjęcia, które zrobiłem, opisują ten kraj, jaki był prawie pół wieku temu. Będzie ich  ponad dwie setki. Zostały zeskanowane z przeźroczy i starannie „wyczyszczone” z naleciałości po wywołaniu.
    Starałem się opisać ten kraj taki, jaki widziałem i zapamiętałem. Bardzo pomogły mi w tym  zdjęcia. Powiększone na ekranie komputera ujawniły dawno zapomniane szczegóły z mojego pobytu. Nie będzie to relacja o wybitnych osiągnięciach górskich. Raczej będzie to opis, jak  wyglądała realizacja typowej, środowiskowej wyprawy wysokogórskiej w Hindukusz w Afganistanie, gdy zaczął być eksplorowany przez Polaków.  Widziana bardziej oczami alpinisty „tragarza”,  a nie lidera zespołu.
    Czytając moje poszczególne posty, należy na chwilę zapomnieć o niesamowitym postępie w eksploracji  gór.  O dzisiejszych wyczynach najlepszych wspinaczy, czy też alpinistów. Powinno się wyraźnie odróżnić alpinizm od sportowej wspinaczki skalanej. Należy się przenieść myślami wstecz, ponad pół wieku temu. Wyobrazić sobie wysokie góry  nietknięte stopą ludzką. Z wyjątkiem miejscowej ludności, której penetracja, z powodów oczywistych, ograniczała się tylko do dolin. Taki sam proces poznawania gór miał miejsce w Alpach i w  naszych Tatrach, tylko znacznie wcześniej.
    Afganistan, kraj w środku Eurazji. Kraj dwa razy większy od Polski. Pokryty jest w większości górami o nazwie  Hindukusz(„Góry Indyjskie”). To pierwsza część ich nazwy. Kusz zniekształcone „kuh”-góra,  z perskiego(farsi).  Góry, których kształt przypomina dłoń z rozpostartymi palcami ciągną się na przestrzeni 1300 km. Najwyższa ich część(Hindukusz Wysoki) ciągnie się wzdłuż górnego biegu Amudarii. Na jej orograficznie lewej stronie, na pograniczu Pakistanu(prowincja Chitral). Dolina Amudarii, nosząca w górnym biegu  nazwę Ab-e Pańdź(Oxus), tworzy wąski korytarz Wachanu(Wa-Khan), między Hindukuszem i Pamirem. Koniec tego korytarza kończy się w pobliżu chińskiej prowincji Sinkiang. Jest  to miejsce spotkania  trzech potężnych masywów górskich - Hindukuszu, Pamiru i Karakorum.
    Klimat Afganistanu jest wybitnie kontynentalny. O suchych gorących latach. I tak samo suchych i mroźnych zimach. Z wyjątkiem niewielkich obszarów, położonych niżej w dolinach górskich, czy na pograniczu z Pakistanem, poza obszarem wyższych gór. Ludność Afganistanu to skomplikowana mozaika plemienna. Będąc tam w 1973 roku. Naliczyłem na jakiejś ich uproszczonej mapie szesnaście wydzielonych grup plemiennych. Każda z nich zasiedlająca określony rejon kraju. Część z nich była spokrewniona z sąsiadami z północy(z za Amudarii), Uzbekami, czy Tadżykami. Dominującą jednak grupą byli  Pusztuni(Pasztuni), liczący prawie 50 % ludności kraju(na 16 milionów-w 1973 r). Część tego plemienia żyła też w Pakistanie na pograniczu z Afganistanem. Kraj był rządzony głównie przez nich. On jedni mieli prawo do noszenia na głowie furażerek z karakułów.
    Polska wyprawa w Hindukusz 1960
    Polscy alpiniści, działający w Klubie Wysokogórskim, w jego różnych kołach, szukali po drugiej wojnie światowej możliwości zorganizowania wyprawy w góry wysokie. Chciano jednocześnie wejść na dziewiczy szczyt i pobić polski rekord wysokości, osiągniętej przed wojną w Himalajach na Nanda Devi Est(7434 m).
    Mało jest chyba u nas znane,  że jeszcze  przed wojną Komitet Himalajski Klubu Wysokogórskiego - któremu przewodniczył Adam Karpiński, postawił przed polskim alpinizmem cel - zdobycie K2.  Planowano przeprowadzić jedną, czy dwie wyprawy treningowo-przygotowawcze w otoczeniu lodowca Baltoro. Niestety nie uzyskano na to zgody od rządu pakistańskiego.  Wybrano inny godny cel.  Jeszcze nie zdobyty szczyt Nanda Devi  Wschodnia.
    Wyprawa składała się z czterech osób. Kierował nią Adam Karpiński.  Płynęli statkiem z Genui do Bombaju.  Stąd pociągiem, po czterdziestu godzinach i na końcu po całodziennej jeździe autobusem dotarli w góry na wysokość 1800 m npm.  Tu czekał ich dziesięciodniowy marsz - z kulisami niosącymi wyposażenie wyprawy, aby dotrzeć do podnóża  Nanda Devi Est.  Od założenia obozu bazowego do wyjścia na szczyt upłynęło im  pięć  tygodni.  Niestety ten pierwszy polski wyjazd w Himalaje zakończył się tragicznie.  Pod lawiną pod szczytem Tirsuli ponieśli śmierć Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz.
