Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    czar nart
    Życzymy Wszystkim narciarzom z forum w przyszłości, z okazji Wielkiej Nocy, tylko takich widoków i takiego śniegu. I nie trzeba zbyt daleko jechać.  Dziewiętnasty marzec 2008 r.











































  2. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Powrót.
     
    Mieliśmy tysiąc kilometrów z Szirazu do Teheranu. Autobus za dwa dolary, od osoby, pokonał tę odległość jednym skokiem. W Teheranie mieliśmy do załatwienia delikatną rzecz – miejsca w pociągu do Moskwy. Pociągu, który jeździł raz na tydzień. Za resztki zielonych pozwoliliśmy sobie na narodowe danie irańskie Czelou-Kebab. W skromnej restauracji z kelnerem. Kopiasty talerz szarego, rozsypującego się ryżu. Nie to co nasza biała, posklejana papka z baru mlecznego. W ryżu tkwiły kawałki mięsa i jarzyny.  Był wyborny. Smakował nadzwyczajnie. Temu nie można się dziwić, po miesiącu żywienia się makaronem i konserwami.
     
    Przed nami było pociągami do Krakowa sześć tysięcy kilometrów .  Jazda trwała taką samą liczbę dni, jak przyjazd do Iranu. Bez sensacji i bez specjalnego zainteresowania.  Nie było wagonu   z  łazienkami w przedziale. Nie było Miszki i jego „stakanów” z herbatą. Te przedziały i te łazienki, to był jakiś wybryk losu. Takie luksusy, ten nasz wagon miał tylko w połowie. Druga połowę zajmowały przedzialy ze czterema, zwykłymi łóżeczkami. Co prawda z klimatyzacją.  Dla kogo były te luksusy z łazienkami? Może dla ambasadora z rodziną, który bał się lecieć samolotem.
     
    Skończyła się bajka z tysiąc i jednej nocy! Wróciliśmy do naszego codziennego życia. Rysia do szkoły. Do swoich głuchych z całej Polski. Ja do projektowania rozbudowy huty w Nowej Hucie.
     
    Kupiłem książkę Kazimierza Sidora „Bogowie, Magowie i Nafta”. Kilkuletniego ambasadora Polski w Iranie. Podał w ciekawy sposób historię tych ziem. Kolebki naszej cywilizacji. Od Babilonu i Elamu. I pisma klinowego i Nabuchodonozora. O tym opowiada Biblia. Potem na te tereny przybyli Ariowie. Ze stepów Wschodniej Europy. Część z nich dotarła, aż do Indii. Mówi się przecież o językach indo-europejskich. Święta księga Ariów „Awesta” wspomina, że góry wyrastały jak grzyby. Lawa tryskała z wulkanów, formujących Elburs. Jedno z plemion Ariów, z którego rekrutowali się kapłani nazywano się Medami. Persowie byli pobratymcami  Medów.  Władcą Persów był Achemenida. Założyciel dynastii.  O Achemenidach pisałem w poście o Persepolis.
     
    Śledziłem sytuację w Iranie. Króciutko trwała dynastia Pahlavidów. Zapoczątkowana zamachem stanu przez pułkownika Kozaków. Tatusia Szacha.  Jako ostatnia opuściła go dziesięciotysięczna gwardia Pretorianów. Nie spowodował tego sam Chomeini. Przyczyny jego upadku tkwiły głębiej. Ta nadmierna ilość jego portretów wiszących wszędzie, nie świadczyła o miłości do władcy. Tylko o strachu. Potem ta tragiczna wojna z Irakiem. Rozpoczęta przez Husseina. Zginęły na niej miliony, lub zostały kalekami, takich chłopaków, jakich spotkaliśmy pod Alam Kuh, czy Demawendem.  Szach się błąkał z rodziną po świecie. Nikt nie chciał go przyjąć. A w Iranie jedna dyktatura została zastąpiona drugą.
     
    W pamięci został jednak kraj życzliwych ludzi. Iran, kraj o obszarze pięć razy większym od Polski. Nikt nas nie zaczepiał. Nikt nam nie zrobił żadnej krzywdy. Ludzi, którzy często starali się nam pomóc. Został kraj gorący i suchy. Jedynym wyjątkiem  był biblijny raj -Eden.  Na wąskim pasku nad Morzem Kaspijskim.
     
  3. Zagronie

    Jak zostać narciarskim ekspertem
    Motto: A koniecznie muszą być wyniki? Czy chodzi bardziej o to żeby wyszkolić dobrych narciarzy?
    Muszę się bliżej przedstawić. Jakie mam uprawnienia, by się podjąć tak trudnego tematu, jak w tytule postu.
    Jeżdżę na nartach od 1964 roku. Średnio w sezonie od 20-30 dni.  Najwięcej 45 dni.  Dwa sezony tylko po kilka dni, gdy nie było mnie w Polsce.  Do tego dochodzi kilka sezonów dzieciństwie, na nartach dla dorosłego. Były zjazdy po polach, skoki paru metrowe na zrobionej skoczni, czy też skoki na brzegach, z  najazdem i wyskokiem w górę.  Nie znałem wtedy żadnej ewolucji służącej do skręcania, z wyjątkiem przestępowania.  Dopiero w wieku 24 lat,  miałem okazję być na kursie prowadzonym przez zakopiańskiego instruktora. Uczył pod Gubałówką grupkę studentów przez siedem dni.  Poziom był bardzo różny. Byłem najlepszym na tym kursie(sądzę, że na to miały wpływ te lata w dzieciństwie), opanowując jazdę na równoległych nartach. W takim stopniu, że odważyłem się zaraz wybrać na Gubałówkę kolejką i  jeździć przez słynny mostek. Po Gubałówce nastąpiła próba zjechania z Kasprowego przez Goryczkową do Kuźnic. Nasz instruktor urządził nam też jazdę terenową, dla urozmaicenia, na koniec kursu. Wybraliśmy się do Doliny Kościeliskiej do schroniska. A stąd na nartach do Siwych Sadów.  Są to takie  bule pod północnym stokiem Starorobociańskiego. Na wysokości ok 1600-1700 m. W każdym razie niżej, niż Ornak. I wiele bezpieczniejsze, ponieważ wschodnie stoki Ornaku, w kierunku Kościeliskiej, są strome i bardzo lawiniaste. Nazwa Siwe Sady pochodzi od  takich niewielkich drzewek o kulistych koronach rosnących w tym rejonie. Oszronione  przypominają sady z siwymi drzewkami.
    To był jedyny z prawdziwego zdarzenia instruktor. Był w kolejnych latach jeszcze jeden. Goprowiec z Markowych Szczawin pod Babią Górą.  Po pierwszych zajęciach z nim, na polanie nad krzyżem, przy drodze do Kuźnic, po prawej stronie. Zrezygnowałem z jego rad.  Nie wnosiły nic nowego. I według mojej oceny jeździł gorzej ode mnie. Zresztą potem namawiał mnie, bym wstąpił do gopru.  Moje umiejętności były wystarczające, by nieszczęśnika, na toboganie zwieść na dół.  
    I jeszcze jeden incydent miałem z kimś co potrafił nieźle jeździć.  Na obozie wędrownym, dwutygodniowym w  Bieszczadach. Dla studentów poznałem człowieka z Zakopanego. Pytam się dlaczego  przyjechałeś w Bieszczady?  Masz Tatry pod nosem.  Chciałem coś nowego!  Załatwił mi  potem chatę z łazienką niedaleko skoczni. Na dwa tygodnie.  Wybrałem się  z żoną, malutkim półtorarocznym synem i Mamą.  Mam spędziła przed wojną w Zakopanem  dziesięć lat. Pracując w pensjonatach. Odkładała pieniądze. I nie dużo brakowało na mały domek. Wyszła tu za mąż za mojego ojca. Niedługo potem wyjechali z Zakopanego, z obawy przed Niemcami. Dla  Mamy to Zakopane było zupełnie inne. Nie czuła się w nim dobrze.  Wtedy była dziewczyną a teraz starą kobietą.
    Wracając do tego kolegi z Bieszczadów. Rozmowa w czasie obozu zeszła na narty.  Przyznał się, że był w polskiej kadrze juniorów.  Ale potem nie kontynuował kariery w klubie. Nie pytałem dlaczego? Spotkaliśmy się raz na Goryczkowej. I jeździliśmy razem. Pytam, mając fachowca z prawdziwego zdarzenia -co mam poprawić?  Dobrze jeździsz-padła odpowiedź. Co miał powiedzieć? Że dla amatora to zupełnie wystarczy.  Na zawodnika to za mało i za późno.  To było oczywiste.
    Jakie miałem wyjście, by lepiej jeździć. Coraz lepiej?  Teraz to rzecz prosta. Początek nauki w szkółce. Lub w rodzinie, gdy ktoś z rodziców jest na poziomie instruktora, lub jest nim rzeczywiście. Dalej, jak ma ochotę i skłonności do pracy, to może klub i trener. Gdy są takie możliwości.  To jest najlepsza droga do eksperckiej jazdy. Najlepsza też do sportu, rywalizacji.  Ale gdy takie możliwości nie  zaistniały. Gdy tylko, przy okazji jakiegoś urlopu, miało się styczność z instruktorem na godziny. Niewiele godzin.  Ale opanowało się jakoś te narty. Jeździ się już przyzwoicie i pewnie skrętem równoległym. Nie unika się gorszych stoków. Ma się dwadzieścia, trzydzieści, może więcej lat. To czy zostanie się ekspertem. Ekspertem w późniejszym wieku. Ekspertem zwracającym uwagę  swoją jazdą. Wolniejszą, niż znacznie młodsi. Ale pewną i dającą mnóstwo satysfakcji.  Ekspertem, który może startować bez wstydu na zawodach amatorskich. Twierdzę, że się da to zrobić.  Nie posiadając trenera pod ręką na każde wezwanie. Da się to zrobić własnym wysiłkiem. 
    Robiłem to od samego początku, gdy zaczynałem pierwsze równoległe skręty.  Nie miałem instruktora na co dzień. Instruktorzy jeździli po Kasprowym. Poznawałem ich po takich małych odznakach z napisem PZN, przyczepionych do kurtki, lub pod nią. Przyuważywszy takiego, przyglądałem się jego jeździe. Jak inicjował skręt i jak go prowadził. Jakie skręty preferował. Długie, krótsze, śmig. Przyglądałem się kursom instruktorskim w Kotle Gąsienicowym. Ustawionym tyczkom dla wertikalu slalomowego. Ćwiczeniom ewolucji. Pług, skręt z oporu, skręt równoległy.  To były wzory. Ale najlepsze to byli  trenujący zawodnicy. Pojedyncze tyczki, jak dla giganta. I w dół od przełęczy między Kasprowym a Beskidem.  Czy też na Goryczkowej.  Tu różnica była zdecydowana w stosunku do „moich” instruktorów. Szybkość zdecydowanie większa. Prowadzenie stabilne nart.
    Przyglądanie się innym jadącym. Innym wzorom, idolom, to prawie nie różni się od oglądania filmu.  Pierwsze wrażenie-to tak bym chciał jeździć!  I koniec na tym.  Tak sobie można wzdychać przez całe lata. I na tym się skończy. Z filmem jest nawet lepiej. Jak się go zwolni. Mocno zwolni, a nawet podzieli na klatki, to już coś widać. Co ten wzór tam wyprawiał.  Mając własny film, zrobiony przez żonę, sympatię itp. Też można go podzielić na klatki. I porównać odpowiednie momenty.  To jest wskazówka. Jak daleko jesteśmy od wzoru, naszego ideału. To porównanie zastępuje częściowo instruktora, trenera.  Oni to widzą swoim okiem na stoku.  I potrafią nam zaaplikować takie ćwiczenie, który nas zbliży do wzoru.  To jest bardzo duża przewaga żywego człowieka nad samo nauką.
    Lata moich pierwszych ślizgów nie obfitowały w filmy instruktarzowe dla uczących się. Tym bardziej, że czasami się coś obejrzało tylko przypadkowo.  Jedynym materiałem do nauki były książki. Pierwsza książka „Śmig”. Zaraz potem „Ski de France”. W języku francuskim w Bibliotece Górskiej w Krakowie na miejscu.  Zbiorowe dzieło najwybitniejszych znawców materii we Francji.  Ksiązka dosyć gruba. Pełno wykresów, trajektorii. Były też i zdjęcia zawodników, ryciny sylwetek narciarza w skręcie. Konfrontowałem to wszystko ze stokiem. Z własnym doświadczeniem. Przy okazji poznało się ze słownika parę słów francuskich. Tekst, specjalnie przy czymś takim nie jest, potrzebny. Jak się jeździ samemu na stoku.  Nie są ważne definicje.  Trzeba robić, co tam jest pokazane.
    Potem były inne książki. Nawet polskich autorów. Wreszcie coś naprawdę dobrego. G. Joubert.  Trener w klubie uniwersyteckim w Grenoble. Tam była Olimpiada Zimowa.  Gdzie jeździł mistrz nad mistrze J C Killy.  Joubert miał swego wybitnego wychowanka Patrick Russelle. Zdobywca ze dwa razy(?) Pucharu Świata. Patrick, który wykonywał skręt „S”. Patrick, który „połykał”(avalement) muldy(nie! „Górki”).  Skręt „S”. Pierwszy raz dowiedziałem się o nim z „Dziennika Polskiego”. Codziennej gazety w Krakowie. Pisywał tu o nartach Zbigniew Ringer. Sam zapalony narciarz. Pojawiła się rycina, dwóch półokręgów złączonych ze sobą.  Zrobić coś takiego na nartach równoległych, wąskim śladem, to było wyzwanie.
    Ten Joubert, to była dla mnie Biblia. Biblia do poduszki przed nartami rankiem. Biblia do analizy własnych błędów.  Trudnej analizy, ponieważ nie miałem zdjęć w czasie jazdy. O filmach nie było co marzyć.  Ja uczyłem innych. Mnie nie miał kto uczyć.  Analiza polegała głównie na oglądaniu śladów własnych nart. Na to trzeba było podejść w górę. Na szczegółowej analizie, co doprowadziło do wywrotki.  Na analizie przyczyn, dlaczego w mokrym, wiosennym śniegu tak trudno jest wykonać skręt.  I dlaczego  zakopiańscy zawodnicy tak łatwo po nim skręcali.  Skręcali, ponieważ jechali znacznie szybciej ode mnie i  nie pogłębiali skrętu, jak ja z obawy przed szybkością nart.  Ich narty się ślizgały po powierzchni śniegu. A moje zagłębiały w nim. Taki śnieg nie ustąpi nawet na centymetr.
    Potem miałem jeszcze inne książki. Nawet w amerykańskim oryginale Harolda Harba. Tu sobie zrobiłem z płyty pochyły stok w mieszkaniu. I  stojąc na nim w butach narciarskich ćwiczyłem kolana do stoku i odwrotnie. Książkę odstąpiłem koledze  ze Skiforum. Płyty  CD Harba też.  Z literatury, oprócz staroci, został mi RonLeMaster”Narciarz Doskonały”. Mogę go podarować poważnie zainteresowanemu,  który chce zostać  zostać  ekspertem. Przeszedłem, gdy pojawił mi się Internet w domu, na materiały z sieci.  Filmy, opisy, analizy.  Głównie ze Stanów. Ponieważ nie mają węża w kieszeni.  Ale też i Europy,  w jakimś ludzkim języku. Amerykanie widocznie wychodzą z założenia, że tylko głupek będzie się męczył sam na stoku. Mądry weźmie instruktora.  Ja nie ma kasy to niech sobie jeździ, jak się mu podoba.  Gdy wjedzie na kogoś, to będzie płakał.
    Po co ten wstęp do wstępu. Jak mówił student do studenta.  Otóż zamierzam prowadzić dalej temat –„jak zostać ekspertem”. Kurs internetowy za pośrednictwem Skionline.  Będę  się posługiwał głównie filmami, które mi się podobają.  Filmy będą twórczo komentowane przeze mnie.  Bazując na własnych doświadczeniach, czy na obserwacji bliskich osób.  Wszystkie  ćwiczenia, występujące w tych filmach były przeze mnie osobiście wypróbowane.  Z różnym skutkiem końcowym.  Nuda. Brak wystarczająco czasu na stoku, tylko na te ćwiczenia. Brak właściwego stoku. Ale to nie znaczy, że kandydat na eksperta nie może tych trudności pokonać.
    Kurs ekspercki, to nie przelewki. Nie zacznie się od  pierwszego stanięcia na nartach. To zostawiam żywym instruktorom. Mogę tylko zdradzić, że podstawą będzie jazda równoległa. Dam stosowny przykład. Od jakiego poziomu jest dostępny, dla kandydata na eksperta.  Ile czasu będzie potrzeba by zostać ekspertem? To jest trudne pytanie.  Tym bardziej, że choć ćwiczenia są  wykonywane na idealnym stoku, to ekspert musi, w międzyczasie, poświęcić sporo godzin na fantazje „offpiste’.   To jest konieczne. Bez opanowania tego terenu nie ma co marzyć o tym zaszczytnym tytule. Ekspert to coś więcej niż instruktor.  Instruktorem się zostaje w dwa tygodnie. A taki się musi lata męczyć. Douczając się samemu, by zostać ekspertem.
    Co mi zostało z tej nauki?  Dobierałem sobie od wielu lat sprzęt przeznaczony, według producentów dla ekspertów. A teraz mam nawet dla początkujących zawodników. I o dziwo mi się na tych nartach najlepiej jeździ.  
     
