Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 1
    To już ostatni z trzech moich blogów o podróżach, na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Głównym ich motywem były góry i alpinizm. Ale też byłem zawsze ciekaw jak żyją ludzie w danym kraju i jaka jest ich kultura, historia. Więc jak była możliwość, to po górach udawało się nieco poznać ten kraj. 
    Indie
    Subkontynent, rozciągający się od zimnego Tybetu po przylądek Komorin, leżący w na ósmym stopniu szerokości północnej, w strefie tropiku. Liczba ludności ok. 1,4 mld, niewiele mniejsza, niż sąsiada  z za łańcucha Himalajów. 
    Indie są znane na świecie, jako społeczeństwo kastowe. Każdy, kto się rodzi przynależy do jakiejś kasty. Nie ma wyboru. Nie ze swojej woli. Nie może już  tego zmienić w życiu. Drugą wyróźniającą cechą tego kraju jest religia. Nie ma w tej religii jednego Boga, jak w chrześcijaństwie, islamie, czy buddyzmie.  Trzecia cecha to ogromna nędza. Nie są wyjątkiem na świecie, ale tu nędza dotyka setek milionów. To jest prawdziwy ocean nędzy.
    Indie to  kraj o bardzo starej kulturze i historii. Która sięga do czasów Ariów, ludu koczowniczego żyjącego na terenie dzisiejszej Europy, od Karpat po Kaukaz. Ariowie skolonizowali  kilka tysięcy lat przed nowym wiekiem Iran i Indie. W Indiach żyje wiele narodów mówiących językami, które są niezrozumiałe dla sąsiadów. Jest to jednocześnie kraj bardzo rozwinięty. Jeden z najszybciej rozwijających się na świecie.
    Zwiedziłem Indie w 1976 roku.  Poznałem nieco „sześciotysięczne” Himalaje. I odbyłem podróż okrężną tego subkontynentu pociągiem na trasie 7500 km. W czasie tego pobytu prowadziłem dzienniczek. Opisując codziennie ciekawsze wydarzenia. Rozszerzyłem go bezpośrednio po powrocie, mając świeżo w pamieci przeżyty okres.  Z tej podróży pozostało mi ok. 200 zdjęć, wykonanych na filmie Orwo Color.
    W Himalaje Pradeszu
    Jechaliśmy w piątkę. Janusz z żoną Elżbietą, znani czytelnikom mojego blogu „Egzotyczny Iran”.  Andrzej i Rysiek, których można było poznać czytając kolejny mój blog „Afganistan(Hindukusz 73)”. Na tym mógłbym skończyć, dlaczego pojechaliśmy do Indii,  ponieważ  w „Taterniku” nr 3 z 1977(str. 114) jest jednostronnicowa relacja „ Eugeniusz B. – w Himalajach Pradeszu”, napisana przeze mnie po powrocie z Indii.  Taternik ten jest dostępny w sieci.  Wyjaśniłem tam, jaki był cel naszego wyjazdu.
    Ponieważ jest to pewien kłopot, więc króciutko opiszę, dlaczego wyjechaliśmy w ten rejon Himalajów? Byliśmy członkami Klubu Tatrzańskiego z Krakowa.  Klub ten zorganizowal już dwie wyprawy w góry,  w poprzednich latach(p. powyższe  moje blogi). Jako Klub mogliśmy zorganizować taki wyjazd. Wyjazd indywidualny, bez instytucjonalnego poparcia, był wówczas praktycznie niemożliwy. Mając takie poparcie można było dostać promesę dolarową(130 dolarów), zakupić je w NBP, po kursie o wiele niższym, niż na „czarnym rynku”. I legalnie je zabrać za granicę.
    Zamierzaliśmy jechać  w Himalaje, w tę ich część, która leży na północ od stolicy Indii  Deli(New Dehli). Mieliśmy informacje, że tu dość głęboko w góry można się dostać transportem publicznym. A więc bardzo tanio, jak na wyprawę w tak wysokie i odległe góry. Zamierzaliśmy  wyjść na jakiś dziewiczy szczyt powyżej 6000 m. Niedawno(1973 r) w rejonie, który braliśmy pod uwagę, działała wyprawa z Lublina. Zaliczyli dziewiczy „sześciotysięcznik”. Niestety skończyło się to dla nich nieszczęśliwie. Zginęły dwie osoby.
    Nasz bardzo skromny zasób dolarów zmusił nas do tego, aby absolutnie wszystko zabrać ze sobą. W tym żywność na cały okres pobytu w górach, dojazd, oraz na powrót. Na szczyt o wysokości, w granicach sześciu kilometrów, nie wejdzie się ot tak sobie,  bez odpowiedniej aklimatyzacji  i sprzętu. Jak na Himalaje  to jest może mizerna „górka”. Ale to przecież  były szczyty znacznie przekraczające najwyższe szczyty Alp. Były tam też już  spore lodowce.
    Po wyprawie w Hindukusz zostało w naszym Klubie sporo sprzętu.  Kurtki puchowe, śpiwory, czekany, raki oraz drobniejszy sprzęt wspinaczkowy. W górach zamierzaliśmy biwakować w namiotach. Nie mogliśmy zabrać tego wszystkiego do bębnów,  których używaliśmy w Iranie  i które były standardem naszych wypraw w Hindukusz. Nie mogliśmy, ponieważ w transporcie, tak zwanym – publicznym, czy też wynajętym(taksówka) nie tolerowali sztywnych opakowań. Zresztą przenoszenie nawet bardzo ciężkiego plecaka jest  znacznie łatwiejsze, niż bębna.
    Natomiast zaobserwowaliśmy, w czasie poprzednich wyjazdów,  jak w tym rejonie Azji taszczy się ze sobą czasem niesamowitą ilość bagażu w pakunkach, czy jakichś miękkich opakowaniach. I to wszystko ładowane jest na dach autobusu, taksówki.  Czy też upychane na półkach w pociągu. Da się więc  przewieść i nasze potężnie wypakowane  plecaki.
    Nie mieliśmy lekarza. Więc osobnym zagadnieniem była dobrze wyposażona apteczka.  Z kilkudziesięcioma  lekami, łącznie z antybiotykami i  na choroby tropikalne. Było  też i lekarstwo na ameby. Zawierała również  środki do odkażania wody. Dobór jej zawartości był konsultowany z  lekarzem, znającym się na chorobach w klimatach i otoczeniu do których zdążaliśmy. Załatwiła to Elżbieta. Mogliśmy się prawie sami leczyć. Jednak tam, w razie choroby o ile się dało, należało szybko zmykać do własnego kraju.
    Wyprawa
    Osiemnastego lipca.
    Budzimy się z żoną około drugiej w nocy. Moja Rysia  jedzie ze mną i z plecakami Syreną na stację kolejową w Krakowie. Potem przywożę Elżbietę i Janusza. Jedziemy wszyscy w piątkę pociągiem do Przemyśla i po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Bałagan przy odprawie celnej.  Po południu docieramy do Lwowa. Rysiek załatwił nam nocleg u swojej znajomej. Przywozimy ze sobą parę podarunków z Polski. Do wieczora zwiedzamy nieco miasto. Między innymi zniszczony kościół Świętej Elżbiety i ładny zespół cerkiewny Iljuja. Wieczorem znajoma Ryśka  urządza,  nieco zakropione, małe przyjęcie.
    19.07
    Chwilowo, najbliższym celem naszej podróży,  jest miasto Termez w Uzbekistanie nad Amudarią. Gdzie znajduje się  jedyne przejście graniczne do Afganistanu od strony Związku Radzieckiego. Jak dalej pojedziemy do Indii, to będzie się szczegółowo wyjaśniać po drodze. Ogólne zarysy znamy -  po przejechaniu przez Afganistan, do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. Stąd  do Lahore w tym kraju  i dalej pociągiem, przez granicę pakistańsko-indyjską, do New Dehli w Indiach.
    Do Termezu dotarliśmy w czasie wyprawy w Hindukusz-koleją, przez Moskwę i Taszkient. Z Krakowa podróż do Termezu zabrałaby prawie tydzień  jazdy pociągiem  uwzględniając, że można było dojechać tu  tylko z  Moskwy. Teraz chcielibyśmy tam dolecieć samolotem, szybciej i wygodniej. Bilety lotnicze w Związku Radzieckim były wówczas na liniach krajowych dosyć tanie.
    Z Lwowa do Termezu  było  kilka tysięcy kilometrów. Szukamy w Lwowie samolotu lecącego w „kierunku” Termezu. W biurze radzieckich linii lotniczych ”areofłocie” rysuje się jedynie możliwość otrzymania miejsc w samolocie do Baku. Ale nie chcą nam zrealizować „voucherów”.  Inturist też nam odmawia. Musimy jechać dalej na wschód pociągiem.  Janusz z Ryśkiem załatwili bilety na nocny pociąg do Kijowa.
    Mając przed sobą cały dzień do dyspozycji, zwiedzaliśmy Lwów. Najpierw zwiedzamy kościół(katedrę) łacińską. Potem poszliśmy na wzgórze zamkowe. Widok Lwowa  stąd był bardzo ładny, szczególnie starego miasta. Miał on coś z widoku z Kopca Kościuszki w Krakowie. Obiad jemy w ładnej knajpie, obok ratusza.
    Po obiedzie nastąpiło zwiedzanie Cmentarza Łyczakowskiego. Oprowadzała nas Polka, która niedawno pochowała tu trzynastoletnią córkę. Pracuje na tym cmentarzu. Pokazuje nam polskie groby - Grottgera, Zapolskiej, Konopnickiej. Rzeźby orłów polskich mają  poubijane  głowy. Wandalizm! Widzimy krzyże powstańców z 1863 roku. A tu jest miejsce pochówku powstańców z 1830 roku – wskazuje przewodniczka.  Ten cmentarz  jest Polską Nekropolią. Podobnie jak Rakowicki w Krakowie. Między rozsypującymi się grobami, gdzie niegdzie, widać było  małe czerwone obeliski z desek.  Z czerwoną gwiazdą u góry.  Nowoczesny teraz sposób chowania zmarłych towarzyszy partyjnych.
    Pytamy - gdzie leżą Orlęta Lwowskie? Pani prowadzi nas w kierunku dziurawej siatki i znika. Wychodzimy poza obręb oficjalnego cmentarza. Po lewej stronie mamy jakieś garaże i kręcącą się tam ludzie. Po prawej - wysoka sucha trawa i dalej sterczą resztki czegoś, co było kiedyś łukiem  triumfalnym. Wchodzimy w zakurzoną trawę. Leżą w niej ledwo widoczne kamienne płyty. To są groby „Orląt Lwowskich”!  Na płytach zostały wyryte napisy, ale prawie zupełnie niewidoczne. Ktoś  zadał sobie wiele trudu i płynnym betonem pojechał po literach. Wyraźna chęć zmazania z powierzchni ziemi tej części cmentarza.
    Pani, u której spaliśmy, stawia nam na pożegnanie wspaniałą kolację. Niestety spóźniamy się do pociągu, którym mieliśmy jechać do Kijowa. Był następny, ale dopiero o północy.  Czekam z  Andrzejem przy plecakach, na peronie.  Potem idziemy sobie do kawiarni przy ratuszu na kawę i wino. Tanio jest u przyjaciół ze wschodu. Wagon sypialny do Kijowa  był typu „śmierdziel”. Tak nazwaliśmy wagon sypialny z otwartymi przedziałami, którym już podróżowaliśmy do Termezu, w czasie wyprawy w Hindukusz.
     
  2. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dolinki jurajskie
    Lata szęśćdziesiate ubiegłego wieku.  Jest maj i  pogodny poranek w niedzielę. Żółty pociąg z Krakowa do Katowic zatrzymuje się na stacji Zabierzów. W dalszą drogę wyrusza prawie pusty.
    Przez ukwiecone łąki, w stronę skałek, porusza się jego zawartość. Sami młodzi ludzie. Studentki i studenci. Wszyscy dążą do dolinek. Pierwsza jest bolechowicka. Z niej można dojść do karniowickiej. Kogo interesuje tylko wędrówka idzie dalej, do będkowskiej.
    Nazwy dolinek zapożyczyły miejscowe wioski.  Dolinka Bolechowicka już przed wojną była terenem treningu Sekcji Taternickiej AZS. Od roku 1925 wspinali się tu tacy znakomici taternicy, jak bracia Szczepańscy, Kazimierz Dorawski(autor znakomitej książki o podboju Himalajów „Człowiek Zdobywa Himalaje”), Wiesław Marcinkowski, Adam Sokołowki, czy Karol Wallisch.
    W późniejszym okresie, przed wojną i w czasie wojny pojawili się tu kolejni uzdolnieni adepci wspinaczki skalnej. Od drugiej wojny światowej znani jako grupa „Pokutników”.  Padają wtedy najtrudniejsze drogi techniką „hakową”(Czesław Łapiński i Kazimierz Paszucha).
    Dolinki były zawsze terenem treningowym dla krakowskich taterników. Tu urządzał swoje kursy Klub Wysokogórski. Także jego sekcja taternictwa jaskiniowego. Ponieważ w jurze są jaskinie. W pobliżu Krakowa jest jedna z nich „Wierzchowska Górna”.
    Wśród wysypująch się z pociągu w Zabierzowie  było wielu adeptów wspinaczki. Już nieco doświadczonych, lub też kursantów.  Szły z nimi dziewczyny, sympatie, czy też koleżanki. Mogące później obserwować nieustraszonych chłopaków, na prawdziwej skale o wysokości znacznie większej, niż  kilkupietrowy dom.
    W pamięci mi został obraz pogodnego ranka w maju. Ukwiecone łąki i  białe skałki wśród świeżej zieleni.  Skałki były doskonale widoczne. W dolinkach rosła nowa trawa. Którą pokryte były jej zbocza. Większe partie drzew rosły już powyżej skał.
    Chodziłem w skałki z moją dziewczyną. Byłem kursantem na kursie wspinaczkowym. Leżałem z innym adeptami przy słynnym źródełku u góry doliny. Słuchając opowiadań instruktorów o Alpach , Dolomitach.  Poznając ich twarze, nazwiska.  Niektórzy z nich  byli później opisywani w literaturze, jako znakomici alpiniści. W górach siedmio, czy ośmiotysięcznych.
    Taki obraz skałek zabrałem wczoraj ze sobą. Wybierając się wczoraj z żoną na spacer po dolinkach. Obiecywałem jej to od dawna. Nie miałem żadnych złudzeń, że spotkam tam ludzi, których poznałem pół wieku temu. Nie miałem  złudzeń, że sposób uprawiania wspinaczki będzie dokładnie taki sam jak w okresie, gdy się sam wspinałem. Ale miałem złudzenia, że dolinki będą podobne. Że będą widoczne skały i będziemy sobie szli trawiastą ścieszką wzdłuż potoczku.
    To co zobaczyłem, ilustrują zdjęcia, które robiłem i moja żona. 
    Zanim je opiszę i załączę, jeden wniosek do którego już dawno doszedłem,  analizując postęp we wspinaczce.  Poziom wspinania się bardzo podniósł. Pojawiły się stopnie powyżej „szóstki”(skrajnie trudna).  Z coraz większymi niuansami. To są coraz lepsi wspinacze. Ale czy więcej ryzykują więcej, niż my dawniej? Czy to jest większa ekstrema? Z punktu widzenia ryzyka –nie!  Nie ma znaczenia w ostateczności, jaką drogę się zrobi. Jak się przeżyje. Dawniej trudności techniczne były mniejsze. Ale też szansa przeżycia była mniejsza, gdy się odpadło. Nie dam się przekonać!  Jedynym wyjątkiem jest wspinaczka solo!
     
    Zdjęcia:
     
    Brama Bolechowicka.  Nie pamiętam nazw tych skał Grań. Widoczna skała jest łatwo dostępna z drugiej strony, po trawiastym  zboczu Kolejka linowa.  Wygląda na to, że zainstalowano sobie tu kolejkę dla  „przejażdżki” między skałkami.  Filar. Filar jest zawsze na „styku” dwóch ścian skalnych. Filar Abazego. Tak go nazywano. Skąd? Nie wiem. Wiem, że dopiero go „odhaczono” w połowie lat osiemdziesiątych. Ktoś zaczyna zjazd filarem. Jego wysokość ok. 25 m. Ryski. Pękniecia w skale, tak popularnie były nazywane. Dawniej do asekuracji do szerokiej(na parę cm) szczeliny wbijano twarde kołki z drewna, z małą petelką z cienkiej liny. Teraz są „kostki”, albo specjalne elementy blokujące się w szczelinie(friendy). Z prawej początkujący adepci. Asekurowani z góry na wędkę. Zjazd. Nazwa wskazuje co to za działanie. Zjeżdża regulując szybkość przy pomocy tzw. „ósemki”. Zjazd w kluczu zjazdowym był mniej przyjemny i bardziej niebezpieczny. Wędka. Bezpieczna wspinaczka z górną asekuracją. Jedyne niebezpieczeństwo, to ew. spadający kamień. Instruktorzy mają swoje grupki, które prywatnie szkolą.  Mój szwagier jeszcze kilka lat temu zabierał w Tatry chętnych na łatwe wspinaczki.  To dobra metoda poznania gór, gdy się ma pewną praktykę na skale. Trawki. W środku zdjęcia dwie „rysy” i wyżej rosnące trawki. „Droga przez trawki”. Emocjonująca i nie łatwa. Szczególnie, gdy się prowadziło, jak w moim przypadku. Na jeden wyciąg. Wybrzuszenia z lewej robiono hakówką. Pewno je ktoś później pokonał klasycznie.  Skałki. Poza wejściem nie było dalej interesujących wspinaczkowo skał w Dolinie Bolechowickiej.  Wejście do Doliny Karniowickiej.  Z prawej Żabi Koń.  Żabi Koń. Z krzyżem na szczycie.  Grupa Żabiego Konia.   Turnia Długosza. Jasna skała z prawej. Janek Długosz, znany taternik.  Turnia. Nie wiem jaka? A mam przewodnik – Krzysztof  Baran i Tomasz Opozda „Skałki Podkrakowskie – tom 1,  1983 r  Okręt. Jego rufa wynurzyła się z zieleni.  Jesień. Znowu coś się wynurzyło. Ale co?  Płetwa.  Płetwa w morzu zieleni. Ta zupełnie niepozorna skałka, to cała historia taternictwa.  A wszyscy z Krakowa tu zaczynali. Kto nie wspinał się na płetwie?  Stała obok wody. Niewysoka, do 8 m. Tu praktycznie nie stosowało się asekuracji liną. Robiono solówki, granią, filarem.  Ew. robiąc nową drogę środkiem można było przerzucić linę górą i na „wędkę”. Zauważyłem na niej małe srebrne kółeczka. Wmontowano „spity” dla asekuracji. Ale nikt się nią teraz nie interesuje. Darmowe próby_1.  Pozostało mi tylko liczyć na narty.  Darmowe próby_2. Wronie Baszty. Na widocznej ponad lasem skale były takie małe nisze, tak gdzieś nieco ponad 10 m nad ziemią. Wzdłuż tych nisz biegł ciekawy trawers, I czasem, nagle nad głową z dziury wylatywała wrona. Miały tam swoje gniazda.  Obelisk.  Z tej skałki, z łatwym dostępem z tyłu, ćwiczono zjazdy. Była nieco podcięta u dołu i miało się kilka metrów zjazdu w zwisie swobodnym.  Źródło. Szukałem źródełka,  z którego brano wodę do gotowania. I przy którym leżały „vipy” alpinizmu i adepci.  Źródełko dawało początek potokowi, który nieco niżej się pojawiał. Łożysko koło źródełka był suche. Tylko przy opadach coś tu płynęło.  Potok w dolince brał początek z wwywierzyska. Nic się nie zmieniło w stosunkach wodnych. Jest źródełko i potok niżej płynie. Teren, jak widać na zdjęciu.  Skały nad źródełkiem. Te skały były widoczne z miejsca „leżenia”.  Na nich wisieli i płakali przyszli taternicy. Co było mocno komentowane przy źródełku. Słoneczna Turnia. Ostatnia poważna skałka.  Tu miałem ciągoty solo. A całej, bez asekuracji nigdy nie „wkosiłem”. Kończyłem przed najtrudniejszym miejscem. Szczytowym spiętrzeniem.    
    Mała anegdota. Mój kolega Wacek, z którym się wspinałem w skałkach, oświadczył mi pewnego dnia- wiesz wczoraj był tu Kurtyka. Kurtyka? Nie znałem. Obleciał  solo wszystkie najtrudniejsze drogi.
     


























  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 22
     
    Jurek
    W Polsce, po wyprawie dostałem od Jurka opracowanie - Hindukusz Zebak`u – KW Kraków 1974 r.   Przetłumaczone na język angielski. Szczegółowy opis tego rejonu górskiego.  Z mapami graniowymi,  panoramami szczytów i dolin. Z podanymi wysokościami. Wszystko to było robione ręcznie przez jego żonę, na podstawie zdjęć, które uczestnicy różnych wypraw dostarczali Jurkowi. I on sam robił. Jurek miał swoją metodę określania wysokości ze zdjęć.
    Świetny materiał, dla alpinistów zainteresowanych tą właściwie dziewiczą grupą górską. Ze szczytami i zalodzonymi ścianami znacznie wyższymi niż Alpy, może z wyjątkiem Mont Blanc i rejonu Matterhornu. To mi blaknie, ponieważ było odbijane z kalki, jak rysunki w biurach projektów w owym czasie. Warto dodać, że Jurek był jednym z najlepszych znawców Hindukuszu. Cenionym wśród alpinistów zagranicznych.
    Bardzo miło wspominam Jurka. Był bardzo odpowiedzialny za ludzi. Dbał bardzo o bezpieczeństwo w górach. Poświęcił się w późniejszym wieku jego kwestiom.  Interesował się  wpływem starzenia się organizmu alpinisty, na jego wydajność w górach.
    Był okres w 1995 roku, że byłem w fatalnym nastroju psychicznym, z powodu utraty bliskiej osoby. Jurek wtedy współpracował z  Towarzystwem Nauk o Ziemi, które urządzało wycieczki w Alpy, dla ludzi, których interesowała „turystyka” na wyższym poziomie. Wejścia turystyczne, ale na szczyty alpejskie. Czy chodzenie  po lodowcach. Jurek był przewodnikiem i instruktorem.  Jaki sprzęt  należy posiadać i jak się go używa. 
    Udało mi się wtedy namówić go na wyjazd do Austrii. Miałem auto. Weszliśmy, min., na Johannisberg i Grossglockner.  Przed tym wyjazdem, parę   miesięcy urządzałem sobie marszobiegi,  po dziesięć kilometrów.  Ale i tak na początku myślałem, że ducha wyzionę. Stary Alpinista. Starszy ode mnie o dziesięć lat.  Miałem jeszcze propozycję wspólnego skituringu w Tatrach.  Na tym by się może nie skończyło.
    Wtedy jego syn Józek pasjonował się w zjazdami skialpinistycznymi. Napisał zresztą potem wspólnie z  Karolem Życzkowskim przewodnik - „Narciarstwo Wysokogórskie w Polskich Tatrach Wysokich”- 2004 r.  Dowiedziałem się z  niego jaki  był trudny mój zjazd(dr. nr 2.7) z kolegą, czterdzieści kilka lat temu, z Miedzianego(2233 m ). W kierunku schroniska w Pięciu Stawach Polskich.
    Pojechaliśmy w  Tatry, na początku maja Fiatem 127 Rysia „Brudasa’".  Miał znajomego górala, którego zabudowania stały niedaleko Wodogrzmotów Mickiewicza. Zaparkowaliśmy obok jego stodoły i Doliną Roztoki podeszliśmy do schroniska w Pięciu Stawach Polskich. Zjechałem z Januszem z Walentkowego Wierchu(2156 m). A na końcu  z Koziego Wierchu(2291 m). Ładnym, szerokim żlebem(dr. nr 2.28), na  „puszczonym” leciutko firnie. Rysiek nie jeździł z nami. Na nartach wtedy radził sobie, zdaje mi się, dosyć kiepsko. Niemniej po latach spotkałem go jako instruktora narciarskiego.
    Na Miedziane weszliśmy od schroniska, przez Szpiglasową Przełęcz i dalej granią, do małej przełączki, gdzie zaczynały się dwa żlebiki.  Zjechaliśmy prawym. Na górze była resztka  świeżego śniegu na zamarzniętym podłożu, potem firn wiosenny, niżej coraz bardziej mokry. Maksymalne nachylenie - 42 st.
    Był to okres, gdy miałem ciągoty do takich zjazdów. Udało mi się dokonać kilka zjazdów w Tatrach Wysokich. Między innymi, z Krzyżnego przez Dolinę Waksmudzką, do szosy do Morskiego Oka i przez Dolinę Pańszczycy. Zjazd z  Zółtej Turni. W Tatrach Zachodnich  zjazd z Kasprowego Żlebem pod Palcem do Doliny Kasprowej.  Granią z biwakami, na początku kwietnia, od Kasprowego do Przełęczy Pyszniańskiej  i inne. Nazywano to wtedy narciarstwem wysokogórskim. Nie było tego dużo. Więcej w zamierzeniach.
    Propozycja Jurka wspólnego skituringu była kusząca. Nie mogłem jednak opuścić niedawno poślubionej damy mego serca. Która się zakochała nie tylko we mnie, ale i w nartach. Nie dałoby się tego skituringu pogodzić z nauką jazdy żony na nartach.  I wspólnymi wypadami  w góry. To było pasjonujące dla mnie doświadczenie, jak można opanować ten piękny sport od zera, nawet w zaawansowanym wieku. Powstała historia nauki jazdy pani Zagroniowej. Nie żałuję absolutnie swojej decyzji. Są w życiu ważniejsze sprawy, niż własne pasje, czy własny egoizm.
     