    Zdobycie Nanda Devi Est było, w ówczesnym czasie, sukcesem Polaków. Był to wtedy szósty szczyt na świecie, co do wysokości, zdobyty przez człowieka. Trzy, były wyraźnie wyższe – Nanda Devi(7816 m), Kamet(7756  m) i Minyangkar(7585 m). Pozostałe dwa bardzo zbliżone wysokością do NDE. Te sukcesy, nizinnego kraju nad Wisłą,  później się ciągnęły dalej. Przed wojną jeszcze trzy  wyprawy w Andy. Od roku 1960 eksploracja dziewiczej części Hindukuszu w Afganistanie. Dała ona niezbędne doświadczenie w górach wysokich i późniejszej bardzo owocnej działalności w Himalajach.
    Biorąc pod uwagę główne założenia celu powojennej wyprawy, taką szansę dawał   niezdobyty szczyt Noszak(Noshak – 7492 m). Był dziewiczy i wyższy od NDE. W 1950 roku Norwegowie zdobyli najwyższy szczyt Hindukuszu - Tir Mir(7700 m). Leżący poza główną granią Hindukuszu Wysokiego, w Pakistanie, w prowincji Chitral. Wyprawa norweska  widziała na północ jakiś ogromny szczyt. Wielkości Tiricz Mira.  Był znacznie wyższy, niż otaczające go góry. Kartografowanie  Hindukuszu zaczęli Anglicy, poczynając od Pakistanu.  Jednak duża część tych gór, leżąca na terenie Afganistanu, nie została skartografowana.  Szczególnie po stronie doliny Wachanu.
    Polski alpinista Bolesław Chwaściński pracował na kontrakcie przed wojną w Afganistanie.  Znał więc ten kraj. Stąd, biorąc pod uwagę - wysoki i dziewiczy  Noszak oraz koszty zorganizowania wyprawy, to Hindukusz wydawał się wówczas dla polskiego alpinizmu jedynym możliwym celem. Hindukusz w Afganistanie był terenem gór dziewiczych, gór których szczytów nie dotknęła jeszcze stopa ludzka. I których wiele przekraczało siedem tysięcy metrów.
    Zaczęto organizować wyprawę na Noszak. Kierownikiem został B. Chwaściński. Postawiono sobie cel - odszukanie ”olbrzyma”, widzianego przez Norwegów. I zdobycie go po raz pierwszy.  Wyprawa liczyła dziesięciu alpinistów. W jej składzie byli min. Stanisław Biel z Krakowa i Kazimierz  Berbeka z Zakopanego. Z wyprawą jechało dwóch operatorów  filmowych. Trasa wyprawy z  bagażem wiodła pociągiem przez Moskwę, Kazachstan, jego stolicę Taszkient do Termezu, małego miasta nad Amudarią w Uzbekistanie. Za tą rzeką był już Afganistan. 
    Dalej, w odległości około siedemdziesięciu kilometrów, od posterunku granicznego nad Amudarią, było pierwsze miasto  Mazar-i-Szarif. Największe na północy Afganistanu. Droga do niego prowadziła  przez ruchome piaski pustyni. Tu dowiedzieli się, że Noszak  jest także celem alpinistów japońskich. Było to dla nich zaskoczeniem. Jako, że według posiadanych wcześniej informacji, Polacy mieli być jedyną wyprawą na Noszak. W Mazar-i Szarif można było wynająć samochód, na przewiezienie bagażu i uczestników wyprawy do prowincji Badachszan, w której leży Hindukusz Wysoki.  Jednocześnie należało też udać się do Kabulu, by uzyskać pismo, dla gubernatora Badachszanu, pozwalające na działalność w górach.
    Przez Pul-e Chumri, Chanabad  wiodła droga wyprawy do stolicy Badachszanu Fajzabadu,  w sporej części, wzdłuż rzeki Kokczy.  Górskiej rzeki wypływającej z Hindukuszu i wpadającej do Amudarii.  Kokcza przedziera się poprzez góry, które miejscami dochodzą, aż do samej wody. Droga w tych miejscach biegła na galeryjkach. Wąskich pasemkach drogi, wykutej w skale. Jedynie na szerokość samochodu.  Jakieś małe boczne dopływy przekraczane były na uginających się pod samochodem prymitywnych, lichych mostach. Zbudowanych w przemyślny sposób z topoli afgańskiej oraz z  kamieni.
    Za Fajzabadem jechali wzdłuż rzeki Wardudż i w końcu przez szeroką przełęcz, położoną na wysokości około 3 km, dotarli do Iskaszimu. Tu otwarła się przed nimi bardzo długa  dolina  Wachanu, którego dołem płynie Ab-e-Pańdź. Tu też pojawił się po raz pierwszy, widoczny na horyzoncie Hindukusz Wysoki. Błyszczące lodowcami szczyty wznosiły się po prawej stronie widoku. Po  lewej stronie(orograficznie prawej)  rzeki był  Związek Radziecki(Tadżykistan).  