  4. Zagronie

    Narty Zagroniowej
    Rozpoczynam cykl o narciarstwie pani Zagroniowej.  Będzie ilustrowany kolorowymi zdjęciami. Większość z nich jest zarejestrowana analogowo na błonie filmowej.  Wymaga to skanowania negatywów.  Skanowanie papierowych odbitek(które istnieją) daje znacznie gorszy obraz.
     
    Moim głównym celem nie jest reklama Zagroniowej. Chociaż w pewnym sensie jest. Dlatego, że rozpoczęła pierwsze ślizgi na nartach w wieku czterdziestu dziewięciu lat. I kontynuuje je z przyjemności do chwili obecnej.  Jest to przykład, że w pewnych, sprzyjających okolicznościach - na naukę nie jest nigdy nie za późno!
     
    Załączane zdjęcia będą też ilustrować upływ czasu. Jak zmieniał się sprzęt, ubiór narciarzy.  Wyciągi, stoki.  Czy też liczba zjeżdżających po  trasach, a także ich styl jazdy.  Warto to sobie przypomnieć.
     
    Początki
     
    Pierwsze ślizgi Zagroniowa  wykonała na sprzęcie mojej zmarłej małżonki. Buty narciarskie z  Krosna. Pojedyncze z wysoką cholewką, sznurowane. Narty jeszcze z wytwórni w Zakopanem.  Ubite pólko za "wychodkiem"(w Koninkach – czwarty listopad 1995 roku).  Pierwszy szus do zatrzymania. I kolejne, ze skrętami przez odstawianie nart.
     
    Zima, jak zaczęła się w tym czasie w Koninkach, to pokrywa śnieżna utrzymywała się, bez przerwy do połowy kwietnia. Naliczyliśmy rekordowe 45 dni w sezonie. W listopadzie ruszyło krzesełko i wyciągi orczykowe na Tobołowie(w kierunku Obidowca).  Należało błyskawicznie skompletować sprzęt dla Zagroniowej.  Syn kolegi pracował w hurtowni Bachledy w Krakowie.  Zagroniowa dostała Dynamiki.  Buty już nowoczesne z klamrami.  Kijki dopasowane. Spodnie narciarskie  z ciucholandu.
     
    „Profesjonalna” nauka zaczęła się, przy dalszym wyciągu orczykowym, na Tobołowie.  Zastosowałem metodę mojego i ostatniego instruktora z Zakopanego. W roku 1964 prowadził nam kurs dla członków Klubu Tatrzańskiego z Krakowa, pod Gubałówką. Siedmiodniowy. Według szkoły austriackiej. Z przeciw skrętami. Austriackie miał też ładne Kastle. 
     
    Jazda  w skos do stoku. Następnie skręt równoległy do stoku. Skręt do zatrzymania. I rzecz najtrudniejsza skręt od stoku. Jak wyszedł pierwszy i narty jechały dalej w skos stoku, to następowała próba w druga stronę. Jak wyszła. To jesteśmy w domu!  Narciarz potrafi skręcać. Narciarz przez skręty reguluje sobie szybkość. Narciarz potrafi się zatrzymać.  Czyli w szybkim czasie osiągnął coś, o czym walczono od początków istnienia zjazdów.
     
    Oczywiście miał inny sprzęt, niż lata temu. Miał ubite pólko. Ale jak się podszkoli, to wjedzie tam gdzie śnieg jest dziewiczy. Nasz instruktor, przy okazji miejscowy „goprowiec” nie bawił się w pług.  I miał głęboka rację. Pług zostawia pozostałości.  Pług na początku dobry jest na płaskie pólko. Pług w terenie to ewolucja dla  najlepszych.  Tak się zawziąłem do tej równoległości, że zaraz po kursie udałem się na Gubałówkę. Gdzie po kilku wywrotkach, pokonałem słynny mostek.  Pewny swoich umiejętności wybrałem się niebawem na Kasprowy. Była mgła, śnieżyca. Kopny śnieg. Zjazd prze Goryczkową do Kuźnic. Wyglądał  w moim wykonaniu dosyć ciekawie. Co jakaś mulda(górka) to ryłem nosem  w śniegu.  Zdziwił mnie pewien obywatel, widziany w holu kolejki. Miał duży sterczący z przodu brzuch. I równie duży plecak. Ten chce zjechać z Kasprowego – moja pierwsza myśl?  Ten minął mnie poniżej „bulki”(u końca Szyjki).  Zgrabniutko, z lekiem oporem, wykonując swoje skręty.  Oczywiście jadąc z tym dużym plecakiem.  Nic dziwnego, że po tym zjeździe stałem się fanem poprawnej techniki.
     
    Postąpię podobnie z Zagroniową.  Pojawiła się  pierwsza przeszkoda w szkoleniu. Zagroniowa już skręcała i jeździła tym orczykiem na Tobołowie. Ale następnego dnia, po wyciągnięciu jej, od krzesełka do tego orczyka, przez mój osobisty wyciąg(kijek między nogami), okazało się że nie da rady jeździć.  Skurcze łydek. Przeżyłem coś takiego dawniej tydzień przed ogłoszeniem stanu wojennego. Pojechałem z żoną  na Gubałówkę. Pierwszy dzień w sezonie. Jazda do „upadu”. Wieczorem w hotelu, nad restauracją w Kuźnicach, lewa łydka twarda i sztywna. Masowanie nic nie daje. Rano w niedzielę pustki na Kasprowym. Zjazd do Kuźnic. Noga coraz gorsza.  W pewnych momentach jadę tylko na drugiej.  Koniec tej męczarni! No cóż! Nie da się przyspieszyć nauki.  Narciarz musi mieć te czworogłowe. Jeśli ktoś na plaży mówi nam, że fajnie jeździ na nartach. To należy przyjrzeć się jego udom. Jeśli to cieniutkie, szczuplutkie.  To opowiada bajki. 
     
    Kolejny stopień wtajemniczenia, jaki miałem zakodowany. To nauka skrętu równoległego na jak najbardziej stromych ściankach. Kiedyś taka była.  Z Jaworzyny(od wyciągu) w Szczyrku do Dolin. Potem spychem wykonali obecny przejazd.  Temu celowi służyła polana na Jaworzynie w Koninkach. Orczyk do góry. W dół płasko, a potem ścianka.  Tu się woziliśmy z panią Zagroniową.  Śniegi były cudowne. Co widać na zdjęciach.  Uzupełnieniem ćwiczeń był główny stok z Tobołowa. U dołu znacznie trudniejszy, niż obecnie.  Postęp u Zagroniowej był bardzo szybki. Liczyłem, że z poznaną panią uda mi się coś osiągnąć na nartach. Jakiś łatwy wyciąg, nietrudny stok. Byle coś było. By nie stała pod stokiem z termosem i się nudziła, gdy ja będę”szalał”, gdzieś tam w górze.  Ale tu, co za niespodzianka! Nogi się wzmocniły. I jest postęp - z dnia na dzień. Taki postęp, że spróbujemy na Chopok. Gdzie już kilka razy byłem z kolegami.
     
    I pojechaliśmy na ten Chopok w lutym.  Śniegu na północnych zboczach nie było za dużo. Góra wydmuchana do lodu. Za to,  po przeciwnej stronie, prawie dwa metry. Karnet na obie strony. Jeździliśmy  w zasadzie po wszystkich trasach, z wyjątkiem kilku „Pom”. Na południowej stronie był, min., piękny zjazd na sam dół(Serdeczko). Osiemset metrów różnicy poziomów fajnej, urozmaiconej trasy, krótki talerzyk do Serdeczka. I kolejne wyciągi na górę Chopoka.  Gdzie wsadziłem ją na krzesełko, jadące bokiem, do Lukowej.  Ten teren nie był dla niej. Co widać na zdjęciu. Ja też nie przepadam za czymś takim. Ale stracę w oczach kursantki.  W sumie  Zagroniowej przydarzyło się  tylko kilka przyglebień.  Droga  w dalekie, śnieżne, alpejskie stoki została otwarta.
     
    Jeszcze mały odskok do Certovicy. Która też jest w Niżnych Tatrach. Tylko na ich lewym skraju, patrząc od strony Tatr Wysokich.
     
    Na niektórych zdjęciach są paskudne ryski. To niechlujne wywołanie. Da się to usunąć programem graficznym(Corelem). Robiłem to w przypadku „Egzotycznego Iranu”. To obłędna praca, przez zastępowanie jednych pixeli, bardziej dopasowanymi. Więc proszę wybaczyć!
     [abh1]






































  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    W ciągu następnych dni po dziewiątym sierpnia.
     
    Persepolis
     
    Pojechaliśmy do Persepolis. Po to głównie przyjechaliśmy do Szirazu. To tylko kilkadziesiąt kilometrów od tego miasta.  Persepolis – miasto Persów, jak nazwali je Grecy.  Uważane za jeden z cudów świata. W Iranie, jego miejscowa nazwa brzmi - Tacht-e-Jamshid.  Chodziliśmy w Teheranie po takiej ulicy.
     
    Pierwsze, co się rzuca w oczy w pobliżu, jak się podejdzie,  to długa  platforma, zbudowana z ogromnych ściśle dopasowanych skalnych bloków.  Wyrównywała ona teren do budowy. I zapewne dodatkowo broniła pałace. Jej wymiary wynoszą około  czterysta na dwieście osiemdziesiąt metrów. Moje inżynierskie oko oceniło ją na  ponad dziesięć metrów nad gruntem, w pobliżu wejścia. Nie pomyliłem się dużo, ponieważ największa jej wysokość sięga nieco ponad dwanaście metrów. Wysokość jej stopniowo malała, ponieważ teren się podnosił, w stronę pobliskiej góry. Wchodziliśmy na nią schodami,  ozdobionymi płaskorzeźbami, w pobliżu jej lewego rogu.  Wejście na platformę tworzy „Gate of All Nations”(Brama Wszystkich Narodów). Strzegą jej dwa skrzydlate byki z ludzką głową.
     
    Persja była wtedy mocarstwem. Jej posiadłości rozciągały się od Bałkanów po dolinę Indusu. Posiadała także kawałek Egiptu i Północnej Afryki. Królowie Perscy wyznawali Zoroastrianizm. Religia ta została założona około sześć set lat  przed Chrystusem przez Zoroastra. Jedynym Bogiem był Ahura-Mazda. Wyznawcy tej  religi umieszczali swoich zmarłych na wysokich wieżach. Zwanych „Tower of Silence”(wieża  spokoju). Na cztery dni i noce. Sępy pozostawiały z nich tylko kości.  Najazd Arabów w roku osiemsetnym spowodował ich wyparcie.  W Persji rozpoczęła się era islamu.  Resztki Zoroastrian jeszcze żyją w Indiach.
     
    Budowę Persepolis rozpoczął Dariusz Wielki(Dariusz I)z dynastii Achemenidów pięćset lat przed nową erą. Trwała sto pięćdziesiąt lat.  Pałace były budowane z ciemnoszarego marmuru.  Persepolis nie było stolicą Persji, w dosłownym słowa znaczeniu.  Stolicami były Suza, Babilon. Był to zespół pałaców przeznaczony dla majestatycznych ceremonii. Świadczących o potędze władcy. Aleksander Wielki po pokonaniu Persów(Dariusza III) spalił  je w roku 330 przed nową erą.  Okoliczności tego aktu są dosyć tajemnicze. Mówiono, że to był rewanż, za wcześniejsze zniszczenie Aten przez Persów.  Niektórzy starożytni historycy(min. Plutrach) pisali, że ucztujący w Persepolis pijani Grecy, po zwycięstwie nad Persami, zostali podpuszczeni przez kurtyzanę  Atais. Szybko zebrano dużo pochodni i przy wtórze muzyki, za przykładem króla, zaczęto je wrzucać w materiały ozdabiające pałace. Grecy nienawidzili Persów za zniszczenie swoich świątyń.
     
    Za „Bramą Wszystkich Narodów” jest Pałac Apadana.  Sala w swojej środkowej, podniesionej części  była kwadratem o boku ponad sześćdziesiąt metrów. Była to wielka sala audiencyjna. Parę kolumn z tej sali jeszcze stało. Na  kapitelach tych kolumn umieszczone były mityczne kreatury(griffiny), jak na zdjęciu nr 5.  A na nich opierał się dach z cedrów libańskich. Obitych złotymi blachami. To może była bujda. Wymagałoby to ogromnych ilości złota? Może to była miedź, którą już parę tysięcy lat wcześniej znali Egipcjanie. A może miedź była pokryta cieniutkim złotem. W każdym razie, taki wielki i wysoki dach robił ogromne wrażenie na  przybyszach. Gościach króla królów – jak tytułował się szach Persji.
     
    Za Apadaną była Sala Tronowa zwaną także Pałacem Stu Kolumn, z których zostały tylko „pieńki”. Jej wymiary wynosiły około osiemdziesiąt na osiemdziesiąt metrów.  Prowadziło do niej osiem bram. Bardzo zdobionych płaskorzeźbami. Po dwie na każdy bok. Z boku tej sali, od strony góry, były pomieszczenia  przeznaczone dla  wojska i  stajnie dla koni. Za Apadaną był osobisty pałac szacha Dariusza  -Tachara. Jeszcze dalej, w  prawo(w lewo na moim zdjęciu),  pałac  Xerxesa - Hadish.  W środku platformy pałac - Hall of Tripylon. W rogu platformy po lewej stronie  Sali Tronowej(na moim zdjęciu) były trzy  duże sale, przeznaczone na skarbiec królewski. Obok nich podłużny budynek haremu.
     