  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 21
    Kabul
    Pojechaliśmy wszyscy na zakończenie wyprawy do Kabulu. Przyjechać do tego kraju nie można było bez wizy. Bez innej, wyjazdowej, się nie wyjedzie.  I znów jedziemy wzdłuż Kokczy, do  szosy Mazar-i Szerif – Kabul. Cieplutko, kończy się lato. Szosa przecina kolejne ramiona Hindukuszu. Mijamy kolejne doliny, prawie pustynne.   W nich wędrowały stada owiec i  kóz. Spotykaliśmy także wielbłądy.  Zwierzęta są w ciągłym ruchu, w poszukiwaniu czegoś do skubnięcia.
    Parę razy, kilkaset metrów od szosy, gdzie było nieco zieleni,  rzucały się w oczy  namioty. Mające czarny, duży dach z płótna, oparty na palikach. Zupełnie otwarty u dołu. Pod takim przewiewnym namiotem jest chłodniej w piekielnym upale. Nomadzi. W Afganistanie było  ich podobno cztery miliony. Ludzie bez stałych domów.  Szli już  ze swoimi stadami owiec, kóz, z końmi i całymi rodzinami  niżej, do Pakistanu. Do doliny Indusu. Spędzą tam zimę. Tam będzie trawa i ciepło. Wyżej w  góry, w Hindukusz,  wrócą na wiosnę. Na zieloną trawkę.
    Trafiliśmy na dolinę, w której rośnie nawet ryż. Zbiór tylko jeden raz w roku. Zatrzymujemy się przed czajhaną.  Podają tu ten miejscowy specjał. Ciemne, sypkie ziarna. Podany z kawałkami baraniego mięsa. Po tygodniach polskich konserw, wszystko tu mi bardzo smakuje, gdy jest świeże, z ognia.  Odbudowuję szybko,  moje wychudłe w Hindukuszu ciało.
    Podjeżdżamy pod Salang. Przełęcz w wysokim  ramieniu, Hindukuszu. Wyżej pojawiają się plamy śniegu. Szczyty w tym rejonie sięgają pięć tysięcy, z małymi polami lodowymi. Przełęcz ma 3300 m. Przejeżdżamy ją tunelem, trzysta metrów niżej. Na drodze spory ruch ciężarowy. Zdominowany przez angielskie „Bedfordy”. Auta są maksymalnie obciążone. Droga ma czasem strome podjazdy. Samochód na najniższym biegu nie jest w stanie jechać prosto do przodu. Więc jedzie sobie slalomem. Od prawej do lewej. Za tunelem ostry zjazd po zakrętach. W kotlinę Kabulu. Zatrzymaliśmy się przed  czajhaną. Przyjemnie jest w cieniu,  wypić niedużą  szklaneczkę, bardzo słodkiej herbatki.  Mamy towarzystwo w turbanach. Spokojnie rozmawiające przy swoich  szklaneczkach. 
    Mijamy Bagram,  lotnisko. Bagram jest   teraz znany na całym świecie, jako potężna baza wojskowa. W której też byli polscy żołnierze. Jesteśmy już prawie w Kabulu. Jeszcze tylko przed miastem rzut oka, na jakiś  duży kompleks „europejskich” budynków za metalowym płotem. Budynki się okazały nie europejskie, tylko amerykańskie. Ponieważ ten imponujący obiekt był ich ambasadą.  Kwaterujemy się w hotelu Friends.
    Hotel, jak hotel. Ale też nie należy sobie absolutnie kojarzyć takiego obiektu z europejskim hotelem. Nawet jednogwiazdkowym. Pościel tu nie istnieje. Przynosi się własną. Łóżka na ogół są. Niekoniecznie z materacami. Miejsce do siku jest. Woda też. Ale nie musi  być zawsze. I  jej instalacja była ograniczana do prostej armatury jednego, czy kilku  kurków. Ale można spać legalnie. W razie spacerów po okolicy, nie musi się chodzić  z  wypchanym plecakiem. Zostaje w hotelu  i  jest pilnowany. Taki był nasz Friends. Miał jeszcze jedną, ogromną zaletę. Cienisty ogród.  W którym się świetnie spało na materacu plażowym.
    Mając przed sobą parę dni, na beztroski urlop w  egzotycznym kraju, nie omieszkałem skorzystać ze sposobności bliższego poznania stolicy kraju wysokich gór.  Położona w kotlinie górskiej, na wysokości dwóch kilometrów, ma w lecie całkiem przyjemny klimat. Do zwiedzania nie było tu za dużo.  Poważny zabytek, o poziomie światowym był  w Bamianie.  Ogromna statua Buddy, 55-cio metrowa.  Nie było  do tego miejsca  kosmicznie daleko. Niestety nie było czasu i pieniędzy by tam jechać.  Fanatyzm religijny i materiały wybuchowe zniszczyły potem to, co wybudowano i stało półtora tysiąca lat.
    Zostały więc  nam tylko wycieczki do środka miasta. Przez który płynęła rzeka Kabul. W lecie był to bardzo szeroki  rów, obramowany ściankami betonowymi na obu brzegach. W  środku coś malutkiego i podejrzanego ciekło.  Rzeka płynie do Indusu. Jak wyglądała jej dalsza droga, dowiedziałem się za trzy lata.
    Domy biedoty Kabulu wspinały się w górę, na okoliczne wzgórza.  Im biedniej  tym wyżej. Miasto jest zbudowane na stokach. Za miastem na wzgórku zauważyłem jakiś obiekt, przypominający z daleka coś na kształt zamku. Pytam człowieka, co to jest? Pałac szacha. Ale teraz go tu nie ma.  Z tronu w pałacu zrzucił go niewdzięczny zięć. Wrócił po wielu latach do kraju. Ale zapewne tylko po to, by tu umrzeć.
    Był jeszcze porządek w kraju. Rządził zięć Daud, teraz prezydent. Ten porządek widoczny był w działaniach policji. Idąc raz ulicą widzę, że z pobliskiej szkoły wychodzi tłumek dziewcząt. Wszystkie w ciemnych, jednakowych „sukienkach”. Pod spodem mają jasne pantalony. Na głowie jasna chusta. Idą afgańskie nastolatki przyglądając się, jak działa ich policja. Dwóch krzepkich mundurowych okłada długimi pałami, leżącego na  chodniku człowieka.  Prosta i skuteczna metoda przywracania porządku w społeczeństwie. Jak również praktyczna lekcja wychowawcza.
    Kręciłem się po bazarze, podglądając ludzi. Aparat zarejestrował,  przypadkowo scenę z kobietami. Trzy panie całkowicie zasłonięte, coś oglądają. Z za siteczek na twarzy nie widać nawet oczu. Ale coś ciekawego jest widoczne u jednej z nich. Torebka! Wskazująca, że to wyższej jakości wyrób. Może z Europy, od znanego w modzie producenta. Pani nie jest biedna. Jest zapewne żoną bogatego Afgańczyka.  Tradycji musi dochować. Pod suknią może mieć najlepsze materiały z całego świata.  Zupełnie inne problemy ma matka trójki chłopców, siedząca na ziemi.
    Inna scena. Trzech panów, w szatach typowych dla tego ludu. Ale cieńszych, czystych, z lepszego materiału. Pan w środku ma małe pudełeczko, jak z kremu. W środku coś ciemnego. Ciemno zielony proszek. Szczypta tego proszku wzięta w dwa palce i pod język. Ten z prawej otwarł już buzię. Często się to spotykało.  Powracała na chwilę energia. Nie, było problemu, by popalić sobie fajkę z czymś, po którym się odlatywało. Fajki wodne to był powszedni widok.
    Zręczność rzemieślnicza Afgańczyków, podejrzana w Fajzabadzie,  była widoczna w sklepach, które u nas nazwano by metalowymi.  Było tu mnóstwo ozdób, najróżniejszych, z kamieniami półszlachetnymi. Ładnie oszlifowane kamyki były wmontowane w metal. Najcenniejszym, miejscowym kamieniem był  ciemnoniebieski „lapis lazuri”. Z którego wydobycia słynie kraj.
    Ale były tu też  inne ciekawe rzeczy. Broń. Masowo „produkowana”, dla turystów i miejscowych. Wyglądała na zabytkową. Pistolety, jak z przed kilkuset lat. Strzelby. Czy z tego dało się strzelać? Chyba tak, przynajmniej z niektórych modeli. Wydawało mi się czasem, że prawie każdy Afgańczyk musiał obowiązkowo posiadać palną broń. Całe zestawy najróżniejszych noży. I innych narzędzi tnących. Co do tego wyrobu miałem wątpliwości. Ta stal była kiepska. Na takie wyroby musi być stal specjalna, narzędziowa.  Taka stal była droga, ponieważ tylko najbardziej rozwinięte kraje ją produkowały. Ta zręczność Afgańczyków do metalu przeniosła się potem na AK-47. Ale to drażliwy temat.
    Jak się zgłodniało, to można było przeznaczyć skromne dewizy na  pysznego skwierczącego nad grillem szaszłyka, ze świetnej baraniny. Do której nasza się nie umywa. W Kabulu było wtedy zatrzęsienie winogron. Różnych odmian. Wszystkie bardzo słodkie.  Słońca w lecie, w Afganistanie jest , aż za dużo. Cukier się obficie tworzy w gronach. Najsłodsze zwane „kisz-misz”,  malutkie, bezpestkowe, były suszone na rodzynki. Których góry, o różnych odcieniach owocu, sprzedawane były na bazarze. Melony, kawony też dla nich był sezon.
    Atrakcją w pobliżu hotelu była uliczka „Chicken Street”.  Na tej ulicy było dużo sklepików, w których stoły klatki z kurami. Które, głupie, w niewoli, znosiły jajka. Ale też w klatkach były bardziej męskie osobniki. I takiego można było sobie kupić żywego lub martwego. Martwy był oskubany, gotowy prawie do konsumpcji. Znacznie później w Tunezji ten proceder był udoskonalony. Wskazany palcem  kurczak był błyskawicznie pozbawiany życia.
    Maszyna z parą, czy też gorącą wodą, bez trudu radziła sobie z piórami. Proszę! Pan sobie życzy bez bebechów? Ruch  nożem  i  gotowe.  Z początku,  licząc dolary na codzienne wyżywienie, kupowałem te kurczaki. Za każdym razem moje serce krwawiło. Wiadomo z jakiego powodu.  Niektórzy to nawet maleńkiego robaczka nie zabiją.  Przeszedłem na droższy wikt. Kupowałem  gotowe  filety z indyka.
    Nie chodziliśmy, na „kurzą, kurczakową” ulicę, tylko z powodu tych pożytecznych ptaków. Na tej ulicy było mnóstwo sklepów z kożuchami. Kożuchy w tym okresie w Polsce to było coś pożądanego. Panie miały kożuszki z Nowego Targu. Panowie większe, też z tych okolic. Kożuch był drogi.  Szybko rozeszła się po Polsce wieść, że w Afganistanie są piękne kożuchy. Wyszywane i tanie. Wyszywane rzeczywiście były. Kolorowe nici, najróżniejsze wzory, przepiękne.
    Ale jak tanie?  To jest, dla każdego włóczącego się po świecie, wielka zagadka. Nie ma karteczek z cenami.  Sprzedawca zapytany o cenę, podaje ją błyskawicznie. Jakie są kryteria z jego strony. Wygląd klienta, ocena ile ma w kieszeni, jak jest zdeterminowany i  jeszcze może kilka czynników wpływających na cenę, których nie znam.
    Chciałem kupić dwa kożuchy, dla żony i siebie. Zaszpanujemy w Krakowie.  Mam parę zielonych, ale chcę wydać, jak najmniej.  Pytam o cenę. Drogo!  Mogę zaproponować mniej. Zacznie się  dyskusja. Ale to trochę głupio i nie poważnie tak uzgadniać, gdy w końcu zauważam, że ten kożuch mi się już teraz nie podoba, ma jakąś wadę. Po cholerę ta cała gadka. A stosów kożuchów i sklepów jest tu tyle, że głowa boli.
    Czytałem różne wspomnienia ze wschodu, tych co tam już byli. Podkreślano, że Arabowie lubią się targować. Że, jak taki się nie potarguje, to nie jest zadowolony. Większych idiotyzmów trudno się było spodziewać. Sprzedawca się targuje, bo i klient uparty, by dać mniej. To jest jedyny powód targów.  Jaki idiota na świecie nie sprzedałby za podaną  cenę. Gdyby klient zapłacił i poszedł sobie. 
    Wymyśliłem - mając podaną cenę, zaproponuję jedną czwartą.  Jeśli mnie złapie w drzwiach, to jesteśmy blisko prawdy. Po kilku próbach i uprzejmym, wyrozumiałym uśmiechu, bez dalszej reakcji, podniosłem poprzeczkę.
    Kupiłem dwa kożuchy za  pięćdziesiąt parę zielonych. Długo w nich nie szpanowaliśmy. Były kiepsko zszyte. Nie mieli dobrej technologii  wyprawiania. Nasi to byli mistrzowie w tej dziedzinie. Skóra po deszczu szybko sztywniała. Szwy się rozłaziły. Włosy wypadały.  Ale niektórzy handlarze na tym nieźle zarobili.
     
    Zdjęcia:
    1. Nomadzi. Namioty nomadów
    2. Centrum. Centrum Kabulu
    3. Ulica. Ulica w pobliżu centrum. Miłośnicy motoryzacji odgadną szybko, jakie osobowe samochody jeździły po Kabulu w roku 1973.
    4. Rzeka. Rzeka Kabul.  Wpada do Indusu. Zapewne bardzo wzbierała, na wiosnę, gdy topniały śniegi w Hindukuszu.
    5. Bazar. Bazar nad rzeką Kabul.
    6. Meczet. Główny meczet.
    7. Uliczka. Domy miasta  wspinają się wysoko na stoki.
    8. Restauracja. Gęsta zabudowa stoków. Obok opon stoi sobie łóżko z plecionki. Powszechnie używane od Iranu do Indii. Można sobie było wędrować z własną „sypialnią”.
    9. Drzewa. Im wyżej to skromniejsze domy.
    10. Domy. Domy mieszkalne Kabulu w roku 1973. Widać po stojaku z przewodami, że była tu energia elektryczna.
    11. Kobiety. Kabulskie elegantki.
    12. Matka.  Przypuszczam, że tych trzech chłopców. Z lewej ci goście coś przedają do jedzenia. Obok niej leży cały jej dobytek.
    13. Opium. Panowie zażywają miejscowy dopalacz.
    14. Uczennice. Smutne dziewczęta wracają z e szkoły.
    15. Handel. Handel na bazarze. Sprzedawali świetne winogrona.
    16. Sprzedawca. Handel „obnożny”. Osiołek transportuje sprzedawany towar. Powiększając nieco zdjęcie, widać nieco w prawo od  osiołka, wiszące połcie mięsa. Sklep  mięsny.  Mięso było  czasem płukane w  pobliskiej "dżuji"(rowie z wodą).
    17. Na głowie. Co ten człowiek sprzedaje? Kukurydzę? Nie miał problemu, by zmienić miejsce sprzedaży.
    18. Waga. Tak ważono. Znowu sprzęt, tak jako łóżko, spotykany od Iranu po Indie. Dalej nie byłem. Więc nie wiem, jak tam ważono towar.


















  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 20 
    Powrót z gór
    I na tym był koniec! Dalej było prosto. Znieść z góry sprzęt do bazy. Do bazy przyszli kulisi ze wsi  Qadzi Deh, po resztę wyposażenia. Okazało się, że i tak nie można było dłużej tu być. Skończyło  się pozwolenie.  Jeszcze przed zejściem do Qazi Deh robię kolegom portrety.  Hindukusz  zostawił na nas swój ślad.  Na mnie też.  
    Z  Qazi Deh do Iskaszimu idziemy na piechotę. Tam będzie łatwiej o pojazd. To tylko paręnaście kilometrów.  Przy drodze rosną afgańskie  topole.  Muszą być nawadniane. Piękna plantacja.Zdjęcie pokazuje, że wleczemy się drogą, bez pośpiechu. Ostatnie spojrzenia do tyłu na góry.  Hindukusz Wysoki zostaje za nami. Dominuje  bardzo wysoki Noszak.
    Osiołek niesie nam bagaż. Skrzydła mi urosły. Przybyło dużo czerwonych ciałek w mojej krwi. Idzie mi się dziwnie lekko. Nie muszę też nic praktycznie nieść. Załatwia to za nas to sympatyczne zwierzę.  I tylko tak sobie rozmyślam.
    Nie osiągnęliśmy, jako wyprawa, sukcesu. Nie napiszą w gazetach, że taki poważny problem alpinistyczny został rozwiązany przez alpinistów z małego Klubu Tatrzańskiego PTTK w Krakowie. Środowisko też wzruszy ramionami.
    Wyprawa wyszła na cztery szczyty - M2(6460 m), M5(6076 m),  bez nazwy(6021 m)  i M3b(5918 m). Te dwa ostatnie były moim udziałem. Może to nie najgorzej, jak na „tragarza”. Ale to mnie prawie nie obchodzi. Ja miałem swój cel. Zobaczyć te góry. Wyjść jak najwyżej. A może przekroczyć nawet te siedem kilometrów. Ja tu przyjechałem prawie jak turysta.  Zobaczyłem je, dotknąłem ich i żyję. Ponieważ i takie miałem obawy. Ale jakiś żal jednak pozostał!
    Zdjęcia:
    1. Koniec. Likwidacja bazy, pakowanie.
    2. Łąka. Tragarze  znoszą bębny do Qadzi Deh.
    Portrety kolegów, zdjęcia nr:
    3-Jurek, 4-Karol, 5-Leszek, 6-Maciek, 7-Rysiu, 8-Andrzej, 9-Janusz, 10-Wojtek, 11-Gienek
    12. Resztki. Sortowanie potrzebnych rzeczy w Qadzi Deh
    13. Topole. Topola afgańska. Plantacja nawadnina.
    14. Piechotą. Droga do Iskaszimu.
    15. Osty. Pasowały do mojego nastroju.
    16. Powrót. Ostatnie spojrzenia na Hindukusz Wysoki.
    17. Osiołek.  Nasz dzielny osiołek

















  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 19
    M2
     Nocujemy w szóstkę w obozie pierwszym.  Pogodę cały czas pobytu w Hindukuszu mamy idealną.  Jurek postanowił, że wyjdziemy stąd, w szóstkę,  na przełęcz, między M2(6460 m) i  szczytem(6021 m). Wychodzimy na przełęcz, mającą około - 5820 m. Lodowym, szerokim żlebem.  W którym można się było spotkać z lawiną kamienną.
    Z przełęczy otwiera się widok, na wschód,  na Dolinę Szachaur. W której działała wyprawa autora  „Pokutująch śniegów” Andrzeja  Wilczkowskiego w 1966 roku. Od razu rozpoznaję Szachaura, Langutę-i Barfi,  Langar Zom.
    Czekała nas tu mała niespodzianka. Wcześniej, działający w tym rejonie  Francuzi, zostawili  niepotrzebne im już rzeczy. Wśród nich wspaniała lina - osiemdziesiąt metrów. Wyglądała na nowiutką. Puszki z pysznościami. Tabliczki Ovomaltiny. Nie wszystko pamiętam. Jesteśmy z biednego kraju. A tu taki skarb. O cenniejsze rzeczy ciągniemy losy. Który się do mnie uśmiecha i wygrywam tą linę. Nie wspinałem się na niej. Już się potem nie wspinałem. Na nieznanej linie nie powinno się wspinać.
    Za to tuńczyk w konserwie, otworzonej scyzorykiem, był owszem, ale…? Ciągle ten brak  apetytu! O Ovomaltinie czytało się tylko w książkach. Jak alpiniści się  „dopalali”, w krytycznej sytuacji. Coś w tym było, ponieważ po zjedzeniu kilku kawałków urosły mi „skrzydła”. Ale nie na długo, ponieważ szybko opadły.
    Tu się rozdzieliliśmy.  Czwórka doświadczonych, pod batutą Jurka, poszła w lewo na M2(6460 m). Mnie z Maćkiem przypadł zaszczyt wejścia na pierwszy nasz sześciotysięcznik -6021 m. Nie był daleki, ale skrzydła już mi wisiały.  Wchodzimy północnym, lodowym stokiem.
    Tyle się teraz czyta o  ośmiotysięcznikach. O chodzeniu bez tlenu, prawie bieganiu z góry na górę. I to w zimie. Co ten facet pisze? Sześć tysięcy metrów nad poziomem morza?  Przecież to proste! Gospodynie domowe, od kuchni wybierają się w takie góry. 
    Nie mam argumentów, w takich dyskusjach. Patrzyłem tylko w książkach na zdjęcia,  jak nawet, na takiej wysokości, ludzie się wlekli. A na siedmiu - jeszcze bardziej. Lub też nie mogli wyjść tak wysoko.
    O  tym już wiedziano, w okresie, gdy Kazimierz Dorawski pisał swoją znakomitą  książkę „Człowiek zdobywa Himalaje” – 1957 r. Niektórzy alpiniści nie przekroczą 6500 m npm. Średnio pułap możliwości sięga siedem tysięcy i kilkaset metrów. Wyjątkowo uzdolnieni przekraczają bez tlenu osiem kilometrów.
    Jak to jest z wysokością to boleśnie się o tym przekonał Jerzy Kukuczka, gdy po raz pierwszy spotkał się górami wyższymi od  Alp.  W  czasie  wprawy katowickiej na Mc Kinley, na Alasce(1974 r) z najwyższym trudem dotarł na ten sześciotysięczny szczyt. I jeszcze ta tragedia Bułgarów, przy próbie wejścia na Noszak.
    Argumenty są!  Kondycja zdobywana przed wyjazdem, a nie przy biurku.  Częste pobyty wysoko, przyspieszające aklimatyzację.  Wyżywienie, wyspanie się, „wykąpanie się”. Czarna robota dla tragarzy, szerpów.  Dojazd „luksusowy”. w rejon gór wysokich. Wszystko jest maksymalnie ułatwione.
    Zresztą, co tu gadać! Ci od ośmiotysięczników wyselekcjonowali się z dziesiątków tysięcy, pętających się „alpinistycznie” po górach na całym świecie. Tak, jak trzydziestka w Pucharze Świata jest wyselekcjonowana z  dziesiątków, lub więcej tysięcy obijających tyki.
    Wyszedłem z Maćkiem na  nasz sześciotysięcznik.  Może lepszą kondycję już tu miałem. Schudłem przez ten brak apetytu.  Trzeba też jeść białko,  nie tylko węglowodany. Wypoczynek i żywienie jest bardzo ważne w górach.
    Widok na wchód się poszerzył.  Na pierwszym planie otoczenie Doliny Szachaur. Te góry przede mną na dole są bez śniegu!  A przecież  to  szczyty ponad pięć tysięcy metrów. To ich południowe, lub zachodnie  zbocza, skały wystawione na słońce. Hindukusz jest „suchy” i gorący. Daleko na horyzoncie coś wyraźnie większego. Pamir w Tadżykistanie. Za korytarzem Wachanu.
    No i świetnie teraz widoczny Szachaur. Widzę wyraźnie tą grań w stronę Nadir Szacha. Którą mieliśmy iść. Z opisu wyprawy poznańskiej, która wyszła po raz pierwszy na Nadir Szacha wynika, że szli  na niego szerokim żlebem  śnieżnym. Stąd nie widocznym,  ale lepiej widocznym z Doliny  Szachaur.
    Maciek, po naszym powrocie do obozu, powiedział, że nie czeka na nich, tylko schodzi do bazy wysuniętej. Ja postanowiłem poczekać. Ugotowałem herbatę i przelałem ją do plastykowej flaszki. Ciepłą  flaszkę włożyłem do śpiwora. Po łyku dla każdego. Czwórka wróciła w środku nocy, po wyjściu na szczyt. Drzemiąc, słyszę opowiadanie o wejściu. Znaleźli flaszkę z herbatą!
     
    Zdjęcia:
     1. Czwórka. Czwórka kolegów odchodzi w stronę M2.
     2. Na 6021 m. Mój rekord wysokości. Wysokość(napis na zdjęciu) została potem skorygowana przez Jurka. W głębi Szachaur(7118 m).
     Notka: Kolejne zdjęcia tworzą panoramę, od lewej strony. Od kierunku na północ do wschodu
     3. Stoki płd. Granie w stronę M2 i Kiszmi Chana i  ich stoki południowe. Tu  działała wyprawa Andrzeja Wilczkowskiego w 1964 r.
     4. Dolina Szachaur. Na pierwszym planie lodowiec Szachaur Mjani, spływający do doliny. Z jego prawej  strony długa grań biegnąca z M3 w kierunku pn-wsch. Niżej słabo widoczny Lodowiec Hoszk. Na nim stała baza główna wyprawy łódzkiej. W głębi Pamir. Na prawo stoki Languta-i Barfii.
     5. Pamir. Daleko na horyzoncie szczyty Pamiru.
     6. Languta. Languta-i Barfi(6827 m ), w chmurach Langar Zom, Szachaur.
     7. Langar. W środku widoczny dwuwierchołkowy Langar Zom( 6750 m i 7061 m). Bliżej,  filar północny Szachaura.  
     8. Wysoka grań. Szachaur i Nadir Szach. Widok na grań(długość ok. 5 km), będącą naszym celem. Na tle Nadir Szacha szczyt M3(6109 m).
     9.  Szachaur. Szachaur(7118 m). Bariery lodowca w kierunku jego szczytu.
    Panorama z M3b kończyła się na szczytach  M2 i Kiszmi Chan. Tu zaczyna się od ich wschodnich grani. Kończy na Nadir Szachu. Pomiędzy tym szczytem i  M3b jest w lini prostej niecałe dwa kilometry. I  mają niewiele różniącą się wysokość.
     
     









  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 18
    Penitenty
    Od prawie dwóch tygodni kursujemy między obozem pierwszym a bazą wysuniętą. Z rzadkim wypadem, niżej do bazy głównej. Właśnie taki wypad wykorzystuję, rozmyślając, jakby się tu umyć.  Brud od dłuższego czasu narasta na mnie. Ostatnie, jakie takie mycie od połowy w górę, to jeszcze było w Fajzabadzie, w Kokczy.   Wspaniała była kąpiel w wodzie z wywierzyska. 
    Strumyk na łączce z kwiatkami, gdzie stoi baza, płynie.  Wpadłem na genialny pomysł. Który powtórzyłem, trzy lata później w niskich Himalajach.  Wykopię rano dołek w kamieniach. Wyłożę go folią. Wleję wodę ze strumyka. I poczekam do popołudnia.  Słońce tu grzeje, jak kwarcówka.
    Wyszła całkiem przyjemna letnia  kąpiel. Kapitalnie!  Mydełko i na golasa. Kąpiel była  bajkowa, boska.  Na gruzowisku, pod lodospadem Khumbu, wiedzą co robią, instalując prysznice z ciepłą wodą. Która sobie odpływa do górskiego, krystalicznego potoku.
    Wychodzimy we trójkę z bazy wysuniętej. Jurek,  Maciek i ja. Jest już dosyć późno. Słońce zaczęło swoją codzienną pracę. Nasz cel - szczyt w grani głównej, dobrze widoczny na prawo od kierunku marszu - M5(6076 m).  
    Idziemy w kierunku czarnej piramidy, zachodniej ściany Nadir Szacha. Najpierw przez pole penitentów. Nie jest to szczyt przyjemności. Wolno się posuwamy do przodu. Pole jest za nami i zaczyna się lodowiec, który sobie płynie dalej, za moreną boczną obok naszej bazy..
    Pojawiają się szczeliny, coraz szersze i głębsze. Szerokie trzeba obchodzić, lub szukać mostków do przejścia.  Słońce operuje. Przybliża się ściana Nadir Szacha. Z jego szczytu główna grań Hindukuszu spada nagle, dobre kilkaset metrów, na przełęcz.   Wisi tu doskonale widoczny, lodowiec. Między Nadir Szachem i M4a. Wisi  on też nad swoją czarną ścianą. 
    Ja  mam zawodową wprawę w liczeniu w głowie. Kolega w biurze dawał takie zagadki. Strzel, nie licz! Ile jest ziarenek maku w metrze sześciennym? Policzyć nie jest tak trudno. Więc idę sobie i liczę.  Podnóże ściany Nadir Szacha to jakieś 5700 m npm.  Jego szczyt ponad kilometr wyżej. W proporcji, ten lodowiec ma około ze sto metrów grubości, i wisi nad  ścianą. Która ma też, w proporcji, z  kilkaset metrów wysokości.
    W „Taterniku” czytałem o urwaniu się wiszącego lodowca w Pamirze, w rejonie piku Lenina. Podano tam niewiarygodne dane, jak daleko poleciały odłamki.  Jak się ten nasz się  ”ocieli”, to polecimy wszyscy w kosmos. Od podmuchu.
    Mamy wyjść stokiem lodowym w prawo,  ze trzysta metrów, na dość płaską przełęcz. I  z niej jeszcze ze dwieście  metrów i będziemy mieli z  Maćkiem swoje rekordy wysokości.  Da się to zrobić. Jurek jednak się czemuś przygląda na tym stoku. Nie cały jest gładki. Na naszej drodze sterczy serak. Z daleka wydaje się być  nie dużym. Może nie duży, ale ma z dziesięć, piętnaście, metrów wysokości.
    Jurek rozmawia ze sobą. Jest południe, słońce bardzo mocno grzeje. Ten stok jest prawie prostopadły do jego promieni. Jurek jest inżynierem. Konstruktorem sprężarek. Może się ten serak ruszyć. Mróz zawsze wszystko doskonale spaja. Zastanawia się, czy nie zrezygnować. Waha się. Nie mówię nic. Mam obok siebie, jednego z najlepszych polskich znawców  takich gór.
    Szkoda tego szczytu! To czuję wyraźnie. Ale nie mówię-tylko w myślach. Maćkowi też bardzo szkoda.  Zaczyna dyskusję z Jurkiem. W ferworze - padają jakieś słowa o strachu, prawie o tchórzostwie.
    Siedzimy na plecakach i  gadamy ze sobą. Jurkowi robi się bardzo przykro. Mówi o swojej dwójce dzieci. Maciek jest nachalny. Uspokajam Jurka. Nie denerwuj się. Ty odpowiadasz!    I zawróciliśmy.
    Następnego dni wyszli inni. Tylko znacznie wcześniej. Szczyt został zaliczony wyprawie. To był praktyczny przykład odpowiedzialności i rezygnacji. Ile jest warta góra, gdy się nie wróci? Lub wróci kaleką.
    Wydaje mi się, że nasze  pozwolenie się niedługo skończy. Niedługo będzie miesiąc, jak tu siedzimy. Grani z  Nadir Szacha na Szachaur na pewno nie zrobimy. Mnie się wydawało, że  o wiele bardziej doświadczeni koledzy to zrobią. Ja będę niżej nosił swój bagaż.
    Ale pisząc to teraz uświadomiłem sobie, czytając relacje uczestników wypraw, w monografii K. Seysse –Tobiczyka. A jest tam relacja z wyprawy w 1971 roku w Hindukusz, napisana przez naszego kolegę Ryszarda Zawadzkiego, że zamierzenia swoje. A rzeczywistość na miejscu - swoja. To mi uświadomiło, że inaczej spojrzałem na nasz pobyt w  Dolinie Mandaras
     
    Zdjęcia:
     1. Penitenty i Kohe Mandaras.
    2. Pole.
    3. Penitenty. W tle szczyty M9 i M10.
    4. Ostrza. Penitenty z bliska
    5. Czarna ściana. Nadir Szach(6814 m), wiszący lodowiec, M4a(6274 m)
     6. Trawers. Przejście szczeliny po mostku lodowcowym
     7. M5.  Nasz dzisiejszy cel M5(6076 m). Na tym lodowym stoku tkwił ten feralny seraks.
     