    Z Iskaszimu dojechali  po kilkunastu kilometrach do wsi Qadzi Deh, położonej na wysokości 2600 m npm. Za wsią rozpoczynała  się dolina, biegnąca  na południe, która prowadziła pod Noszak(7492 m). Drugi co do wysokości szczyt Hindukuszu. Zostałby pobity polski rekord wysokości ustanowiony na Nanda Devi Est(7434 m). Niestety Japończycy już tu byli.
    Wyprawa dysponowała dwoma  mapami,  o podziałce jeden do miliona(!). Wydanymi na podstawie map „Survey of India”. Na jednej z nich Noszak wznosił się nad doliną odchodzącą od wsi Qazi Deh,  a na drugiej nad doliną odchodzącą od wsi Warg. Warg jest położona dalej w górę Ab-e-Pańdź. Obie wyprawy idą jednak w górę  doliną Qadzi Deh, noszącą taką samą  nazwę, jak wieś.
    Japończycy zakładają bazę główną, na wysokości około 3000 m nmp. Nazwaną  „Bazą pod Wierzbami”, ponieważ rosły tu małe krzaki. Polacy zakładają swoją bazę wyżej, na wysokości około 4100 m npm. Wyprawie towarzyszyli w marszu doliną żołnierze, ze względu na strefę nadgraniczną. Na wysokości 4000 metrów dostali torsji i nie odważyli się wejść wyżej na lodowiec. Zrezygnowali więc z towarzyszenia wyprawie, wracając na dół doliny.   
    Siedemnastego sierpnia Japończycy wychodzą, jako pierwsi ludzie,  na szczyt Noszaka. Schodząc, zostawiają  w trzecim obozie polskim na wysokości 6150 metrów karteczkę -  „Thank you very much to the camarades from the land of Chopin two boys from cherry flower land  Mr. Fuji, Goro Iwatsubo” (Bardzo dziękujemy kolegom z kraju Szopena – dwóch chłopaków z kraju kwitnącej wiśni, Mr. Fuji, Goro Iwatsubo). Dziesięć dni później Polacy wchodzą tą samą drogą na  Noszak(7492 m). Rekord wysokości, z przed wojny na Nanda Devi Est(7434 m), został pobity. Ale to nie było pierwsze wejście.
    Oglądałem z wielkim zaciekawieniem film z tej pierwszej,  powojennej wyprawy w góry wysokie w Krakowie. Czy był  w kolorze? Nie wiem. Raczej nie. Na taśmie szesnastce. Operator był znany, z polskiej kroniki filmowej - Sprudin. Pozostały mi mgliste obrazki wynajętego samochodu, wypełnionego bagażem wyprawy i jego uczestnikami. Nieostry obraz przejazdu przez  jakąś  rzeczkę. Nic więcej. Więcej wiadomości o wyprawie mam w monografii Kazimierza Seysse-Tobiczyka „Od Andów po Hindukusz”. Gdzie oglądam też czarno-białe zdjęcia. Niektóre zrobione w tym samym miejscu, co później moje.
    Skorzystam teraz z pana „Google`a”.  By bliżej wyjaśnić o jakim terenie jest mowa. Umożliwi to lepiej zrozumieć ten  powojenny okres działalności polskiego alpinizmu w górach wysokich. Załączam dwie  mapy.
    1. Dojazd do Afganistanu  pociągiem z Moskwy do Termezu(na mapie Termiz) nad Amudarią. Stąd po przeprawie przez rzekę, wyprawy dojeżdżały do Mazar-e Sharif.  Z tego miasta należało dojechać do Fajzabadu, stolicy prowincji Badachszan(Badakhshan). Jechano przez miasta, oznaczone przeze mnie na mapie czerwonymi kropkami. Za Talokanem(Taloqan) rozpoczynała się dolina Kokczy, ze słynnymi galeryjkami.  Fajzabad(Fayz Abad) był stolicą Badachszanu i tu urzędował jej gubernator. Który zezwalał na dalszą jazdę. Z Fajzabadu docierano do Iskaszimu(Eshkashem).  Tu dopiero otwierał się widok na nieodległe szczyty Hindukuszu Wysokiego i tu jest początek korytarza wachańskiego ciągnącego się na wschód, przez około 300 km do Chin(prowincja Sinciang).
    2. Afganistan, to jak wspomniałem wyżej,  to prawie same góry. Ale jakie góry? To wyjaśnia drugi obrazek. Prawie cały kraj jest pokryty górami powyżej tysiąca metrów. A góry powyżej trzech kilometrów, ze surowym już klimatem, zajmują  jego ogromną wschodnią część.  Podany na tym załączniku  szczyt w Hindukszu „Nowshak” to Noszak. Niedaleko od niego(około 20  km), na południe  w Pakistanie, w prowincji Chitral leży Tiricz Mir. Na  prawo od Noszaka, w stronę wschodnią, rozciąga się Hindukusz Wysoki.
    Zdjęcia:
     1. Mapa Afganistanu
    2. Hindukusz
                                                                                                                                            


  24. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 6
    Afganistan(Mazar-i Szerif)
    Wsiedliśmy na kuter, po odprawie celnej. Kuter miał zwyczaj płynąć raz na tydzień, na drugi brzeg Amudarii. W Afganistanie byli Rosjanie. Ściśle, obywatele Związku Radzieckiego. Nawet sporo. Specjaliści od geologii,  wraz z rodzinami. Ta ziemia była nieznana. Kryła  jeszcze sporo tajemnic. Kuter pełnił rolę mostu między  brzegami. Nie było go wtedy   między ZSSR i Afganistanem.  Wystarczył kurs raz na tydzień. Ktoś z Rosjan tam jechał. Inny wracał. Lub też ktoś z rodziny. 