    Aleksander Wielki podobno zdobył w Persepolis 3500 ton szlachetnych metali. Srebra i złota. Które kolejni władcy, z dynastii Achemenidów, gromadzili w tym miejscu. Inne źródła podają, że musiał  na  wywiezienie skarbu przeznaczyć trzy tysiące wielbłądów.  Wielbłąd raczej nie poniesie jednej tony. Czas spowodował, że ruiny Persepolis były w dużym stopniu zasypane.  Odkopywanie ich zaczęło się przed drugą wojną światową. Przy okazji wiele z wykopalisk znalazło się w muzeach w Stanach Zjednoczonych i Europie.
     
    Zdjęcia:
    1.  Wejście na poziom platformy. “Brama Wszystkich Narodów”- to jest narodów pod panowaniem  dynastii Achemenidów.  Z każdej jej strony skrzydlaty byk z ludzką głową.  Jego wielkość można ocenić, porównując je do  naszych postaci. Mierzyłem -175 cm.  Przyglądając się bliżej nogom bydlęcia zauważyłem wyryte, czymś ostrym, daty -18…ileś tam lat.  Może były też wcześniejsze  lata? Zaznaczanie przez „wycieczkę” - tu byłem – jest, zdaje się, stare jak świat.
    2.  Te same skrzydlate byki z profilu.   Dalej widoczna wysokość platformy.
    3.   Kolumny sali audiencyjnej - Apadany. Gładka kolumna miała swoje zwieńczenie  wysokim kapitelem.  Do którego był umocowany griffin - na przykład  taki, jak na zdjęciu  dalej. Wyszła ze mnie  inżynierska dusza. Jak wysoko był dach  Apadany? Zakładając, że  jej belki, były układane na płaskiej części griffina?  Mierząc na ekranie wysokości tych elementów i porównując z moim wzrostem oszacowałem, że  dach z belek był układany na poziomie około dwudziestu kilku metrów nad  platformą. Apadana w swojej środkowej, podniesionej, reprezentacyjnej części  była kwadratem o boku około 65 metrów.  Posiadając wewnątrz 36 filarów.
    4.   Kapitel kolumny
    5.  Griffin.  Dwie głowy końskie.  Można porównać jego wymiary z  moją żoną(wzrost -160 cm). Oraz oszacować wagę. Były także głowy ptaków drapieżnych, w takim samym układzie.
    6.  Sala Tronowa. Zdjęcie przez jej bramę wejściową.  Podstawy kamienne  drewnianych kolumn. W głębi widać niską  górę oraz  wykute w niej miejsce na grób Atarxerxesa III.
    7.  Płyta na wejściem do grobu Atarxerxesa III.
    8.  Płaskorzeźba na bramie wejściowej do Sali Tronowej. Król siedzący na tronie.
    9.  Wyszedłem wyżej, w stronę grobu Atarxerxesa. I sfotografowałem widok platformy.
    Na pierwszym planie Sala Tronowa. Widać stojące jeszcze bramy. Po dwie na każdy bok. Z lewej strony tej sali zaznaczono mury i  miejsca kolumn  sal skarbca królewskiego. Wysokie kolumny z prawej to Apadana.  U ich dołu, niskie schody, do wejścia  małą platformę  sali audiencyjnej.
    Bardziej w prawo, za kadrem, było wejście na platformę, na dziedziniec przed Apadaną. 
    Kończąc opis zdjęcia: W środku, na platformie, na tle namiotów Szacha Pahlaviego, pałac Dariusza - Tachara. Z lewej strony kadru - pałac Xerxesa. A tuż za Salą Tronową - Tripylon.
    10.  Widok od strony skarbca. W środku Tripylon.  Przeznaczenie jego nie bardzo było znane. Przypuszcza się, że był to pałac, gdzie król się spotykał prywatnie z notablami.
    11.  Król siedzący na tronie przyjmuje hołd swoich poddanych.
    12.  Żołnierze perscy przed swoim dowódcą. Zbrojni we włócznie i  łuki
    13.  Król walczący z bykiem.
    14.  Lew walczący z bykiem.
     
    Pozwólmy teraz działać wyobraźni. Jest rok, powiedzmy - 350 przed Chrystusem. Do Persopolis zbliża się wędrowca, poddany króla. Przyjeżdża oddać mu hołd. Widzi ogromną, wysoką,  kamienną platformę. Na niej szereg pałaców. Z dominującą Apadaną. Budynek mający sto metrów długości i wysoki na ponad dwadzieścia. Jego złoty dach błyszczy  w silnym słońcu południa. Co za potężny władca to zbudował i ma tu  swoją siedzibę?
    Namioty, w głębi, postawił Reza Pahlavi. Dla zaproszonych gości, możnych tego świata.  Z okazji 2500 –lecia swojego imperium. Bilet na platformę kosztował pół dolara od łebka. Natomiast pięć razy więcej za zwiedzanie namiotów . Nie skorzystaliśmy. Snobizm kosztuje!














  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dziewiątego sierpnia.
     
    Postanawiamy wstać wcześnie. Jedynie rano i wieczorem można, bez specjalnego wysiłku, zwiedzać Sziraz. Taksówką podjeżdżamy pod mauzoleum szacha Czeragha. Stąd kilkaset metrów i jesteśmy na dziedzińcu Meczetu Starego, zwanego inaczej Meczetem Piątkowym.  Masdjed Jame  Atigh. Meczet został wybudowany w siedemset sześćdziesiątym ósmym roku na rozkaz Amra Ibn Leith Safari. Szach Abuleshagh, panujący w czternastym wieku, kazał wybudować na środku dziedzińca czworokątny budynek imitujący Kaabę w Mekce. Rogi budyneczku mają małe baszty, pomiędzy którymi  jest mały balkonik z dwoma niewielkimi kolumnami.  W środku budyneczku jest niewielkie pomieszczenie w którym przechowywano Koran. Jeszcze jedna ciekawostką tego meczetu jest zimowa sala - Szabestan.  Tu też jest dużo uczącej się młodzieży. Na balkonikach wspomnianego budyneczku śpią w cieniu starzy ludzie. Przez dziedziniec przejdzie czasem kobieta z dzieckiem. Pojawi się mułła w turbanie. Jest cicho i spokojnie. Tylko słońce przypieka.
     
    Pasja fotografowania  powoduje, że ciągnę za sobą moją dwójkę po wąskich uliczkach miasta. Aby zrealizować motyw - wąska uliczka, zamknięta w tle kopułą meczetu i kobieta w czadorze na pierwszym planie. Jesteśmy w labiryncie. Wysoki gliniany mur z obu stron uliczki. Nagle skręcającej pod kątem prostym. Czasami mamy wrażenie, że znajdujemy się w długiej bramie jakiegoś domu, by za chwilę wynurzyć się  z mroku na zalaną słońcem uliczkę. Z uliczki przez niewielkie otwory, w tym wysokim murze, wchodzi się w mroczne labirynty irańskiego szyity. Ale to strefa zakazana dla obcych, a tym bardziej dla niewiernych. Jedynie nędzne sklepiki są dostępne dla każdego. Tu już nie zagląda bogaty turysta. Dla niego jest Persepolis. I wspaniałe meczety. Tu też, jak w Isfahanie słyszymy - hallo mister! Hallo-madam!
     
    Nasza chęć do zwiedzania maleje w miarę wznoszenia się słońca w stronę zenitu. Bazar. Można go określić jednym zdaniem. Gdzie mu tam do isfahańskiego! Chociaż budynek jest może ładniejszy. Za to mieszanina ludzka jest coraz barwniejsza. Czadory. Oprócz czarnych, popielato-brązowych są też białe w małe kwiatuszki. Na głowach coraz więcej zawojów, turbanów. Jesteśmy coraz bliżej irackiego, perskiego Arabistanu. Dwieście kilometrów na południe jest Zatoka Perska. Za nią Kuwejt, Arabia Saudyjska. Orient. Arabski świat. Widzimy kobiety w czarnych czadorach, posiadające na twarzy coś na kształt masek na balu karnawałowym. Zasłaniają  nos, policzki czoło, pozostawiając otwór na oczy. Chodząc w półmroku po bazarze i słuchając dolatującej muzyki Wschodu, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy na gigantycznym balu maskowym.
     
    Wchodzimy do dużego ogrodu. Przed nami ośmioboczny budynek z okresu panowania Karim Khan Zanda. Obecnie muzeum „Pars”. Ogród jest naprawdę śliczny. Wchodzimy do wnętrza muzeum. I małe rozczarowanie. W zasadzie jedyne eksponaty tworzą szabla fundatora budynku i Koran napisany pismem kufickim. Rozglądamy się daremnie za wspaniałościami opisywanymi przez prospekt. Obok budynku są trzy małe baseniki. Przyjemnie jest patrzeć na niebiesko -zieloną wodę i siedzieć w cieniu rozłożystych pinii i cyprysów, szczególnie gdy na ulicy jest temperatura ponad czterdzieści stopni. Jednak, mimo cienia,  upał daje nam się we znaki. Postanawiamy wrócić na camping.
     
    W tym momencie każde z nas widzi się zanurzającego w „chłodnej” wodzie basenu. Ale przed tym wchodzimy do banku Pars, aby wymienić ostatnie nasze dolary. Miły chłód, klimatyzacja, miękkie skórzane ławy. Duży hall, z pracującymi za półkolistym kontuarem urzędnikami. Obok gabinet dyrektora. Przez uchylone drzwi widać szefa piszącego coś na biurku. Nad nim portret szacha Rezy Pahlawi. Szach na portrecie ma pozycję podobną do dyrektora. Ot - właściwy portret władcy do gabinetu dyrektora. Na ścianie obok gabinetu duży termometr. Wielka czerwona skala, z lewej strony, w stopniach Celsjusza, z drugiej Farenheita - dwadzieścia osiem stopni wskazuje Celsjusz. A my odczuwamy miły chłód. Co to znaczy aklimatyzacja. Nie do wysokości, ale do temperatury. I znów rozpalona ulica. Południe.
     
    Całe popołudnie spędzamy nad basenem, z małą tylko przerwą  na obiad. Zresztą to jedyny sposób przeżycia szirazkiego południa. Camping położony jest poza miastem. Otoczony gustownym metalowym płotem. Czasem przyjeżdża z miasta jakiś samochód, wysiadają  niego mężczyźni  i siadają za tym płotem. Posiedzą pewien czas i odjeżdżają. Z ich strony za płotem widać kobiety w bikini. Szok!  Kobiety w kostiumach kąpielowych. W Teheranie i Isfahanie campingi otaczał wysoki mur. Tylko obsługa oglądała, mówiąc trywialnie - „gołe baby”.
     
    Niedaleko campingu jest mauzoleum Saadiego, cel naszej dzisiejszej popołudniowej wędrówki. Saadi wielki perski poeta żył w trzynastym wieku. Na miejscu prymitywnego grobowca Karim Zand wybudował mauzoleum. W ostatnich latach budynek mauzoleum został przebudowany przez Związek Ochrony Pomników Narodowych. Za  jedyne dziesięć rialsów wchodzimy do uroczego ogrodu. W jego środku w obszernej krypcie znajduje się  grób poety. Na ścianach cytaty z dzieł Saadiego. Na grobem wisi ogromna lampa z brązu. Obok krypty grobowej słynne źródełko poety. Od kilku stuleci ogród i źródło jest miejscem spotkań literatów, i ludzi zakochanych w poezji, i literaturze. Siedzimy na schodach prowadzących do krypty. W dole zapalają się światła Szirazu. Wiatr delikatnie porusza koroną rosnącej obok palmy daktylowej. Ile ona może mieć lat?  Zastanawiamy się we trójkę. Jest już stara, a przecież palmy nie rosną szybko. Podchodzi jakiś pan i delikatnie przypomina, że już siódma i że zamykają mauzoleum. Czas wracać. Za nami zamyka się brama z cytatem poety:
    „Pył z mojego ciała poniesie zapach miłości, nawet gdy tysiące lat przeminie”.
    Przekład mojego autorstwa z prospektu, w wersji angielskiej lub francuskiej. Więc proszę wybaczyć! Na skale, obok drogi, którą wracamy, zapala się kolorowy neon. Prawdopodobnie jest to też cytat z Saadiego.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wejście na teren mauzoleum Saadi`ego. W głębi niski już Zagros.
    2.   Mauzoleum poety.


  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzydziestego pierwszego lipca.
     
    Dzień dzisiejszy jest równie piękny, jak poprzednie. Lodowiec lśni mocnym blaskiem, w promieniach, wysoko już stojącego słońca. W miarę jak słońce przygrzewa dochodzą coraz częstsze grzmoty od strony Alam Kuh i  Szachaka. Góry rozpoczęły swój kamienny koncert. Wstaliśmy dzisiaj dość późno.  W ślamazarnym tempie snujemy się obok namiotów, usiłując przygotować śniadanie. Niewiele jesteśmy w Iranie, a jeszcze krócej w górach. Ale nawet ten krótki pobyt wycisnął na nas swoje piętno. Z nosa schodzi mi, już po raz nie wiem który, skóra. Na wargach strupy. Ze swoją zapadniętą i zarośniętą twarzą nie bardzo przypominam przeciętnego pasażera trzynastki, jeszcze niedawno temu jeżdżącego codziennie o tej porze do pracy. Powodów do zdenerwowania dostarczają mi też ręce. Ustawicznie brudne, z połamanymi paznokciami. Nie mówię o innych częściach ciała. Camping w Teheranie nie był wcale taki zły, jeśli chodzi o higienę.
     
    Żal schodzić, ale zasadzie to byliśmy na wszystkich „górkach” w okolicy. Z wyjątkiem Siah Sang. Ale i tu byliśmy z Januszem blisko szczytu przy powrocie z Alam Kuh.  Gdyby nam przyszło pisać sprawozdanie dla „władz”, o osiągnięciach wyprawy, to napisalibyśmy, że jej członkowie weszli na siedem szczytów powyżej  czterech kilometrów. W tym  dwom brakowało niecałe dwieście metrów do pięciu kilometrów.  Nęciło mnie i Janusza przejście grani Haft Chana. Pięknie wyglądała z podejścia na  Tacht-e-Solejman.  Z naszegu podestu nie dałoby się tego zrobić w jeden dzień. Może byłyby konieczne dwa, lub nawet trzy dni. Bliżej byłoby, przenosząc namioty do doliny Tacht-e-Czal. Ale tu z kolei  musiałyby stać na śniegu, nie na podeście.  Zresztą nasze panie miały już dość tej „turystyki”.  Owszem, bardzo ją lubiły.  Ale  przebywanie powyżej czterech kilometrów, oddychając z trudem, w zimnie, wśród rozsypujących się  szczytów,  nie jest zbyt pasjonujące dla tych, co się nie wspinają. Zresztą czekał nas wulkan i jego wysokość. Czekał także jeszcze Iran, dalej  na południe.  Ja  i moją żona nie byliśmy też  jednostronni.  Nic, tylko skały i szczyty! Niemniej ważny jest kraj, jego ludzie, zabytki. Jest niepowtarzalna okazja by go poznać.
     