     






  8. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 17
    Pierwszy szczyt wyprawy
    W każdym razie Jurek zdecydował, że nie pójdziemy w tą stronę.  Przedsięwzięcie jest bardzo trudne.  I było nas tylko czterech do jego dyspozycji. Janusz, Karol i Leszek poszli już do Zebaku. Natomiast ja  i  Andrzej mamy wejść granią z tej przełęczy na M3b(5918 m). 
    Wybieramy się w któryś z następnych dni. Grań nie jest długa. Lodowiec z daleka  wydaje się stromy. Przy bliższym poznaniu tworzy, jakby schodki. Kilka razy wkręcona przeze mnie śruba lodowa. Potem łupek, czarna, krucha skała i szczyt.
    Kręcę głową i aparatem, siedząc na kamieniach. Co za widok!  Najwyższy Hindukusz z góry!  Naprzeciw na południowy zachód. Tylko pięć km, w linii prostej, Kohe Mandaras. Za nim,  w prawo, ale kilometrów około piętnaście, Noszak.
    Przed moimi oczami wspaniała panorama najwyższego Hindukuszu. Na początku „maleństwa” sześciotysięczne grani głównej.  Szczyty: M4a(6274 m), M5(6076 m), M6(6138 m), M7(6224 m), Kohe Mandaras(6631 m), jako dominator doliny. Dalej główna grań biegnie ku Noszakowi. Przez szczyty M9(6028 m), Gumbaze Safed(6800 m).
    Gdzieś tam w głębi, na lewo od  Noszaka, przysłonięty ukrywa się Tiricz Mir(7700 m).  To już jeden z większych światowych gigantów. Głowa obraca się dalej w prawo od Noszaka. Głęboko wcięta przełęcz  i kopuła Gumbaze Safed.
    Szczyt M10(5580 m) w naszej dolinie,  szczyty sześciotysięczne, blisko Ab-e Pańdź. Jeszcze dalej w prawo. Całkiem już blisko  mamy szczyt M2(6460 m), ze swoim wiszącym groźnie lodowcem.  Za nim wychyla się „dziubek” szczytu Kiszmi Chan(6745 m). 
    Ten szczyt jest dla mnie charakterystyczny. Ponieważ czytałem o nim w książce Andrzeja  Wilczkowskiego. Weszli na niego.  Miejscowa ludność uważa go za najwyższy w Hindukuszu. Dlatego, że jest na skraju pasma, blisko korytarza Wachanu.
    Rozmawiałem w Qazi  Deh z Niemcem. Właśnie wrócili z wyprawy na ten szczyt. Pytam się go, jak tam u nich się organizuje taką wyprawę jak nasza. Mają przecież dewizy. Kupę kasy. Więc, jakiś ciekawy wyjazd, dla grupki alpinistów, to betka. Narodowa wyprawa musi mieć narodowy cel. Godny narodu. Taka zawsze znajdzie pieniądze.
    Nie, nie! Nie jest tak prosto! Odpowiada. Szukamy sponsorów. Więc odbywa się taka sama „żebranina”, jak i  u nas. Ale sponsor żąda coś, za coś.  U nich były to zdjęcia, na tle wysokiej, ładnej góry. Alpinista pije „red bull” na jej tle.  Który dodaje mu  skrzydeł, by na nią wejść. My nie musimy robić  zdjęć, za mleko w puszkach.
    Za sobą mam Nadir Szacha.  Tam się jednak nie wyjdzie. Nie wiem, ile jeszcze mamy czasu do dyspozycji. Nie pytam Jurka. Nie wypada! Ale skoro nie kontynuujemy w stronę  M3, to Rysiek widocznie  ocenił, że dalej łatwo nie „puści’.
    Andrzejowi jeszcze wpada do głowy pomysł, by przetrawersować granią na niedaleki M3a(5900 m). Jest wcześnie. Grań nie jest zbyt trudna. Zaliczymy dwa szczyty.  Obniżenie, między szczytami, też niewielkie. Ale nie podoba mi się ten pomysł. Mamy wejść tylko na M3b i wracać. Wracamy drogą wejścia.
    Karol nam potem w bazie gratuluje zdobycia pierwszego szczytu dla wyprawy. To nie pierwsze, tylko drugie wejście. Dla mnie i Andrzeja pierwsze. Nikt nam nie zostawił szczegółowego opisu, jak tam wejść. Widok z M3b był jednym chyba najciekawszym dla mnie w Hindukuszu. Doskonała pogoda spowodowała, że mój aparat był w nieustannym ruchu. Resztę wyjaśniają zdjęcia.
     
    Zdjęcia:
     1. Grań. Północno-wschodnia  grań M3b.
     2. W lodzie. Wspinaczka w lodzie.
     3.  Czekan. Andrzej wznosi dumnie swój czekan na tle Nadir Szacha(6814 m). Jesteśmy obaj „małymi”alpinistami. Więc i górka jest mała, na którą weszliśmy. Tylko 5918 metrów. Podwyższając jednak swoje „rekordy” wysokości. Byłem zadowolony, że weszliśmy. Mogłem być w tych górach. I mieć  życiową okazję  widzieć takie piękne, górskie widoki. Chwilowe marzenia sięgały jednak wyżej.
     4. Nadir Szach. Teraz ja, siedząc na tym samym tle.
     5. Andrzej.  Na tle szczytu M2.
     6. Gienek. Teraz ja na  tle M2.
     7. Na M3b. Taki pierwszy widok mi się ukazał, gdy dotarłem na szczyt M3b.
     Potem robiłem kolejne zdjęcia. Chodząc po M3b. Były robione z ręki. I  z nieco z różnych miejsc, ale leżących blisko siebie.
     Zestawiłem  je  i  tworzą panoramę.
    Mając mapę doliny(post nr 12). Należy obracać się w prawo, ze środkiem na szczycie M3b.
    Rozpoczyna się ona od  M4a, leżącego na południowy-wschód, od M3b.  Zdjęcia zachodzą na siebie. Można sobie wyobrazić,  jak wyglądał Hindukusz Wysoki z wysokości prawie sześciu kilometrów.
    8. M4a. M4a(6274 m), w głównej grani. Z lewej jest widoczny fragment wiszącego lodowca, między tym szczytem i Nadir Szachem. Na prawo od niego przełęcz między nim a  szczytem M5.
    9. M5 i  M6. Dalej w głównej grani szczyty M5(6076 m) i M6(6138 m). Za nimi  Pakistan.
    10. Grań Hindukuszu. Szczyty M5, M6 i M7(6224 m).
     11. Hindukusz. Zdjęcie nieco dalej w prawo, niż poprzednie.. Powtórzony M6 i M7, dalej  pojawiła się grań  Kohe Mandaras W głębi wysoki szczyt w Pakistanie. Napis poprawny -zdjęcie z M3b, a nie M3a.
     12. M7.  Powtórzony M7. Grań dalej się wznosi na Kohe Mandaras.
     13. Kohe Mandaras. Kohe Mandaras(6631 m), dalej w głębi, nieco z prawej Noszak(7492 m), mocno wcięta przełęcz i kopulasty Gumbaze Safed(6800 m). Oba te szczyty w kierunku południowo-zachodnim..
     14.  M9 i M10.  M9(6028 m) i M10(5580 m). M9  leży  w głównej grani. Natomiast M10  całkowicie w Dolinie Mandaras.
     15. M3a. Z lewej fragmet  stoku M10, ”wcięcie” Doliny Mandaras i bardzo blisko M3a(5900 m). W tle, z lewej prawdopodobnie Kohe Zebak.
     16.  M2. Obracając głowę dalej w prawo, prawie dokładnie na północ,  pojawia się szeroka grań śnieżna szczytu M2(6460 m) z wiszącym lodowcem. W głębi, za nim wychyla się  „dziubek”Kiszmi Chana(Kohe Kesnikhan-6745 m).
     17. Intruzja. Z tyłu za plecami, na wschód,  miałem bardzo bliskiego Nadir Szacha(6814 m), ze swoją zachodnią ścianą, przeciętą ukośnie pasem bardzo jasnej skały. Geolog może by bliżej to wyjaśnił. Co to za minerał?
     Powyższą panoramę uzupełni  widok z szczytu -6021 m, pod którym stały namioty obozu I. W sumie obydwie dadzą okrężny widok, na otaczający Hindukusz Wysoki.
     

















  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 16
    Nadir Szach – ew. droga wejścia
    Jurek ma swoją koncepcję realizacji programu wyprawy. Cel, który był postawiony w Krakowie, wydaje się tu na miejscu mało prawdopodobny. Nie zastanawiam się na tym, ponieważ kierownik uzgadnia te sprawy z Ryśkiem, czy Karolem, którzy mają doświadczenie z poprzednich wypraw.
    Ja jestem tragarzem i staram się robić to dobrze. Następną rzeczą po założeniu obozu pierwszego, było wejście stokiem lodowym na nieodległą przełęcz między M3 i  M3b.  Jej wysokość podał Jurek w opisie działań wyprawy w „Taterniku” nr 1 -1975 r. - 5860 m. 
    Zostaje założona lina poręczowa z przełęczy na prawie  płaski już lodowiec.  Podejście na przełęcz nie jest zbyt strome, ale zjazd po stoku na dół z plecakiem, w rakach, mógł przynieść sporą krzywdę delikwentowi.  Lepiej się zabezpieczyć przed taką ewentualnością.
    Siedzimy we czwórkę na tej przełęczy. Słońce grzeje mocno.  Codziennie grzeje. Pogodę mamy jak drut. Lodowiec rankiem  jest  jak beton. Zgrzyta pod rakami. W południe grząska, mokra kasza, jak na nartach na wiosnę. I płyną po nim malutkie strumyczki. 
    Widok z przełęczy jest śliczny. Na główną grań Hindukuszu i dalej na południowy zachód.  Grań tu ma obniżenie do sześciu kilometrów.  Zaledwie sześć, ale te niektóre szczyty są trudne do wejścia.
    Rysiek, nasza wyprawowa gwiazda. Trzeci raz w Hindukuszu(p. poprzednie wyprawy). Według kolegów, wyjątkowo źle się aklimatyzujący. I mający kłopot, by przekroczyć siedem kilometrów. Razem z Wojtkiem zabierają ze sobą namiot(jako zaczątek obozu drugiego) i wspinają się na razie trawersem,  po rumoszu w kierunku M3.  Który jest zasłonięty. I jest gdzieś wyżej i dalej. Dalej, za tym rumoszem,  mieli grań śnieżną.  Wracają zostawiwszy namiot w pobliżu M3. Nie pamiętam, co nam powiedzieli.
     
    Zdjęcia:
     1. Stok. Podejście pod przełęcz -5860 m. Z tyłu lodowiec spadający  z M3a
     2. Poręczówka. Rysiek i Andrzej przy poręczówce. Po poręczówce  ślizga się „pętla”z węzłem „Prusika”.
     3. Podejście. Było dość ciężkie. Jeszcze była za słaba aklimatyzacja. Księżyc?
     4. Przełęcz.  Weszliśmy w czwórkę- Rysiek, Wojtek, Andrzej i ja. Poręczówka zamocowana do bloku.
     5. M6 i M7.  Widok na główną grań Hindukuszu. M6(6136 m) i M7(6224 m).
     6.  M7 i M8. Dalej główna grań. Powtórzony M7 i M8(Kohe Mandaras – 6631 m). Tak roboczo go oznaczyli Poznaniacy. Za granią Pakistan, prowincja Chitral.
     7. M3. Grań śnieżna w stronę szczytu M3(zdjęcie zrobione z wejścia na M3b).
     8. Trawers.  Rysiek na trawersie w stronę M3(6109 m).
     








  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 15
    Obóz I
    Nocuję w obozie pierwszym. Pierwszy raz na takiej wysokości.  W zupełnej ciszy. Nie ma wiatru. Niebo w dzień ma ciemny, granatowy kolor. Jego barwa jest coraz bardziej ciemna, w miarę wznoszenia się, aż do kosmosu, gdzie jest czarna. Gwiazdy na niebie są nadzwyczaj wyraźne. Pode mną jest już połowa ziemskiego powietrza.
    Zaklimatyzowałem się już w pewnym stopniu. Głowa mnie już dawno przestała boleć. Moją słabością, od kiedy chodzę w góry, jest ranny brak apetytu. Tu jest to samo.  To jest fatalne zjawisko. Z czego czerpać później siły. W ciągu miesiąca straciłem, według przybliżonej oceny 15 kilogramów.
    Lodowiec zaczyna zamarzać.  Gdzieś z głębi dochodzi od czasu do czasu, wyraźny w tej ciszy,  jakiś głuchy, tajemniczy odgłos.  Jakby wewnątrz siedział ogromny, lodowy potwór i stękał. Wyjaśnienie jest proste. Lodowiec płynie. Bez przerwy płynie. Te dźwięki świadczą, że tym momencie uwolniło się jakieś naprężenie wewnątrz jego brzucha.
    Jestem oczytany, o tym co odczuwali inni, na większych wysokościach. Oddech  Cheyne`a -Stokesa. Taki nierytmiczny przerywany oddech.  Wydaje mi się, że nie oddycham rytmicznie. Że są chwilowe przerwy, a potem kilka szybkich wdechów.
    Noc, gdy się nie może zasnąć, to czas aktywności mózgu. Przepływają jakieś mgliste obrazy. Pojawiają się jakieś obawy.  Mam w tych górach obawy. Czasem po prostu się boję. Nic mi  w tym momencie nie grozi. Ale jakiś podświadomy lęk, przed tymi górami. Lęk taki pojawiał się nocy, przed wspinaczką w następnym dniu w Tatrach. Potem już szło. Skupiałem się na chwytach, stopniach, asekuracji. 
    Piszę to teraz, gdy wiem jak wygląda ratowanie ludzi w górach, w Europie. Zdejmowanie wspinaczy ze ścian.  To jest pewien luksus. Świadomość, że cię uratują. Jak nie zginiesz od razu, z jakichś powodów, to masz szanse.  Zginiesz szybko, to nie masz problemów. Ale ginąć długo, bez nadziei na uratowanie. To jest, jak sądzę, najgorsze. 
    Te góry przerażają.  Siły człowieka są takie mizerne w porównaniu z wyzwaniami. Tego się nie czuło niżej, w Tatrach. Nawet pod Alam Kuh w Iranie.  Ja się nie boję gór. Żona mi mówi, że się bardzo zmieniam w górach. Ona umiera ze strachu, gdy się pojawi jakaś ekspozycja. A  dla mnie jest to problem „techniczny”. Przejść i nie spaść. 
    Tu w Hindukuszu jest też ten problem. Szczeliny w lodowcu. Można  spaść po lodowym zboczu. Urwie się skała, czy kawał lodu i pędzi w dół.  Ale jest coś więcej. Może dlatego, że są puste. Nie ma nikogo, kto może pomóc. Tylko koledzy. Są takie ogromne. Tak trudno się oddycha wyżej.
    Jurek wysłał  trójkę kolegów w grupę Zebaku. Poszedł Janusz, Leszek i Karol. Jest bardzo zainteresowany tą grupą górską, z najwyższym szczytem nieco poniżej sześciu kilometrów. Ale z  lodowcami i wysokimi ścianami skalnymi. Góry wyższe niż Alpy.  Nieznane zupełnie, choć było tam już parę wypadów rekonansensowch poprzednich wypraw w Hindukusz.
    Hindukusz to także kraina śnieżnej pumy i jaka.  Janusz zbiera swoje okazy. Zostaliśmy poinstruowani, aby się zainteresować niewielkimi żyjątkami, gdzieś wyżej na śniegu, pod kamieniami. Przechowuje  to fiolkach w formalinie. Do końca wyprawy zebrał cały bęben swoich zainteresowań.  Kolega docent zostanie kolegą profesorem.  To też się liczy. Może więcej, niż nasze wejścia na szczyty.
    Załączam zdjęcia związane tematycznie z obozem pierwszym.  Zostały wykonane w okresie,  od rozbicia pierwszego namiotu, aż do jego likwidacji. Trwał około trzech tygodni. Objaśnienia każdego zdjęcia wyjaśniają całą historię obozu.
     
    Zdjęcia:
     1. Cienie.  Obóz I i cienie szczytów. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi chwytał szybko mróz. Włożyłem rękawiczki. Temperatura w nocy spadała do minus dziesięciu stopni.
     2. Skały. Namioty obozu na tle skał szczytu - 6021 m.  Skały są wystawione na południe i bezśnieżne. 
     3. Zagronie.  To jest rano. Poznaję po cieniach grani do M3, na śniegu. Grań oddzielała Dolinę Mandaras od Doliny Szachaur, położonej dalej na wschód.. Autor  postu w kurteczce puchowej pani Momatiukowej. Nosek chroniony lepcem
     4. Obóz I.  Wysokość - 5650 m. Ujęcie całego obozu. Z lewej widoczne postumenty pod namiotami. Tyle lodowca ubyło w ciągu dwóch tygodni.
     5 Posiłek. Wspólny posiłek z jednej miski.  Zupka z torebki z konserwą. Wojtek, Andrzej, Rysiek.
     6. Przestawianie. W namiotach miało spać potem  sześć osób. Należało je przestawić. Ponieważ śpiący na skraju, spadaliby z postumentu.
     
     
     






  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 14
    Założenie obozu I
     Mamy go założyć, więc  znów wory na nosiłki i do góry. Ale tym razem, najpierw po piargu, potem po spękanym lodowcu.  W miarę wznoszenia otwiera się widok na coraz dalsze szczyty Hindukuszu w kierunku zachodnim. Idąc wyżej wzrok  sięga po Hindukusz Środkowy. Góry i góry! Lodowe góry. 
    Wchodzimy na lodowiec. Idąc po raz pierwszy, na taką trasę zabiera się tzw. trasery. Cienkie patyczki z kolorową chorągiewką.  I  w czasie pierwszego przejścia z asekuracją, wbija się je w odpowiednich miejscach. Łatwiej jest potem wybrać drogę w tym labiryncie. Lub nawet częściowo zrezygnować z asekuracji liną przez partnera.  
    Lodowiec wyżej jest mocno spękany. Pojawiają się szerokie szczeliny. Nie jest równy. Miejscami tworzy jakby lodowe ściany. Galimatias. Idziemy pierwszy raz i trzeba się asekurować. Do góry, tym razem, jest tylko pięćset metrów..
    W pewnym momencie skupiam wzrok na najlepiej  widocznym Noszaku (7492 m),.  Dominuje wysokością.  W prawo grań śnieżna opada na szeroką przełęcz i wznosi się na wysoki, kopulasty szczyt Gumbaze Safed(6800 m). Jestem topograficznie, teoretycznie przygotowany
    Wyżej lodowiec staje się prawie płaski i  tworzy tu obszerny kocioł pozbawiony większych szczelin. Otwiera się widok na otoczenie tego kotła. Tutaj postawimy nasz obóz. Jurek wybiera miejsce, by było względnie bezpieczne, gdy coś poleci z góry. 
    Stawiamy dwa namioty. To są nowe, specjalne, polskie namioty przygotowane przez Legionowo w wysokie góry. Ścianki mają podwójne. Ale tak zszyte ze sobą, że odstęp między wewnętrzną ścianką a zewnętrzną jest rzędu kilku centymetrów. Powietrze izoluje!  Maszty z przodu są dwa, na ukos. Z tyłu takie same. To wzmacnia odporność na wiatr i opady śniegu.  
    Nad kotłem dominuje Nadir Szach.  To jeszcze niespełna tysiąc dwieście metrów do góry. Nie wydaje mi się,  że wyjdziemy z tego kotła na ten szczyt. Najpierw należałoby pokonać skalną ścianę. Też czarną i wysoką, sięgającą   do połowy góry. Wyżej nad nią jest lodowiec tworzący ogromną, co najmniej kilkudziesięciometrową barierę.  Zdobywcy szczytu szli na niego z dołu, ale zaczynali jeszcze dalej, w kierunku sąsiedniej doliny. Szli po lodowcu, a nie skale.
    W prawo mamy dwa, już znane szczyty M3b(5918 m) i M3a(5900 m). Ich północno-wschodnie, strome stoki  są tutaj pokryte lodowcem. W lewo na tle Nadir Szaha jest widoczny M3(6300 m). Z którego skalista grań biegnie w stronę naszych namiotów i kończy się na szczycie M1(6020 m). Potem jest wcięta przełączka i dalej grań się wznosi na M2(6460 m).  Z jego szczytu spływa w naszą stronę wiszący, dobrze widoczny lodowiec.
     
    Zdjęcia:
     Generalna uwaga. Zdjęcia ilustrują podchodzenie do obozu I. Były robione w różnych dniach i w różnych porach dnia.
     1. Plecak. Jurek i Maciek. W tle morena i szczyty- M3a-5900 m, M3b-5918 m, Nadir Szach-6814 m.
     2. Grań główna. Odsłoniła się niska, w tym miejscu grań główna Hindukuszu. Szczyty – M4a(6274 m), M5(6076 m), M6(6138 m). Z lewej krótka skalna grań, wzdłuż której szliśmy w górę. Widoczny jęzor lodowcowy spływający z kotła, gdzie stał obóz I.
     3. Hindukusz. Ciągle idziemy jeszcze po gruzie. Piękny widok. Na pierwszym planie kolory skał. Dalej szczyty M9 i M10. W głębi, na horyzoncie  Hindukusz Centralny  i jego  najwyższy  szczyt Kohe Bandaka(6843 m).
     5. Gruz. Lodowiec pod gruzem. Woda wypływa z topniejącego lodu, ukrytego pod gruzem.
     6. Grzyb. Grzyby tworzą się tylko w wysokich górach, przy silnej operacji słońca, stojącego w zenicie. Jak silny jest wpływ słońca na topnienie lodu, to mogliśmy się przekonać w obozie pierwszym. Jeszcze lepiej to było widoczne  w Zachodnich Himalajach. Szczyty sześciotysięczne były od strony południowej bezśnieżne i rosła na nich trawa. Z przeciwnej strony miały wysokie na kilometr lodowe ściany. Opad był  po obu stronach góry taki sam.
     7. Grzyby.
     8. M7 i Kohe Mandaras. Dalszy ciąg grani głównej. M7(6224 m)
     9. M2.  Lodowiec się spiętrza. Szczyt M2(6460 m), z wiszącym lodowcem.
     10. Asekuracja. Przygotowanie asekuracji. Maciek i Jurek. Wchodzimy na spękany lodowiec. Należy się związać liną. Lodowiec był dalej bardzo silnie spękany. I tworzył coś w rodzaju lodospadu
     11. Lodowiec. Silna bardzo operacja słoneczna w dzień powodowała, że  w dzień wierzchnia warstwa lodu była mokra.
     12. Lodowa ściana.
     13. Wyposażenie. Zdjęcie dla ilustracji wyposażenia alpinisty wyprawy środowiskowej, w latach o których piszę. Nie byliśmy wyjątkiem. Niektórzy mieli prywatny lepszy  sprzęt(np. lekkie karabinki), ale był bardzo oszczędzany. A więc, po kolei. - w plecaku, typu „waciak” - spiwór i kurtka puchowa. Materac plażowy. Lina podciągowa 80 m. Czekan i raki rzemieślniczej roboty.
     14. Odpoczynek. Cd. sprzętu. Kask wspinaczkowy. Okulary spawalnicze. Na piersi zamiast pętli z jednej liny, pas zrobiony z liny(6 zwojów, przeszytych dratwą). Zmniejszał wyraźnie nacisk na klatkę piersiową, przy ew. zwisie na linie. Uprząż biodrowa była u nas nieznana. Ochrona przez słońcem – Dermosan, gaza. Ale najlepszy był zarost. Buty z Wałbrzycha.
     15. Jurek prowadzi. Jurek wyszukuje najłatwiejsze przejście. I oznacza newralgiczne miejsca traserami.
     16. Szczelina. Szczeliny wyglądały na głębokie. Małe sopelki. Woda płynęła po lodzie do szczeliny, w nocy sople zamazały, jak z dachu.
     17. M3a, M3b. Szczyty M3a(5900 m) i M3b(5918 m). Szczelina się ciągnie w poprzek naszej drogi,  w kierunku skał.
    18. M3a. Szczyt M3a(5900 m). Lodowiec dalej jest mocno uszczeliniony.
    19. Noszak. Noszak(7492 m) i Gumbaze Safed(6800 m).
    To piękne zdjęcie zostało zrobione przypuszczalnie przez teleobiektyw Andrzeja. Od jego Praktiki pasował od mojego Feda. Na pierwszym planie grzęda w stronę szczytu Kohe Mandaras. Dalej za nią wspaniale widoczny wierchołek Noszaka. Noszak łączy się z Gumbaze Safed, przez głęboko wciętą(ok. 6000  m), szeroką przełęcz. Po drugiej stronie tej grani, w Dolinie Qadzi Deh, były usytuaowane na wysokości nieco powyżej czterech kilometrów obozy bazowe wypraw  na drugi, co do wysokości szczyt Hindukuszu.
    Na tym zdjęciu widać skały, pod wschodnim szczytem Noszaka.. Na dole pod tymi skałami(żebrem skalnym) rozbili namiot Bourgois, Heinrich i Potocki(post nr 2). Schodząc z obozu trzeciego(6800 m) na Noszak. Z tego namiotu chcieli zdobyć szczyty Darban Zom i Shingeik Zom.  Doszli wieczorem tylko do przełęczy ,między tymi szczytami. Wrócili na noc do  tego namiotu. W nocy załamała się pogoda i postanowili wrócić do obozu III. Przy powrocie  do niego, w tym rejonie spadła lawina, pod którą zginął Potocki. A  z widocznej dobrze grani schodził do bazy wysuniętej Bourgois.
    20. Nadir Szach. Nadir Szach(6814 m). Lodowiec się wypłaszczał. Większe szczeliny zanikały. Ukazał nam się w całej krasie szczyt, który jak wcześniej przypuszczano, miał być siedmiotysięcznikiem w głębi Doliny Mandaras. Na  prawo jego południowo- zachodnia, czarna ściana. W lewo widać wyraźnie barierę lodowca szczytowego.
    21. Dolina Mandaras. Potrzaskana część lodowca, którym podchodziliśmy,  została niżej. Dobrze jest widoczna, nieco łukowata ściana skalna. Która nam towrzyszyła przy  podchodzeniu. W dole jest widoczny lodowiec płynący pod ścianą Kohe Mandaras i  „nasza”, czarna turnia nad bazą.
    22. Grań. Lodowiec zrobił się płaski. Pozbawiony większych szczelin. Przed soba mieliśmy bezśnieżne południowe ściany skalne, ciągnące się od M1(6020 m), poprzez M3(6300 m) do Nadira Szacha.
    23. Wieczór. Obróciwszy głowę w przeciwną stronę, w stronę doliny, mieliśmy stąd taki widok. W tym przypadku wieczorny. Lodowiec już zamarzał. Byliśmy na poziomie 5650 m.
    24. Namiot obozu. Maciek i Jurek stawiają namiot. W głębi M9(6028 m) i M10(5558 m).
    25. Stoki M3b i M3a. Lodowe stoki M3b(5918 m) i  M3a. Z lewej grań do wejścia na M3b  z przełęczy, z lewej(niewidoczna)
