    Zabrali nas na drugi brzeg. Kuter płynął około dziesięć kilometrów w górę rzeki i przybił do brzegu, na którym była  goła ziemia. Poza kilkoma krzaczkami tamaryszku nie było tu nic. Z kutra na brzeg została rzucona długa deska, pełniąca rolę trapu i pomostu. 
    Pasażerowie przeszli po desce na brzeg. Na którym stała  drewniana buda. Pełniąca rolę posterunku  granicznego.  Oprócz tej budy stało tu także kilka namiotów.  Nieco dalej widać było początki asfaltowej drogi i jakieś samochody.  To była zupełnie nowa droga.  Wcześniejsze wyprawy w Hindukusz jechały  przez pustynię. Jak okiem sięgnąć była pustka.  Urozmaicona kępkami roślinnymi. Nic się nie działo. Był upał i spokój.
    Pasażerowie na brzegu, czekający na kuter, weszli na pokład. Który odpłynął do Termezu. W dół  Amudarii, która była szeroka i mętna.  Była pełnia lata. W Hindukuszu  i Pamirze topniały szybko lodowce. Wody w rzece o tej porze nie brakowało.  Na tych Rosjan, co wysiedli, czekał mały autobus.  Zabrali nas nim do Mazar-i Szerif.
    Przejście graniczne nazwało się Ajratan.  Wcześniejsze wyprawy wyładowywały się  w na brzegu Amudarii w różnych miejscach. Wyprawy, wyładowujące z kutra swój bagaż,  podlegały kontroli celnej. To nic, że to są alpiniści. Porządek musiał być. Każdy kraj ma prawo kontrolować przyjezdnych. 
    Praktyka, poprzednich wypraw wykazała, że drobne upominki, zwane potocznie „bakszyszem”, ułatwiają bardzo tu taką kontrolę.  Herbata, cukier, rybki w konserwie. Broń Boże świnina!  Każdemu celnikowi małą paczuszkę, od wdzięcznej ekspedycji za ciężką pracę.  Ale to nie było nasze zmartwienie. My nie mieliśmy nic. Koledzy z bębnami się pomęczą.
    Przez okno  autobusu, wpadał bardzo ciepły, pustynny wiatr. Jechaliśmy tą nową, asfaltową szosą do Mazar-i Szerif. Tam można było wynająć samochód, lub taksówkę. Z niego do Kabulu, poprzez łańcuchy Hindukuszu, prowadziła, też świeżo zbudowana szosa. Około  600 kilometrów, poprzez przełęcz Salang.  Podobno częściowo budowana przez polskie firmy. Jechaliśmy idealną, nadamurską równiną. Zamkniętą przed nami, od południa, górska barierą.
    Za oknem pojawiło się kilka wielbłądów.  Skubiących sobie  suche, kolczaste roślinki.  Wielbłąd nie ma unerwionych swoich warg. I dlatego może miażdżyć złośliwe kolce. Coś przecież musi jeść. Wiem to od Janusza, biologa. Dostarczał nam w czasie wyprawy sporo ciekawych informacji, o różnych zwierzęcych istotach. Drugim źródłem rozrywki był Maciek, chirurg. Ten z kolei opowiadał, jakie ciekawe przypadki spotykało się w szpitalu, wynikające z tzw. ludzkiej głupoty.
    Dojechaliśmy do szosy, prowadzącej  do Kabulu. Skręciliśmy w przeciwną stronę i po kilkunastu kilometrach, przed miastem pojawiło się po lewej stronie osiedle, zbudowane z bloków, podobnych nieco do moich na Kozłówku w Krakowie. Dosyć spore. Metalowy, szczelny płot otaczał ten teren. Nawet były jakieś zielone miejsca, do wypoczynku między budynkami. Co to za osiedle?  Rosyjskie osiedle, dla pracujących w tym kraju Rosjan wraz  z rodzinami. Czuwał nad tym podobno generał.  Teraz wyjaśniła się do końca rola kutra na Amudarii. 
    Wjechaliśmy do miasta. Z kolei, z prawej strony drogi, ukazał się  nam wspaniały duży meczet. Też otoczony metalowym ogrodzeniem. Tylko znacznie ładniejszym, niż rosyjskie.  Będzie co fotografować-pomyślałem  sobie!  Jechał  z nami Janusz, który tu już był wcześniej. Znał  miasto.  Kwaterujemy się w  hotelu. Luksusów nie było. Spać się dało w jednej sali na łóżkach. Pościel mamy swoją. Śpiwory i materace. Był też kran z wodą. Ważny element wyposażenia.
    Musieliśmy wymienić zielone na Afgani.  Miejscową walutę. Jedyny bank, gdzie można to było uczynić, był skromny.  Pracownicy mieli swoje biurka,  ale stojące na klepisku. Nie, nie wymieniają dolarów! Masz babo placek! Był kraj na świecie, gdzie nie chcieli  zielonych! I to jeden z najbiedniejszych. Udaliśmy  się do dyrektora. Miał gabinet ze znacznie większym biurkiem, ale też stojącym na gołej ziemi. Zgodził się na wymianę pięćdziesięciu  dolarów. To była tu duża suma. Wystarczy nam na pobyt w poszukiwaniu jaskiń.