    Zwijamy nasz majdan. Oprócz nas jest jeszcze kilku Irańczyków, ale oni też się pakują. Alam Kuh zostanie sama.  Prawdopodobnie na długo,  ponieważ powoli zbliża się w górach jesień i zimno. Niewiele tu byliśmy. Niemniej ten krótki pobyt zostawił trwały ślad w naszych życiorysach. Pozostaną po nim wspomnienia i stare fotografie(przeźrocza). Tu po nas pozostaje kilka bochenków panwitu i kilka konserw. Świadectwo naszych apetytów. Idziemy w dół lodowca, w stronę schronu Sarczal. Wykorzystując wyprzedzenie, robię ostatnie zdjęcia Rysi, gór i całej czwórki na ich tle. Lodowiec Jachczal się skończył i zaczął się następny - Sarczal. Na którymś z postojów odkrywam studnię lodową. Potężny strumień wody, hucząc, ginie w zimnej czeluści. Schron już blisko. Od jego strony idzie w kierunku nas, po zboczu, dwójka ludzi. To nie są Irańczycy. Zauważyli mnie i skręcają  w moją stronę. Zdaje się, że wiedzą kim jestem. Polacy! W tym roku jest urodzaj na polskie wyprawy. Moim znakiem rozpoznawczym była horolezka, przyczepiona do większego wora, zwanego „waciak”. Tak nazywał się obywatel, który w Krakowie szył  bardzo popularne wśród wspinaczy mocne, duże  plecaki.
     
    Są ze Szczecina. Jak zwykle w takich przypadkach padają pytania - gdzieście byli, co będziecie robić? Byli w górach Zagros i wyszli na nieznaną górkę, której nadali nazwę  Cedynia. Mają co prawda wątpliwości, czy nazwa się przyjmie u kartografów Szacha. A tak, w ogóle, to wyprawa została zorganizowana dla uczczenia tysiąclecia bitwy pod Cedynią. Pan ambasador w Teheranie, prawie na baczność, przyjął meldunek  o osiągnięciach wyprawy. Zapewne w naszej prasie pojawi się później entuzjastyczna notatka o polskiej Cedyni w  Iranie. Byli już na Demawendzie. Wyszło tylko dwóch z pięciu. Cześć!  I idę w stronę schronu.
     
    W schronie porządek. To robota moich rozmówców. Bęben prawie nie ruszony. Za dużo to Irańczycy nie zjedli. Siadam przed schronem i nasycam się panoramą. Widzę  Jacka, jak rozmawia ze Szczecinianami. Pozostali jeszcze się plączą po lodowcu. Nad doliną Sarczal mgły. A co pod nią - może  deszcz? Gotujemy zupę, podgrzewamy konserwy, prawie obiad. Daleko dzisiaj  nie  zajdziemy. Do wieczora zostało  zaledwie kilka godzin. Żeby tylko zejść do Vandaraban. Na łączce, nad potokiem rozbijemy namioty. Będzie dużo powietrza. Tak, właśnie powietrza.  Ponieważ stęskniliśmy się za powietrzem, którym można normalnie oddychać, bez ustawicznej zadyszki, gdy tylko się trochę przyspieszy.
     
    Spieszymy się, z  rozbiciem namiotów. Może zacząć w każdej chwili padać. Niebiosa są jednak przychylne. Namiot już stoi, gdy zaczyna mżyć. Nie koniec zmartwień. Nasz wysłużony, płócienny dom przecieka. Obkładam  go całą folią, jaką posiadamy. Na szczęście nie ma wiatru, który by ją zwiał. Trzeba mieć dużo cierpliwości.  No i trzeba to lubić, aby w małym namiociku, wypełnionym czterema parami butów, bo poza górskimi, jeszcze są jakieś lżejsze, śpiworami, plecakami i całą resztą dobytku - napompować materace. Następnie rozebrać się i wejść do śpiworów. Po płótnie bębni deszcz. Martwi mnie myśl, że ostre kamienie mogą przebić podłogę. Zasypiam. Budzi mnie pytanie Janusza - chcecie kisielu? Nie, dziękujemy. Janusz coś jeszcze gotuje w namiocie. Słychać warkot Juvla. Zasypiam po raz drugi.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wracamy  w doliny.  Na lodowcu -Janusz, Rysia, Elżbieta i Jacek. W tle Siah Sang i w prawo grań, z nawisem,  w stronę Alam Kuh. 
    2.  Dolna część lodowca, pokryta gruzem. Poszukiwanie najłatwiejszych miejsc do przejścia.
    3.  Coś się zostawiło w tych górach.
    4.  Reporter. Nie wiem gdzie i kto mi zrobił to zdjęcie.  Napewno pod Alam Kuh. Wymienialiśmy je po powrocie do kraju.




  8. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Ósmego sierpnia.
     
    Budzę się. Jednak mimo wygodnego, lotniczego siedzenia trudno się w autobusie wyspać. W pewnym momencie widzę przez okno zbliżającą się do szosy karawanę wielbłądów, oświetloną reflektorami samochodu. Trącam śpiącą Ryśkę. Budzi się - ale karawana została daleko w tyle. Przed nami pojawiają się góry o dziwnych kształtach. Góra w kształcie ekierki. Góra w kształcie walca, stojącego na kołowej podstawie, albo góra płaska,  jak stół. Miga tablica z napisem –Persepolis, ileś tam kilometrów. Dziwne są koleje ludzkości. Dwa i pół tysiąca lat temu kwitła tu potężna cywilizacja. Budowano takie wspaniałe  rzeczy, jak Persepolis. A u nas, w naszej części Europy, nasz przodek żył prawie w epoce kamienia łupanego. Teraz  prawie się to odwróciło. Chłop perski, czy egipski niezbyt daleko odbiegł od tej epoki. Jedziemy śródgórskimi dolinami. Ślady zieleni wskazują, że tam jest woda.  Od chwili wyjechania z Teheranu, nasza droga wiedzie prawie równolegle do gór Zagros.  Niewiele niższych od  Alp. Ostatnio było tu już parę wyjazdów z naszego kraju, w poszukiwaniu odkryć. Zagros ciągnie się od północnego zachodu na południe Iranu, w kierunku zatoki perskiej, albo arabskiej. Równolegle do granicy z Irakiem. Sąsiedzi tej zatoki nazywają ją po swojemu. Sziraz  ma  jeszcze do niej, około dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Isfahan, ze swym wysokim położeniem, leżał już w Zagrosie.
     
    Za oknami mignie czasem jakaś wieś. Przesuną się gliniane chaty przylepione do stoku, obok drogi. Sziraz jest chyba już blisko. Miasto pojawia się dość nagle.  Między dwoma niewysokimi górkami widać w dole gliniane dachy. Dachów tych jest już dużo. A więc to może być tylko Sziraz. Na szczycie lewej góry widać niewielką budowlę. To chyba świątynia ognia. Symbolu Boga Światłości i Dobra -Ahura Mazdy. Grecy nazwali go Zoroastrem. Potomkowie wyznawców Zoroastra żyją  jeszcze w Indiach pod nazwą Parsów, gdzie wywędrowali po najeździe arabskim na Persję. Przed wyjazdem do Iranu przygotowałem się „kulturalnie”. Resztę dopełniły prospekty. Stąd domyślam się, że to ich świątynia. Do Szirazu wjeżdżamy przez bramę ozdobiona, jakby inaczej, majoliką. Autobus przejeżdża nad wyschniętym łożyskiem Rudkhan-e-Khosk. Jeszcze kilka minut jazdy  i zatrzymujemy się  na niewielkim placyku, obok wspomnianej rzeki,  wybrukowanym kocimi łbami.  
     
    Na pierwszy rzut oka widać, że na tym dworcu, w zgodnej symbiozie żyje kilka linii autobusowych. Wysiadamy i od razu stajemy się obiektem zainteresowania taksówkarzy. Są wyjątkowo nachalni. Ale my, w ciągu trzytygodniowego pobytu w Iranie, też zdobyliśmy pewne doświadczenie. Idziemy więc do miasta na poszukiwanie INTO. Po drodze mija nas taksówka z roześmianym towarzyszem podróży Jacka. Siedzieli obok siebie w autobusie. Być może odczuwa satysfakcję, że biali(on też jest biały)Europejczycy muszą teraz chodzić na piechotę. A przecież jeszcze kilkanaście lat temu biały tu, to był pan. Nam to jest zupełnie obojętne. Najwyżej pomyślą sobie, że Europa, albo matka Anglia robią bokami. Dla nas liczy się teraz Sziraz. Miasto perskiej poezji. Tu żyli, i tworzyli Saadi, i  Hafiz. Miasto wina i kwiatów - jak jest reklamowane. Podobno jego historia  zaczęła się w czasie, gdy powstawało Persepolis. Odległe stąd o kilkadziesiąt kilometrów. A może jeszcze wcześniej. Świadczyć ma o tym fakt, że w Persepolis znaleziono napis, w którym wspomniano o mieście „Szi Razi isz” i o robotnikach pochodzących z tego miasta. Właściwy rozwój  miasta zaczął się dopiero w erze islamu. Ściślej w dziewiątym wieku. W dziesiątym wieku Sziraz był stolicą dynastii Dejlamitów. W dwunastym, trzynastym i czternastym stuleciu miasto zaliczało się do największych pod względem wielkości miast islamu.
     
    Następne wieki nie były dla miasta łaskawe. Miasto zostało zburzone i dopiero za panowania szacha Abbasa Wielkiego - początek siedemnastego wieku, zostało odbudowane. Karim Khan Zand, panujący w osiemnastym wieku, wybrał Sziraz na swoja stolicę. W tym okresie wybudowano bazar, wiele meczetów, ulic i pałaców. A jak odbywała się budowa, to możemy się dowiedzieć, czytając  Mohammada Sadegh Szirazi, autora historii „Giti Ghoszaj Zand”. Pisał on: „Przy wznoszeniu budynków było zatrudnionych dwanaście tysięcy robotników, którym pracę umilali muzykanci”. Nic tylko budować! Gdy skończyła się epoka dynastii Zand, Sziraz został ponownie zburzony.
     
    A dziś ?  „ Jest miastem trzystutysięcznym zabudowanym, jak wszystkie miasta  irańskie, parterowymi i piętrowymi budynkami z gliny, które zamieszkują gościnni ludzie. Jest to miasto, gdzie można dostać dobre wino. A w okresie Now Ruz - Nowego Roku(21 marzec) miasto tonie w kwiatach. W powietrzu unosi się zapach kwitnących pomarańcz, wypełniających ulice”.
    Tyle dowiedzieliśmy się z prospektu.
     
    Na razie maszerujemy ulicą Kari Khan-e-Zand w kierunku INTO. Na wąskim pasku zieleni, oddzielającym jezdnie, rosną małe palmy. Drugi raz w Iranie spotykamy ten symbol subtropików. No cóż! Niezbyt przyjemny klimat mają Irańczycy. W lecie upały, a w zimie mróz. Rysię zostawiamy na ławce do pilnowania plecaków,  a sami idziemy do INTO. Za wcześnie. Otwarte od ósmej. Obok biura niewielka budowla. Styl pracy robotników jest dziwnie znajomy. Wracamy do mojej żony. Obok ławki, na której siedzimy we trójkę, zaczyna rozkładać swój towar, na ruchomym wózku, sprzedawca papierosów, gumy do żucia i całego majdanu drobnych rzeczy. Znowu nasuwa mi się porównanie z naszymi kioskami, tylko bez gazet.
     
    W INTO dostajemy informacje, gdzie jest camping. Jedziemy taksówką w jego kierunku. Czterdzieści rialsów kosztuje nas ta przyjemność. Ale za to camping jest „very cheap” - bardzo tani - jak oświadcza nam recepcjonista. Siedzący w niewielkiej klimatyzowanej budce obok wejścia. To „very cheap” jest podkreślone zbliżeniem dłoni. Camping jest rzeczywiście very, very. Tylko mała niespodzianka. Śliczna trawa, której Anglicy by się nie powstydzili,  jest nie do rozkładania namiotów, ale do podziwiania. Namiot rozbijamy na nieco zakurzonym i kamienistym terenie z tyłu campingu. Na pociechę nie tylko my. Poznajemy naszych miłych Francuzów z Isfahanu.  Nieco dalej stoją jeszcze inne namioty. Można, oczywiście, nie spać we własnym namiocie. Do dyspozycji są duże campingowe namioty. Cena umiarkowana pięćdziesiąt rialsów. Od osoby.  My płacimy tylko połowę. Czym bliżej końca, tym przyjemniejsze stają  się dni naszego pobytu w Iranie. Leżymy obok basenu pod młodymi narwanami. Słońce w zenicie. W dali wypalone góry Zagrosu. Kwitnące oleandry i basen. Czegóż można chcieć więcej?
     
    Po południu jedziemy taksówką do miasta. Przed nami prześliczna kopuła meczetu, a właściwie grobu Sajeda Ahmada zwanego także Szachem Czeraghem. Brata Rezy ósmego Imama szyitów. Zwiedzamy? Kobiety - no!  Starszy człowiek daje nam do zrozumienia, że Rysi nie puści! Może wejść, jak założy czador. I  pokazuje dużą czarną płachtę. Rysia rezygnuje. W bramie tłum, na dziedzińcu jeszcze większy. Na ziemi siedzą grupy ludzi, przeważnie kobiety z dziećmi. Meczet jest dla irańskich szyitów miejscem pielgrzymek. Zdejmujemy buty i oddajemy na przechowanie do małej budy, w której pracuje cała rodzina właściciela tego biznesu.
     
    Dalszy ciąg naszego zwiedzania jest trudny do opisania. Nie wiadomo co opisywać - wnętrze mauzoleum, czy fanatyzm religijny. Nie mogę znaleźć innego, właściwego słowa, które opisywałoby to co widzę. Słowo fanatyzm użyłem tu tylko w celu podkreślenia atmosfery. Nie zaś w sensie ujemnym! Nie chciałbym nikogo obrażać. Szanuję każdą religię! O nas, katolikach, też tak można byłoby napisać. Zacznę od wnętrza, które absolutnie całe jest wyłożone kawałeczkami lustra mocowanymi przy pomocy srebra. Wnętrze jest jednym lustrem, tylko, że nie płaskim, ale takim pogiętym.  Pogięcie - jakie wynika z ukształtowania ścian , sufitów, filarów. W środku duża, srebrna klatka. Grobowiec Imama.  Drzwi do niej zamknięte na dużą srebrną kłódę. Dziesiątki ludzi tłoczą się dookoła klatki. Dziesiątki ust całują srebrną kłódkę. Trudna do określenia atmosfera. Jedni płaczą, inni jakby się śmiali. Na podłodze koczują kobiety w czarnych czadorach z dziećmi. Obok mały remont. Robotnicy spawają i śmieją się głośno.
     