  12. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 13
    Baza wysunięta
    Kierownictwo zdecydowało, że na wysokości 5150 m npm. Na cyplu skalnym, nad lodowcem, płynącym pod ścianą Kohe Mandaras, założymy bazę wysuniętą. Zwykle obozy, powyżej bazy,  nazywano-obóz pierwszy, obóz drugi,… Tu będzie baza wysunięta. Może dlatego, że obóz to coś mniejszego, a baza większego. Nieważne.
    Ważne jest, że każdy dostał przydział około 20 kg, by to tam zanieść.  Osiemset pięćdziesiąt metrów do góry. Będziemy się aklimatyzować czynnie. Tak powinno być. Nie musimy deptać po lodzie. Cała droga jest kamienista. Teren doliny otwiera się na południowy zachód.  Najbliższe stoki  są ciepłe i nie zalodzone. Hindukusz to suche góry. Opady w nich nie są duże. 
    Jedyny problem z podchodzeniem,  to  był potężny stożek piargowy z lewej strony. Coś z niego często się toczyło na  trasę naszego marszu do góry. Trzeba było pilnie obserwować to rumowisko, czy coś tam nie wyskakuje. Jak wyskakuje, to gdzie poleci?  Parę razy, ze strachu, zdarzył  mi  się  szybki sprint z plecakiem na  przeciwległy stok.  Poza tym, to strasznie nudna robota. Nie ma w niej nic z „alpinizmu”. Nie trzeba też  być człowiekiem, który ten „sport” uprawia. Wystarczy przysłowiowa, chłopska  krzepa.
    W bazie wysuniętej toczyło się znowu życie bazowe. Widoczki tu  już były bardziej rozległe, ciekawsze. Najbardziej mi utkwiła w głowie wschodnia ściana Kohe Mandaras.  Od lodowca, płynącego pod nią, do szczytu, według mojej przybliżonej oceny było   tysiąc osiemset metrów.
    Patrząc wprost na nią, wydawała się bardzo stroma, z wiszącymi lodowcami. Ale ta stromizna zwykle nie jest tak dramatyczna, gdy się ją da ujrzeć z boku. Lub, gdy się wejdzie w nią.  Wydawało mi się w tym czasie, na podstawie relacji z wypraw, ze zdjęć, że taki teren jest jeszcze nie do przejścia. Bardzo się myliłem w tej ocenie. Upłynęło tylko parę lat, kiedy w 1977 roku  została pokonana przez zespół  polsko-brytyjski – Jasiński, King, Kowalczyk, Zawada.
    W górach wysokich zaczęły wiać inne wiatry.  Skończył się amatorski alpinizm. Którego celem były pierwsze wyjścia na szczyty. Z reguły, najłatwiejszym trenem. Pojawili się sportowcy, prawie „zawodowcy” od wspinania.  Sportowiec stawia sobie cel do realizacji. Przykład- wejście tą ścianą, jej środkiem, „diretissimą”. I tak trwa to do dziś. Dla amatorów jest jeszcze wielkie pole do popisu.  Hindukusz jest ogromny. I gór dziewiczych takich, jak najtrudniejsze w Alpach, jest tu  ogromna liczba.  A jeszcze są Himalaje, Karakorum.
    Profesjonaliści się skupią na największych problemach. Ośmiotysięczniki, czy niewiele niższe. Najtrudniejszymi ścianami. Na „wprost”, na szczyt. A nie „zygzakiem”. W zimie. W temperaturach kilkadziesiątków stopni poniżej zera. W lodowatym wietrze. A w górach, dwa tysiące metrów niższych, będą się wspinać „amatorzy”.  Taki był ciąg, w historii zdobywania gór. W Tatrach i w Alpach.
    Mamy według zamierzeń zrobić tą grań od Nadir Szacha do Szahaura.  Nadir Szach jest widoczny z bazy wysuniętej. Widać wyraźnie jego południowo-zachodnią ścianę.  Cała czarna i bardzo wysoka. Lodowiec się tu nie utworzył. Słońce ją bardzo mocno ogrzewa. Tędy się nie wyjdzie. Wykluczone. Kruszyna.   Łupek. To dla przyszłych pokoleń wspinaczy.
    Szachaura nie widać. Jest daleko na wschód, w sąsiedniej dolinie. Mamy założyć wyżej obóz pierwszy. W kotle lodowcowym, na wysokości 5650 m npm. Kocioł znajduje się za szczytami M3a(5900 m) i M3b(5918 m), dobrze widocznymi z bazy wysuniętej.
     Zdjęcia:
     1.  Cypel. Baza wysunięta. Baza była w bezpiecznym miejscu na cyplu skalnym. Tu gdzieś  mieli obóz Poznaniacy w 1062 roku. Na pierwszym planie grzęda Kohe Mandaras. Pierwsza turnia grzędy „sterczała” nam nad bazą główną. W tle lodowe stoki M9(6028 m)).
    2. Baza wysunięta. Baza  pod wysokim wałem moreny. Widok z bazy wysuniętej na M3a-obcięty(5900 m ), M3b(5918 m) i Nadir Szach(6814 m). Opis na zdjęciu jest niedokładny.
     3. Ekipa. Maciek, Rysiek, Wojtek, Andrzej, Karol i Jurek. W tle M9(6028  m).
     4. Mgła. Nad nią widoczny szczyt Kohe Madaras.
     5. Jurek. Kierownik wyprawy na tle Kohe Mandaras.
     6.  Autor. Gienek w bazie wysuniętej.
     7. Ściana. Wschodnia ściana Kohe Mandaras(6631 m). Tysiąc osiemset metrów lodu i skały.
     8. Lodowiec. Lodowiec pod wschodnią ścianą Kohe Mandaras. Zdjęcie z okolic bazy wysuniętej.
     9.Bloki. Baza wysunięta, widoczna góry. Transport z bazy wysuniętej do obozu I.
     









  13. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 12
    Baza Główna
    Łączka była piękna. Choć może nie końca całkowicie bezpieczna.  Całkiem niedaleko od nas, słychać było czasem jakiś rumor. I od czasu do czasu coś tam z wysokiej skały leciało. Czasem to  coś było wielkości szafy, wykonujące stumetrowe skoki. Ale w przyzwoitej odległości od naszych namiotów. I ciągle w tym samym miejscu.
    Za wysoką moreną boczną był lodowiec. A za nim, wysoka kilkusetmetrowa pionowa, ponura skała. Należała do grzędy prowadzącej na Kohe Mandaras. Zasłaniała nam nieco widok, na tą górę. Ale sam szczyt był  widoczny.
    Cóż  można napisać o urządzaniu bazy, o życiu „bazowym” alpinistów. Trzeba wszystko wyjąć z bębnów. Posegregować. Gdzieś poumieszczać. W dzień jest robota, transport w górę. Wieczorem pogaduszki.
    Z „incydentów” zapamiętałem opowiadanie kolegów(nie byłem w tym czasie w bazie) o przeistoczeniu się naszego chirurga w dentystę.  Rysiu miał problem z  zębem. Maciek się tym zajął. Aby sobie ułatwić sprawę, do buzi „Brudasa” wsadzono trzonek od młotka taternickiego. Doktor wyprawy musi z konieczności „posiadać” wiele specjalności.
    Zdjęcia:
     1. Rozpakowanie. Przygotowanie bazy głównej. Płynie na niej potok. Wzdłuż którego podeszliśmy z doliny. Jest lato, upał w Afganistanie i południowe oraz południowo-zachodnie stoki w Dolinie Mandaras są  pozbawione śniegu.
     2. Łąka.  Kamienisty wał na pierwszym planie to morena boczna lodowca, płynącego z góry doliny. Południe, lód wyżej się szybko topi, potok  wezbrany.
     3. Namiot. Towarzyska pogawędka w czasie przerwy w pracy.
     4. Turnia. Ponura skała. Nie oświetlona słońcem. Pierwsza turnia skalnej grzędy. Która rozdzielała jego wschodnia ścianę od zachodniej. Zachodnią szli pierwsi zdobywcy tego szczytu(Stryczyński i Zierhoffer) z wyprawy poznańskiej w 1962 r.  
     5. Baza-4300 m.  Namioty pod wałem moreny.
     6. Grzęda.  Na pierwszym planie nasza ukwiecona łączka.. Ponad dwa kilometry wyżej groźna, lodowa góra. Kohe Mandaras(6631 m). Jest rano. Wschodnia  jej ściana oświetlona słońcem.
     7. Pogawędki. Pogawędki w kuchni. Rysiek, Leszek, Andrzej i Wojtek. Okopcona menażka stoi na „Juvlu”. Prymusie benzynowym powszechnie używanym wtedy przez taterników. Wyrób kupowany w  NRD. Jego historia sięga pobytu Wehrmachtu pod Moskwą(1942 r). Bęben służy jako stolik.
     8. Wyjście. Leszek wybiera się w drogę do bazy wysuniętej.
     9. M2.  M2 - 6460 m, widziany z bazy. „Dolinką” między stokiem piargowym i moreną(grubsze kamienie) szliśmy do bazy wysuniętej. Do pokonania było 850 metrów różnicy poziomów, z plecakiem 20 kg w ciągu jednego dnia.
     10. Piarżyska.  Tak wyglądał teren z góry, którym chodziliśmy do bazy wysuniętej. Szczyt M10(5580 m).
     11. Transport.  Na zdjęciu, w worze na nosiłkach jest chyba głównie żywność. Ma mieć 20 kg. Nie ma spiwora. Został  w bazie. Wniosek trzeba się było wrócić tego samego dnia. By w nim spać. Czynna aklimatyzacja.
     12. Lawina. Zakurzyło się. Coś dużego poleciało z góry.
     13. Dolina Mandaras. Załączam mapkę. Jest to powiększona cześć mapy Jerzego Wali, umieszczonej w poście nr. 2. Zaznaczyłem na niej (czerwone kropki) miejsca- Bazy głównej, wysuniętej i obozu I.  Na czerwono zaznaczone są także szczyty, których nazwy będą się przewijały w kolejnych postach.













  14. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 11 
    Karawana
    Karawana rusza w górę. Idziemy w górę doliny o takiej nazwie, jak wieś - Qazi Deh. Prowadzi na południe  pod Noszak. W przybliżeniu, do podnóża tej góry, jest około dwudziestu kilometrów.  Po około dziesięciu kilometrach skręcimy w lewo, na wschód do  Doliny Mandaras. I nią,  jeszcze około  dziesięciu kilometrów, do obozu bazowego. Który stanie na wysokości 4300 m npm. 
    Idziemy i żadnych  bardzo wysokich szczytów na razie  nie widać. Tylko czasem coś podrzędnego wystawia swój bardziej szpiczasty, pobielony  wierzchołek. Z Qazi Deh widzieliśmy tylko jakieś wysokie bałuchy. Sterczące nad nami więcej niż kilometr. O wymiarach czterotysięczników alpejskich.
    Z Nowego Targu do Zakopanego też jest tyle, co pod Noszak. Ale Tatry są świetnie widoczne. Takie sytuacje były zapewne bardzo deprymujące, dla pierwszych rekonesansowych wypraw. Wszędzie na świecie. Zresztą wyprawa na Noszak w 1960 roku nie była pewna,  gdzie on się znajduje. Dopiero wejście Biela i Mostowskiego na szczyt(4270 m)  w pobliżu wioski, pozwoliło go im zobaczyć. I upewnić się, by iść w górę doliną, którą właśnie idziemy.
    Coś tam jednak, już widać białego.  Postój i nocleg wypada na odgałęzieniu w Dolinę Mandaras. Gdzieś w tym miejscu stała japońska „Baza pod Wierzbami”, w  roku 1960.  Na wysokości ok. 3000 m npm.  Faktycznie rosną tu jakieś drzewka. Ale w tym rejonie polujemy na coś innego.  Na dzikie, czarne porzeczki. Są wyborne. Dojrzałe w słońcu Hindukuszu. 
    Winni jesteśmy przyjaciołom z Qadzi Deh jakieś produkty. Herbatę, cukier, konserwy rybne, które chętnie biorą.  Oni sobie gotują wodę w okopconych, dużych czajnikach na ognisku. My mamy „Juvle” i  sporo benzyny na miesiąc gotowania.  Potem wszystko się uciszyło, tylko słychać było szum potoku. Noc na tej wysokości była jeszcze ciepła. I bardzo gwiaździsta. Powietrze było idealne, czyste, przeźroczyste.
    Rano czekała nas przeprawa przez potok. Nie był szeroki, ale siła wody nie żartowała. Zostaje rozciągnięta poręczówka. Lepiej, aby żaden bęben się nie zamoczył. Szczególnie ten z cukrem i kaszą! Wspólnymi siłami dajemy radę pokonać tę przeszkodę.  Droga zaczyna się piąć bardziej w górę, wzdłuż potoku. Jeszcze tylko z kilometr w pionie.
    Nagle coś się otwiera, ukazuje się pierwszy  szczyt pokryty lodowcem. Potem miejscowy olbrzym Kohe Mandaras. Głowę ma w chmurach. Ale góra imponuje swoimi błyszczącymi lodowcami. Pierwszy raz widzę taką górę. Marzyłem przez lata, by kiedyś tylko na taką popatrzeć z dołu. Wyjść to zupełnie inna sprawa. To było coś, jak lot w kosmos dzisiaj.  
    Mam dziwne górskie skrzywienie. Lubię bardzo  górskie kwiatki. Nie chodzi mi o krokusy, ale o takie co rosną na „skale”. Nie na skale, tylko w szczelinie, gdzie jest odrobina humusu. No, więc sobie je lubię fotografować.  One też należą w sposób pełnoprawny do gór. Nie tylko skały, lód i  śnieg.  Ożywiają  góry. Nie jest to już martwy, nieludzki teren.  I będę miał tematy - skała i kwiatki. Kwiatki i lód.  Panie, które są może bardziej wrażliwe na piękno tych roślin, będą bardziej doceniać zdjęcia z kwiatkami. Nie będą to tylko ponure, groźne skały. Zabieram się do pracy.
    Zaczyna mnie boleć głowa. Znak, że się zbliżamy do czterech kilometrów. Że nie jestem jeszcze zaaklimatyzowany. Pojawia się coraz więcej szczytów, coraz lepiej widocznych. Ale początkowa euforia ustąpiła zmęczeniu. Nie myślę już o tych górach. Nie myślę o następnych dniach. Tylko o tym, aby wreszcie dojść do miejsca, gdzie będzie baza. A przede wszystkim, aby mi zelżał ten ból głowy.
    Widać jęzor lodowca, spływającego gdzieś z góry. Z pod niego wypływa nasz potok. Kierujemy się w lewo, dość stromo, do góry. Za jego boczną morenę. Otwiera się tu płaska przestrzeń, z małym strumyczkiem, idyliczna, płaska łączka.
    Łączka była obficie ozdobiona kępkami czerwonych kwiatków.  Idealne miejsce na bazę. Nic nam tu chyba nie spadnie z góry na głowę. To było to samo miejsce, gdzie mieli bazę Poznaniacy w roku 1962 roku.  Skorygowana wysokość. Cztery tysiące trzysta metrów nad morzem.
    Tragarze zostawili bębny i sobie poszli. Kierownik jeszcze uzgodnił,  kiedy mają przyjść na zakończenie wyprawy. Ludzkość jeszcze nie dysponuje telefonami satelitarnymi. Długo tu i tak nie posiedzimy. Zezwolenie jest tylko na trzydzieści dni. Czeka nas praca przy wypakowaniu bębnów i urządzeniu bazy. Ta odbyła się następnych dniach.
     
    Zdjęcia:
     Robiłem w miarę podejścia do bazy. Fotografowałem to, co mi się rzuciło w oczy.
     1.     Qadzi Deh. Opuszczamy wieś Qadzi Deh
    2.     Dwa dni. Dwa dni marszu do bazy
    3.     Bębny.Trzydzieści bębnów, benzyna i jakieś paczki. Kierownictwo jeszcze coś dokupiło.
    4.     Koliba. Schronienie pod skałą. Czasem  też częściowo uzupełnione kamieniami. W Tatrach Wysokich jest sporo kolib. Zdarzyło się mi spać na Słowacji. Tylko nie wolno tego robić w parku. Tu dla pasterzy.
    5.     Wodospad. Mała dolinka z wodospadem
    6.     Potok. Coś białego się wyłoniło wyżej. Nie byłem w stanie tego zlokalizować na mapie Wali.
    7.     Darya-i Mandaras. Nazwa Doliny Mandaras
    8.     Porzeczki. Karol penetruje krzaki.
    9.     Biwak kulisów . Coś tam sobie pichcą.
    10.   Przeprawa_1. Wyjaśniło się, po co nieśli takie długie kije.
    11.   Przeprawa_2.
    12.  Przeprawa_3.
    13.  Awaria. Jednak zdarzyła się częściowa kąpiel. Bęben na szczęście nie popłynął
    14.  Po przeprawie. Andrzej i Karol
    15.  Zieleń. Wyłonił się prawdopodobnie M9(6028 m). Przed nim M10(5580 m).
    16.  Morena. Morena starego lodowca. W głębi M9
    17.   W Dolinie Mandaras. Na wprost dolne stoki M9. W głębi grań  główna Hindukuszu Wysokiego(tu mocno obniżona) biegnąca do Gumbaze Safed(6800 m).
    18.   Kohe Mandaras. Ten szczyt miał nazwę miejscową, od nazwy doliny - 6631 m. Szczyt wznosi się nade mną ok. 3000 m.
    19.   Kobierzec
    20.   Kępa
    21.   Kępka
    22.   Lód i kwiaty
    23.   Szczyty. Szczyty na końcu Doliny Mandaras. Ten na samym końcu został, przez wyprawę z Poznania w 1962 roku, zlokalizowany na mapie „Survey of India”, jako siedmiotysięcznik, z kotą -7125 m. I dlatego weszli do tej doliny, by go zdobyć.
     
     























  15. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 10
    Wieś Qadzi Deh.
    Króciutko trwała jazda do tej wsi. Położonej na wysokości 2600 m npm.  Mamy już Tatry pod sobą.  We wsi pełnia lata. Trwają w niej żniwa  Przyjechała ekspedycja w góry. Będzie spora kasa do zarobienia.  Więc nie można tego zmarnować z powodu żniw. Robotę się podzieli.
    Wszystko musi się odbyć w określonym porządku, obowiązującym w cywilizowanym świecie. Przyjmuje nas na herbatę szef wioski.  Czy też właściciel jej pól? Trudno zgadnąć, ponieważ jest bardzo młody. I też nie orientuję się, jakie tu są stosunki własnościowe. Jest też dumny z dużego, przenośnego radia na baterie. We wsi nie ma prądu. Prąd jest, ale po drugiej stronie Ab-e Pańdź,  w ZSRR.  Ponieważ w nocy coś tam się świeci.
    Sprawa oficjalnej wizyty była załatwiona. I można było przystąpić do najtrudniejszej części programu wyprawy. Negocjacji - po ile kosztować nas będzie dniówka, do niesienia jednego bębna? Bębnów jest trzydzieści.  Droga do bazy zajmie nam dwa dni.  Ze strony  tragarzy, czy też kulisów,  negocjacje prowadzi ich szef. Z naszej Karol. Chroniący się przed słońcem w kasku tropikalnym.
    Negocjacje są długie. Tu chodzi o poważne pieniądze dla dwóch stron. My mamy zielonych marną kupkę. Dla nich to rzadka okazja, by zarobić. Hindukusz jest już prawie wyeksplorowany. Oczy świata alpejskiego zwracają się w kierunku Himalajów i Karakorum.
    Korzystając z wolnego, bawię się w fotoreportera. I poluję z aparatem na ciekawe ujęcia. Szczególnie mnie interesują miejscowi. Ludzie. I nieco upolowałem.  Troskliwy ojciec z dziećmi. Dwie dziewczynki, miejscowe góralki, w pięknych kostiumach ludowych.  Chłopiec z bębenkiem. Chłopiec z koszem. Ten lejkowaty kosz, znany jest chyba  na całym obszarze górskim Środkowej Azji.  Kobiety z takimi koszami spotykałem później w Zachodnich Himalajach. Nawet trafiła mi się piękna zieleń z bydełkiem.  Gdzie woda, tam życie.
    Staje na siedmiu dolarach na osobę, za dzień pracy. Plus coś tam  z żywności. Zresztą - jeszcze muszą po nas posprzątać, po zakończeniu wyprawy.  Już same puste bębny są coś warte. Liny też są cenione. Można pociąć na kawałki dla celów gospodarczych. O puszkach po konserwach pisałem, gdy byliśmy w Fajzabadzie.
    Można więc sobie będzie wybrać bęben do niesienia. Wszystkie są identyczne,  żółte. Z identycznymi napisami. Ale nie wszystkie takie same.  Podniesie jeden do góry, potem drugi, trzeci, …. Każdy nieco inaczej waży. Wybieram sobie najlżejszy. Kolegom zostawiam te cięższe.
    Teraz się wyjaśnia, po co każdy był ważony na wadze sprężynowej. I troskliwie dopychany, lub odciążany. Praktyka wypraw.  Inaczej będzie rewolucja, zanim jeszcze wyprawa wyruszy w drogę. Rewolucja zawsze wisiała w powietrzu.  Pisano całe strony w książkach, o strajku tragarzy, kulisów. Im się nie spieszyło, tylko tym zwariowanym ludziom, by wychodzić tam, gdzie nic już nie rośnie. Jak się strajkuje, to się odpoczywa i jeszcze się więcej zarobi.
    Przygotowanie bębna do niesienia. Zadziwia mnie mocowanie bębna na plecach. Waży średnio 33 kilogramy. Szerokich pasków, jak u plecaka nie ma. Tylko wełniany sznur. Maszeruje człowiek cały dzień z tym ciężarem. Niektórzy mają jakieś liche buty. U niektórych coś w rodzaju klapek. Podeszwa wycięta, ze zużytej opony.
    Ci ludzi są chudzi, nie odżywieni. Koledzy, którzy tu już byli, rozpytują o tego, czy tamtego.  Nie żyje. Średnia życia, gdzieś koło czterdziestki. Mieliśmy też przypadek jednego z kulisów. Uszkodził sobie nogę i  jeden z nich, na polecenie ich szefa niósł dwa bębny.  Trudno w to uwierzyć, ale widziałem człowieka na własne oczy.
    Zdjęcia:
     
    1. Mieszkańcy. Przyjechała wyprawa. Mieszkańcy mają nadzieję na poważny zarobek.
    2. Żniwa. We wsi Qadzi Deh.
    3. Ojciec. I córki. Miałem wątpliwości, czy to nie dziadek?  Ale biorąc pod uwagę długość życia i kiedy się ożenił, doszedłem do wniosku, że ojciec.
    4. Góralki. Dziewczyny pięknie ubrane. Stanowią silny kontrast w stosunku do poprzedniego zdjęcia i tych dwóch chłopaków na następnych zdjęciach. Gdzie ich ubiór, to łata naszywana na następną. Te wszystkie zdjęcia były robione w Qadzi Deh.
    5. Kosz. Chłopiec z koszem. Takie lejkowate kosze spotykane były także w Himalajach
    6. Bębenek. Chłopiec z bębenkiem.
    7. Karol. Zdaje się, że Karol wyjaśnia jakąś sprawę. Może stosunkowo dobrze znał słownik  Chwaścińskiego. Był już tutaj w 1962 roku.
    8. Negocjacje. Karol prowadzi negocjacje z szefem kulisów. Po ile Afgani, za dzień niesienia wyposażenia wyprawy?
    9. Oczekiwanie. Czekamy, na koniec negocjacji. Sprawa jest delikatna. Ze względu na nasze skromne zasoby dewizowe. Bębny ustawione jeden na drugim i osłonięte przed słońcem.
    10. Tona.  W sumie tyle ważyło nasze wyposażenie. Wyprawa została zorganizowana w bardzo oszczędny sposób. Bębny czekaja na kulisów.  W karnistrze benzyna do prymusów „Juvel”.
    11. Wybór. Przed startem karawany. Zaczęło się sprawdzanie, który bęben jest lżejszy.
    12. Przygotowanie. Przygotowanie bębna do niesienia. Sznur z wełny owczej. Kupowali od nas potem liny. Które pocięte były znacznie bardziej trwałe, niż te sznury.
    13. 33 kg. Taka była średnia waga bębna. Co nie było takie łatwe, by wyrównać ich wagi.  Bęben wybrany. Będzie można iść i zarobić 15 dolarów.
     14. Zieleń.  Rzadki, nadzwyczaj obrazek w tym wypalonym, górskim kraju.