    Chodziłem  po mieście, które było największe na północy Afganistanu. Położone na równinie baktryjskiej, która  jest przedłużeniem pustyni  Kara-kum Włóczyłem się z aparatem fotograficznym. Niestety meczet dla  niewiernych był niedostępny. Tylko mogłem go sobie obejrzeć z zewnątrz.  Meczet zwany Błękitnym. Święte miejsce dla szyitów. Obchodzą w nim Nowruz. Perski „Nowy Rok”, według kalendarza muzułmańskiego w Iranie. Z którym spotkaliśmy się tam, kupując kilka dni wcześniej bilet na autobus dalekobieżny. Według niego była na nim podana data odjazdu.
    Obchodziłem meczet dookoła. Fotografując go  z różnych kierunków. Zaintrygowała mnie  duża ilość białych  gołębi siedzących na meczecie.  Jeszcze  więcej ich  było na placu przed meczetem. Gdzie były karmione. Tysiące białych, identycznych gołębi.  Jak się dowiedziałem, to podobno każdy gołąb, który przyleci do meczetu, z biegiem czasu bieleje.
    Przyglądałem się życiu ulicy. Fryzjer miał swój „gabinet” na ulicy, pod ścianą domu. Wodę mieszkańcom dostarczali nosiwodzi. W bukłakach z owczej skóry. Sporo ważył  taki ładunek. Transport miejski odbywał się na przy pomocy dwukółek. Z daszkiem chroniącym przed słońcem  Do dyspozycji były też dorożki, z końmi pięknie ozdobionymi.
    Sfotografowałem dość duży, niski budynek z szarej gliny. Jego dach złożony jest z szeregu kopułek.  Nad nim sterczą dwie wieżyczki. Mniejsza z oknami. Większa z otworami. Można się było domyśleć, że dla muezzina. Wzywającego pięć razy dziennie do modlitwy. Budynek jest zapewne skromnym meczetem.
    Przed glinianym murem tego meczetu spotykam małego, bosego chłopca. Ze swoim skarbem w rękach. W innym miejscu, na pustym placu czekały na uwiecznienie w aparacie, dwie zalotne panny.
    Przeskoczę na chwilę w relacji, o niecałe dwa miesiące w przód, gdy wracaliśmy z gór i zatrzymaliśmy się w Mazar-i Szerif. Jurek urządził nam wycieczkę do miejsca, gdzie znajdowała się starożytna Baktria.  Miejsce nie  przypominało miasta Aleksandra Wielkiego. Ale skoro historycy i  archeologowie tak twierdzą, to widocznie  tu było.
    Założył je, po pokonaniu Persów i spaleniu  Persepolis(p. Egzotyczny Iran). Dotarł tu,  aż nad Amudarię.  Dalej na wschód już były tylko zimne, wysokie góry.  Nie miał wyboru. Postanowił, że skieruje się na południe, do Indii. Gdzie będzie ciepło i będzie co jeść. 
    Nie była to prosta sprawa.  Drogę do doliny Indusu, gdzie już jest płasko, zamykały ramiona Hindukuszu. Z Baktrii i z Mazar-i Szerif widać było je niedaleko na horyzoncie, w kierunku na południe. Są to  pierwsze wzniesienia tych gór. Za nimi, kolejne wyższe. Przed Kabulem sięgające pięć kilometrów.  Do Indusu było, w linii prostej, około osiemset kilometrów.  I cały czas  należało przekraczać przez grzbiety  górskie, prostopadłe do kierunku marszu jego armii. To był wyczyn znacznie większy, niż przejście wojsk Hannibala przez Alpy.
    Moi koledzy odwiedzili też wtedy Polkę, mieszkającą kilkanaście kilometrów od miasta.  Stęskniona była za Polakami, za naszą mową. Ah! Te polskie dziewczyny!  Zakochała się.  Chłopak był przystojny. Miał parę dolarów w kieszeni. Po kursie czarnorynkowym to była spora suma. Może opowiadał, że ma bogatą rodzinę. Piękny dom w rajskim ogrodzie. A tu jej mąż pracował w małej cementowni.
    Skończył na AGH wydział ceramiczny. Gdzie zawsze było dużo dziewczyn. Ceramika, to przecież porcelana, piękne zestawy na obiad. I wspaniałe kolory zdobień. Jednak  na wydziale AGH „ceramika”, to były materiały ognioodporne(szamotowe), na wykładziny w piecach hutniczych. Cementownie.
    Wróciliśmy do naszego zadania. Szukania jaskiń.  Pojechaliśmy wynajętym samochodem. Góry rosły. Horyzont był zamknięty. Przed nami wyrósł wysoki, skalny  mur. Niemożliwe, aby tu był przejazd na południe, w stronę Kabulu.
    Ale pojawiła się szczelina między skałami. Którą mała  rzeczka sobie wycinała sobie przez miliony lat. Piękny przełom. Przepiękny. Niedługi był  ten wąwóz i teren się rozszerzył.  Nad szosą pojawiły się suche zbocza.  A  jeszcze wyżej  sterczały  skały. 