    Ostrożnie, nie pozwalając sobie na najlżejszy gest lekceważenia, czy choćby uśmiech, zwiedzamy mauzoleum. Niektóre spojrzenia dają nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widzianymi gośćmi. Odnoszę wrażenie, że łatwo mogłaby powstać sytuacja, która mogła by się źle dla nas skończyć. Wracamy do Rysi.  Żona zdecydowała się na włożenie czadoru. Teraz we trójkę idziemy do wnętrza.  Zwiedzamy jeszcze raz. Obok znajduje się małe muzeum. Za trzydzieści rialsów. Wchodzimy do środka. Dwa mikroskopijne pokoiki. Jakieś nieznane zbroje. Przedmioty z mosiądzu, których wieku i przeznaczenia nie mogę się domyślić.
    Wychodząc z meczetu oddajemy czador.  Ku naszemu zdziwieniu, wypożyczający nie chce jednego tomana. Dlaczego? Otóż, gdyśmy wchodzili do meczetu, to przeczytałem wiszący nad bramą napis: „Honorowe panie  proszone są o włożenie czadoru”. Rysia była honorowa i stąd zaoszczędziliśmy dziesięć rialsów. Choć odniosłem wrażenie, że czadory wypożyczano nie tylko ze względu na świętość miejsca.  Bardziej ze względów bardziej prozaicznych. Petunia…
     
    Kolejnym punktem naszego dzisiejszego zwiedzania jest meczet Nowy. Budowa jego rozpoczęła się w roku tysiąc sto osiemdziesiątym piątym i trwała siedemnaście lat. Budowniczym był podobno, opiewany przez Saadiego - Sad Zangi. Nazwa jego wzięła się stąd, że był często restaurowany, a poza tym został wybudowany później, niż Meczet Piątkowy. Dziedziniec meczetu ma powierzchnie prawie dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych, to jest dwa hektary. Spacerujemy po nim. Cisza i spokój. Gwar rozpalonego popołudnia został za nami. Potężne stare platany dają miły cień. Meczet jest zniszczony. W cieniu siedzą, lub spacerują  z zeszytami młodzi ludzie, ale tylko chłopcy. Rysia z zawodowego przyzwyczajenia bierze jeden zeszyt. Chemia. Znane wzory. Z jednej strony po arabsku(litery), z drugiej - po angielsku. Meczet jest znakomitym miejscem do nauki.
    Meczet Vakil to nasz kolejny cel. Na środku ma prostokątny basenik. Sala kolumnowa z czterdziesto ośmioma pięknymi kolumnami. Śliczne kwiatowe wzory na krużgankach. Meczet jest stosunkowo nowy. Pochodzi z czasów Karima Khane Zanda. Wszystkie budowle z tego okresu są bardzo mocne. Dowodem tego jest fakt, że wytrzymał dwa silne trzęsienia ziemi, jakie zdarzyły się  od momentu jego powstania. Trwoniąc dewizy, wracamy taksówką na camping. Innego wyjścia nie mamy. Nie jest wprawdzie daleko, ale przy tych temperaturach to nawet kilkuset metrowy spacer jest wystarczająco wyczerpujący. Basen, kolacja i śpimy. W nocy gryzą komary i gniotą kamyczki pod podłogą namiotu. Skąd biorą się te bestie w tym wypalonym na wiór kraju. Trudno zgadnąć.
     
    Zdjęcia:
    1.   Camping w Szirazie. 
    2.   W cieniu narwana i nad  basenem.
    3.   Kopuła  mauzoleum Sajeda Ahmada.
    4.   Pod platanami meczetu Nowego.
    5.   Piękne kolumny meczetu Vakil





  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Siódmego sierpnia
     
    Rano. Zanim zacznie się ten piekielny upał, wyruszamy w kierunku Majdan-e-Szach. Bardzo miłe są dzieci w Isfahanie. Co kilka metrów jakiś mały berbeć  woła do nas - hallo mister, albo rzadziej - hallo madam! To ostatnie skierowane jest do Rysi. Idziemy ulicą w stronę przystanku autobusowego i bez przerwy odpowiadamy - hallo.  Plac Majdan-e-Szach jest wypełniony promieniami porannego słońca, przebiegającymi między budynkami, prześwitującymi pomiędzy gałęziami drzew. W słońcu błyszczy  pomarańczowo - niebieska kopuła meczetu szejka Lotfollaha. Kolor niebieski ma również woda w basenie na środku placu, niebo  i cały meczet królewski. Nie gorączkujmy się - wszystko po kolei. Najpierw zwiedzamy meczet szacha(królewski). Kilka danych historycznych. Meczet  zbudowany przez Ostad Ali Akbar-e-Esfahani na polecenie szacha Abbasa Wielkiego. Jest to największy meczet zbudowany za panowania Safawidów. Fronton bramy wejściowej zdobią cytaty z Koranu. Białe kufickie pismo, na niebieskim tle, biegnie  w górę po obu stronach wejścia.
     
    Przez piękną  bramę wchodzimy na podwórze meczetu. Chodzimy po krużgankach, podziwiając śliczne kaszi. Właściwy meczet jest wewnątrz. Jego fronton zdobi wspaniała płyta przedstawiająca dwa pawie w kolorze szmaragdowym, z niebieskim wazonem pośrodku nich. Wewnętrzny ejwan(krużganek) wyłożony jest majolikowymi płytami, wspomnianymi kaszi, w tonacjach żółtych, niebieskich i zielonych. Stoimy pod olbrzymią kopułą. Do szczytu kopuły mamy dziewięćdziesiąt stóp. Podobno pod nią rozlega się, aż jedenastokrotne echo. Właśnie widzimy, jak irański tata demonstruje swojej pociesze figle echa. Tupią obydwoje o posadzkę, a pod kopułą jeszcze długo słychać tupanie. Dzieciak się cieszy. Podziwiamy olbrzymią kazalnicę wykutą z jednej bryły alabastru. Mihrab też jest wykuty z jednego bloku tego kamienia. W jednej z sal wystawa fotograficzna. Jego wysokość Szach Reza Pahlawi podczas różnych uroczystości religijnych. Szach modlący się z odsłoniętą, gołą piersią. Szach w jakimś świętym miejscu w otoczeniu notabli. I na dziesiątkach zdjęć Szach. Ile w tym pobożności, a ile wyrachowania politycznego - to trudno zgadnąć.
     
    Marzy mi się takie ujęcie fotograficzne - na pierwszym planie duchowny muzułmański w turbanie, a w tle minarety i niebieska kopuła meczetu. Owszem - duchowni są i kopuła jest, tylko nie w takim układzie, jaki mi się podoba. Za to ten nie ma problemów. Ten - to jest malarz wykańczający pod kolumnami malutkim pędzelkiem swoje  arcydzieło. Wszystko tu jest - i kopuła, i minarety, i mędrcy w turbanach. Tonacja obrazka sina. Obok mniejsze „dzieło” czeka na klientów. Wychodząc z meczetu spotykamy przed wejściem wycieczkę  amerykańską. Towarzyszy im irański przewodnik. Nie wydają się być zbytnio zainteresowanymi jego objaśnieniami. Obok na murku siedzi  duchowny i przygląda się temu z obojętną miną.  Przed chwilą w meczecie spotkaliśmy również Amerykanów. Dwie panie i jednego pana w towarzystwie prywatnego przewodnika. Tamci byli bardziej zainteresowani. Przynajmniej panie, które zawzięcie fotografowały.
     
    Idziemy w stronę pałacu Ali Ghapu(Kapu). Część obrzeża placu, między meczetem królewskim a Ali Ghapu, jest zajęta przez kowali. Ale jakich kowali! Słynna uliczka kowali z Sarajewa, ani się do nich nie umywa. Ogromne tace o średnicy jednego metra. Koronkowe, zdawało by się, wazy. Czajniki, samowary, dzbany na wodę. Wszystko to błyszczy czerwonawym kolorem miedzi, w wysoko już stojącym słońcu. Towar jest wyłożony na chodniku. Ogromny czajnik sięgający mi prawie do pasa. Wieżyczka zapewnie minaretu, wysoka prawie na trzy metry. Oczy błądzą po tych cackach kowalskiej roboty i po niebieskiej kopule meczetu, tworzącego tło tego niepowtarzalnego widoku. Kto robi te cuda, możemy się za moment przekonać. Mistrz siedzi przed warsztatem i ostrym rylcem rysuje na miedzianej blasze swoje wzory. W głębi warsztatu słychać stukanie malutkich młoteczków, które poruszają jeszcze dziecinne ręce. Mali chłopcy punkt, po punkcie, wykuwają te misterne wzory na  blasze, umieszczonej na grubym podkładzie z filcu. Powstanie z tego piękna taca.
     
    Wchodzimy do pałacu Ali Ghapu. Po krętych schodach, których sklepienie i ściany ozdobione  są, nieco już startymi motywami roślinnymi, dostajemy się do sali osiemnastu kolumn.  Na środku sali znajdował się dawniej basen z wodotryskami. Pozostała z niego niecka, zbudowana ze znitowanych blach miedzianych. Kolejną atrakcją w pałacu jest sala skrzypcowa. W niej ściany i sufit pokrywają małe nisze w kształcie skrzypiec. Przez otwory w niszach płynęła muzyka, z innego pomieszczenia. Wykonywana przez orkiestrę  dla zgromadzonych w sali skrzypcowej pań. A pań w tym pałacu było dużo.  Podobno około dwieście  pięćdziesiąt. Pałac służył bardzo prozaicznemu przeznaczeniu. Był haremem szejka Abassa Wielkiego. Pod sklepieniem stoi rusztowanie i robotnicy konserwują  malowidła, powstałe z ręki Reza Abbassi, słynnego miniaturzysty z epoki Safawidów  i jego uczniów. Wychodzimy na najwyższe piętro. Pod naszymi stopami rozciągają się gliniane dachy domów Isfahanu.  W głębi, w rozpalonym słońcu, sterczy szczyt góry Soffe.
     
    Zbiegamy w dół.   Teraz kolej na meczet - Shikh Lotfolah Mosque - szejka Lotfolaha, teścia  szacha Abbasa.  Zięć polecił zbudować ten meczet dla królewskiej rodziny. I być może to zadecydowało, że Mohammad Reza  budowniczy, nadał  mu zdecydowanie inny kształt, niż meczety dotychczas przez nas oglądane. Meczet nie ma podwórza, ani minaretu. Kopuła, z zewnątrz,  żółto-niebiesko-zielona należy do najładniejszych w Iranie. Przez biegnący łukiem korytarz wchodzimy do wnętrza, pod kopułę. Wnętrze, swoim pięknem, nie ustępuje wcale kopule. Dominuje kolor niebieski. Ściany meczetu zdobią napisy arabskie - katiby. Tajemnicze dla nas litery, biegną w górę po niebieskim tle, by skończyć się w szerokim zapisanym pasie biegnącym dookoła pod kopułą. Mihrab jest ozdobiony misternymi wzorami. Na te właśnie wzory - zwraca uwagę licznej wycieczce Francuzów - przewodnik. Większe elementy majoliki, jak na przykład kopuła, wykonywane były przez dawnych mistrzów majolikarstwa z płytek fajansu z namalowanymi wzorami. Wyższą formą tej sztuki było układanie wzorów z malutkich różnokolorowych kawałeczków fajansu, ściśle przylegających do siebie. Możemy się teraz przekonać, oglądając ten meczet, ile ta praca wymagała wyobraźni, precyzji i cierpliwości od jego twórców.
     
    Kolejną  pozycją na dzisiaj w naszym planie zwiedzania  jest Czahel-Sotu. Czyli pałac czterdziestu kolumn. Zwany też pałacem na wodzie. Został zbudowany na rozkaz szacha Abbasa II.  Przed pałacem rozciąga się, być może najdłuższy basen na świecie. Sto dziesięć metrów długi, a szeroki na – szesnaście. Odbicie w wodzie zwielokrotniło liczbę kolumn, bo w rzeczywistości jest ich tylko dwadzieścia i stąd prawdopodobnie pochodzi nazwa pałac o czterdziestu kolumnach. Lub pałac na wodzie. Z kolei, w innej wersji, pałac miał  rzeczywiście czterdzieści kolumn, ale odbudowany po pożarze otrzymał ich tylko dwadzieścia.  Pałac służył Szachowi do oficjalnych przyjęć. Z krużganku, oficjalny gość szacha Abbasa Drugiego wchodził do westybulu, pokrytego lustrami, złożonym  z małych kawałków połączonych srebrem. Podążając tą samą drogą, którą chodzili kilkaset lat temu władcy tych ziem, wchodzimy do reprezentacyjnej auli. Ściany pokryte są malowidłami. Bitwa szacha Emaila pod Chalderanem. Szach Tasmab przyjmujący króla Indii - Homajuna. Uczta szacha Abbasa. Przed naszym wzrokiem wiją się gibkie tancerki, patrzą na nas otyli władcy tych ziem. Czerwienią - zwraca uwagę przekrojony melon.
     
    Siedzę z Rysią pod kolumnami. Jacek poszedł w głąb ogrodu, w którym stoi pałac. Poszedł zobaczyć, co tam jest - jak się wyraził. Jesteśmy z Ryśką może mniej odporni na zmęczenie, lub mniej zapaleni. Z nieba leje się - oczywiście - żar. Zielonkawa woda basenu zachęca do zanurzenia się. Pomiędzy drzewami wiszą girlandy kolorowych żarówek. Pozostałość po Dniu Konstytucji. Zbliża się południe. Z głośnika umieszczonego w pobliżu, widocznie w jakimś małym meczecie, rozlega się wezwanie do modlitwy. Wraca Jacek. Wychodzimy na rozpaloną ulicę. Za nami zatrzaskują bramę do ogrodu. Pora na południową sjestę. Tylko nie dla nas. Nogi nas wiodą do Iran Peymy, po bilet autobusowy do Szirazu. Po drodze wykorzystujemy każdy kawałek cienia, prześlizgując się przy ścianach domów, pod drzewami. Prawie każde biuro linii ozdabiają dwa portrety-Szacha Rezy Pahlawi i Alego zięcia Mahometa.  Podobizny Alego spotykaliśmy w prawie każdym autobusie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Za sto trzydzieści rialsów nabyliśmy prawo przejazdu do Szirazu. Wracamy do miejsca, z którego odjeżdża autobus „ósemka”. Na chodnikach, pod drzewami leżą ludzie. Starają się przespać, tę najmniej przyjemną porę dnia. Czekamy na autobus. Obok rozłożył swój interes właściciel kilkudziesięciu butelek coca-coli. Z lodu sterczą długie ich szyjki. Nasze przyjście  na przystanek zwiększyło jego czujność. Jego rozczarowanie wyraziło się w wymownymi splunięciu. Do licha z taki klientami! Wyglądają prawie jak Anglicy, a nie mają osiem rialsów na butelkę koki.
     
    Pierwszą rzeczą, którą się wykonuje w takim przypadku, po powrocie na camping, jest udanie się pod prysznic.  Po południu znów jedziemy do „miasta". W planie mamy najpierw meczet piątkowy - Masdjet  Djame. Największy i najstarszy meczet Isfahanu, ale nie najładniejszy. Jego budowa rozpoczęła się jeszcze za panowania Dejlamitów - dziesiąty wiek. Główna jego część została wzniesiona w okresie  panowania Seldżukidów. Nawet Mongołowie maczali tu swe palce. Skończyli rozbudowę Safavidzi. Trwało to wszystko przez stulecia. Osiem wieków architektury irańskiej pokazują te kamienie - od dziesiątego do siedemnastego. Kopuły Kadje Nezam-ol-Molk i Tadj-ol-Mlk ministrów szacha Maleka są podobno wzorem architektury z epoki Seldżuckiej. Nie znam się na tym, aby twierdzić, czy jest tak, czy nie. Meczet robi na nas kiepskie wrażenie. Poza ślicznymi kolumnami, reszta sprawia wrażenie zaniedbania i rozpadu. Widać jedynie tylko nikłe ślady konserwowania. Na środku podwórza basen do rytualnych ablucji. Obok niego niewielkie kamienne podwyższenie, na którym się modli kilkadziesiąt osób. Powraca Ryśka, która zapuściła się gdzieś do wnętrza. Widziała modlące się kobiety. Modliły się w czymś w rodzaju kaplicy. Był z nimi mułła. Przedmiotem kultu była jakaś płyta, którą gładziły i krata, którą całowały.
     