  16. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 9
     
    Droga do Qadzi Deh
    Jurek przyjechał z papierem. Możemy jechać dalej. Potem się okazało, że szach pojechał sobie za granicę.  Zięć skorzystał i tatusia zrzucił z tronu. Od tego momentu w Afganistanie zaczęło się coraz gorzej dziać.  Coraz gorzej i gorzej.  I  tak trwało, i trwa do dzisiaj. 
    Koniec z wyjazdami w Hindukusz. Strzelają. A takie piękne są te góry!  Znacznie tańsze, niż  Himalaje, Karakorum. Bardzo długo będą czekać na zapaleńców dziewicze szczyty. Znacznie wyższe, niż  szczyty w Alpach. I równie piękne.  I takie, że góra i my, a nie tłumy wspinaczy i widzów. 
    Wynajmiemy samochód, zapakujemy bety, i siebie, i w drogę. To już ostatni etap. Przed siedmiotysięcznikami. Samochód daleko nie ujechał. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.  Droga przestała istnieć. Kokcza po prostu zabrała sobie jej kawałek.  Aż do skały.
    Podjechaliśmy i widać, że odbywa się remont brakującego kawałka. Po drugiej stronie wyrwy też stoją samochody. Wyglądają, że są chętne na wynajęcie.  Remont jest nadzorowany przez wojsko. To przecież strategiczna droga.  Wiedzie do  Doliny Wachanu. Długiej bardzo doliny. Strategicznej. Innej drogi nie ma. 
    Przyglądam się pracom remontowym. Dwóch wieśniaków, z okolic, przycina  piłą  taśmową długą belkę z topoli.  Bardzo niesprawnie to robią. Widać, że to narzędzie jest im obce. Nadzoruje cięcie, i zapewne instruuje co jak, wyższa szarża wojskowa. Poznaję to po dystynkcjach.
    Nie ma co czekać na zakończenie remontu. Bębny na plecy i  na drugą stronę dziury w drodze.   Ten moment  mi uwiadomił, co to jest zespół. Zgrany zespół. Mający jeden cel.  Wydawało mi się, że niektórzy sądzili, że bębny same przejdą na druga stronę.  No, ale jedziemy dalej. Jak wracaliśmy po ponad miesiącu,  to remont nie był jeszcze ukończony.
    Kokcza jest coraz mniejsza. Mijamy miejscowość, gdzie na dachach domów suszą się apetyczne morele.  Przekraczamy rzekę, już wąską, ale mostek taki sobie. Zsiedliśmy z auta.  Strzeżonego, Pan Bóg strzeże. Koledzy pobiegli do wody z bańkami. Ja byłem reporter. Więc fotografuję. Czekam na przejazd naszego samochodu. Belki się uginają i leci z nich kurz. Przejechał. 
    Dolina robi się węższa. Rosną w niej drzewa orzechowe. Mają ogromne korony. Rejon sadów orzechowych. Mają tu dobry klimat.  Jedziemy ciągle do góry.  W poprzek doliny  usypany wysoki kamienny wał, przez który płynie nasza mała rzeka. Potem parę kilometrów następny.  Moja wiedza geograficzno-glacjologiczna podpowiada, że to stare moreny czołowe lodowca.
    Stał sobie, może tysiące, albo więcej lat w jednym miejscu. Niósł na swoim grzbiecie kamienie spadające ze skał, które go otaczały. No i  w tym miejscu  je zrzucał,  usypyjąc morenę.  Góry coraz wyższe i coraz bliżej drogi. Od czasu do czasu mignie, między tymi gigantycznymi bałuchami, jakiś szpiczasty, biały wierzchołek. Po prawej stronie mamy grupę Kohe Zebak.
    Wjechaliśmy w rejon, gdzie góry się znów rozstąpiły. Było szeroko, i płasko, oraz kamienisto.  Rzeczka, już tylko potok - meandrowała  po tym rumowisku. Po prawej stronie mieliśmy strome dość wysokie „ściany”. Tak wyglądały z daleka. Gdy samochód podjechał bliżej widać było, że to nie skała. Tylko ziemia, do której bardzo gęsto ktoś powtykał, duże otoczaki.  To się dziwnie trzymało kupy i nie waliło na dół. Ale tu deszcze są rzadkością. Bardziej śnieg i mróz. Francuzi, którzy jeździli też tędy w Hindukusz, nazwali te formy „merde montagne”(gówniana góra).
    Nieco dalej z lewej strony była wieś. Płaskie domy, niewielkie zielone pola.  Nad wsią bardzo wysoki, goły stok. Przecięty ukośnie wąziutkim pasemkiem zieleni biegnącym od wsi w górę, do jakby bardzo wąskiej doliny, prawie żlebu. Rzecz typowa na wsi afgańskiej, szczególnie  w górach.
    W tym pasemku zieleni jest woda. To jest, wykopany w zboczu wąski rów(„dżuja”), którym jest doprowadzona do wsi. Dla ludzi, zwierząt i dla nawadniania.  Dżuje mogły biec kilometrami  z miejsc, gdzie ta woda była przez cały rok. Dżujami nazywano też rowy w miastach, doprowadzające ten cenny płyn. Zaczynamy powoli zjeżdżać w dół.  Byliśmy więc na bardzo szerokiej przełęczy.
    Iskaszim. Miasteczko broniące dostępu do Wachanu. Broni dosłownie - żołnierzami. Jedyna możliwość dojazdu do Korytarza Wachanu to ta droga, po której jedziemy.  Jest do niego łatwiejszy dostęp. Ale  za Amudarią, za granicą w Tadżykistanie
    Przyjmuje nas miejscowy,  burmistrz, czy  też mer.  W bardzo eleganckim, typowym stroju afgańskim. Materiał delikatny, w kolorze nieba. Pierwsza klasa.  Strój taki składał się szarawarów. Bardzo szerokich i zwężających się mocno u dołu. Do tego koszula, przypominającą nocną.  Kiedyś męska część społeczeństwa w Europie też w takich sypiała. 
    Strój wypraktykowany przez pokolenia. Afganistan jest krajem suchym i gorącym. Strój jest bardzo luźny i pozwala na swobodny przepływ powietrza między ciałem i tkaniną. Na głowie turban(najczęściej). Furażerkę karakułową mogli nosić tylko Pusztuni.   Strój kobiety składał się z długiej szaty do kostek(burka), szczelnie okrywającej całe ciało, łącznie z głową. Oczy, nos,  za małą siateczką.  Kobiety uwięziono w tym stroju, by nie kusiły mężczyzn.
    Wojsko przyjmuje naszego reprezentanta.  Którym jest vice-kierownik Karol. Herbata z czajniczka,  słodycze. Bardzo elegancko.  Na pożegnanie Iskaszimu fotografuję jeszcze ciekawostkę hodowlaną. Mały baranek z czterema rogami. Jego właściciel był niesłychanie dumny ze swego zwierzęcia.
    Niewiele ujechaliśmy i proszę takie zdjęcie, taki pejzaż! Otwarła się przed nami dolina Wachanu. Dołem płynie Ab-e Pańdź. Górny bieg Amudarii. Stanowi granicę między ZSSR(republika Tadżykistanu) a Afganistanem.  Po stronie tadżyckiej mamy Pamir. Po afgańskiej Hindukusz.
    Na tle nieba, z prawej, widać białe zarysy jego sześcio i siedmiotysięczników.  Te są te wymarzone i pierwszy raz widoczne szczyty.  Tam będę za kilka dni. Będę chodził po tym samym śniegu i lodzie, co ci  z książek K. Seysse –Tobiczyka.
     
    Zdjęcia:
     
    W drogę. Ładujemy na samochód trzydzieści bębnów i spore plecaki. Musi także zabrać dziewięciu chłopa. Na zdjęciu pomyłka. Odjeżdżamy z Fajzabadu, a nie przjechaliśmy. Opisując go kiedyś, nie zwróciłem uwagi, jakim samochodem tu przyjechaliśmy. Melon. Karol zadbał o wszystkich, kupując melona. Nad Kokczą. Samochód był chyba rosyjski. Te mniejsze kupowali w ZSSR. Większe były Bedfordy. Remont. No cóż! Siła wyższa. Wściekła Kokcza, gdy zaczęło się gwałtowne topnienie śniegów w górach, pewnie mocno wezbrała i taki mamy efekt. Na pewno nie spowodowały tego deszcze. Zmiana samochodu. Ci z drugiej strony wyrwy też zostali zablokowani. Więc aby przeżyć czekali na klienta. Droga do Wachanu była praktycznie jedna. Nią właśnie jechaliśmy. I taka, jak na zdjęciu nr 3. Jej przerwanie oznaczało, że dosłownie było się w saku, bez możliwości wyjazdu, Z terenu, który należał do Afganistanu i jeszcze się ciagnął przez prawie czterysta kilometrów, aż do Chin. Drewniany mostek. Wjechaliśmy w teren, gdzie góry się oddaliły i pojawiły się pola uprawne, sady. U zbiegu kilku rzeczek. Zatrzymaliśmy się przed mostkiem. Koledzy pobiegli z bańkami do wody. Ja byłem  fotoreporter i czekałem  z aparatem. Przejazd. Jedzie nasz samochód. Mostek się ugiął  i zakurzyło się. Ale przejechał! Zebak. Jedziemy coraz wyżej. Góry coraz wyższe. Wąska dolina. Z prawej strony pojawia się jakiś biały dziubek. Należy do  gór Zebak. Będzie o nich mowa w następnych postach. Przełęcz. Po prawej strony zdjęcia strome stoki ziemne z powtykanymi gęsto niewielkimi otoczakami, "gówniane góry”. Afgańczyk. Afgańczycy. Żołnierze. Herbatka. Hindukusz Wysoki. Wachan. Ten gigantyczny szczyt w Hindukuszu to Noszak. Jesteśmy na poziomie ok. 2600 m. Wznosi się nad nami ok. pięciu kilometrów. W odległości ok. 30 kilometrów. Tiricz Mir był w prawo od Noszaka. Całkowicie zasłonięty, w odległości prawie 50 km. Dalej w lewo ciągnie się Hindukusz Wysoki. Tadżykistan. Zrobiłem to zdjęcie, jadąc wzdłuż Ab-e Pańdź do Qadzi Deh. Wieś tadżycka za  rzeką. Pola uprawne. Duże, niskie budynki, o płaskich dachach. Mają nawet stadion. Była tu też energia elektryczna. Bałuchowate, stoki Pamiru.  
     













     
     
     




  17. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 8
    Fajzabad
    Nie! Nie będziemy mogli spać, tam gdzie nocował szach. Dla nas był przeznaczony mały budynek gospodarczy, tuż przy grobli. Możemy też postawić sobie namiot. Nie jest źle. W nocy utuli nas do snu szum Kokczy.
    Wyładowujemy bębny. Postój  na wysepce będzie dłuższy. Jurek z kolega pojadą do Kabulu, po zezwolenie na działalność w górach. Owszem dostaliśmy z ambasady w Warszawie takie przyrzeczenie. Ale tu na miejscu trzeba mieć konkretny papier dla gubernatora prowincji.  No, więc będziemy czekać. 
    Czas można sobie  było skrócić włóczęgą po ulicach stolicy Badachszanu, lub też grą w bridża. Gra odbywa się w sali reprezentacyjnej szacha. Leży tu ogromny dywan. Jest nawet światło elektryczne.  Jakaś pojedyncza żarówka zwisa z sufitu
    Jestem jednym z czwórki.  Zestaw jest międzynarodowy.  Gra z nami lekarz, Amerykanin. Starszy, dość gruby facet. Pracuje tu z ramienia ONZ.  Jego język angielski był dla mnie trudny. Słowa miał jakieś gardłowe. Co za amerykański slang! Ale bridż nie potrzebuje słów.  Nazwy kolorów, licytacja. A potem wszystko widać. Toteż nie mamy problemów z grą.
    Ja się lubię, będąc w obcym kraju, włóczyć. Podglądać ludzi. Jak wyglądają. Jakie są sklepy, ulice itd. Zwracam uwagę na dzieci. Dzieci na całym świecie zachowują się podobnie.  Więc włóczyłem się z aparatem fotograficznym po ulicach. Miasto nie jest duże. Ale poza nim tylko kopulaste, puste,  dzikie góry. Bez  drzew, czy krzaków. 
    W jednym miejscu sprzedają owoce z okolic. Stoję w małej kolejce, by sobie kupić morele. Przede mną stoji żołnierz. Biedny chłopak. Widzę jak sprzedawca mu wkłada do papierowej torebki, co gorsze sztuki.  Chwyt znany na całym świecie. W Krakowie, jak się szło na dworzec, to sprzedawali tu jabłka. Sprzedawca miał ustawioną piękną, błyszczącą piramidę owoców. Każdy, co chwila polerowany tą samą brudną szmatką. W torebce były wyłącznie te  z tyłu, niewidoczne. Zwróciłem dwie morele. Nadgnite.
    W innym miejscu piekarnia. Placki, podobne jak w Iranie. Chłopak na rowerze układa sobie ich stos na bagażniku. Przyciska sprężyną. I zakurzoną ulica rozwozi do miejscowych sklepików. 
    Przyglądam się produkcji  metalowych kubków. Mistrz ma zgromadzony duży stos puszek po konserwach. Razem z odchylonymi wieczkami.  Takiego materiału nie brakuje, w miejscach gdzie biwakowali górołazcy. Z wieczka tworzy się uszko. Przynitowane do puszki. Super kubek. Trwały i tani. I jeszcze może być z ładnymi wzorami. I tak się kręciłem po ulicach.
    Mycie nasze odbywało się w rzece. Ciała i zębów. Rzeka była źródłem wody pitnej dla wszystkich. Co prawda przez miasto płynął  malutki strumyczek, z  nawet niby czystą wodą. Ale kto wie, co tam jest? Ameba jest? I inne  ciekawe żyjątka. Kokcza to masa wody. Zimnej wody z lodowców. Jakaś zabłąkana bakteria nie przeżyje. 
    Kręcąc się trafiam na człowieka nieco lepiej ubranego. Nauczyciel miejscowej szkoły. Właściwie to on mnie zaczepił, informując mnie, że są republiką! Republiką? Przecież macie szacha. To jest król.  Król został właśnie obalony. Mamy prezydenta!  Tego jeszcze  brakowało! Nie dość, że się bębny zatrzymały, to teraz jeszcze mamy zamach stanu w Afganistanie! A Jurek jest w Kabulu po zezwolenie na działalność w górach.
    Wykorzystałem naszą „Pocztówkę” i napisałem do żony. „Temperatura na pustyniach nad Amudarią osiągała czterdzieści pięć stopni w cieniu. Jesteśmy w Fajzabadzie i czekamy na  zezwolenie na działanie w górach. Wyprawa się opóźnia z powodu bagażu. Do gór mamy jeszcze 150 km”.
    Poszedłem na pocztę.  Rozpznałem ją po  skrzynce na listy. W  malutkim pomieszczeniu za biurkiem siedział urzędnik . Proszę o znaczek. No, ale do jakiego kraju?  Cena jego zależy  od miejsca na ziemi. Nie może być tańszy, ani droższy. Poland!  Holland – słyszę w odpowiedzi.  Holandię znają. Już  to samo było w Iranie. Poland to jest tutaj nie znany kraj.
    Szybko myślę, jak mu  wyjaśnić, gdzie on leży na kuli ziemskiej, mam - „between(pomiędzy) Germany and Russia”. Podchodzimy, do odręcznie narysowanej mapy politycznej Europy. Wiszącej na ścianie. Tu! Wskazuję palcem. Ale to „tu” ma granice przedwojenne!  Nieważne, znaczek był właściwy i kartka doszła.
    Zdjęcia:
    Wysepka. Z tyłu droga dojazdowa do Fajzabadu. Jechaliśmy czały czas, orograficznie lewą stroną Kokczy. Hotel Szacha. Wybudowany przed wizytą króla Afganistanu w prowincji Badachszan. Widok z okna. Widok z okna  na rzekę. Na prawo, wzmocniona podmurówką droga, którą przyjechaliśmy. Most żelazny. Miejscowi zażywający kąpieli. I skóry baranie na murku, po ich wymoczeniu w wodzie. Owoce. Mały owocowy targ w cieniu pod drzewami. W takim suchym, górskim terenie było zadziwiająco dużo owoców. Drzewa  owocowe rosły nawadniane, w śródgórskich dolinach. Słońca było nadmiar. Owoce były badzo słodkie. W pewnym rejonie za Fajzabadem, dachy płaskich domów były żółto- czerwone, od szuszących się moreli Ulica. Nie jakaś podmiejska. W pobliżu hotelu. Ten rejon miasta był reprezentacyjny. Dom. Wyglądał na opuszczony. Była to posiadłość bogatego tutaj człowieka. Piekarnia. Chleb był pieczony, w postaci dużych, dość cienkich placków. Świeży bardzo smakował. Szczególnie, gdy się go porównało z chlebem, który mieliśmy w dużych puszkach, czy pumperniklem. Gdy wysechł, kruszył się i bardzo tracił na smaku, Ablucje. Kokcza była jedynym źródłem bezpiecznej wody. Nie było wodociągów w Fajzabadzie. Źródło wody. Wszyscy się zaopatrywali w wodę z Kokczy. Czwórka przyjaciół. Panowie nie protestowali, gdy zapytałem-czy mogę zrobić zdjęcie? Więc pstryknąłem. Chłopcy. Dzieci wszędzie są ciekawe. Co to za gość je fotografuje? Zrobiłem sobie dawno temu album i podpisałem niektóre zdjęcia. Tu napisałem, czy jeszcze żyją? Dla siebie. Na zdjęciu jest rok 1973. Potem już byli dorośli, gdy zaczęła się w ich kraju wojna, trwająca do dziś.  Dostali być może w ręce pistolety maszynowe Kałasznikowa. Przyjaciel. Wracam z „zakupów” z siateczką. Spotkaliśmy się na grobli. Ja jestem jego przyjacielem. On moim. Pusztun(furażerka). Administrował hotelem samego Szacha.  Takiej funkcji nie można było powierzyć pierwszemu, lepszemu. Grajek. Poznałem drugi instrument muzyczny w Afganistanie. Piszczłkę. Schody. Wejście na taras rezydencji królewskiej. Pan gra, panowie może nucą. To teraz moje przypuszczenie. Plaża. Nad dziką Kokczą zdarzyło się i takie sympatyczne miejsce nad wodą.  















  18. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 7
    Droga do Fajzabadu
    Pewnego dnia na drodze zatrzymał się samochód. Widać na nim  było radosne buzie kolegów, siedzących na bębnach. No, nareszcie! Teraz tylko góry, lodowce, rekordy wysokości przed nami. I cel wyprawy zostanie osiągnięty.
    Złośliwość losu pojawiła się niebawem. Po niewielu kilometrach.  Z pod skały wypływał strumień krystalicznej wody. Zasilający niewielki stawek, którego kamienne dno było doskonale widoczne. 
    Ten wypływ, zwany wywierzyskiem świadczył, że mogą tu być  jaskinie.  W tym suchym kraju, woda w wywierzysku mogła pochodzić tylko z systemu jaskiń, w tych wapiennych górach. Nastąpiło jakieś nieporozumienie między Jurkiem, który powinien był znać to miejsce  i Januszem. Tu w okolicy wywierzyska powinniśmy byli szukać jaskiń.
    Co w takim momencie się myśli?  Nie myśli, tylko klnie w myśli. Mogliśmy pojechać jeszcze te parę kilometrów dalej. To byłyby cudowne dni nad tym stawkiem.  Czułem to doskonale, pływając sobie w tej ciepłej, krystalicznej wodzie. I szukanie jaskiń byłoby o wiele łatwiejsze.
    Nasz najbliższy cel - stolica prowincji Badachszan, Fajzabad.  W tej prowincji jest Hindukusz Wysoki.  Jedziemy przez miasta, Kunduz, Chanabad, Talikan. Zaznaczyłem je na mapie Afganistanu, zamieszczonej w poście nr 1. Aby tam dotrzeć należało przejechać jeszcze wzdłuż Kokczy. Górskiej rzeki płynącej z Hindukuszu.  Przejazd ten był, wśród bywalców w Hindukuszu, owiany legendami.  W opowiadaniach słynne były groźne galeryjki nad Kokczą.
    Na razie jechaliśmy nową, asfaltową  szosą do Kabulu. Wkrótce ją opuściliśmy asfalt i skierowaliśmy się na wschód. Mieliśmy do Fajzabadu około 400 km. Na razie góry były jeszcze niewysokie. Jechaliśmy szerokimi, suchymi, śródgórskimi dolinami.
    Jechaliśmy, poznając życie tego kraju. Miasteczka i wioski. Ludzi i ruch na drogach, krajobrazy.  Mój radziecki aparat foto był w ustawicznym pogotowiu.  Nic się nie działo. Nikt nie strzelał. Turysta, alpinista był wszędzie bezpieczny. Ludzie byli uprzejmi. Czasem może zbyt nachalni, ale chcieli zarobić na człowieku z Europy. Krajem rządził Szach(król).
    Dojechaliśmy nad Kokczę. Rzeka przedziera się w drodze do Amudarii przez  niewysokie, jak na Afganistan góry. Które dochodzą do samej wody. W tych miejscach wykuto często w skale półki, na szerokość samochodu. Słynne galeryjki. Jeśli z boku dochodziła jakaś dolinka ze strumykiem.  To nad nią był  lichy most.  Większe parowy wymagały solidniejszego mostu.
    Czasem teren stawał się bardziej płaski i widać było wieś. Tam gdzie jest woda, to można wybudować dom, żyć.  Zresztą już wcześnie zaobserwowałem budowę takiego domu. Jedna z metod to  wysuszone na słońcu cegły. Cegły z ziemi, może z dodatkiem trawy, słomy.  Z takich cegieł były zbudowane meczety w Samarkandzie. Na zewnątrz piękna majolika. Chroniąca te cegły przed deszczem. Ale jak odpadła, to rozczarowanie. Toż to prawie „ziemia”!
    Prostsza metoda budowy domu, to mieszanie na miejscu miejscowej ziemi ze słomą.  Z takiej ziemi wylepia się ściany, które szybko schną na słońcu. Zresztą dom z gliny ze słomą pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Nasz sąsiad sobie coś takiego wybudował.  
    Tu,  na takich  wylepionych ścianach, układa się drągi. Powstaje płaski dach. Konstrukcja z topoli afgańskiej i miejscowej gleby. Topola to  jedyne drzewo budowlane w tym kraju. Rośnie tam gdzie jest woda. Ładny zagajnik topoli trzeba nawadniać w okresie suszy. Służy ona też do wyrobu mebli wszelkiego rodzaju.
    Drewno było drogie. Gałęzie na pokrycie prostego domu, nie muszą być wyszukane.  Deszcze tu są rzadkie i tylko w chłodniejszym okresie. Jak dach przecieknie, to naprawa jest prosta.  Takie dachy są świetne do suszenia. W  pewnym rejonie za Fajzabadem były sady morelowe. Na tych płaskich dachach suszyły się te pyszne owoce.
    Jechaliśmy po galeryjkach nad Kokczą. Mijaliśmy wsie. Na ich polach rósł mak opiumowy. Wyglądał  niewinnie, jak nasz mak, tylko kwiaty miał bardziej różowe. Afganistan to było zagłębie tej produkcji. Afgańczycy nosili takie małe pudełeczka, jakby z kremu. W środku był zielony proszek. Szczypta w palce i pod język. Działanie było natychmiastowe. Człowiek się ożywiał, wracała energia.  
    Samochód nie  był na rajdzie i się nie spieszył. Upał, podrygiwanie maszyny i  zmęczenie powodowało, że w milczeniu jechaliśmy, siedząc na stercie bagażu. Otępieni. Tylko czasem, jakieś ciekawsze miejsce skupiało wzrok.  Obojętni na to, gdzie te koła jadą. Jak daleko są od skraju drogi. To była sprawa kierowcy. Rzeka  była ładna i wartka. Przypominała Dunajec w górnym biegu. Tylko o wiele szersza. 
    Czasem się zatrzymywaliśmy, by rozprostować kości. Umyć ręce i  twarz.  No i  była jeszcze  inna przyczyna dość częstych postojów.  Rolka papieru toaletowego w ręce i szukanie na chwilę ukrycia.  Nasi specjaliści jeden od „robaczków”,  drugi od krojenia ludzi wyjaśniali.  Zmieniło się pożywienie i zmieniła flora bakteryjna w człowieku. Stąd takie częste reakcje.
    Po  drodze  szła grupka maluchów. Dziewczynki. Ubiory miały nawet dość ujednolicone. W rękach miały małe, czarne tabliczki. Idą ze szkoły, czy do szkoły?  Tu jeszcze pisze się na tabliczkach?
    Fajzabad  pojawił się do nagle. Na drugim brzegu rzeki widać było pełno glinianych domów o płaskich dachach. Między nimi rosły drzewa.  Brzegi rzeki łączył żelazny most.  Skręciliśmy w lewo na niego.  Za mostem skrzyżowanie zakurzonych ulic. Ruchem, nielicznym bardzo, kieruje policjant.  Ma na środku jakiś podest, z którego wymachuje rękami.  
    Kolejny skręt w lewo.  Jeszcze kawałeczek i znów  w lewo na groblę, która łączy małą wysepkę na Kokczy z lądem. Na wysepce stał widziany wcześniej budynek, ze skośnym dachem. Ewenement!   Jak się później wyjaśniło, w tym miejscu, tą rezydencję, w porównaniu z otoczeniem, wybudowano specjalnie na przyjazd szacha, który wizytował prowincję Badachszan.
     
    Zdjęcia:
     
    Wywierzysko. Woda była cudowna. Szczególnie, gdy się czuło na własnej skórze palące słońce. Kopułki.  Tam gdzie nie ma drewna na budowę  dachu domu, to można go wylepić w postaci małej kopuły. To konstrukcja samonośna. Takie „osiedle” spotkaliśmy także na przedmieściu Teheranu. Podróźni na dachu. Często spotykany widok. Ludzie podróżowali wewnątrz i na dachu. Pola. Wykorzystwało się każdy kawałek terenu, gdzie można było coś uprawiać. Na skale się nie da siać zboża. Drugim warunkiem była możliwość nawadniania. Osiołki.  Powszechny środek transportu  na wsi i w  małych miastach. Rozmowa. Typowa ulica w małym mieście. Ten człowiek w furażerce z karakułów należy do plemienia Pusztunów. Trójka przyjaciół.  Z lutnią już się spotkałem w namiocie nad Amudarią. W środku żołnierz afgański. Czajhana.  W czajchanie nie tylko można było dostać bardzo słodką herbatę, w małej szklaneczce. Do której się dolewało z małego porcelanowego czajniczka. Ale też szaszłyki, ze świetnej baraniny. Mityng. Zrobiłem to zdjęcie. I nie zwróciłem uwagi, że na szybie restauracji jest napisane „wellcome” w jezyku angielskim i w „farsi”. Dlaczego „witaj”? Przy powiększeniu pojawia się siwy(biały) koń, z ozdobami. Przyyjechała jakaś ważna figura. I stąd tyle ludzi. Ciężarówka. Takie kolorowe ciężarówki były powszechne. Ale się nie zapędzały na górskie, wąskie drogi. Szeroka ulica, w którymś z tych małych miast, przez które jechaliśmy do Fajzabadu. Afgańczycy. Nasz przejazd budził zainteresowanie. I lubili  się fotografować. Z tyłu na górze bagażu –Maciek, Andrzej i Janusz. Galeryjka. Typowa galeryjka z prawej strony zdjęcia. Były też i wypłaszcenia nad Kokczą, gdy z boku dochodziła jakaś dolinka,  z małą rzeczką. W takich miejscach były często wsie. Autobus. Typowy. Były jak widać bardzo kolorowe. Ale nad Kokczą do transportu ludzi służyły ciężarówki, jak na następnym zdjęciu. Podróżni. Takie mieliśmy spotkania, jadąc  do Fajzabadu. I po takiej drodze trwała nasza podróż. Most.  Wyjątkowo solidny. Ale i parów do przekroczenia jest bardzo głęboki. Mostek. Samochód wyprawy,  z roku 1971, Jelcz 315 M zdaje się radził sobie z takim mostkiem. Został zatrzymany dopiero za Fajzabadem. Cegły. Wystarczyło je wysuszyć na ostrym słońcu,. I można było budować. Kokcza. Dom na skale. Z lewej umocniona droga nad rzeką Fajzabad.  Napis na zdjęciu wszystko wyjaśnia. Hotel na Kokczy. Że to jest hotel, to nie wiedziałem, widząc go z jadącego samochodu.  Umocnioną drogą, z prawej. Dalej był żelazny most. Potem się okazało, że to nie hotel, tylko była rezydancja króla Afganistanu.  




