    Tu mieliśmy szukać jaskiń. Za tym przełomem.  Było bardzo gorąco i sucho.  Jedynym miejscem do biwakowania  była kamienista plaża nad rzeczką. Kolor jej wody był jakiś podobny do mocno rozrzedzonego mleka.  Skąd  płynęła? Czort to wiedział. I co w niej płynie, to była rola następnego czorta.  Gdzie płynęła, to się już niebawem dowiedzieliśmy.
    Sprawa biwaku była prosta. Materac plażowy rzucony na kamienie. Na to śpiwór, dobry na lodowe warunki. W nocy spałem na śpiworze. Deszczu tu w lecie nie zobaczymy. Woda, po przegotowaniu i wsypaniu do miski herbaty, dała się pić. Była wstrętna, ale nieszkodliwa. Rzeczka była płyciutka. Ledwie, by zamoczyć nogę do kostek.  Noc była względna. Ale w dzień, w tym miejscu  można się  było usmażyć.  
    Ratowaliśmy się chowaniem się w cieniu, w rozpadlinach z czerwonej, miękkiej  ziemi. Wypłukanymi przez wodę.  Nawet coś tu rosło. Czerwona ziemia,   „terra rosa”.  Znana z biwaków na południu Europy. Życie nasze się toczyło po jednej, lub drugiej stronie rozpadliny. W miarę obracania się słońca.
    Przerywane wypadami do przełomu.  Gdzie był cień. Biwakować się tutaj  nie dało, ponieważ między szosą i skałą było tylko miejsce na rzeczkę. Ale tu były wspaniałe rzeczy. Stało kilka wózków. Była to drewniana skrzynia na kółkach. W skrzyni była woda, a w niej pływały kawałki lodu i butelki koki, „seven up”.  Boskie napoje! Siadało się  na murku, z boku szosy i sączyło ten zimny eliksir.  Niestety, tylko jedna  buteleczka na dzień. 
    Idąc za biegiem rzeczki, trafiliśmy na małe  miasteczko Chulm. Z niskimi, glinianymi domkami.  Istnienie swoje zawdzięczało rzeczce. Która mu dostarczała wody dla roślin i ludzi.  Nie dopłynie do Amudarii. Zostanie wykorzystana ostatnia jej kropla.
    Mieliśmy szukać jaskiń.  Nie mogliśmy zawieść kolegów. Mobilizujemy się. Na nogach mamy wysokogórskie, podwójne buty. Botek wewnętrzny, sznurowany, ze skórki. Używałem go potem w Koninkach, jako ciepłego pantofla. But z wibramem. Coś ogromnego i ciężkiego. Musi pomieścić botek. W którym też można było spać w wysokich górach.
    Nie pójdziemy w sandałach, w których można było chodzić nad rzeczką. Kamienie, ostre trawy, węże. Słońce prawie w zenicie. I czterdzieści parę stopni. Buty wzniecały kurz. Łaziliśmy po okolicznych stokach. Patrzyliśmy na skały.  Są tu jaskinie, czy ich nie ma? Chyba nie było?
     
           Zdjęcia:
          Część z nich był zrobiona, gdy wracaliśmy po górach. Nic się w Mazar-i Szerif nie zmieniło w tym czasie.
     
                        1.  Kuter. Kuter przewożący pasażerów między dwoma brzegami Amudarii. 
                       2.  Ajratan. Afgański posterunek graniczny.
                      3.  Lutnia. Lutnia to był prosty i bardzo popularny instrument w Afganistanie. Począwszy od dwóch strun. Człowiek, z papierosem z filtrem w butonierce i sygnetem
                             na  palcu, chodzi boso. I ma uszkodzony duży palec u prawej nogi.
                      4.   Autobus. Rosyjski autobus. W adidasach Janusz. Nasze plecaki czekają na załadownie.
                      5.   Szosa do  Mazar-i Szerif. Pasące się wielbłądy na pustyni, nad Amudarią. Na horyzoncie Hindukusz. Zdjęcie zrobione przez szybę autobusu.
                     6.   Portal. Portal Błękitnego Meczetu.  Na placu jest studnia z pompą. Dalej przy wejściu, pod ścianą leży bukłak z owczej skóry, napełniony wodą.
                     7.   MS Błękitny Meczet.
                    8.   Błękitny Meczet,  szeroki widok.
                    9.   Minarety. W głębi widać Hindukusz.
                   10.  Gołębie. Każdy gołąb bielał, z przylatujących do meczetu.
                         Naprawdę to  raczej  inne, niż białe, były zabijane.  
                  11.  Przechodnie.  Ogrodzenie Błękitnego Meczetu
                  12.  Mułła.   Mułła  z towarzyszami.
                  13.  Meczet i chłopiec. Prawdopodobnie też meczet. Ale bardzo skromny. Bosy chłopiec ze swoim skarbem.
                 14.  Panny. Tak ubrane chodziły dziewczynki w Afganistanie. Pantalony i chusta na głowie.  Burka i „krata” na na oczach  pojawiały  się dopiero u mężatek.