    Jedziemy autobusem do szkoły muzułmańskiej. Po drodze przypominam sobie, że jeszcze nie zrobiłem zdjęć tych kowalskich cudeniek, na placu Majdan-e-Szach. Wracamy z powrotem i w  rezultacie, jak przychodzimy do Medresy, to na podwórzu robi się zmrok. Ostatni król z dynastii Safavidów, Szach Zoltan Ossein był podobno bardzo pobożny. On to właśnie, przy ulicy Char Baugh, polecił wybudować szkole Char Bagh School dla studentów teologii.  Jak w każdej Medresie, dookoła podwórza znajdują się cele uczniów. Cela ma drzwi od  dziedzińca meczetu i malutkie zakratowane okienko. Miał tu swoja celę również szach Zoltan Hossein.  Cela ta mieściła się na północnym skrzydle meczetu. Jedynie niewielkie różnice dekoracji odróżniały ją od pozostałych. Na dziedzińcu szkoły rosną wspaniałe pinie i platany. Środkiem płynie woda w betonowym kanale. Nad którym siedzi teraz Iranka z kilkoma dziećmi. Obok kanału okrągły basenik do mycia nóg. W zapadającym zmroku przechadzają  się po dziedzińcu elewi w turbanach. W innym miejscu modli się kilka osób. Zegar wskazuje czas, płynący w Mekce. Śliczne są majoliki Medresy. Wyłożono nimi prawie wszystko co się dało. Główne dominujące kolory  zielony, żółty  i niebieski. Do pokrycia ścian, minaretów i kopuły wykorzystano całe doświadczenia mistrzów tej sztuki z epoki Safavidów.
     
    Wychodzimy na ulicę. Tu jest znacznie jaśniej. Słońce jeszcze nie zaszło. Wrażenie, że zapada zmrok spotęgowały wysokie mury Medresy. Kolejnym naszym celem są mosty na Zayandeh Rud. Rzece, która płynie przez Isfahan. Jesteśmy przy moście – Pole Si-o-seh-czesmeh u si-o-seh-pol,  czyli most o trzydziestu trzech przęsłach. Nazwa trochę przydługa. Most zbudował generał szacha Abbasa Wielkiego – Allah - Verdikhan. Most znajduje się na przedłużeniu ulicy Czar Baugh. Długi na trzysta sześćdziesiąt metrów. I szeroki na czternaście. Dotrwał do naszych czasów w doskonałym stanie. Popędzam moją dwójkę, bo słońce ma wyraźną ochotę schować pod ziemię swoja tarczę, a błona filmowa nie lubi takich figli. Idziemy do następnego mostu. Pol-e-Khadju. Za czasów Szacha Abbasa Drugiego znajdował się wtedy na drodze do Szirazu. Zapada zmrok. Obok mostu zapalają się reflektory, służące do jego oświetlania. Chodzimy po arkadach. Jezdnia jest bardzo wąska. Zaledwie jeden samochód osobowy się przeciśnie. No tak, ale jego budowniczy nie zakładał, że jego dzieło dotrwa do dwudziestego wieku i będą po nim jeździły, w nadmiernych ilościach, jakieś dziwne, warczące stwory. Gdy płynąca teraz z szumem pod mostem, niewielka i niezbyt czysta Zayande podnosi swoje wody, to most się „zatyka” i powstaje małe sztuczne jezioro.
     
    Wracamy na camping. Wędrujemy przez przedmieście Isfahanu. Wreszcie rezygnujemy z braku czasu z tego spaceru i postanawiamy złapać taksówkę. Gdzieś w głębi nad Zayande Rud porusza się jakieś czerwone światełko, za moment widać zielone. To samolot. Maszyna nabiera wysokości na tle ledwo widocznej Soffe. Samolot skręca i bierze kurs na Teheran i znika na wygwieżdżonym niebie. A my za godzinę pojedziemy w przeciwnym kierunku -do Szirazu. Szybko pakujemy nasze graty do plecaków. Płacę pięćdziesiąt rialsów za nocleg, zabieram paszporty i przy okazji kilka prospektów. Gotujemy herbatę i nalewamy do zielonej bańki. Nasze obawy przed amebą ciągle istnieją, aby pić darmową wodę z kranu. Czy słusznie nie wiem. Na cuda kapitalistyczne - kokę i „seven up” nie możemy niestety sobie pozwolić. Musimy z tymi paroma dolarami tu jeszcze pobyć i wrócić do domu. Zresztą herbata doskonale gasi pragnienie.
     
    Wychodzimy. Po kilkuset metrach jesteśmy na znajomym przystanku autobusowym, z którego jeździliśmy do Majdan-e-Szach. Sprzedawca biletów przy przystanku kończy swoją pracę  i chowa rozłożone bilety, ale nam jeszcze sprzedaje. Bilety mamy, tylko autobusu nie widać. Zbliża się dziesiąta i widocznie kończą pracę. Jedziemy taksówką - denerwuje się Rysia. Spokojnie -mamy czas - odpowiadam. W końcu rezygnujemy i jedziemy taksówką. Bilety zostaną na pamiątkę. Autobus do Szirazu stoi na brudnym podwórzu. Bez pytania o bilety, ktoś z obsługi przyjmuje nasze plecaczki. I ładuje na dach. Pasażerowie robią pożegnalne siusiu. W dworcowej, dokładnie podwórzowej latrynie i jedziemy. Latryny takie są nawet przy większych przystankach w terenie przy drodze. Mała kamienna budka, W podłodze dziura i dzban z wodą, tam gdzie jest dostępna. Czasem nawet kranik obok. Wymogi bezpieczeństwa są spełnione. Robi się to co musi, bez dotykania czegokolwiek. Nic lepszego i tańszego nie można wymyślić w tym gorącym i suchym klimacie. Linie autobusowe dbają tylko o swoje reprezentacyjne biura i autobusy. Reszta ich zupełnie nie interesuje.
     
    Dobre autobusy mają te lepsze linie! Niemieckie. Inne, najczęściej spotykane samochody, są z Japonii. Nie jest to nasza socjalistyczna szarzyzna. Miękko sobie suniemy ulicami Isfahanu. Przy wyjeździe z miasta kontrola policyjna. Kierowca dostaje coś na kształt krążka. Który wkłada pod szybkościomierz. Na tym krążku otrzymuje się, w ten sposób, wykres szybkości autobusu. Tachograf. W ten sposób policja w Szirazie będzie wiedziała, co ewentualnie wyprawiał z nami nasz kierowca. Znikają światła Isfahanu. Na horyzoncie zostaje za nami tylko ich łuna. W reflektorach samochodu migają rzadkie kępy trawy rosnącej po obu stronach szosy. Przed nami pięćset kilometrów górskiej półpustyni i cała noc jazdy. Boy roznosi pepsi-colę i sok pomarańczowy. Vive la Iran Peyma! Odtąd jeździmy tylko tą linią! Nogi majtają mi się w powietrzu, bo tym razem znowu przegiąłem przysłowiową pałę, wybierając miejsca z samego przodu. Kierowca ma wygląd człowieka, któremu można zaufać. Dookoła nas wygwieżdżona irańsko-perska noc. Jedynym żyjącym punktem, w tej pustynno-nocnej pustce,  wydaje się nasz drzemiący pojazd.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wejście do meczetu królewskiego(Szacha). Teraz meczet Imama. Jacek i Rysia. 
    2.  Główny budynek meczetu królewskiego.
    3.  Pałac Ali Ghapu. Z tyłu był pałac na wodzie.
    4.  Meczet Lotfollacha.
    5.  Sklepienie kopuły meczetu Lotfollacha.
    6.  Motyw roślinny w meczecie  Lotfollacha.
    7.   Kopuła meczetu, która się mi bardzo podobała. Meczet na pewno był przy placu Majdan-e-Szach(teraz Imama). Ale  jaki meczet?  Szukałem  w sieci. Nadaremnie.
    8.  Meczet Piątkowy.
    9.  Modlitwa w Meczecie Piątkowym.
    !0.  Motyw ze szkoły religijnej.
    11. Most Siose Pol, na rzece Zayande Rud. Most o długości ponad trzysta metrów.
     







     
     
     
     




  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Szóstego sierpnia.
     
    Oj! Nie wyspaliśmy się tej nocy!  Mieliśmy miejsca najbardziej w tyle. W dodatku były to jedyne nierozkładalne miejsca w autobusie. Rysia próbuje skorzystać z niewielkiej budki, w tyle autobusu. Zdziwiony boy z początku usiłuje ją odwieść od tego zamiaru. Ale potem rezygnuje. Niestety budka jest przeznaczona tylko dla panów. Czy więc zawsze, używając sloganów, należy myśleć tylko o prawie wyborczym dla kobiet? Kilka niewysokich domów i autobus wjeżdża  na brudne podwórze. Dotarliśmy do Isfahanu. Wychodzimy na ulicę. Pierwszą czynnością jest wyjęcie mapy drogowej Iranu. Na odwrotnej stronie jest, między innymi, plan Isfahanu. Co chcemy robić to wiemy. Chcemy dojechać, albo dojść do campingu, umyć się, coś zjeść i spać. Powiedziałby ktoś, kto zaczął czytać, w tym miejscu, tą  moją grafomańską pisaninę - dlaczego nie spytać się kogoś, lub wsiąść w taksówkę? Dlaczego, że tak proste rozwiązanie nie jest tu żadnym rozwiązaniem. To można się dowiedzieć, przeczytawszy wspomnienia z Teheranu, lub najlepiej całość.
     
    Szukamy najpierw  INTO - Iranian National Tourist Organization. Czyli coś w rodzaju naszego Orbisu, tylko lepiej zorientowanego w tym, co ma robić. Na planie miasta INTO oznacza mały globusik. Ustalamy gdzie jesteśmy i w drogę. Jesteśmy w dzielnicy - jakby to można było powiedzieć - linii autobusowych. T.B.T., P.M.T., Mihan Tours, Iran Peyma  i inne. No, przynajmniej wiemy, skąd dalej pojedziemy. Po drugiej stronie ulicy ukazuje się małe architektoniczne cacko - śliczny błękitny meczet. Przyjemność obejrzenia go odkładamy na później. Jest godzina siódma. Otwierane są pierwsze sklepy. Ruch samochodowy na ulicach jest jeszcze niewielki. Skręcamy w prawo i idziemy ulicą Chaharbagh Avenue. Jacek chce wymienić w napotkanym banku dolary. Urzędnicy uśmiechają się i mówią, że dopiero o ósmej. Założymy nową wspólną kasę. Tym razem na trójkę. INTO niestety też zamknięta. Siadamy przed wejściem i oglądamy jeszcze raz plan miasta. Jest namalowany jeszcze jeden globusik. Są więc dwa biura INTO. Naprzeciwko nas po drugiej stronie ulicy znajduje się meczet. Jego wspaniała kopuła błyszczy w promieniach porannego słońca. Czekają nas tu niezłe rozkosze ducha.
     
    Po kilkunastu minutach jesteśmy w tym drugim biurze. Ryśka została pilnować plecaków. Młody, o nieśmiałym uśmiechu człowiek, prowadzi nas do sekretarki, a sekretarka do szefa. Szef sadza nas na skórzanych fotelach, a ja w języku francusko-angielskim tłumaczę mu, że chcemy się dowiedzieć, gdzie jest camping. No i czy można otrzymać prospekty Isfahanu. Oczywiście - odpowiada szef. Tylko czy w wersji francuskiej, czy angielskiej. Francuskiej - mówię. Rysuje na małym planie miasta, umieszczonym w prospekcie, miejsce naszego aktualnego pobytu. I miejsce campingu. Do you have a car? - czy mamy samochód - pada pytanie. Non – nie! Poleca taxi. My jednak spróbujemy autobusem. Ah - te pieniążki! Po drodze trafiamy z Jackiem na jakieś biuro linii lotniczych. Siedzący w biurze chłopak nie bardzo wie, czego tu szukamy, ale też nie protestuje, jak dobieramy się do prospektów. Komplet prospektów to nieraz najlepszy przewodnik po kraju. Można tu znaleźć informacje, dziwnie omijane w specjalnych przewodnikach. Które tylko dbają o to, żeby turysta poznał rzeczy wspaniałe i ważne. Ale nie interesują się tym, że ten turysta musi coś jeść, czymś jeździć, gdzieś spać, nie mówiąc o innych, jeszcze bardziej przyziemnych potrzebach. Jeszcze inna cenną zaletę mają prospekty, Można je przeglądać, wspominać. A wspomnienia im są starsze, tym bardziej są kolorowe - jak prospekty.
     
    Wracamy do Rysi. Biuro, obok którego siedzi, jest już otwarte. Dostajemy tu tylko jeden prospekt Isfahanu. Camping wydaje się być, nie za bardzo odległy, od miejsca w którym jesteśmy. Idziemy na piechotę, licząc, że po drodze wsiądziemy do autobusu. Po kilkuset metrach rezygnujemy i wsiadamy do taksówki. Pokazuję kierowcy plan miasta z prospektu i miejsce, gdzie ma dojechać. Nie bardzo jestem pewien, że wie, gdzie ma jechać. Zapyta się ktoś - nie zna własnego miasta? Zna, tylko, że plan miasta jest opisany po angielsku. Parę słów w tym języku to  zna dużo ludzi. Ale czy potrafią czytać - tu już mam ogromne wątpliwości. Jedziemy jednak dobrze. Po prawej stronie ulicy ukazuje się krzywa strzałka z napisem „camping”. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i stoimy pod wysokim murem. Więc tu jest camping! Bez pomocy INTO nigdy byśmy tu nie trafili. Kierowca nie chce słyszeć o dwudziestu rialsach.  Jak stoi w prospekcie za trzy osoby. Prospekt nas informuje, że transport - jak byśmy to nazwali - komunalny - obsługują taksówki i autobusy. Opłata za taksówkę jest zryczałtowana i wynosi dziesięć rialsów za jedną osobę, piętnaście - za dwie i dwadzieścia - za trzy.  Dopiero, po otrzymaniu czterdziestu rialsów, odjeżdża. Przez dużą bramę, zasłoniętą czymś w rodzaju kurtyny, wchodzimy  na coś w rodzaju dużego podwórza. Rzeczywiście jesteśmy na campingu. Kilka samochodów, jakaś przyczepa campingowa z lodówką i kilka namiotów. Nieco dalej w głębi malutki basen i niewysoki budynek z tarasem. Na którym, przy stolikach siedzą - już na pierwszy rzut oka to widać - bardzo znudzeni ludzie. To pewno ci kapitaliści - właściciele „carów”. Budynek jest małym hostelem, czyli jakby hotelem dla młodych, niezasobnych. Dla młodych, to znaczy dla takich, którzy mają cztery, czy pięć dolarów na nocleg.  Za postawienie naszej płóciennej budki płacimy pięćdziesiąt rialsów, czyli trzy czwarte dolara. I jeszcze dwadzieścia za basen. Basen sobie darujemy.
     