  19. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 6
    Afganistan(Mazar-i Szerif)
    Wsiedliśmy na kuter, po odprawie celnej. Kuter miał zwyczaj płynąć raz na tydzień, na drugi brzeg Amudarii. W Afganistanie byli Rosjanie. Ściśle, obywatele Związku Radzieckiego. Nawet sporo. Specjaliści od geologii,  wraz z rodzinami. Ta ziemia była nieznana. Kryła  jeszcze sporo tajemnic. Kuter pełnił rolę mostu między  brzegami. Nie było go wtedy   między ZSSR i Afganistanem.  Wystarczył kurs raz na tydzień. Ktoś z Rosjan tam jechał. Inny wracał. Lub też ktoś z rodziny. 
    Zabrali nas na drugi brzeg. Kuter płynął około dziesięć kilometrów w górę rzeki i przybił do brzegu, na którym była  goła ziemia. Poza kilkoma krzaczkami tamaryszku nie było tu nic. Z kutra na brzeg została rzucona długa deska, pełniąca rolę trapu i pomostu. 
    Pasażerowie przeszli po desce na brzeg. Na którym stała  drewniana buda. Pełniąca rolę posterunku  granicznego.  Oprócz tej budy stało tu także kilka namiotów.  Nieco dalej widać było początki asfaltowej drogi i jakieś samochody.  To była zupełnie nowa droga.  Wcześniejsze wyprawy w Hindukusz jechały  przez pustynię. Jak okiem sięgnąć była pustka.  Urozmaicona kępkami roślinnymi. Nic się nie działo. Był upał i spokój.
    Pasażerowie na brzegu, czekający na kuter, weszli na pokład. Który odpłynął do Termezu. W dół  Amudarii, która była szeroka i mętna.  Była pełnia lata. W Hindukuszu  i Pamirze topniały szybko lodowce. Wody w rzece o tej porze nie brakowało.  Na tych Rosjan, co wysiedli, czekał mały autobus.  Zabrali nas nim do Mazar-i Szerif.
    Przejście graniczne nazwało się Ajratan.  Wcześniejsze wyprawy wyładowywały się  w na brzegu Amudarii w różnych miejscach. Wyprawy, wyładowujące z kutra swój bagaż,  podlegały kontroli celnej. To nic, że to są alpiniści. Porządek musiał być. Każdy kraj ma prawo kontrolować przyjezdnych. 
    Praktyka, poprzednich wypraw wykazała, że drobne upominki, zwane potocznie „bakszyszem”, ułatwiają bardzo tu taką kontrolę.  Herbata, cukier, rybki w konserwie. Broń Boże świnina!  Każdemu celnikowi małą paczuszkę, od wdzięcznej ekspedycji za ciężką pracę.  Ale to nie było nasze zmartwienie. My nie mieliśmy nic. Koledzy z bębnami się pomęczą.
    Przez okno  autobusu, wpadał bardzo ciepły, pustynny wiatr. Jechaliśmy tą nową, asfaltową szosą do Mazar-i Szerif. Tam można było wynająć samochód, lub taksówkę. Z niego do Kabulu, poprzez łańcuchy Hindukuszu, prowadziła, też świeżo zbudowana szosa. Około  600 kilometrów, poprzez przełęcz Salang.  Podobno częściowo budowana przez polskie firmy. Jechaliśmy idealną, nadamurską równiną. Zamkniętą przed nami, od południa, górska barierą.
    Za oknem pojawiło się kilka wielbłądów.  Skubiących sobie  suche, kolczaste roślinki.  Wielbłąd nie ma unerwionych swoich warg. I dlatego może miażdżyć złośliwe kolce. Coś przecież musi jeść. Wiem to od Janusza, biologa. Dostarczał nam w czasie wyprawy sporo ciekawych informacji, o różnych zwierzęcych istotach. Drugim źródłem rozrywki był Maciek, chirurg. Ten z kolei opowiadał, jakie ciekawe przypadki spotykało się w szpitalu, wynikające z tzw. ludzkiej głupoty.
    Dojechaliśmy do szosy, prowadzącej  do Kabulu. Skręciliśmy w przeciwną stronę i po kilkunastu kilometrach, przed miastem pojawiło się po lewej stronie osiedle, zbudowane z bloków, podobnych nieco do moich na Kozłówku w Krakowie. Dosyć spore. Metalowy, szczelny płot otaczał ten teren. Nawet były jakieś zielone miejsca, do wypoczynku między budynkami. Co to za osiedle?  Rosyjskie osiedle, dla pracujących w tym kraju Rosjan wraz  z rodzinami. Czuwał nad tym podobno generał.  Teraz wyjaśniła się do końca rola kutra na Amudarii. 
    Wjechaliśmy do miasta. Z kolei, z prawej strony drogi, ukazał się  nam wspaniały duży meczet. Też otoczony metalowym ogrodzeniem. Tylko znacznie ładniejszym, niż rosyjskie.  Będzie co fotografować-pomyślałem  sobie!  Jechał  z nami Janusz, który tu już był wcześniej. Znał  miasto.  Kwaterujemy się w  hotelu. Luksusów nie było. Spać się dało w jednej sali na łóżkach. Pościel mamy swoją. Śpiwory i materace. Był też kran z wodą. Ważny element wyposażenia.
    Musieliśmy wymienić zielone na Afgani.  Miejscową walutę. Jedyny bank, gdzie można to było uczynić, był skromny.  Pracownicy mieli swoje biurka,  ale stojące na klepisku. Nie, nie wymieniają dolarów! Masz babo placek! Był kraj na świecie, gdzie nie chcieli  zielonych! I to jeden z najbiedniejszych. Udaliśmy  się do dyrektora. Miał gabinet ze znacznie większym biurkiem, ale też stojącym na gołej ziemi. Zgodził się na wymianę pięćdziesięciu  dolarów. To była tu duża suma. Wystarczy nam na pobyt w poszukiwaniu jaskiń.
    Chodziłem  po mieście, które było największe na północy Afganistanu. Położone na równinie baktryjskiej, która  jest przedłużeniem pustyni  Kara-kum Włóczyłem się z aparatem fotograficznym. Niestety meczet dla  niewiernych był niedostępny. Tylko mogłem go sobie obejrzeć z zewnątrz.  Meczet zwany Błękitnym. Święte miejsce dla szyitów. Obchodzą w nim Nowruz. Perski „Nowy Rok”, według kalendarza muzułmańskiego w Iranie. Z którym spotkaliśmy się tam, kupując kilka dni wcześniej bilet na autobus dalekobieżny. Według niego była na nim podana data odjazdu.
    Obchodziłem meczet dookoła. Fotografując go  z różnych kierunków. Zaintrygowała mnie  duża ilość białych  gołębi siedzących na meczecie.  Jeszcze  więcej ich  było na placu przed meczetem. Gdzie były karmione. Tysiące białych, identycznych gołębi.  Jak się dowiedziałem, to podobno każdy gołąb, który przyleci do meczetu, z biegiem czasu bieleje.
    Przyglądałem się życiu ulicy. Fryzjer miał swój „gabinet” na ulicy, pod ścianą domu. Wodę mieszkańcom dostarczali nosiwodzi. W bukłakach z owczej skóry. Sporo ważył  taki ładunek. Transport miejski odbywał się na przy pomocy dwukółek. Z daszkiem chroniącym przed słońcem  Do dyspozycji były też dorożki, z końmi pięknie ozdobionymi.
    Sfotografowałem dość duży, niski budynek z szarej gliny. Jego dach złożony jest z szeregu kopułek.  Nad nim sterczą dwie wieżyczki. Mniejsza z oknami. Większa z otworami. Można się było domyśleć, że dla muezzina. Wzywającego pięć razy dziennie do modlitwy. Budynek jest zapewne skromnym meczetem.
    Przed glinianym murem tego meczetu spotykam małego, bosego chłopca. Ze swoim skarbem w rękach. W innym miejscu, na pustym placu czekały na uwiecznienie w aparacie, dwie zalotne panny.
    Przeskoczę na chwilę w relacji, o niecałe dwa miesiące w przód, gdy wracaliśmy z gór i zatrzymaliśmy się w Mazar-i Szerif. Jurek urządził nam wycieczkę do miejsca, gdzie znajdowała się starożytna Baktria.  Miejsce nie  przypominało miasta Aleksandra Wielkiego. Ale skoro historycy i  archeologowie tak twierdzą, to widocznie  tu było.
    Założył je, po pokonaniu Persów i spaleniu  Persepolis(p. Egzotyczny Iran). Dotarł tu,  aż nad Amudarię.  Dalej na wschód już były tylko zimne, wysokie góry.  Nie miał wyboru. Postanowił, że skieruje się na południe, do Indii. Gdzie będzie ciepło i będzie co jeść. 
    Nie była to prosta sprawa.  Drogę do doliny Indusu, gdzie już jest płasko, zamykały ramiona Hindukuszu. Z Baktrii i z Mazar-i Szerif widać było je niedaleko na horyzoncie, w kierunku na południe. Są to  pierwsze wzniesienia tych gór. Za nimi, kolejne wyższe. Przed Kabulem sięgające pięć kilometrów.  Do Indusu było, w linii prostej, około osiemset kilometrów.  I cały czas  należało przekraczać przez grzbiety  górskie, prostopadłe do kierunku marszu jego armii. To był wyczyn znacznie większy, niż przejście wojsk Hannibala przez Alpy.
    Moi koledzy odwiedzili też wtedy Polkę, mieszkającą kilkanaście kilometrów od miasta.  Stęskniona była za Polakami, za naszą mową. Ah! Te polskie dziewczyny!  Zakochała się.  Chłopak był przystojny. Miał parę dolarów w kieszeni. Po kursie czarnorynkowym to była spora suma. Może opowiadał, że ma bogatą rodzinę. Piękny dom w rajskim ogrodzie. A tu jej mąż pracował w małej cementowni.
    Skończył na AGH wydział ceramiczny. Gdzie zawsze było dużo dziewczyn. Ceramika, to przecież porcelana, piękne zestawy na obiad. I wspaniałe kolory zdobień. Jednak  na wydziale AGH „ceramika”, to były materiały ognioodporne(szamotowe), na wykładziny w piecach hutniczych. Cementownie.
    Wróciliśmy do naszego zadania. Szukania jaskiń.  Pojechaliśmy wynajętym samochodem. Góry rosły. Horyzont był zamknięty. Przed nami wyrósł wysoki, skalny  mur. Niemożliwe, aby tu był przejazd na południe, w stronę Kabulu.
    Ale pojawiła się szczelina między skałami. Którą mała  rzeczka sobie wycinała sobie przez miliony lat. Piękny przełom. Przepiękny. Niedługi był  ten wąwóz i teren się rozszerzył.  Nad szosą pojawiły się suche zbocza.  A  jeszcze wyżej  sterczały  skały. 
    Tu mieliśmy szukać jaskiń. Za tym przełomem.  Było bardzo gorąco i sucho.  Jedynym miejscem do biwakowania  była kamienista plaża nad rzeczką. Kolor jej wody był jakiś podobny do mocno rozrzedzonego mleka.  Skąd  płynęła? Czort to wiedział. I co w niej płynie, to była rola następnego czorta.  Gdzie płynęła, to się już niebawem dowiedzieliśmy.
    Sprawa biwaku była prosta. Materac plażowy rzucony na kamienie. Na to śpiwór, dobry na lodowe warunki. W nocy spałem na śpiworze. Deszczu tu w lecie nie zobaczymy. Woda, po przegotowaniu i wsypaniu do miski herbaty, dała się pić. Była wstrętna, ale nieszkodliwa. Rzeczka była płyciutka. Ledwie, by zamoczyć nogę do kostek.  Noc była względna. Ale w dzień, w tym miejscu  można się  było usmażyć.  
    Ratowaliśmy się chowaniem się w cieniu, w rozpadlinach z czerwonej, miękkiej  ziemi. Wypłukanymi przez wodę.  Nawet coś tu rosło. Czerwona ziemia,   „terra rosa”.  Znana z biwaków na południu Europy. Życie nasze się toczyło po jednej, lub drugiej stronie rozpadliny. W miarę obracania się słońca.
    Przerywane wypadami do przełomu.  Gdzie był cień. Biwakować się tutaj  nie dało, ponieważ między szosą i skałą było tylko miejsce na rzeczkę. Ale tu były wspaniałe rzeczy. Stało kilka wózków. Była to drewniana skrzynia na kółkach. W skrzyni była woda, a w niej pływały kawałki lodu i butelki koki, „seven up”.  Boskie napoje! Siadało się  na murku, z boku szosy i sączyło ten zimny eliksir.  Niestety, tylko jedna  buteleczka na dzień. 
    Idąc za biegiem rzeczki, trafiliśmy na małe  miasteczko Chulm. Z niskimi, glinianymi domkami.  Istnienie swoje zawdzięczało rzeczce. Która mu dostarczała wody dla roślin i ludzi.  Nie dopłynie do Amudarii. Zostanie wykorzystana ostatnia jej kropla.
    Mieliśmy szukać jaskiń.  Nie mogliśmy zawieść kolegów. Mobilizujemy się. Na nogach mamy wysokogórskie, podwójne buty. Botek wewnętrzny, sznurowany, ze skórki. Używałem go potem w Koninkach, jako ciepłego pantofla. But z wibramem. Coś ogromnego i ciężkiego. Musi pomieścić botek. W którym też można było spać w wysokich górach.
    Nie pójdziemy w sandałach, w których można było chodzić nad rzeczką. Kamienie, ostre trawy, węże. Słońce prawie w zenicie. I czterdzieści parę stopni. Buty wzniecały kurz. Łaziliśmy po okolicznych stokach. Patrzyliśmy na skały.  Są tu jaskinie, czy ich nie ma? Chyba nie było?
     
           Zdjęcia:
          Część z nich był zrobiona, gdy wracaliśmy po górach. Nic się w Mazar-i Szerif nie zmieniło w tym czasie.
     
                        1.  Kuter. Kuter przewożący pasażerów między dwoma brzegami Amudarii. 
                       2.  Ajratan. Afgański posterunek graniczny.
                      3.  Lutnia. Lutnia to był prosty i bardzo popularny instrument w Afganistanie. Począwszy od dwóch strun. Człowiek, z papierosem z filtrem w butonierce i sygnetem
                             na  palcu, chodzi boso. I ma uszkodzony duży palec u prawej nogi.
                      4.   Autobus. Rosyjski autobus. W adidasach Janusz. Nasze plecaki czekają na załadownie.
                      5.   Szosa do  Mazar-i Szerif. Pasące się wielbłądy na pustyni, nad Amudarią. Na horyzoncie Hindukusz. Zdjęcie zrobione przez szybę autobusu.
                     6.   Portal. Portal Błękitnego Meczetu.  Na placu jest studnia z pompą. Dalej przy wejściu, pod ścianą leży bukłak z owczej skóry, napełniony wodą.
                     7.   MS Błękitny Meczet.
                    8.   Błękitny Meczet,  szeroki widok.
                    9.   Minarety. W głębi widać Hindukusz.
                   10.  Gołębie. Każdy gołąb bielał, z przylatujących do meczetu.
                         Naprawdę to  raczej  inne, niż białe, były zabijane.  
                  11.  Przechodnie.  Ogrodzenie Błękitnego Meczetu
                  12.  Mułła.   Mułła  z towarzyszami.
                  13.  Meczet i chłopiec. Prawdopodobnie też meczet. Ale bardzo skromny. Bosy chłopiec ze swoim skarbem.
                 14.  Panny. Tak ubrane chodziły dziewczynki w Afganistanie. Pantalony i chusta na głowie.  Burka i „krata” na na oczach  pojawiały  się dopiero u mężatek.
                 15.  Ulica w Mazar-i Szerif. Pięknie kwitnące rośliny. Zieleń musiała być nawadniana. Woda była wpuszczana okresowo do rowów w pobliżu roślin.
                      W lecie przez wiele miesięcy nie  spadała  tu ani kropla deszczu. Nawet chmury na niebie były rzadkością. Afganistan jest położny na południu.
                      Na wysokości północnej Afryki.
                 16.   Mazar-i Szerif ulica. Inna skromniejsza ulica. Meczet i zaznaczające się łańcuchy Hindukuszu.
                 17.    Dwukółka. Bardzo praktyczny pojazd w tym klimacie.
                  18.   Dorożki.  Zapewne do wynajęcia na większe uroczystości.
                  19.    Nosiwoda. Człowiek ten dostarczał ludziom wodę. Bukłak, jak widać, jest zrobiony z owczej skóry.
                  20.    Dwóch nosiwodów. Podejrzane jest stojące wiadro i bukłak postawiony na sztorc. 
                           Czyżby napełniony z tego rowu? Z tyłu kobiety w burkach.
                   21.   Baktria. Tutaj dotarł Aleksander Wielki. Do Amudarii jest kikadziesiąt kilometrów. Dalej na wschód jest Hindukusz, coraz wyższy i po drugiej stronie rzeki Pamir.
                          Musiał się  wrócić do Persji, albo iść na południe do Indii.  Nie było innej alternatywy. Tu była wokół pustynia.
                   22.   Przełom. Nowa szosa do Kabulu. Niedawno zbudowana. Za tym przełomem mieliśmy szukać jaskin. Na stronie 85 w monografii „od Andów po Hindukusz”
                          K. Seysse-Tobiczyka jest zdjęcie czarno białe tego przełomu, w czasie wyprawy w 1960 r. Droga jeszcze była bita.
                   23.   Biwak. Biwakowaliśmy na tą rzeczką. Andrzej i Janusz(leży).
                   24.   Rozpadlina. Nasze dzienne życie się toczyło w cieniu. Herbatka, zupka, czy też makaronik, wszystko było gotowane na wodzie z rzeczki.
                           Na prymusie „Juvlu”. Leszek, Janusz, Andrzej.
                   25.  Tamaryszek. Widoczek jest ładny, kolorowy. Nie oddaje jednak upału.. Wyżej, w tych skałach, mieliśmy szukać jaskiń.
                   26.   Pola uprawne. Teren dalej nad rzeczką był bardziej płaski i przeznaczony  na pola uprawne. Obok rzeczki widać asfaltową szosę  do Kabulu.
     
     
     


























  20. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 5
    Jedziemy w Hindukusz
    Bębny zostały zapakowane. Średnio każdy ważył 33 kilogramy. W nich spis zawartości. Wszystko to co zabieramy, zapakowane w ten sposób, że stracenie jednego, czy kilku bębnów nie rozłoży wyprawy. Zostały zaplombowane przez celników. Mieliśmy ich trzydzieści. Każdy z napisami,  jaki jest  cel wyprawy. Bębnów nie wolno rzucać!
    Każdy z nas dostał od Jurka, powielony słownik z języka „farsi” na polski. Tym językiem rozmawiają w Afganistanie i rozmawiali w Iranie. Autorstwa Bolesława Chwaścińskiego. Na początku dedykacja -„kol. Staszkowi Bielowi z myślą o wspólnej wyprawie, B. Chwaściński 16.III.1960”. Słownik mi już blaknie. Odbity z kalki i wywołany w amoniaku. 
    Jechaliśmy pociągiem z Krakowa do Warszawy i dalej do Moskwy. Do Moskwy przyjechaliśmy rano. Odjazd  do Termezu, z dworca kazańskiego, nastąpił pod wieczór. Pociąg jechał do Duszanbe w Uzbekistanie, przez Termez.  Jechał najpierw na wschód, w kierunku Uralu. A potem skręcił na południe.  Za oknem przesuwała się kołchozowa Rosja. Patrzyłem, od rana  przez okno wagonu,  na przesuwający się krajobraz.
    Mijaliśmy wsie z kolorowymi, małymi, drewnianymi  domkami. Między którymi biegła szeroka, zakurzona wiejska ulica. Mijaliśmy pola i laski. W których rosły  białe brzozy. Pociąg się nie spieszył.  Jechaliśmy w wagonie sypialnym. Każdy miał miejsce do spania, na własnej pościeli. Przedziały były otwarte.  Na cztery „łóżka”. To nie był luksus w drodze do Iranu.  Tu jechał zwykły radziecki człowiek. Z własnym wyżywieniem. Konduktor na zamówienie pichcił herbatę w samowarze.
    Kolejnego dnia jechaliśmy przez Kazachstan. Za oknem, jak sięgnąć wzrokiem, było  płasko, czasem pojawiło się  jakieś zafalowanie terenu. Trawa już rudziała. Jechaliśmy przez  stepy.  W różnych kierunkach biegły ślady opon. Pusto, żadnych domów, czy drzewek. Tylko ta trawa.. Czasem mignął stojący przy torze  mały budynek.  Wokół nie było innych domów. Linia była jednotorowa.  Na łukach, wystawiałem głowę za okno,  patrząc na wijący się długi wąż wagonów.  Patrzyłem na te stepy i na myśl mi przychodzili nasi rodacy, których tu kiedyś wywieziono. I których dużo jeszcze tu żyje.
    Koledzy znający już tą trasę,  poinformowali nas, że jak się zbliżymy do Morza Aralskiego, to w wagonach pojawią się ryby. I rzeczywiście, na jakiejś stacji, do wagonów weszło sporo osób z pęczkami wędzonych ryb. Wiszących na drucie, za skrzela. Wagon zapachniał.  Widocznie wtedy jeszcze istniało Morze Aralskie. 
    Termez
    Przyjechaliśmy po dwu i pół dniach  do Termezu. Pociąg jechał jeszcze dalej, do niedalekiego Duszanbe. Byliśmy w Uzbekistanie. Czekała nas tu niemiła niespodzianka.  Bębny nie przyjechały naszym pociągiem z Moskwy. Gdzie one są i kiedy przyjadą? Związek Radziecki jest bardzo duży. W Termezie się nie dowiemy, co się z nimi dzieje  Na razie zakwaterowaliśmy się w jedynym hotelu w tym mieście.
    Hotel „Szark” z zewnątrz wyglądał nawet przyzwoicie.  Ale do spania, w dziewiątkę, mieliśmy jeden duży pokój. Byliśmy już sporo na południu. Było bardzo gorąco.  Na łóżkiem miałem mały termometr. W nocy wskazywał 32 stopnie. W dzień znacznie więcej.  Hotel był z restauracją, ale siku się robiło na zewnątrz. W malutkim budyneczku, gdzie byla dziura w posadce.  Teren wokół Termezu to prawie pustynia
    Siedzielismy w tym hotelu. Pytając na stacji o  los bębnów. Pewnie były, gdzieś tam, w ZSSR. Może nawet jeszcze w Moskwie. A może jechały  pociągiem w naszą stronę. A może jakiś Wania, wysłał je, przez pomyłkę, do Irkucka lub Władywostoku.  Wszystko było możliwe. Na miejscowej stacji nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Co robić? Tak czekać, że kiedyś przyjadą. Pytać codziennie, czy już są?  Czas płynie. Mamy urlopy z pracy. Bez tego bagażu wszystko inne przestało mieć sens.  Prawie roczny wysiłek grupy ludzi poszedłby na darmo.
    W Związku Radzieckim nie było książek telefonicznych. Zresztą miejscowa centrala nie połączyłaby z wybranym numerem.  Jedyną nadzieją była polska ambasada  w Moskwie. Jak się z nią połączymy,  to może tam, na miejscu u kolejarzy, coś się dowiedzą. Popchną sprawę do przodu. Nikt nie zlekceważy telefonu z ambasady. Ale nie mamy numeru. A zresztą gdyby nawet  był, to nie połączą nas z nimi. 
    Doświadczenie kierownictwa było bezcenne.  Należy się udać do miejscowego sekretarza partii. I przedstawić sprawę.  Kierownik i drugi kolega, najlepiej znający rosyjski, przedstawili  sprawę wyprawy.  Centrala telefoniczna połączy nas z ambasadą.  I  rozmawialiśmy. Będą interweniować!  Jest więc nadzieja, że bębny przyjadą. Ale dokładnie kiedy, to dalej nie było wiadomo. 
    Jurek postanawił,  że szkoda tracić czasu bezczynnie.  Kilkadziesiąt kilometrów od nas, za Amudarią w Afganistanie już  zaczyna się Hindukusz. Jakieś jego długie ramiona sięgają,  aż tak blisko, nad pustynną równinę nad   rzeką. Hindukusz w tym rejonie to jeszcze niewysokie góry. Skaliste, wapienne. Przecięte licznymi dolinkami.  Suche góry. Ale mogą w nich być jaskinie.  Które się tworzą w wapieniu. To są znane zjawiska krasowe.
    Klub Wysokogórski to także taternicy jaskiniowi, grotołazi. Niektórzy, jak mój szwagier Paweł, to  dwu-dyscyplinowcy. Podziemni i nadziemni. Sprzęt jest prawie  taki sam, jeśli chodzi o wspinanie, czy zjazdy. Odkrycie jaskini,  czy też jej „pogłębienie”,  albo rozszerzenie w poziomie, to marzenie każdego taternika jaskiniowego. Więc gdyby jakąś taką dziurę odkryć, w tym wapiennym Hindukuszu, to byłby mały sukces. Koledzy z Klubu  Wysokogórskiego mogliby zacząć ją penetrować. Nigdy nie wiadomo z góry, co się za tym kryje. Może dziesiątki kilometrów korytarzy. I  dla turystyki wspaniałe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty.
    Pojedziemy w kilku za Amudarię i  spenetrujemy obszar w pobliżu małej rzeczki, która płynąc, gdzieś z dalszych miejsc w Hindukuszu, przecina ostatnie skały na swej drodze do Amudarii, tworząc  przełom. Jurek go zna. Jechał tam, już nie jeden raz. Za tym przełomem, przeprowadzimy rekonesans w poszukiwaniu jaskiń. Czekając na przyjazd kolegów, w wynajętym samochodzie z cennymi bębnami. 
    Jestem w tej grupce, czteroosobowej. To coś nowego, zamiast siedzieć w Termezie. Nieznośny upał. W knajpie trzeba było płacić. Wóda była. Miejscowi nawet zapraszali na kielicha.  Nie zdradzę, ale jeden z kolegów miał na to ochotę. Miasteczko, gdzie dokoła jest tylko pustynia. Zresztą włóczenie się po ZSSR nie było mile widziane.
    Zdjęcie
     Hotel „Szark” w Termezie