                 15.  Ulica w Mazar-i Szerif. Pięknie kwitnące rośliny. Zieleń musiała być nawadniana. Woda była wpuszczana okresowo do rowów w pobliżu roślin.
                      W lecie przez wiele miesięcy nie  spadała  tu ani kropla deszczu. Nawet chmury na niebie były rzadkością. Afganistan jest położny na południu.
                      Na wysokości północnej Afryki.
                 16.   Mazar-i Szerif ulica. Inna skromniejsza ulica. Meczet i zaznaczające się łańcuchy Hindukuszu.
                 17.    Dwukółka. Bardzo praktyczny pojazd w tym klimacie.
                  18.   Dorożki.  Zapewne do wynajęcia na większe uroczystości.
                  19.    Nosiwoda. Człowiek ten dostarczał ludziom wodę. Bukłak, jak widać, jest zrobiony z owczej skóry.
                  20.    Dwóch nosiwodów. Podejrzane jest stojące wiadro i bukłak postawiony na sztorc. 
                           Czyżby napełniony z tego rowu? Z tyłu kobiety w burkach.
                   21.   Baktria. Tutaj dotarł Aleksander Wielki. Do Amudarii jest kikadziesiąt kilometrów. Dalej na wschód jest Hindukusz, coraz wyższy i po drugiej stronie rzeki Pamir.
                          Musiał się  wrócić do Persji, albo iść na południe do Indii.  Nie było innej alternatywy. Tu była wokół pustynia.
                   22.   Przełom. Nowa szosa do Kabulu. Niedawno zbudowana. Za tym przełomem mieliśmy szukać jaskin. Na stronie 85 w monografii „od Andów po Hindukusz”
                          K. Seysse-Tobiczyka jest zdjęcie czarno białe tego przełomu, w czasie wyprawy w 1960 r. Droga jeszcze była bita.
                   23.   Biwak. Biwakowaliśmy na tą rzeczką. Andrzej i Janusz(leży).
                   24.   Rozpadlina. Nasze dzienne życie się toczyło w cieniu. Herbatka, zupka, czy też makaronik, wszystko było gotowane na wodzie z rzeczki.
                           Na prymusie „Juvlu”. Leszek, Janusz, Andrzej.
                   25.  Tamaryszek. Widoczek jest ładny, kolorowy. Nie oddaje jednak upału.. Wyżej, w tych skałach, mieliśmy szukać jaskiń.
                   26.   Pola uprawne. Teren dalej nad rzeczką był bardziej płaski i przeznaczony  na pola uprawne. Obok rzeczki widać asfaltową szosę  do Kabulu.
     
     
     


























  25. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 5
    Indie
    Dwudziestego ósmego lipca
    Jestem dzisiaj mocno osłabiony. Od dwóch dni nic nie jem. Brudas załatwił nam autobus do Lahore. To już blisko granicy z Indiami. Po drodze co chwila się psuł. Jechały w nim ciekawe typy ludzkie, mające ufarbowane  na rudo włosy. Wieczorem byliśmy w Lahore.  To duże pakistańskie, milionowe miasto. 
    Bagaż oddajemy do przechowalni. Przyplątał się do nas agent hotelowy i wiezie nas do hotelu, bez wody i światła. Potem do drugiego i wreszcie do trzeciego. Ten jest znośny. Chce od nas trzy dolary za usługę. My dajemy pół dolara. Hotelarz straszy nas, że to zły człowiek i nas wykończy. Dostaje dolara i się odczepia.
    Trzeba było być czujnym przy negocjacjach w hotelu. Woda musiała być i to na bieżąco, ponieważ mogło się okazać, że jest, ale od czasu do czasu. Woda potrzebna była, aby sobie zrobić prysznic i to nieraz kilka razy w czasie doby. Człowiek w tym mokrym upale był ciągle spocony. Trzeba też było robić często małe przepierki. Cała bielizna „desouss” była u mnie maksymalnie ograniczona.
    Wszystko było dokładnie analizowane, aby zmniejszyć maksymalnie ciężar plecaków. Nie mogliśmy rezygnować z różnych konserw, które były  podstawą pożywienia w górach i nie tylko w nich. Wreszcie nie żywiliśmy się wyłącznie po drodze w „barach”, czy „restauracjach”. Miało się prymus, nieco benzyny w butelce, menażki, konserwy. Jarzyny(pomidory, cebula, papryka) kupiło się tanio. Jakiś miejscowy placek też nie był drogi. Bo to było podstawowe wyżywienie ludności. I gdzieś w hotelu, w sposób nie rzucający się w oczy, robiło się pyszne danie obiadowe. Zielone banknoty przeznaczone były na ważniejsze  rzeczy.
     29.07
    Rano awantura z Ryskiem. Nacięli go na dziesięć dolarów i chce zostać w Lahore. Nie przejmując się jego humorami, Janusz, Elżbieta i ja zwiedzamy przepiękny meczet z czerwonego piaskowca Badshahi(Badszahi).  Jest ogromny i ma piękne białe inkrustacje z jakiegoś kremowego kamienia. Może to był marmur.  Potem zwiedzamy grób króla Jahangi(Dżahangi). Nic bliżej o nim nie wiem . Wiadomości o miejscowych zabytkach czerpiemy głównie z prospektów, których jest pełno w miejscowych biurach informacyjnych dla turystów. Należy tylko takie biuro odszukać. Zresztą na ogół były w pobliżu dworców kolejowych, czy autobusowych.