    Po śniadaniu i kąpieli(pod prysznicem!), leżymy sobie w cieniu drzew, i czytam Ryśce, i Jackowi prospekt:
    „Isfahan-Nesfe Djahan" - znaczy Połowa Świata. Legenda przypisuje założenie tego miasta Tahmurezowi, zwycięscy demonów, lub też Keikawusowi. Inna legenda mówi, że założycielem był Kawe. Biedny kowal pochodzący z Faridanu, małego miasteczka w okolicy Isfahanu, który się zbuntował przeciwko tyranii Zahhaka.  
    Pierwsze wzmianki o Isfahanie pochodzą  z epoki Achemenidów, pięćset lat przed nową erą.  Isfahan był  stolicą Persji za panowania Seldżuków - jedenasty, dwunasty i trzynasty wiek. Oraz za panowania Safawidów - wiek szesnasty, siedemnasty i osiemnasty. Za panowania Safawidów Isfahan był wielkim centrum politycznym i handlowym. Z tego okresu pochodzi więc nazwa Nesfe Djahan(Dżahan). Czyli - Połowa Świata. Znany podróżnik francuski tego okresu - Chardin ocenił liczbę mieszkańców na sześć set tysięcy do miliona. Za panowania tych dwóch dynastii, sztuka islamu  perskiego osiągnęła swoje apogeum.”
    Wspaniale!
    A teraz poczytamy sobie, co się dzieje tutaj dzisiaj.  A dzisiaj jest to centrum kulturalne, posiadające uniwersytet i będące stolicą ostanu. Isfahan jest drugim, co do wielkości miastem Iranu. Miasto jest położone prawie na wysokości naszej Śnieżki - to jest na 1590 m nad poziomem morza. Na północy i na wschodzie miasto otacza jałowa pustynia. Na zachodzie - ogrody. A na południu wznosi się góra Soffe. I   dalej…-  czytam, mojej drzemiącej dwójce. Liczne odnogi rzeki Zayande Rud, która przepływa przez Isfahan, zraszają miasto i pola jego przedmieść. Chłodny i świeży cień drzew rosnących nad Zayande Rud zaprasza do spacerów. I tak dalej…
     
    A tymczasem słońce coraz wyżej i coraz mocniej przygrzewa. Przeskoczyliśmy dzisiaj w nocy kilka równoleżników na południe. Idę sobie znowu wziąć prysznic. Tak zwane sanitaria są dobrze pomyślane, tylko wszędzie jest brudno. Znudzone towarzystwo z tarasu zniknęło. Kładę się obok Rysi w namiocie i usiłuję zasnąć. Jacek śpi na materacu, obok namiotu. Wyrywa mnie ze snu jakiś okropny ryk. To głośnik, gdzieś w pobliżu, całą siłą swojej membrany wzywa wiernych do modlitwy. Piekielna technika. Dwa lata temu w Sarajewie chcieliśmy o dwunastej w południe usłyszeć i zobaczyć muezina.  A usłyszeliśmy głośnik. 
     
    Po południu i po obiedzie postanawiamy dostać się w okolice placu Majdan-e-Nadhch-e-Djahan. W pobliżu tego placu jest najwięcej wspaniałości architektonicznych. Plac ten, położony w centrum Isfahanu był zbudowany za panowania Szacha Abbasa Wielkiego. Kilka przystanków jazdy autobusem numer siedem i już jesteśmy na placu. Prospekt nie kłamał. Plac jest wspaniały. Przed nami w głębi wznosi się meczet Szacha. Po lewej stronie mamy meczet szejka Lotfollaha. A z tyłu za nami znajduje się portal Cheisariye, tworzący bramę wejściową do bazaru. Niestety słońce, nadmiernie przychylne przez cały dzień, tym razem poskąpiło nam swoich łask. Nad miastem pojawiły się chmury. W tej sytuacji zwiedzanie meczetów odkładamy do jutra, jako że chcemy nasze wrażenia uwiecznić na dłużej. Krokiem amerykańskich turystów okrążamy plac zmierzając w kierunku bazaru. Piękny jest ten Majdan-e-Naghch-e-Djahan. Plac ma kształt prostokąta. Na środku placu jest basen z fontanną. Przechodzimy obok sklepików miniaturzystów. Miniatura, sztuka tak typowa dla Persji, teraz Iranu - rodzi się na naszych oczach. Właściciel sklepiku jest jednocześnie artystą. Malutkim pędzelkiem maluje swoje dzieła, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co się dzieje na ulicy. Dopiero wejście do sklepiku przerywa ten proces.
     
    Doszliśmy pod portal Cheisariye. Za nim ukrywa się największy bazar w Iranie. Na portalu, trochę już zniszczonym przez czas, Szach Abbas Wielki walczący na czele swoich żołnierzy przeciwko Uzbekom. Wchodzimy do środka i po kilkuset metrach czuję, że tego nie sposób dokładnie zwiedzić. Trudno to nawet opisać. Niektórzy może sądzą, że to jakaś gigantyczna tandeta, lub taki pchli targ, jak Paryżu. Nie widziałem, nie wiem, tylko przypuszczam. Ale bazar nie jest tym, ani tamtym. Bazar w Isfahanie to szereg długich na kilkaset metrów naw. Wzajemnie prostopadłych i pokrytych dachem w kształcie kopuł. Przez otwory w nich wpada do środka światło dzienne. Bazar to gigantyczny dom towarowy, i jednocześnie fabryka, i zakład usługowy. Towary tu sprzedaje, ale i produkuje. Wszyscy tu sprzedają i wszyscy kupują. Idziemy uliczką złotników. Nisze po obu stronach, to warsztaty pracy tych ludzi. Niewielkie szklane gablotki wypełnione cackami z tego metalu. Jackowi, ktoś w Polsce powiedział, że tu za bezcen można kupić złoto. Ja jako jedyny z trójki, jako tako znający angielski, pełnię rolę tłumacza. Wybrany przez Jacka pierścionek wędruje na wagę. Trzy i pół grama. Osiemnastokaratowe - informuje złotnik. Może tak, może nie. I tak nie jesteśmy w stanie tego  sprawdzić How many - ile? Pięćset rialsów.  Szybkie przeliczenie na dolary. Dolary na złote i już wiemy, że na złocie w Iranie Polak kokosów nie zarobi.
     
    Uliczka kowali. W głębokich niszach, w oparach różnych roztworów chemicznych, służących do barwienia miedzi. W hałasie, dymie, przy ogniu - pracują kowale.  Arystokracja w tej branży pracuje obok pałacu Ali Ghapu i meczetu Szacha. Na cudeńka tam robione rzuciliśmy tylko okiem. Dokładniej to sobie obejrzymy jutro. Weszliśmy na teren, gdzie robią i sprzedają buty. W niszach pracują szewcy, zszywając cholewki. Kolejne nisze to krawcy. Wystarczyłoby wejść. Mistrz by zmierzył i na oczach klienta powstałoby ubranie. Dywany. Słynne perskie dywany. Cetrum tej sztuki był i jest właśnie Isfahan. Co prawda technika, a raczej biznes zatriumfował i w tej dziedzinie. Dzisiaj dywany robi się masowo w fabrykach. Tutaj następuje dalsza ich „obróbka”. Dywan kładzie się na beton, pokrywający uliczki bazaru. Pokrywa go kurz, depczą po nim ludzie, przejeżdżają małe trójkołowe samochody, rozwożące towar. Dywan się „starzeje”. Później kupiec, albo jego naganiacz - szepnie nam na ucho -„old carpet”, „ancienne tapu”- stary dywan. Rzecz nadzwyczaj cenna, bo wiadomo, że dawniej były tylko „hand made”- robione ręcznie. Pytamy o ceny.  Niewielkie o powierzchni jednego metra kwadratowego kosztują, zależnie od wzoru - od tysiąca do trzech tysięcy rialsów.  Duże do dziesięciu tysięcy - czyli około stu pięćdziesięciu dolarów. I znowu zmiana nastroju. Na tackach kawałki żółtego cukru, ciasta, coś w rodzaju stożkowych serów. Sklep - nisza z nieznanymi nasionami, pestkami. Teraz nici, tysiące szpulek. Obok sklepik ze stertami sweterków, skarpet. Z jednego takiego sklepiku wystarczyłoby towaru dla kilku naszych komisów, ponieważ towary są z całego świata. Przed naszymi, znużonymi już od patrzenia oczyma, defiluje bazar. Przechodzimy obok stosów towarów, przeciskamy się obok ludzi w nawach, usiłujących nam coś sprzedać. Miny obojętne, nogi zmęczone. Błysk zainteresowania z naszej strony budzi od razu reakcję kupca.
     
    Zbliża się wieczór. W sklepach - niszach zapalają się gazowe lampy.  Wszędzie tylko sami mężczyźni. Oni sprzedają i oni kupują. Czasem wśród tego tłumu przejdzie kilka kobiet w jasnych i ciemnych czadorach. Przejdzie elew z miejscowej Medresy w białym ubiorze. Przeciśnie się na motocyklu, albo na rowerze, mały ciemnoskóry chłopak. Zupełnie skołowani wychodzimy z bazaru. Niestety nie tam, gdzie chcieliśmy wyjść. Trafiliśmy na wąskie, kręte uliczki, ograniczone po obu stronach wysokimi glinianymi murami. Za nimi ludzie się rodzą, pracują i umierają. Jacek żartuje, że lepiej byłoby, aby nas zmrok nie zastał w tych wąskich uliczkach, pozbawionych światła. Któż bowiem wie z naszych bliskich, oprócz nas samych, co my robimy i gdzie jesteśmy. Wychodzimy z tego labiryntu na normalną asfaltową ulicę. Z czasów Abbasa Wielkiego przenieśliśmy się w dwudziesty wiek. Po kilkunastu minutach kluczenia, kupując po drodze smakowity sangak, dochodzimy do placu Majdan-e-Szach. Czekając na autobus rozmawiam z młodym Irańczykiem. Zaczyna od stereotypowego pytania - skąd jesteśmy? Poland. Widzę, że nie bardzo się orientuje, gdzie ten kraj jest. Dopiero nazwa Lechistan wyjaśnia sprawę. Studiuje w Teheranie, a tutaj ma rodzinę. Był sześć miesięcy na praktyce w ZSRR, ale rosyjskiego zupełnie nie zna. Twierdzi, że w Isfahanie są źli ludzie. Wszędzie są dobrzy - w Teheranie, w Szirazie, tylko tu źli. Dlaczego? Tego się już nie dowiemy, podjeżdża autobus. Krótkie,  by - część i jedziemy na camping.
     
    Jeszcze kilo pomidorów w małym sklepiku, winogrona i pitrasimy kolację. Nie tylko my należymy do campingowych nędzarzy. Obok nas stoi niewielki namiot, a nieco dalej drugi. Przed tym dalszym siedzi sobie młoda para. Słowa dolatujące do moich uszu, każą się domyślać, że to Anglicy. A z tymi, z bliższego namiotu, już zawarliśmy znajomość. Właśnie wrócili ze zwiedzania miasta i informują nas, że niedaleko stąd można tanio zjeść Czelou-Kebab, narodowe danie irańskie. Tylko czterdzieści pięć rialsów. Są Francuzami.  Studiują w Paryżu. Przyjechali do Iranu na zaproszenie jakiejś organizacji studenckiej. Jeszcze dzisiaj wybierają się do Szirazu. A później do Kuwejtu, Damaszku i powrót do Paryża, przez Instanbuł. Nic tylko pozazdrościć. Przez koronę nieznanego mi drzewa, pada na namiot światło lamp, stojących na campingu. Usiłuję zasnąć leżąc na podłodze namiotu. Ale to światło mi przeszkadza. Minął następny dzień irańskiej przygody.
     
    Zdjęcia:
    1.   Isfahan. Majdan-e-Naghch-e-Djahan.  Także: Majdan-e-Szah. A po upadku Szacha - Majdan-e-Imam.  Więc nazwa zależała od okresu historycznego.  Nazwa  dawniej  też  była pisana, w różnych źdródłach, w  różnej transkrypcji(angielskiej, francuskiej).  W czasie naszego pobytu był to spokojny plac z zielenią. Teraz sobie można poszukać w sieci, jak on wygląda.
    2.  Wejście  na bazar.  Budynek  i atmosfera wewnątrz się zapewne nie zmieniły.  Pewne towary z pewnością.


  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Piątego sierpnia.
     
    Rano okazuje się, że Elżbiecie spuchła twarz. To zdradliwe słońce Demawendu, tak ją urządziło, mimo że nie często  było dla nas łaskawe. I się nie pokazywało. Janusz planował dzisiaj wyjazd do Isfahanu i niestety nic z tego nie będzie. Elżbieta leży na materacu, pod trzcinowym daszkiem, obok basenu. Ryśka pierze, a my we trójkę pakujemy plecaki. Właściwie to we dwójkę. Jacek i ja. Zostawimy wszystkie nasze wysokogórskie, zimowe rzeczy w ambasadzie. Weźmiemy tylko namiot, śpiwory, trochę żarcia i na południe do Isfahanu, Szirazu, Persepolis. Janusz i Elżbieta jadą w poniedziałek do Polski. Rano wreszcie się ogoliłem. Przed tym Jacek jeszcze sfotografował nasze zmaltretowane, po wysokogórskich bojach, twarze.
     
     Wyjeżdżamy po południu we trójkę do Teheranu. I znowu mamy niewielki spacerek w samo południe, z pięćdziesięciokilowym plecaczkiem. W ambasadzie spotykamy S… kich. Dopiero co wyszli z dyplomatycznego baseniku. Ociekają jeszcze wodą. Dlaczego te kropeczki? To trudno wytłumaczyć. To się rozumie, gdy w sierpniowe południe przespaceruje się trochę po Teheranie. Klucza do mieszkania nie mają, przykro im, prawdopodobnie sekretarz ambasady…, ale on śpi i nie można go budzić. Dopiero o piątej się zbudzi. Poczekamy, szarzy obywatele ludowej ojczyzny, aż się zbudzi nowożytny arystokrata, dysponujący basenem, do którego tenże obywatel, utrzymujący z własnych podatków ten Disneyland, wstęp ma wzbroniony. Siedzimy we trójkę na ławce, na bulwarze Elżbiety. Bulwar ma dwie jezdnie, które są teraz zatłoczone ciągami aut. W środku między nimi jest pas zieleni, przez który wzdłuż bulwaru płynie kanałem woda z pobliskich gór. Bulwar obsadzony jest narwanami - drzewami o kulistych koronach. Pod jednym takim narwanem sobie właśnie siedzimy. Wszystkie lepsze ławki są zajęte przez śpiących ludzi. Lepsze to znaczy takie, gdzie jest najwięcej cienia. Robotnicy, których u nas nazwalibyśmy pracownikami zieleni - podlewają trawniki. Deptakiem wzdłuż kanału przechodzą czasem kobiety z dziećmi. Właśnie jedna z nich podwinęła małemu sukienkę i bez żadnej żenady myje mu pupę w brudnej wodzie kanału.
     