  21. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 4
    Wyprawa Klubu Tatrzańskiego w Hindukusz-1973
    Nosiło nas w Klubie! Co skończyło się wyjazdem do Iranu w 1972 r, w góry Elburs(blog-„Egzotyczny Iran”).  Rok później  PTTK obchodziło swoje stulecie.  Sto lat wcześniej(1873 r) powstało Towarzystwo Tatrzańskie.  Z siedzibą w Krakowie.  Należeli do niego tacy ludzie, jak min. - Chałubiński, Eljasz, Sienkiewicz, Modrzejewska, Witkiewicz. Członkowie  TT wędrowali po górach, mając w klapie odznakę,  ze stylizowaną głową kozicy.
    Stulecie to jest coś bardzo poważnego. Ktoś rzucił hasło - Klub Tatrzański zorganizuje z tej okazji wyprawę w Hindukusz. Może Heniek Ciońćka, którego dobrze znał prezes klubu Jasiu.  I który był już w Hindukuszu. Klub jest w PTTK.  To coś bardziej masowego dla władz, niż elita z Klubu Wysokogórskiego. Władze  to poprą. Dostaniemy dolary(po130 na osobę). To była najważniejsza rzecz, aby opłacić wynajem samochodu i kulisów, niosących wyposażenie wyprawy do bazy. Reszta będzie za złotówki.  Reszta - to znaczy sprzęt i żywność.  Wszystko musi być krajowe. Były wtedy fajne rzeczy na zachodzie, na wyposażenie wypraw, ale za dewizy!
    To będzie poważna wyprawa. Klub Tatrzański nie miał takich alpinistów. Ale od czego są sąsiedzi z za ściany z Klubu Wysokogórskiego. Chętnie pojadą. Wykorzystywało się każdy pretekst, by dostać poparcie, dolary i wyjechać w  wyższe góry. Kierownikiem zostaje Jerzy W.  Firma o znanym nazwisku, tym bardziej, jeśli chodziło o Hindukusz. Jego zastępcą został Karol J., uczestnik wyprawy z 1962 r  w te góry.  W składzie mamy gwiazdę pierwszej wielkości, też już znającego Hindukusz. Kiedyś znakomitego wspinacza z Dolomitów i Alp  Ryśka  Z.,  zwanego w Klubie Wysokogórskim „brudasem”, ponieważ się często mył.
    Janusz W., biolog z UJ.  Jedzie w Hindukusz po raz drugi, zbierać swój materiał  do badań.  To byli sprawdzeni ludzie w  górach wysokich.  Wystarczy przeczytać to, co już wcześniej napisałem o wyprawach w Hindukusz.  Razem było nas dziewięciu. A  więc jeszcze dwójka doświadczonych członków Klubu Wysokogórskiego - Leszek Z. i  Wojtek K..  Maciek D., chirurg z Kopernika(ulica w Krakowie z klinikami), goprowiec. Andrzej G. należy do naszego klubu, ale też i do KW. Jest w nim członkiem zwyczajnym. Ja też jestem członkiem KW, ale tylko uczestnikiem. Mam  za małe doświadczenie w Tatrach.
    Zostałem zaakceptowany przez kierownika. Jeszcze nie znałem Jurka. Tylko tyle,  co wyczytałem o nim w  monografii K. Seysse-Tobiczyka „od Andów po Hindukusz”.  Iran coś mi pomógł.  On znał Elburs  w Iranie i rejon Alam Kuh. Był tam na wyprawie w 1969 roku, razem z Stanisławem  Bielem, jako kierownicy grup z Krakowa. Tylko że  ja(my w klubie?) o tym nie wiedziałem.  Ale on wiedział o naszym wyjeździe i działaniu w tym rejonie. 
    Mieliśmy też przed wyjazdem do Iranu rozmowę w klubie z  Bielem.  Góry Elburs go  nie interesowały(już w nich był). Ale gdybyśmy zorganizowali wyjazd  w góry Hoggar(na Saharze) to pojedzie z nami. Biel już wtedy rezygnował z poszukiwania wyzwań w górach.  Od coraz co wyżej stawianej poprzeczki. Czego nie można powiedzieć o wielu późniejszych znakomitych alpinistach. Którzy nie mogli się „oderwać” od gór i w nich zostali.
    Gdyby nasza działalność w Iranie była lepiej znana(rozpropagowana). Być może w kolejnej monografii K. Seysse-Tobiczyka „Himalaje-Karakorum” (1974 r)  znalazł by się opis naszego działania, jako polskiej wyprawy w Elbursie. Jest w tej książce opis działania Polaków w Iranie, w latach poprzedzających nasz wyjazd(Andrzej Marczak - Iran i Azja Mniejsza).  Nasze informacje pochodziły tylko z „Taternika”. Monografia K. Seyyse-Tobiczyka ukazała się rok po naszym pobycie w rejonie Tacht-e Sulejman.
    Pisząc posty w  blogu „Egzotyczny Iran” zupełnie zapomniałem, że leży u mnie na półce.   Biwakowaliśmy na czterech kilometrach. Przeszedłem razem z Januszem drogę Steinuera na Alam Kuh. Na Demawendzie poznaliśmy, co to jest rozrzedzone powietrze. Dla naszych pań(Elżbiety i Rysi), kobiet turystek, nie wpinającyh się, wyjście na Demawend  było pewnym osiągnięciem.
    Przy kompletowaniu obsady na Hindukusz dowiedziałem się, jak w się praktyce,  dobiera zespół na  wyprawę. Wybiera kierownik. Ale już wybrany może kogoś zaproponować, którego zna praktycznie.  Kierownik ma głos decydujący.  Wybór członków jest sprawą najwyższej wagi. To ma być zespół współpracujący, a nie zespół egoistów, realizujących swoje, prywatne cele. Cel jest jeden. Cel wyprawy.
    Zostałem więc jej członkiem. Byłem najmniej doświadczony spośród kolegów. Dobrze będę „tragarzem”- myślałem.  Zawsze większość członków wypraw to tragarze. Ludzie od czarnej roboty. Ktoś musi nosić coraz wyżej, sprzęt i żywność. Zakładać obozy i liny poręczowe. Elita jest oszczędzana na atak szczytowy. Ale zawsze można mieć nadzieję, że wyjdzie się dość wysoko.  Może na sam czubek góry, gdy mój organizm będzie super silny.
    Wyprawa jako oficjalna miała swoją pieczątkę i papier firmowy. Z  napisami także w języku angielskim, z podaniem konta PKO I.  Mieliśmy „pocztówki”,  wykonane przez drukarnię. Ze zdjęciem pięknego szczytu w Hindukuszu, Kohe Baba Tangi(6513 m) Ryszarda Zawadzkiego. Z kolorowym obramowaniem, oraz odbiciem znaczka klubowego. Z gadżetów na podarunki mieliśmy znaczki, które można było wpiąć do klapy. Miały one w swej treści wmontowany znaczek klubowy. Stylizowaną głowę kozicy. Byliśmy klubem tatrzańskim, to zobowiązywało.
    Jurek rozdzielił robotę. Mnie przypadła działka pod nazwą żywność. Dostałem listę około dwudziestu produktów, sprawdzonych na poprzednich wyprawach w Hindukusz. Oczywiście tylko polskich.  Należało je stopniowo zdobywać. Więc pisałem pisma, na papierze firmowym, o zapomogi. Mogą być produkty, albo gotówka. Produkty najlepiej w puszkach. Inaczej się zepsują. Nie liczyłem pism, ale zebrało się ich kilkadziesiąt. Głównie do fabryk produkujących żywność.
    Pozostali koledzy też nie próżnowali. Każdy miał swoją działkę. Potrzebne były namioty, „puchy”(kurtka,  śpiwór). Śpiwór - kilo czterdzieści gęsiego puchu. Kurtka - siedemset gramów. Puch skupywała jakaś firma od drobiu.  Więc nam może  „podarują”, jako sponsorzy, lub sprzedadzą. Brakującą ilość należy szukać na wsi od „baby”.   Kurtki i śpiwory dla wypraw szyła pani Momatiukowa z Katowic. Żona znanego alpinisty. Wiedziała jakie są wymagania od  tego sprzętu. I  jaki materiał ma być na pokrycie? Mocny i lekki. Tylko stylon. W Łodzi go produkują na eksport. Znów pisma.
    Ktoś musiał wykonać czekany i raki. Czekan to głowica, odkuwka, nie spawana. Drzewce to nie problem. Raki mają być ze stali elastycznej, ale też dającej się hartować. I też nie spawane. Namioty zrobi Legionowo. W Krośnie produkują liny alpinistyczne. W Wałbrzychu  opracowali buty podwójne, na warunki w górach wysokich. „Lekkie metale” w Kętach pospawały nam stelaże, z rurek aluminiowych, pod wory. To z grubsza wszystko. Pakowane do żółtych bębnów, z fabryki lekarstw „Miraculum” w Krakowie.
    Od jesieni, przez zimę, toczą się narady, jak  sprawa posuwa się naprzód i co trzeba zrobić.  Pojedziemy pociągiem do Termezu. Razem z nami bagaż. Droga jest znana. Jurek, Karol i Rysiek już tam jeździli.  Jedziemy do Doliny Mandaras.  Jurek postawił cel. Bardzo ambitny.  Przejście grani Nadir Szach – Szachaur.  I jednocześnie pierwsze polskie wejście na Szachaur.   Droga cały czas na wysokości blisko siedmiu kilometrów.  
    Ja się nie zastanawiałem, czy to będzie możliwe. Nie znałem Hindukuszu. Tylko z monografii K Seyyse-Tobiczyka.  Moje doświadczenie górskie, w stosunku do kierownika, było minimalne. Zresztą było to wtedy takie odległe. Wszystkie moje siły były skierowane na bieżące sprawy. Robiłem swoją robotę. Wiedziałem,  bo obliczyłem, że średnio na jednego członka wyprawy, na jeden dzień, potrzeba będzie nieco ponad kilogram różnych produktów. Na śniadanie, obiado-kolację. Licząc dziewięciu członków, liczbę dni w górach i dojazdy(powroty) wychodziło do półtony, które trzeba będzie zgromadzić.  Potem zapakować razem ze sprzętem do bębnów.
    Tym się zajmowałem.  Wszyscy mieli podobne problemy. Wszyscy gdzieś pracowali przez sześć dni w tygodniu. Nikt nas nie sponsorował, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Nikt fizycznie się nie przygotowywał  do ciężkiej pracy, w rozrzedzonym powietrzu. W noszeniu ciężkich worów. To był amatorski alpinizm.  Taki jeszcze wszyscy u nas  uprawiali.
     
    Zdjęcia:
    1. „Pocztówka”.
    2. Cel wyprawy – Grań łącząca szczyt Nadir Szach(z prawej - 6814 m) z  Szachaur`em(z lewej – 7116 m). Grań ma ok. pięciu kilometrów długości. Na tle czarnej ściany Nadir Szacha widać szczyt M3(6300 m)oddzielony od niego przełęczą.
     Zdjęcie autora postu,  zrobione ze szczytu M1(6020 m),  w czasie  wyprawy.  Dolina Mandaras jest na prawo, poza zdjęciem. 
     Nadir Szach został zdobyty po raz pierwszy przez wyprawę poznańską(Dobrogowski, Gąsiorowski, Mitkiewicz - 1962 r). Na ww. przęłęczy ustawili obóz II(6000 m). Namiot kolejnego obozu został ustawiony na wysokości 6650 na lodowcu, spadającym ze szczytu
     


  22. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 3
    Klub Tatrzański PTTK w Krakowie
    Byliśmy z żoną, jako studenci, członkami Klubu Tatrzańskiego PTKK w Krakowie. Oddział Krakowski PTTK wynajmował jedno piętro w budynku na ulicy Basztowej.  Miały tu siedzibę także inne kluby PTTK. Kajakarze, żeglarze itd. Jeden pokoik na tym piętrze miał do swej wyłącznej dyspozycji Klub Wysokogórski.  Głównie służył on  im jako  miejsce na zebrania taterników, odczyty.
    Cisnąłem się wraz z  innymi w tym pokoiku, na prelekcji Stanisława Biela. Ówczesnej gwiazdy polskiego alpinizmu. Biel wrócił  świeżo  z Grindewaldu, gdzie wraz z partnerem przeszedł, wysoką na tysiąc osiemset metrów, północną ścianę Eigeru. Było to jej pierwsze polskie przejście(1968 r). Przywiózł ze sobą kolorowe przeźrocza. Wspaniale opowiadał o tej ścianie, o historii jej zdobywania.  To była dramatyczna opowieść o „wahadłach” przy wspinaczce.  O nieszczęśnikach, którzy odpadli od ściany i zdarzyło się im wisieć przez dwa tygodnie. Zanim ściągnięto ich ciało.  Całą wspinaczkę można sobie było obserwować przez dużą lornetę z Grindewaldu. I też to wiszące ciało. Ściana ta też jest sławna z kolejki, która sobie jedzie w jej wnętrznościach na lodowiec pod Jungfrau.
    Nasz Klub nie miał pokoju, ale korzystał jak inne z sali ze stolikami, gdzie można było dostać w bufecie kawę, czasem i ciastka. Mieliśmy wyznaczony dzień i godzinę na spotkania.  Każdy klub PTTK tak miał, by nie było bałaganu. Klub w zamierzeniu(statut) grupował tzw. wykwalifikowanych turystów górskich.  Coś pośredniego między zwykłym turystą poruszającym się po szlakach, a taternikiem.  Byliśmy klubem „elitarnym”.  Należeli do niego głównie studenci, pracownicy krakowskich uczelni, inżynierowie. Nowy członek musiał być polecony przez należącego już do klubu.
    Poruszaliśmy się poza szlakami, głównie za granicą Bułgaria(Riła, Pirin),  Alpy Julijskie. W Tatrach nie bardzo się dało, bez narażenia się na karę. Klub organizował letnie obozy wspinaczkowo-turystyczne. Czy też narciarskie obozy zimowe w Zakopanem. Ale niektórzy członkowie klubu byli także wspinaczami, należącymi do Klubu Wysokogórskiego. Ci już mogli korzystać z większej swobody w Tatrach, by dojść pod „ścianę”. Zresztą niekoniecznie się wspinać po tym dojściu.  Taternicy nieraz zabierali ze sobą „osoby towarzyszące". Pełniąc rolę wykwalifikowanych przewodników. Nie było w Tatrach przewodników, którzy mogliby prowadzić turystę w terenie skalistym,.
    Do Klubu Wysokogórskiego nie mieliśmy więc daleko. U nas dominowały głównie  dziewczyny. Studentki, sympatie.  W  naszym Zarządzie był też  Heniek Ciońćka, uczestnik kilku wypraw w Hindukusz. Klub miał przypinaną odznakę  ze stylizowaną głową kozicy. Być może bardzo podobną do odznaki historycznego już Towarzystwa Tatrzańskiego(nast. post)
    Będąc tym członkiem skończyłem kurs jaskiniowy. Po pierwszych doświadczeniach praktycznych  w Jurze na tym kursie, zrezygnowałem z bycia taternikiem jaskiniowym, gdy pojawiła się możliwość kursu skałkowego. Zresztą obydwa odbywały się  w Klubie Wysokogórskim.  Jaskinie to dla mnie była  woda, błoto i zimno. Oraz siedzenie całymi tygodniami w ciemnościach w głębi ziemi.
    Na kursach najpierw jest część teoretyczna. Ta na kursie skałkowym odbywała się  pod koniec zimy. A w niej było wszystko, to co przyszły taternik powinien wiedzieć.  Góry skaliste, topografia, klimat. Wspinaczka. Sprzęt,  technika wspinania się.  Zasady asekuracji. Ratowanie się w razie wypadku.   Potem była praktyka w skałkach, w Jurze. W dolinach Bolechowickiej, Kobylańskiej(Karniowickiej). Czy też wypady do Będkowskiej.
    W Kobylańskiej, u góry dolinki, było źródełko.  Czyściutka woda wypływała z pod brzegu. Przy źródełku(wtedy to było tradycyjne miejsce) na materacach  leżały vipy alpinizmu. Tacy co już zaliczyli Alpy. Ale i tacy, co byli i w Hindukuszu.  Jednym z nich był „Zyga”, Andrzej Heinrich. Andrzej miał swoją trzódkę kursantów. Prowadził ją przez dolinkę, niosąc linę, zawieszoną ukośnie na plecach i piersiach. Był to osiemdziesięciometrowy „podciąg”. Na pętli wisiały stalowe karabinki i stalowe haki,  różnych kształtów i rozmiarów.  To całe żelastwo brzęczało, gdy szedł z kursantami na wybraną „drogę”.  Andrzej był lubiany. Wyglądał  na nieśmiałego. Andrzej ma dziewczynę! Plotkowało środowisko. Plotkowało przy źródełku.
    Wszystkie skałki w dolinach jurajskich mają swoje nazwy. Są przewodniki, więc można sobie poczytać. Jaka nazwa, jaka trudność drogi. Ale przykładowo -  w Kobylańskiej -Słoneczna(turnia), Wronie Baszty, Okręt itp. W Będkowskiej „Dupa Słonia”(kształt skały, nad ziemią), Iglica itd. Andrzej był  później znakomitym himalaistą. Nie tak, może spektakularnym jak Kukuczka, ale bardzo pewnym i wytrzymałym partnerem.  Po Hindukuszu  wyruszył w Karakorum-Malubiting - 1969 r  i  Kunyang Chhish -1971 r. Wszedł na kilka ośmiotysięczników w Himalajach i zginął w tych górach.
    Adepci wspinaczki, pod okiem instruktorów, „kosili” te skałkowe drogi. Potem leżąc na materacu gumowym przy źródełku.  W szumie warkotu  „Juvli”, słuchało się opowieści, jak  z bajki, gdy któregoś z instruktorów zebrało na zwierzenia. Na przykład jeden z uczestników wyprawy w Hindukusz,  mający wcześniej wspinaczki  pod Mont Blanc powiedział pewnego dnia - słuchajcie - obliczyłem, że co dziesiąty z wybitniejszych alpinistów ginie. Autor tych słów(Jacek Poręba) był później członkiem wyprawy na Kunyang Chhish. Kierowanej przez Andrzeja Zawadę.
    Kolejne szkolenie odbyło się już w prawdziwych górach. Na Hali Gąsienicowej.  Kilku instruktorów i  bajkowy hotel w Betlejemce.  Zaczyna się to od  jakiegoś Skrajnego Filaru Skrajnego Granata. Potem Płyta Lerskiego, na przełęcz między Zawratową Turnią i Zadnim Kościelcem. No i tak nam szło szkolenie. Szło mimo, że jeden z instruktorów miał sztywne kolano(Adam Zyzak). Wspinał się jednak dobrze. Męczyło go dojście pod ścianę i zejście. Kurs skończyliśmy egzaminem. W nim była, min., szczegółowa topografia Tatr Wysokich. Była to dla mnie  przygoda. My kursanci wierzyliśmy starszym kolegom, że wiedzą co  robią z nami. Kierowała nami ślepa wiara w doświadczenie starszych.
    Ale przyszły pierwsze refleksje.  Do Murowańca dano znać, że jakiś facet wpadł do żlebu, który się zaczynał w dół od ścieżki na Skrajny Granat. W Murowańcu był jeden goprowiec, który pełnił rolę złotej rączki w schronisku. Zrobiło się ciemno, gdy wybraliśmy się z tym goprowcem w drogę. Nasi instruktorzy zaoferowali pomoc chłopu.  Jeden z nich zjechał do tego żlebu, by tylko stwierdzić, że człowiek nie żyje.
    Drugi przypadek w czasie naszego dwutygodniowego kursu. Dwójka wspinaczy rozpoczęła już trzecią drogę tego samego dnia. Jak były krótkie, to tak robiono, by ich więcej zaliczyć. Trzecią był w tym przypadku Komin Drege`a na Granatach. Nadzwyczaj trudna wspinaczka. Pionowa, ciemna skała z wodą. Nieszczęśnik spadł z sześciu metrów na piarg. Pewnie nawet nie wbił haka, by się zaasekurować.  To przecież tylko sześć metrów!
    Wspinałem się kilka sezonów w Tatrach. Ale  jakaś ekstremalna wspinaczka, nie była w moim guście. Za blisko jest się tej granicy, skąd nie ma powrotu. Patrząc czasem potem na siebie, na zdjęciu czarno-białym, z przed lat, na Zamarłej Turni. Zadawałem sobie pytanie. Jak to było? Droga klasyczna na Zamarłej. „Piątkowa”. Wtedy marzenie, dopiero co opierzonego wspinacza. Kiedyś przed wojną przepustka, by nazwać kogoś taternikiem.  Stopnie i chwyty nie są  duże, ale skała jest  lita, mocna. Tatrzański granit.   Startuje się wprost z piargów. Nachylenie ściany gdzieś – pod siedemdziesiąt, stopni. Ekspozycja rośnie bardzo szybko pod nogami. Cały czas  widać w dole piargi pod ścianą.
    Pod koniec „drogi” jest kominek wyjściowy. Niedługi, ale skała jakby nie lita, niezbyt pewna. Ma niewielkie występy. Nie jestem całkiem pewny, czy się nie urwą. Wbijam przed nimi hak. Zawsze się tak robi, gdy coś jest dalej niepewnego. Po dźwięku uderzeń wiem, że nie siedzi pewnie w skale. Jego ucho nie dotyka skały. Ale nie mam wyboru. Wpinam stalowy karabinek i linę. Ostrożne obciążam chwyty. Po może dziesięciu, lub więcej metrach, jestem na szczycie Zamarłej Turni. Ściągam partnera. Gratulujemy sobie Zamarłej! 
    Ale to zdjęcie? Zrobił mi je Smieną, gdy się przymierzałem do tego kominka. No dobrze polecę, myślę - patrząc na nie. Jestem asekurowany liną przez partnera. Ale tylko teoretycznie!   Ten hak się wyrwie. A jak się  nie wyrwie, to  będę wisiał w tej ówczesnej „uprzęży”, która była tylko pojedynczą  liną(tu podwójną – „podciąg”)owiniętą dookoła żeber. Stracę szybko przytomność.  Wisząc i wiercąc się na linie, hak się wyrwie. Polecę dalej. Wyrwę partnera ze stanowiska, to prawie pewne. Podzielimy los Skotnicówien. Takie wątpliwości zaczynały się wtedy u mnie. W pewnym momencie moje zafascynowanie wspinaniem stanęło między mną i moją dziewczyną. Ustąpiłem częściowo i przezwyciężyliśmy ten kryzys. Została moją żoną.
    Bardziej odpowiadała mi więc taka aktywność  w górach, gdzie nie będzie takich skrajnych wyczynów na skale. Będzie więcej chodzenia.  Gdzie będą lodowce. Piękne pejzaże, słońce.  Przygoda.  W tramwaju spotykam kolegę. Kiedyś na obozie Klubu w  Dolinie Kieżmarskiej zrobiliśmy kilka dróg.  Nawet byłem raz, w tym okresie, w jego domu. Był jedynym synem profesora UJ. Marian miał na imię. Cześć Marian! Marian przedstawia mi dziewczynę, to moja żona. Wspinamy się razem. Wiesz - jedziemy za dwa tygodnie  w Alpy!  Mamy już czekany. Pięknie, gratuluję!  Niedługo po tym czytam w jakiejś gazecie, że znaleziono ich ciała pod Mont Blanc. Spadli dwieście metrów po polu lodowym.
    Zamarła Turnia
     Autor na „drodze klasycznej” na Zamarłej Turni. Nie pamiętam dokładnie daty. Ale był to rok 1965(66). Teraz jest znacznie łatwiej się na niej wspinać. Bez porównania lepszy sprzęt asekuracyjny. Na Zamarłej zamontowano cały szereg stałych punktów asekuracyjnych(haki, „spity”). Wtedy jedyna asekuracja odbywała się z własnoręcznie wbitego haka.
     