    Ledwo zdążyliśmy na pociąg do granicy z Indiami.  
    Przed wejściem do pociągu musimy formalnie opuścić Pakistan. Na dworcu odbywa się odprawa paszportowa i celna. Wypełniamy odpowiednie karteluszki do odprawy paszportowej. Należy podać na nich różne dane, z których ważniejsze jest wyznanie. Ostrzegano nas w kraju, że należy wpisać wyznanie. Nie lubią ludzi, którzy nie podają wyznania. Katolik im nie przeszkadza, ale brak wyznania pozwala domniemywać, że to komunista. Wpisujemy wszyscy zgodnie - po angielsku - wyznanie katolickie.
    Celnik zauważył, że trzymam w ręce portfel. Wyrwał mi go i zaczyna przeglądać jego zawartość, zainteresował się dolarami, przeliczył i skrzywił się z dezaprobatą. Doliczył się czterdziestu pięciu. Gdzie ten facet z taką mizerną sumą się wybiera? Mam więcej, ale ukryte, bo nigdy nie wiadomo, co przez taką granicę wolno przewieść. Nie znamy przepisów  celnych obcych krajów. A szczególnie bardziej egzotycznych.
    A mogą być te przepisy nadzwyczaj ciekawe i nieprzyjemne dla podróżującego. Nagle można być poproszonym o zdeponowanie do depozytu jakiejś sumy pieniędzy, nawet nie koniecznie miejscowej waluty. No i jesteśmy załatwieni.  Kiedyś tak nas załatwili z żoną przy wyjeździe z Węgier. Skończyło się to dodatkowym wyjazdem na Węgry po odbiór naszej waluty. Przy okazji zrobiliśmy sobie wtedy zwiedzanie puszty.
    Pociąg jechał przez „no man`s land”, czyli ziemię niczyją. Tak nazywa się teren przy granicy dwóch krajów, które się bardzo kochają. Szerokim pasem takiej ziemi niczyjej był oddzielony Pakistan od  Indii. Wagonów pilnowało wojsko pakistańskie, aby nikt nie dał drapaka.
    Potem nagle znikło i  za dobrą chwilę pojawiło się hinduskie. Pociąg wjechał na stację graniczną w  Indiach i do wagonu wpadły „czerwone diabły”. Tak ich potem nazwałem od koloru ubiorów.   Byli to tragarze walczący o bagaż pasażerów, aby zarobić parę rupii. Na nas nie zarobili.
    Na peronie w eleganckich mundurach spacerowali  sobie wojskowi. W rękach mieli małe laseczki. Zapewne było to dalekie echo angielskich dżentelmenów. Celnik bezczelnie wpisuje mi do paszportu numer aparatu fotograficznego. Co za dziwne zwyczaje? Do paszportu! Będzie kłopot, bo nie da się go później sprzedać. Zawsze to kilkadziesiąt dolarów, za ten ruski wyrób.
    Przesiedliśmy się na indyjski pociąg. Jechaliśmy nim tylko do Amritsaru.  Amritsar jest stolicą Sikhów, mieszkających w stanie Punjab(Pendżab -Pięciorzecze) w Indiach. Pendżab – to kraina pięciu rzek, dopływów Indusu – Bias, Chenab, Dźhelam, Ravi  i Satledź.  Tędy wszedł do Indii Aleksander Wielki, Mongołowie i inni najeźdzcy. Nacja Sikhów, mimo że bardzo nieliczna, opanowała indyjskie wojsko, jako wyższe szarże.
    Jak widziało się później Sikha, na przykład w grupie robotników na drodze, to był albo nadzorcą, albo jeździł maszyną. Ale nigdy  nie pracował łopatą. W Kabulu opanowali handel. Sikh siedział w swoim  sklepiku, elegancko ubrany. Warkoczyki włosów, nigdy nie ścinanych, miał gustownie upięte na głowie. Na tym mały turbanik w kształcie jakby furażerki. Miejscem kultu Sikhów jest Złota Świątynia w Amritsarze.
    W Amritsarze  w nocy mamy mieć przesiadkę na pociąg do Dehli.  Jedziemy teraz czymś w rodzaju salonki. Mamy bardzo obszerny przedział z fotelami, pokrytymi skórą. Obok jest duża łazienka z dziurą w podłodze, ale też i z prysznicem! Bomba!  Tego się nie spodziewaliśmy.Potem dowiedzieliśmy się, że koleje indyjskie mają podobno cztery klasy. Ta nasza była pewno najwyższa. Korzystamy wszyscy z ochotą,  z zupełnie przypadkowej możliwości kąpieli w pociągu!
    Zdjęcia
    Meczet Badshahi.  Zbudowany z  czerwonego piaskowca, jak niżej  na zdjęciu.  Był ogromny. Nie dało się zrobić jego zdjęcia, nawet fragmentu. Otoczony szczelnie  budynkami. Wewnątrz upolowałem tylko takie dwa ciekawe  motywy zdobnicze.
    1. Inkrustacja.
    2. Motyw roślinny


www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...