  23. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 2
    Kolejne  polskie wyprawy w Hindukusz
    W 1962 roku wyrusza w Hindukusz druga polska  wyprawa. Składająca się z dwóch grup. Poznańskiej i krakowskiej.  W wyprawie bierze udział kilku Francuzów. Metoda stosowana  tym czasie, aby mieć źródło dewiz. Z dwudziestki uczestników, tylko trzech brało udział w pierwszej wyprawie w 1960 roku. Biel, Krajski i Zierhoffer. Reszta nigdy nie była w górach wysokich. 
    Podróż do Afganistanu z bagażem była już  „tradycyjna”.  Pociągiem do Termezu i stateczkiem przez Amudarię na brzeg afgański. Nazwa przejścia granicznego jest mało ważna, ponieważ jego położenie nad rzeką zmieniało się w czasie kolejnych wypraw. Z  granicy jechali do Mazar-i-Szerif i dalej już też„tradycyjnie” do Fajzabadu, przełomem Kokczy.
    Grupa poznańska wchodzi do dziewiczej Doliny Mandaras. Która się odgałęzia na wschód od doliny Qazi Deh, w rejonie japońskiej  „Bazy pod Wierzbami”. Zasadniczym celem miał być potężny szczyt, wznoszący się w grani głównej Hindukuszu, w głębi tej doliny.  Byli pewni, że to jest ten sam szczyt, co oznaczony kotą -7125 m, na mapie „Survey of India”.
    Zakładają bazę w Dolinie Mandaras na wysokości ok. 4100 m. Powrócę potem do tego miejsca  i kolorowych widoków z niego. Grupa penetrowała  otoczenie doliny. Nadając kolejnym szczytom w  jej otoczeniu  literę„M”(Mandaras) i numer. Szczyt z kotą -7125 m, oznaczono  jako M4.
    Weszli na niego, jako pierwsi zdobywcy.  Późniejsze, dokładniejsze  pomiary obniżyły jego wysokość do  6814 m.  W porozumieniu z władzami, po naradzie w Kabulu, nadano mu nazwę Nadir Szach. Ojca panującego  króla Afganistanu Zahir Szacha. Stryczyński i Zierhoffer  wchodzą  też jako pierwsi ludzie na  Kohe Mandaras(6631 m).  Był początek września i  przy wejściu na szczyt odmrażają sobie stopy.
    Grupa krakowska, licząca siedem osób, w której byli min.- Stanisław Biel, Henryk Ciońćka i Karol Jakubowski, nie miała sprecyzowanego planu i udała się dalej w kierunku wschodnim, by szukać szczytów, o wysokości przekraczającej siedem kilometrów. Podjechali najpierw samochodem dwadzieścia kilometrów dalej, wzdłuż Ab-e Pańdź do wioski u zbiegu dużej doliny. W której, w głębi  dominował potężny szczyt Szachaur(7167 m), nazwany tak samo jak wioska.  Po rekonesansie w dolinie okazało się, że wejście na niego  jest niezwykle trudne. Przeniesiono się dalej w górę doliny Wachanu, w celu rozpoznania terenu.  W tym rejonie weszli jako pierwsi na Kohe Tez(7015 m).
    W roku 1963 wyjeżdża w Hindukusz wyprawa łódzkiego koła Klubu Wysokogórskiego.  Jej kierownikiem był  Andrzej Wilczkowski. Głównym celem był  już rozpoznany Szachaur. Nie zdobyli tego szczytu.  Na jego pokonanie należało przebyć trzykilometrowy lodowy filar.  Rozpoczęli poważniejszą akcję na niego już w październiku, jako ostatnie zamierzenie. Byli  wprawdzie już doskonale zaaklimatyzowani.  Doszli jednak tylko do 5800 metrów, gdy drogę zmknęła im osiemdzięciometrowa bariera szklistego lodu. Do szczytu mieli jeszcze 1300 metrów. Weszli natomiast wcześniej na Kiszmi Chana(6745 m), M2(6460 m) i po raz pierwszy na Langutę-i Barfi(6827 m). 
    W głowie utkwiła mi książka Andrzeja Wilczkowskiego - „Pokutujące śniegi”. Była to relacja o tej wyprawie. Dziwne śniegi. Spotykane w suchych górach, min.  w Andach i Hindukuszu.  Śnieg firnowy topnieje, ale w dziwny sposób. Tworząc las „szpikulców”, o wysokości  do wzrostu człowieka, czy wyżej. Tworząc „gęsty las”. Nie da się przez to swobodnie iść. Łamią się bez trudu. Same szpice. I dalej zostaje część „nadziemna”. Trzeba czasem dodatkowo zbijać je czekanem.  Machaj jednak tym narzędziem powyżej pięciu kilometrów, niosąc nieraz, nie lekki plecak. One pokutują, jak mnisi. Pokuta też dla alpinisty, gdy na nie trafi. Czytając ją, gdy została wydana w 1969 roku,  nie przypuszczałem, że zobaczę na własne oczy tych pokutników. I będę musiał przez nich przebrnąć.
    W Hindukuszu zaczęli się pojawiać Niemcy, Austriacy. Zaczął być modny wśród alpinistów. W 1966 roku wyjeżdża kolejna polska wyprawa, środowiskowa  z Krakowa, zawierająca piętnaście osób. Kierowana przez Romana Śledziewskiego. W jej składzie po raz pierwszy dwie kobiety, oraz  min: Andrzej Heinrich, Jerzy Potocki, Jerzy Wala, Ryszard Zawadzki. W wyprawie wziął też udział Janusz Wojtusiak, biolog z UJ. Zaproszono też do udziału alpinistów zagranicznych, z powodów już wcześniej wyjaśnionych.   Postanowiono wejść na Szachaur filarem północnej ściany. Stawiając to, jako główny cel wyprawy. Przewidywano także wejście na dwa szczyty powyżej siedmiu kilometrów i trawers całej grani Noszaka.
    Nowością było użycie do przewozu bagażu i  części uczestników wyprawy samochodu Star z przyczepą. Który jechał przez Turcję i Iran do Afganistanu. Spotkanie całej wyprawy nastąpiło w Fajzabadzie dziewiątego sierpnia.  Najpierw działali w otoczeniu doliny Qadzi Deh.  Trzydziestego sierpnia sześciu członków wyprawy stanęło na Noszaku(7492 m), wychodząc nowa drogą(zachodnią grzędą Noszaka) i  bijąc swoje rekordy życia. Przy okazji pokonali wszystkie trzy wierzchołki Noszaka-wschodni, główny i zachodni.
    Działąjąca w składzie wyprawy z mężem Fracuska Isabelle Agresti doszła do 7400 m. Prasa francuska nazwała ja po powrocie do kraju „La famme vivante la plus haute du monde”(Silna i wybitna kobieta.  Ale też, że wyszła najwyżej na świecie-gra słów). Wejście na Noszak, nową drogą, w zaledwie dwa tygodnie od rozpoczęcia działalności, zakończyło się chorobą wysokościową kilku uczestników. Zmuszeni byli zejść niżej. Wpływ na to miało także nieodpowiednie odżywianie. 
    Trójka z nich, najmniej odczuwająca skutki wysokości,  Bourgeois, Heinrich i Potocki  została w pobliżu Noszaka  i postanowiła jeszcze wejść na dwa szczyty-Darban Zom(7219 m)  i szczyt z kotą -7291 m. Uważali, że ten drugi jest dziewiczy. Szczyt(Shingeik Zom -7291 m) nie był dziewiczy. Tylko oni o tym nie wiedzieli. Został zdobyty wcześniej, w tym samym roku przez alpinistów niemieckich. Na wieść o tym, jako ubezpieczenie do obozu III pod Noszakiem docierają Rodziński, Wala  i Wojtusiak.
    Zamierzali wejść na oba te siedmiotysięczniki z siodła(szeroka przełęcz) pomiędzy nimi. Obniżywszy się trzysta metrów z obozu trzeciego(6800 m) na Noszaku rozbili  namiot u stóp żebra skalnego, spadającego z jego głównego wierzchołka.  Następnego dnia zaczynają podchodzenie w kierunku przełęczy pomiędzy tymi szczytami. Śnieg na podejściu był głęboki i na przełęcz docierają dopiero pod wieczór. Zmuszeni są wrócić  na noc do  namiotu.
    Wieczorem psuje się pogoda.  Zaczyna sypać śnieg.  Śniegu przybywa i rano rezygnują z tych dwóch szczytów. Decydując się na powrót do obozu trzeciego pod Noszakiem. Lawina pyłowa porywa Bougeois  i Potockiego.  Kolejna porywa Heinricha.  Bougeois  i Heinrich wygrzebują się ze śniegu. Długie poszukiwania Jerzego Potockiego nie dają rezultatu. Jest pierwszą, polską ofiarą Hindukuszu.
    Przestawiają namiot w pobliże grani,  łączącej Noszak z Gumbaze Safed(6800 m). Zamieć nie ustaje i  cały następny dzięń spędzają  w namiocie bez żywności, która została w plecaku Potockiego.  W kolejnym dniu próbują znowu dotrzeć do trzeciego obozu. W głębokim śniegu  idzie im to straszliwie wolno.  Obaj mają zapalenie spojówek. W dodatku Heinrich ma  nogę przebitą czekanem.  Wracają do namiotu. Jedyna możliwość uratowania się, to zejście z grani do bazy wysuniętej. 
    Bougeois  decyduje się na to zejście,  skrajnie trudnym terenem.  Rozstają się. Większość zejścia to ogromna skalno-lodowa ściana. Półtora dnia schodzi do bazy. Natomiast Heinrich, po noclegu w namiocie, wraca z największym trudem do trzeciego obozu. Tu była żywność i paliwo.  Został  uratowany.
    W 1971 wyruszają do Afganistanu dwie ekspedycje. Jedna z koła krakowskiego KW, przy współudziale koła lubelskiego KW. Druga z Wrocławia. Kierownikiem krakowskiej grupy został Stanisław Biel. W jej składzie byli min. Henryk Ciońćka, Jerzy Wala, Ryszard Zawadzki. Szefem grupy z Wrocławia był Jerzy Wojnarowicz.
    Część ekipy i bagaż jedzie do Afganistanu Jelczem 315 M. Druga część leci  samolotem z Moskwy do Duszanbe. A stąd pociągiem do Termezu. Jelcz z bagażem  dociera aż do Fajzabadu, pokonując wąskie galeryjki nad Kokczą. Potem za tym miastem, w stronę doliny Wachanu, natrafiwszy na mostek, który  zawaliłby się pod ciężką maszyną, zmuszeni byli wynająć samochód i przenieść na niego bagaż wyprawy.
    W końcu z opóźnieniem  wszyscy docierają do wsi Qadzi Deh. Stąd Wrocławianie idą z  karawaną w górę pod Noszak. Obóz główny ma być założony na wysokości około 4030 m. Tu dowiadują się, że pod Noszakiem zmarło kolejno, na chorobę wysokościową, pięciu alpinistów bułgarskich.  Czytałem  szczegółowy opis tej nieszczęsnej wyprawy. Przyczyną było zbyt szybkie posuwanie się w górę, bez należytej aklimatyzacji i wypoczynku.
    Był  już wrzesień  i początek jesieni. W bazie pod Noszakiem zaczynał w nocy pojawiać się mróz, który utrzymywał się także przez dzień. Wyżej, w rejonie  szczytu,  rozpoczynała się  zima. Wejście na Noszak wiązało się z dużym ryzykiem. Ustalili wspólnie, że  nie będą  na niego wchodzić. Wyjdą  w stronę jeszcze nieznanych, ale niższych gór Kohe Zebak. W celu aklimatyzacji i rekonesansu.
    Nęcił ich jeszcze nie zdobyty szczyt w pobliżu Noszaka. Noszący kotę - 6350  m.  Zdobyli go i nazywali Asp-e  Sayah(Czarny Koń). Ponieważ jego pokonany, wyższy  sąsiad  nosił już nazwę Asp-e Safed(Biały Koń-6607 m).  Osiemnastego września zaczął padać śnieg. Przenieśli się ostatecznie w  Kohe Zebak. 
    Jest to grupa górska na zachód od Hindukuszu Wysokiego. Za doliną Qadzi Deh.  Która ją oddziela od Hindukuszu Wysokiego. Ma ona obszar ok. 950 km kwadratowych. Nazwa ich pochodzi od miejscowości Zebak, przez którą jedzie się z Fajzabadu do Iskaszimu. Najwyższym szczytem tych gór jest Sad Isztragh - 5859 m npm.
    Grupa krakowsko-lubelska udała się samochodem ze wsi  Qadzi Deh  w górę Wachanu, docierając do osady Qala-i Panja. Ostatniej, do której można było wtedy dojechać tym pojazdem. Spieszyli  się, ponieważ było coraz zimniej. Stąd wyruszyły cztery zespoły rekonesansowe.  Po ich powrocie zdecydowano, że zaatakują Kohe Qala-i Ust(6309 m), a następnie Kohe Baba Tangi(6513 m). Jeden ze wspanialszych problemów ścianowych w Hindukuszu.  Z jego północnym, dwukilometrowym filarem. Dziesięciu alpinistów prowadził Ryszard Zawadzki. 
    Nie osiagnęli tych szczytów. Jednak po drodze  weszli na kilka wiechołków powyżej pięciu kilometrów. Zaczęła załamywać się pogoda. Na całym Hindukuszu Wysokim(Wschodnim) padał śnieg. Ostatecznie grupa wróciła  na zachód, w rejon Kohe Zebak.
     
    Hindukusz Wysoki
    Dla ułatwienia zrozumienia moich postów i śledzenia działalności Polaków w  początkach eksploracji Hindukuszu załączam mapę graniową Hindukuszu Wysokiego, opracowaną przez Jerzego Walę i zamieszczoną w monografii „Od Andów po Hindukusz” Kazimierza Seyyse-Tobiczyka.  Autor mapy zbierał informacje od uczestników wypraw penetrujących Hindukusz. Stopniowo uściślając jego topografię.
     Dla ułatwienia śledzenia mapy  zaznaczyłem na czerwono szczyty, które były celem zainteresowania polskich wypraw. Króciutko omówionych w poprzednich akapitach. Noszak ma trzy wierzchołki. Główny(M), zachodni(W) i wschodni(E). Zieloną kropką oznaczyłem rejon japońskiej bazy głównej(„Baza pod Wierzbami”) z roku 1962. Znajdowała się ona u zbiegu dolin Qadzi Deh i Mandaras na wysokości ok. 3 km.
     Nazwy szczytów na  mapie się zmieniały i w literaturze polskiej są takie, jak w nawiasach: Kohe Naser Khosraw(M2- 6460 m): Kohe Kesnikhan(to Kiszmi Chan): Kohe Nadir Sah(Nadir Szach): Kohe Skhawr(Szachaur.) Kohe to „góra”, szczyt. Wysokości szczytów też ulegały zmianie. W miarę coraz dokładniejszych pomiarów.
     Mapy takie, popularn1e zwane „graniówkami” są podstawą działania alpinistów w górach. Nie mapy fizyczne.  Mapy fizyczne zawierają zbyt wiele szczegółów i są „nieczytelne” dla wspinacza.  Dla alpinisty istotny jest przebieg grani. Grani głównej rejonu, grani bocznych, odgałęziających się od głównej w punktach zwornikowych. Naniesione na ich przebieg szczyty, przełęcze i ich wysokości. Ogólny przebieg dolin, lodowce  oraz  cieki(potoki, rzeczki).
     Alpinista, wspinacz musi widzieć stok,  ścianę, grań, aby ocenić trudności wspinaczki, po skale i lodzie. Zastępczym środkiem dla oceny była i jest fotografia. Jak najbardziej też  szczegółowa.  Nie da się tego zrobić z najbardziej nawet szczegółowej mapy fizycznej. Która jest przydatna w ogólnej orientacji, przy dojściu w interesujący rejon. Teraz pojawiły się dodatkowe środki, dla wyobrażenia sobie rzeźby terenu. Zdjęcia z satelitów, czy tzw. zdjęcia lotnicze. Z naniesionymi poziomicami. Wszystko to bardzo ułatwia alpinizm w nieznanych górach. Niemniej ostateczne zdanie należy do człowieka obserwującego teren. .

     

     
  24. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 1
    Kilka słów wstępu
    Nazwa tematu „Hindukusz”, ponieważ  będzie głównie o eksploracji tych gór,  przez polskich alpinistów.  Pojawią się poszczególne, kolejne posty, tworzące całość tematu.
    Byłem członkiem wyprawy w Hindukusz w 1973 roku, zorganizowanej przez Klub Tatrzański z Krakowa.  Mam dużo kolorowych zdjęć, wykonanych na błonie ORWO Color.  Zdjęć nie tylko gór, ale i  ludzi, pejzaży. Zdjęcia, które zrobiłem, opisują ten kraj, jaki był prawie pół wieku temu. Będzie ich  ponad dwie setki. Zostały zeskanowane z przeźroczy i starannie „wyczyszczone” z naleciałości po wywołaniu.
    Starałem się opisać ten kraj taki, jaki widziałem i zapamiętałem. Bardzo pomogły mi w tym  zdjęcia. Powiększone na ekranie komputera ujawniły dawno zapomniane szczegóły z mojego pobytu. Nie będzie to relacja o wybitnych osiągnięciach górskich. Raczej będzie to opis, jak  wyglądała realizacja typowej, środowiskowej wyprawy wysokogórskiej w Hindukusz w Afganistanie, gdy zaczął być eksplorowany przez Polaków.  Widziana bardziej oczami alpinisty „tragarza”,  a nie lidera zespołu.
    Czytając moje poszczególne posty, należy na chwilę zapomnieć o niesamowitym postępie w eksploracji  gór.  O dzisiejszych wyczynach najlepszych wspinaczy, czy też alpinistów. Powinno się wyraźnie odróżnić alpinizm od sportowej wspinaczki skalanej. Należy się przenieść myślami wstecz, ponad pół wieku temu. Wyobrazić sobie wysokie góry  nietknięte stopą ludzką. Z wyjątkiem miejscowej ludności, której penetracja, z powodów oczywistych, ograniczała się tylko do dolin. Taki sam proces poznawania gór miał miejsce w Alpach i w  naszych Tatrach, tylko znacznie wcześniej.
    Afganistan, kraj w środku Eurazji. Kraj dwa razy większy od Polski. Pokryty jest w większości górami o nazwie  Hindukusz(„Góry Indyjskie”). To pierwsza część ich nazwy. Kusz zniekształcone „kuh”-góra,  z perskiego(farsi).  Góry, których kształt przypomina dłoń z rozpostartymi palcami ciągną się na przestrzeni 1300 km. Najwyższa ich część(Hindukusz Wysoki) ciągnie się wzdłuż górnego biegu Amudarii. Na jej orograficznie lewej stronie, na pograniczu Pakistanu(prowincja Chitral). Dolina Amudarii, nosząca w górnym biegu  nazwę Ab-e Pańdź(Oxus), tworzy wąski korytarz Wachanu(Wa-Khan), między Hindukuszem i Pamirem. Koniec tego korytarza kończy się w pobliżu chińskiej prowincji Sinkiang. Jest  to miejsce spotkania  trzech potężnych masywów górskich - Hindukuszu, Pamiru i Karakorum.
    Klimat Afganistanu jest wybitnie kontynentalny. O suchych gorących latach. I tak samo suchych i mroźnych zimach. Z wyjątkiem niewielkich obszarów, położonych niżej w dolinach górskich, czy na pograniczu z Pakistanem, poza obszarem wyższych gór. Ludność Afganistanu to skomplikowana mozaika plemienna. Będąc tam w 1973 roku. Naliczyłem na jakiejś ich uproszczonej mapie szesnaście wydzielonych grup plemiennych. Każda z nich zasiedlająca określony rejon kraju. Część z nich była spokrewniona z sąsiadami z północy(z za Amudarii), Uzbekami, czy Tadżykami. Dominującą jednak grupą byli  Pusztuni(Pasztuni), liczący prawie 50 % ludności kraju(na 16 milionów-w 1973 r). Część tego plemienia żyła też w Pakistanie na pograniczu z Afganistanem. Kraj był rządzony głównie przez nich. On jedni mieli prawo do noszenia na głowie furażerek z karakułów.
    Polska wyprawa w Hindukusz 1960
    Polscy alpiniści, działający w Klubie Wysokogórskim, w jego różnych kołach, szukali po drugiej wojnie światowej możliwości zorganizowania wyprawy w góry wysokie. Chciano jednocześnie wejść na dziewiczy szczyt i pobić polski rekord wysokości, osiągniętej przed wojną w Himalajach na Nanda Devi Est(7434 m).
    Mało jest chyba u nas znane,  że jeszcze  przed wojną Komitet Himalajski Klubu Wysokogórskiego - któremu przewodniczył Adam Karpiński, postawił przed polskim alpinizmem cel - zdobycie K2.  Planowano przeprowadzić jedną, czy dwie wyprawy treningowo-przygotowawcze w otoczeniu lodowca Baltoro. Niestety nie uzyskano na to zgody od rządu pakistańskiego.  Wybrano inny godny cel.  Jeszcze nie zdobyty szczyt Nanda Devi  Wschodnia.
    Wyprawa składała się z czterech osób. Kierował nią Adam Karpiński.  Płynęli statkiem z Genui do Bombaju.  Stąd pociągiem, po czterdziestu godzinach i na końcu po całodziennej jeździe autobusem dotarli w góry na wysokość 1800 m npm.  Tu czekał ich dziesięciodniowy marsz - z kulisami niosącymi wyposażenie wyprawy, aby dotrzeć do podnóża  Nanda Devi Est.  Od założenia obozu bazowego do wyjścia na szczyt upłynęło im  pięć  tygodni.  Niestety ten pierwszy polski wyjazd w Himalaje zakończył się tragicznie.  Pod lawiną pod szczytem Tirsuli ponieśli śmierć Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz.
    Zdobycie Nanda Devi Est było, w ówczesnym czasie, sukcesem Polaków. Był to wtedy szósty szczyt na świecie, co do wysokości, zdobyty przez człowieka. Trzy, były wyraźnie wyższe – Nanda Devi(7816 m), Kamet(7756  m) i Minyangkar(7585 m). Pozostałe dwa bardzo zbliżone wysokością do NDE. Te sukcesy, nizinnego kraju nad Wisłą,  później się ciągnęły dalej. Przed wojną jeszcze trzy  wyprawy w Andy. Od roku 1960 eksploracja dziewiczej części Hindukuszu w Afganistanie. Dała ona niezbędne doświadczenie w górach wysokich i późniejszej bardzo owocnej działalności w Himalajach.
    Biorąc pod uwagę główne założenia celu powojennej wyprawy, taką szansę dawał   niezdobyty szczyt Noszak(Noshak – 7492 m). Był dziewiczy i wyższy od NDE. W 1950 roku Norwegowie zdobyli najwyższy szczyt Hindukuszu - Tir Mir(7700 m). Leżący poza główną granią Hindukuszu Wysokiego, w Pakistanie, w prowincji Chitral. Wyprawa norweska  widziała na północ jakiś ogromny szczyt. Wielkości Tiricz Mira.  Był znacznie wyższy, niż otaczające go góry. Kartografowanie  Hindukuszu zaczęli Anglicy, poczynając od Pakistanu.  Jednak duża część tych gór, leżąca na terenie Afganistanu, nie została skartografowana.  Szczególnie po stronie doliny Wachanu.
    Polski alpinista Bolesław Chwaściński pracował na kontrakcie przed wojną w Afganistanie.  Znał więc ten kraj. Stąd, biorąc pod uwagę - wysoki i dziewiczy  Noszak oraz koszty zorganizowania wyprawy, to Hindukusz wydawał się wówczas dla polskiego alpinizmu jedynym możliwym celem. Hindukusz w Afganistanie był terenem gór dziewiczych, gór których szczytów nie dotknęła jeszcze stopa ludzka. I których wiele przekraczało siedem tysięcy metrów.
    Zaczęto organizować wyprawę na Noszak. Kierownikiem został B. Chwaściński. Postawiono sobie cel - odszukanie ”olbrzyma”, widzianego przez Norwegów. I zdobycie go po raz pierwszy.  Wyprawa liczyła dziesięciu alpinistów. W jej składzie byli min. Stanisław Biel z Krakowa i Kazimierz  Berbeka z Zakopanego. Z wyprawą jechało dwóch operatorów  filmowych. Trasa wyprawy z  bagażem wiodła pociągiem przez Moskwę, Kazachstan, jego stolicę Taszkient do Termezu, małego miasta nad Amudarią w Uzbekistanie. Za tą rzeką był już Afganistan. 
    Dalej, w odległości około siedemdziesięciu kilometrów, od posterunku granicznego nad Amudarią, było pierwsze miasto  Mazar-i-Szarif. Największe na północy Afganistanu. Droga do niego prowadziła  przez ruchome piaski pustyni. Tu dowiedzieli się, że Noszak  jest także celem alpinistów japońskich. Było to dla nich zaskoczeniem. Jako, że według posiadanych wcześniej informacji, Polacy mieli być jedyną wyprawą na Noszak. W Mazar-i Szarif można było wynająć samochód, na przewiezienie bagażu i uczestników wyprawy do prowincji Badachszan, w której leży Hindukusz Wysoki.  Jednocześnie należało też udać się do Kabulu, by uzyskać pismo, dla gubernatora Badachszanu, pozwalające na działalność w górach.
    Przez Pul-e Chumri, Chanabad  wiodła droga wyprawy do stolicy Badachszanu Fajzabadu,  w sporej części, wzdłuż rzeki Kokczy.  Górskiej rzeki wypływającej z Hindukuszu i wpadającej do Amudarii.  Kokcza przedziera się poprzez góry, które miejscami dochodzą, aż do samej wody. Droga w tych miejscach biegła na galeryjkach. Wąskich pasemkach drogi, wykutej w skale. Jedynie na szerokość samochodu.  Jakieś małe boczne dopływy przekraczane były na uginających się pod samochodem prymitywnych, lichych mostach. Zbudowanych w przemyślny sposób z topoli afgańskiej oraz z  kamieni.
    Za Fajzabadem jechali wzdłuż rzeki Wardudż i w końcu przez szeroką przełęcz, położoną na wysokości około 3 km, dotarli do Iskaszimu. Tu otwarła się przed nimi bardzo długa  dolina  Wachanu, którego dołem płynie Ab-e-Pańdź. Tu też pojawił się po raz pierwszy, widoczny na horyzoncie Hindukusz Wysoki. Błyszczące lodowcami szczyty wznosiły się po prawej stronie widoku. Po  lewej stronie(orograficznie prawej)  rzeki był  Związek Radziecki(Tadżykistan).  
    Z Iskaszimu dojechali  po kilkunastu kilometrach do wsi Qadzi Deh, położonej na wysokości 2600 m npm. Za wsią rozpoczynała  się dolina, biegnąca  na południe, która prowadziła pod Noszak(7492 m). Drugi co do wysokości szczyt Hindukuszu. Zostałby pobity polski rekord wysokości ustanowiony na Nanda Devi Est(7434 m). Niestety Japończycy już tu byli.
    Wyprawa dysponowała dwoma  mapami,  o podziałce jeden do miliona(!). Wydanymi na podstawie map „Survey of India”. Na jednej z nich Noszak wznosił się nad doliną odchodzącą od wsi Qazi Deh,  a na drugiej nad doliną odchodzącą od wsi Warg. Warg jest położona dalej w górę Ab-e-Pańdź. Obie wyprawy idą jednak w górę  doliną Qadzi Deh, noszącą taką samą  nazwę, jak wieś.
    Japończycy zakładają bazę główną, na wysokości około 3000 m nmp. Nazwaną  „Bazą pod Wierzbami”, ponieważ rosły tu małe krzaki. Polacy zakładają swoją bazę wyżej, na wysokości około 4100 m npm. Wyprawie towarzyszyli w marszu doliną żołnierze, ze względu na strefę nadgraniczną. Na wysokości 4000 metrów dostali torsji i nie odważyli się wejść wyżej na lodowiec. Zrezygnowali więc z towarzyszenia wyprawie, wracając na dół doliny.   
    Siedemnastego sierpnia Japończycy wychodzą, jako pierwsi ludzie,  na szczyt Noszaka. Schodząc, zostawiają  w trzecim obozie polskim na wysokości 6150 metrów karteczkę -  „Thank you very much to the camarades from the land of Chopin two boys from cherry flower land  Mr. Fuji, Goro Iwatsubo” (Bardzo dziękujemy kolegom z kraju Szopena – dwóch chłopaków z kraju kwitnącej wiśni, Mr. Fuji, Goro Iwatsubo). Dziesięć dni później Polacy wchodzą tą samą drogą na  Noszak(7492 m). Rekord wysokości, z przed wojny na Nanda Devi Est(7434 m), został pobity. Ale to nie było pierwsze wejście.
    Oglądałem z wielkim zaciekawieniem film z tej pierwszej,  powojennej wyprawy w góry wysokie w Krakowie. Czy był  w kolorze? Nie wiem. Raczej nie. Na taśmie szesnastce. Operator był znany, z polskiej kroniki filmowej - Sprudin. Pozostały mi mgliste obrazki wynajętego samochodu, wypełnionego bagażem wyprawy i jego uczestnikami. Nieostry obraz przejazdu przez  jakąś  rzeczkę. Nic więcej. Więcej wiadomości o wyprawie mam w monografii Kazimierza Seysse-Tobiczyka „Od Andów po Hindukusz”. Gdzie oglądam też czarno-białe zdjęcia. Niektóre zrobione w tym samym miejscu, co później moje.
    Skorzystam teraz z pana „Google`a”.  By bliżej wyjaśnić o jakim terenie jest mowa. Umożliwi to lepiej zrozumieć ten  powojenny okres działalności polskiego alpinizmu w górach wysokich. Załączam dwie  mapy.
    1. Dojazd do Afganistanu  pociągiem z Moskwy do Termezu(na mapie Termiz) nad Amudarią. Stąd po przeprawie przez rzekę, wyprawy dojeżdżały do Mazar-e Sharif.  Z tego miasta należało dojechać do Fajzabadu, stolicy prowincji Badachszan(Badakhshan). Jechano przez miasta, oznaczone przeze mnie na mapie czerwonymi kropkami. Za Talokanem(Taloqan) rozpoczynała się dolina Kokczy, ze słynnymi galeryjkami.  Fajzabad(Fayz Abad) był stolicą Badachszanu i tu urzędował jej gubernator. Który zezwalał na dalszą jazdę. Z Fajzabadu docierano do Iskaszimu(Eshkashem).  Tu dopiero otwierał się widok na nieodległe szczyty Hindukuszu Wysokiego i tu jest początek korytarza wachańskiego ciągnącego się na wschód, przez około 300 km do Chin(prowincja Sinciang).
    2. Afganistan, to jak wspomniałem wyżej,  to prawie same góry. Ale jakie góry? To wyjaśnia drugi obrazek. Prawie cały kraj jest pokryty górami powyżej tysiąca metrów. A góry powyżej trzech kilometrów, ze surowym już klimatem, zajmują  jego ogromną wschodnią część.  Podany na tym załączniku  szczyt w Hindukszu „Nowshak” to Noszak. Niedaleko od niego(około 20  km), na południe  w Pakistanie, w prowincji Chitral leży Tiricz Mir. Na  prawo od Noszaka, w stronę wschodnią, rozciąga się Hindukusz Wysoki.
    Zdjęcia:
     1. Mapa Afganistanu
    2. Hindukusz
                                                                                                                                            


  25. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Byliśmy na campingu w sierpniu niedaleko Lienz`u. Łączka Seewiese nad uroczym jeziorkiem . Sierpień 2008 roku. Karnecik dla turystów za ok 40 Euro.  Na sześć dni. Każdego dnia na jeden wyjazd wybraną kolejką, z zestawu. Pojechaliśmy w jeden dzień na Moltaller Gletscher.  Lało, ale dlaczego nie spróbować letnich nart? Jak będzie pogoda. Lodowiec czynny.  W miejscowości, w której się skręca z głównej drogi na boczną do dolnej stacji kreta, jest wypożyczalnia.  Pytamy o pogodę i czy czy można wypożyczyć narty, byty, kijki. Jutro będzie lepsza pogoda. Oczywiście, można pożyczyć. Dopasowujemy buty, narty.  Impreza nie tania, ponieważ musimy jeszcze opłacić kreta i jazdę na górze. Karnet jest dla letnich turystów. Nie dla narciarzy. 
    Przyjeżdżamy w następny dzień.  Pięćdziesiąt kilometrów na letnie narty. Żona ma obiekcje, że to wszystko sporo kosztuje.  Pal licho kasę! Jeszcze się zarobi. A jak się jeździ w lecie na lodowcu, w  lecie, w Europie. To się przekonamy. Jedyna okazja.  Tylko profi tak jeżdżą. Niestety, w pobliżu skrętu w dróżkę do lodowca, miga czerwony napis -Gletscher nieczynny.  Gość w wypożyczalni  nie wierzy. Telefonuje.  Czynny, tylko coś się im pokręciło. Bierzemy sprzęt. Jak wrócimy to go nie będzie. Wskazuje miejsce, gdzie mamy to wszystko zostawić.
    Jazda kretem. Niedawno taki  pod Kitzsteihornem się zapalił... Na górze plączą się mgły. Jeździ krzesło na sam szczyt. Lodowiec wyrównany. Na dole ustawiony wertikal. Szachownica zdradza chorwacki narybek. Niewielka grupka z trenerem.   Niestety śnieg z każdym zjazdem coraz bardziej mokry. Pierwszy raz na sprzęcie z wypożyczlni. I pierwszy, i ostatni raz narty w lecie.  Na profi jesteśmy zdecydowanie za bardzo w leciech.  
     
     












































    J_M Gletscher.MPG G_M Gletscher.MPG
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...