    Jest senne, teherańskie popołudnie. Rozmawiamy leniwie, o wszystkim i o niczym. Jacek wzdycha, że takich samochodów, jak tu jeżdżą, to nigdy w Polsce nie zobaczy. Popularny w kraju garbus - będący synonimem dostatku - uchodzi tu za kopciuszka. Z drugiej strony piętnaście kilometrów stąd, obok naszego campingu, stoją kuliste lepianki, gdzie mieszkają też teherańczycy. Nie chcę uprawiać taniej propagandy. Ale tak jest. Marmurowe wille i całe masy ludzi, których prawdopodobnie jedynym pożywieniem jest sangak. Że bulwar Elżbiety jest ulicą bogatej dzielnicy Teheranu, świadczą choćby wysokie budynki, stojące przy tej ulicy. Zresztą te budynki są dziełem ostatnich lat. Okna wszystkich szanujących się budowli są szczelnie zamknięte. To z powodu klimatyzacji.
     
    Jest już piąta. Wracamy do ambasady. Państwa S…kich nie ma. Sekretarz też nie ma klucza, ale państwo S…cy jakby to przewidzieli(?) i zostawili numer, aby do nich zadzwonić, to postarają się coś załatwić. Telefon jest niedaleko. W sklepie, którego właściciel mówi podobno po polsku. Idziemy więc do sklepu. Zaplanowaliśmy sobie, że jak dostaniemy klucz do mieszkania, to przeniesiemy z ambasady tam wszystkie nasze rzeczy. To ciągłe się dopraszanie, o klucz do piwnicy, wychodzi nam już bokiem. Zresztą dają nam tu do zrozumienia, że robią nam łaskę, trzymając tych kilka naszych nędznych plecaków. Gdyby ojczyzna nam nie poskąpiła dolarów, z tych, czy innych względów, to może nasza sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ponieważ nam poskąpiła, to niechże nasza socjalistyczna ambasada będzie choć trochę uczynna dla uczciwych obywateli ludowej ojczyzny. Niestety idee, które nam przez lata wpajano - sobie, a życie sobie.
     
    Na dźwięk dzwonka, potrąconego przez drzwi, z za kontuaru podnosi głowę starszy człowiek, o bladej mizernej twarzy. Czy możemy zatelefonować? Tak możemy - odpowiada ze śmiesznym akcentem, zmiękczając polskie słowa. Wykręcam sześciocyfrowy numer. Jesteśmy w sklepie spożywczym. Widocznie nasi z ambasady często tu coś kupują i stąd ta znajomość polszczyzny u właściciela sklepu. W słuchawce słychać wyraźny, ale przyjemny sygnał. Żadnych trzasków i zgrzytów, do jakich jesteśmy w domu przyzwyczajeni. Zgłasza się jakiś niemiecki głos. Proszę o pana S…kiego. Za chwile S…ki podchodzi do telefonu. Niestety bardzo mu przykro, ale klucz wziął administrator budynku. Oni oczywiście tego nie przewidzieli, itp., itd.….Ja też - no cóż, dyplomacja - serdecznie dziękuję, za to co dla nas zrobili(sic!).
     
    Telefon, mimo znajomości języka polskiego przez właściciela sklepu, kosztuje nas sześć rialsów.  Po wyjściu na ulicę możemy sobie pokląć. Całą sprawę komentujemy w ten sposób. Bajki o administratorze - to oczywiście bzdura. S…cy nie chcą nam dać klucza, bo dostali takie instrukcje z ambasady, która ma nas dosyć. I nie tylko nas. Wszystkich takich przyjeżdżających z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. Odczuł to już na własnej skórze Klub Wysokogórski z Krakowa. Zawsze to już dosyć daleko od Warszawy. A ja naiwny sądziłem kiedyś, że ludzie w polskich placówkach dyplomatycznych są mili, uczynni, szczególnie tam gdzie przyjeżdżających Polaków można policzyć na palcach obu rąk. Dziwna polityka, czy polityczka w stosunku do własnych obywateli.
     
    Wrócimy do ambasady i zabierzemy konserwy. Janusz dla siebie, i dla Elżbiety na dwa dni pobytu w Teheranie, i na powrót. Jacek dla naszej trójki, na cały następny tydzień. Wobec takiego obrotu z mieszkaniem, dochodzę z Jackiem do wniosku, że moglibyśmy jechać jeszcze dziś w nocy do Isfahanu. Bo, po pierwsze podróż jest ze względu na temperaturą mniej męcząca. Tak twierdzili Warszawiacy.  Autobusy nie mają klimatyzacji. Po drugie - nie będziemy płacić campingu, tym bardziej że w Isfahanie według Warszawiaków, jest bardzo tani camping. Z basenem. A wreszcie po trzecie - zaoszczędzimy niejako dzień. Podróżując nocą. Idziemy więc na ulicę Fisher Abad do T.B.T. po bilety do Isfahanu. Mamy szczęście - są bilety i to na godzinę dziesiątą czterdzieści pięć wieczorem. Wyraźnie słyszę - twenty  two, fourty five. Znamy już trochę Iran, więc pytam się następnego. Dziesiąta piętnaście - pada odpowiedź. Jeszcze jeden - wpół do jedenastej - słyszymy, ale z informacją, że lepiej już być o dziesiątej. Do takiego wniosku doszlibyśmy sami i bez tej dodatkowej informacji.
     
    Zbliża się siódma. Do placu Gumruk, skąd pojedziemy do Gol-e-Sahra, jedzie się stąd dwoma autobusami miejskimi z przesiadką. A tu, jak na złość, przejeżdża jeden, potem drugi, oba zapchane ludźmi, nie zatrzymując się na przystanku. Janusz kupił większą  ilość biletów po dwa rialsy i trzyma je w ręce  Wreszcie zatrzymuje się zielony autobus, tylko dziwnie pusty. Błyskawicznie znajdujemy wytłumaczenie tego braku pasażerów, gdy konduktor zaczyna wyrywać Januszowi z ręki bilety. Zamiast po dwa rialsy, to płacimy po pięć. Jeździ tą samą trasą, co te po dwa. Długo nam dziś trwa podróż do placu Gumruk. A jeszcze dłużej jedziemy do Gol-e-Sahra. Wyjechaliśmy o ósmej i dosłownie, co sto metrów ktoś wsiada, ktoś wysiada z autobusu. Wyjątkowo wlecze się dziś ten pojazd. A nam się spieszy, ponieważ dziesiąta jest coraz bliżej. Wreszcie jesteśmy na campingu. Gotujemy błyskawicznie herbatę. Janusz z Elżbietą przeprowadzają skomplikowane rozliczenia rialsowo – dolarowe.  Likwidujemy naszą wspólną kasę. Segregują bilety kolejowe na powrót, które też nam komplikują życie, składając się z kilkunastu różnych papierków. I wreszcie po dziewiątej wychodzimy we trójkę, żegnając się z Januszem i Elżbietą. Szkoda, że już wyjeżdżają do Polski. Nie byliśmy idealni. Kłóciliśmy się nieraz. Ale w sumie byliśmy na pewno dobrze współpracującą grupą. Te małe kłótnie, to tylko niewielkie obłoczki, na pogodnym niebie, które nieraz urozmaicają błękit.
     
    Złapany mikrobus jakby chciał odrobić straty tego, co nas wiózł do campingu. Jedziemy prawie bez zatrzymywania się do placu Gumruk. Złapany taksówkarz wiezie już dwóch pasażerów. Jedziemy do T.B.T. Dzisiaj w Teheranie święto - Constitution Day - Dzień Konstytucji. Piąty sierpnia. Ale piąty w naszym kalendarzu. U nich jest dzisiaj - dwunasty dzień, piątego miesiąca. A rok jest 1351 ery muzułmańskiej. Pewien problem, gdy się chce kupić bilet, na przykład w przedsprzedaży. Należy wtedy podać datę według ich kalendarza. A mieliśmy później taką potrzebę.
     
    Zamiłowanie Irańczyków do efekciarstwa daje o sobie znać. Na najważniejszych budynkach wiszą girlandy różnokolorowych żarówek. Główna Kwatera Policji i jakieś ministerstwo w pobliżu wyglądają, jak gigantyczne choinki. Cały budynek dookoła, od ziemi aż po dach, jest obwieszony żarówkami. Punktualnie o dziesiątej jesteśmy pod dworcem T.B.T. Taksówkarz, z braku drobnych, dostaje ode mnie sto rialsów. Wydaje tylko trzydzieści. Jak zwykle w takich momentach następuje mała kłótnia. Odjeżdża w końcu z pięćdziesięcioma rialsami. I tak nas naciął na dziesięć. Przy autobusie trafiamy na młodego Irańczyka, który umie trochę po niemiecku. Dowiadujemy się od niego, że autobus odjeżdża piętnaście po dziesiątej, a w Isfahanie będziemy o siódmej rano.
     
    Punktualnie, o dziesiątej piętnaście, autobus miękko wytacza się na ulicę Fisher Abad. Jest to niemiecki Mercedes. Jedziemy przez oświetlone ulice miasta. Domy stają się coraz niższe i brzydsze. Znikają eleganckie sklepy, na chodnikach pojawiają się gazowe lampy i po półgodzinie Teheran zostaje za nami, znacząc swoje istnienie łuną świateł na tle Elbursu.  Ledwo widocznego na tle gwiaździstego nieba.  Przez otwarte okno wpada do autobusu ciepły powiew   pustyni. Na suficie żarzą się niebieskie lampki. Po autobusie chodzi boy i rozdaje cukierki. Cukierek jest mały i cierpki. Część pasażerów śpi. Przymykam okno, zostawiając tylko małą szparkę. Usiłujemy z Rysią zasnąć. Budzę się po kilkunastu minutach. Gdzieś przed oczami mignęła  mi tablica drogowa z napisem Kum - 80 km. Święte miasto irańskich szyitów. Znajduje się tam meczet z grobem szyickiej świętej - Fatimy. Droga - o ile to można dojrzeć w świetle reflektorów - biegnie wśród niewysokich wzgórz. Od czasu do czasu mignie przydrożna czajhana. Autobus jedzie szybko. O ile to się zmieniło w ciągu trzydziestu lat.  Przecież Franciszek Machalski pisał, w czasie drugiej wojny światowej: „ Dziś o ósmej piętnaście w wyruszyliśmy w daleką drogę do Szyrazu. Niemal tysiąc kilometrów drogi przez dzikie pasma górskie i nieurodzajne pustynie”.
  12. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Czwartego sierpnia.
     
    Budzę się ze snu, który składa się z chwilowych drzemek. Ktoś wychodzi na Demawend. Jest niewiele po północy. Zaczyna się. Teraz będą wstawać i wychodzić, grupami aż do rana. Jacek zmienia miejsce. Kładzie się przede mną, od strony wejścia. Altruista - czy co? Jest teraz ciaśniej dla mnie, ale za to cieplej. Jakiś Irańczyk zajął jego miejsce i musiał się przenieść. Tamten był prawowitym właścicielem tego miejsca. Zasypiam znowu. Budzi mnie duży szum. Wstają prawie wszyscy. Moi współtowarzysze niedoli też się obudzili. Patrzymy z przerażeniem, jak towarzystwo ubiera ciepłe gacie, owija się szalikami i  wkładają co tylko mają ciepłego. Liczyliśmy, że w dzień, w miarę  pogodny, nie powinno być tak piekielnie zimno na górze. A gdyby pogoda się popsuła, zrobiło nagle zimno, mgła, śnieżyca to i tak byśmy zrezygnowali z wyjścia na szczyt.
     
    Wstajemy o szóstej. Jesteśmy prawie sami, nie licząc jednego z miejscowych, który zresztą za chwilę wychodzi. Wychodzę na zewnątrz. Mgła, ale nie jest zbyt zimno. Obok schronu leży kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu. O siódmej wychodzimy. Po kilku krokach Ryśka wymiotuje. Całe śniadanie - zresztą zjedzone z samozaparciem - na śniegu. Poczekajcie - wołam. Wracam do schronu i biorę dodatkowo paczkę pumpernikla. I konserwę rybną. Moja dama ma zawsze, w takich momentach, opory psychiczne. Ona może zostanie, bo nie wyjdzie. Trzeba ją przekonywać, że da sobie radę. Na pewno później będzie żałowała, że nie była na Demawendzie. A przed nami prawie tysiąc siedemset metrów podejścia. Małymi zakosami idziemy wolno w górę. Mgła zanika i robi się cieplej. Przed nami - a wydaje się to tak blisko - idzie grupa Irańczyków. Doświadczenie mówi mi, że pomimo tej „bliskości” mają nad nami godzinę przewagi.
     
    Do jedzenia mamy we dwójkę, oprócz wspomnianego pumpernikla i konserwy, ciastka, cukier, orzechy, glukozę i kardiamid, który zawsze nosimy, gdy ktoś idzie na jakiś szczyt. Kończy się piarżysko i zaczyna małe skalne żeberko. Śniegu przybywa. Nasze pudełeczko, schron jest coraz mniejsze. Doganiamy grupkę idącą przed nami. Idziemy wolno, ale systematycznie. Oni idą bardzo nierównomiernie. I co chwilę odpoczywają. Demawend to narodowa góra Irańczyków. Widocznie każdy młody człowiek musi tu wejść. Z góry schodzą pierwsi zdobywcy. Obok po polu śnieżnym, siedząc na kawałku folii, mknie w dół nasz sąsiad ze schronu, władający francuskim. Skała jest dla mnie dość dziwna. Coś w rodzaju brązowego pumeksu. Nie jestem geologiem i nie znam się na tym. Opisuję tylko to, co rzuciło mi się w oczy. Zaczynają mi marznąć nogi. Śnieg jest sypki. Od czasu do czasu pokazuje się słońce. Jesteśmy już na wysokości pięciu kilometrów nad poziomem morza. Jestem po raz pierwszy w życiu tak wysoko. Kto nie był osobiście na takiej wysokości, nie bardzo zdaje sobie sprawę, jak tu się oddycha. Opis nie zastąpi całkowicie osobistego doświadczenia. Gdy  idę równomiernym rytmem, to tylko czuję lekki ucisk w klatce piersiowej. I to wszystko. Jestem już zaaklimatyzowany pod Alam Kuh. Więc nie czuję, na przykład, bólu głowy. Dopiero zmiana rytmu, przez przyspieszenie,  lub osunięcie się nogi, powoduje uczucie słabości, braku sił. Ucisk w piersiach rośnie i mam wrażenie, jakby brakowało mi powietrza. Stan ten trwa chwilę. Serce wolno się uspakaja i znowu zaczynam wolno kontynuować marsz w górę.
     
    Warstwa śniegu staje się coraz grubsza. Na szczęście poprzednicy wydeptali ścieżkę i ta niewdzięczna praca została nam zaoszczędzona. Dolatuje nas zapach siarki, której pierwsze ślady pokazują się w miejscach, gdzie wiatr wydmuchał śnieg. Jesteśmy przecież na wulkanie. Jednym z najwyższych na świecie. Szczyt już jest blisko. Wystarczy przejść jeszcze duże pole śnieżne i będziemy na szczycie. Nasze panie dzielnie się trzymają. Niedobrze. Skończył mi się film w aparacie fotograficznym. Na wszelki wypadek wziąłem zapasowy. Mocuję się dłuższą chwilę z aparatem, zanim film jest założony. Na polu śnieżnym dopada nas huraganowy wiatr.  Wieje z siłą podmuchów halnego. Tylko tam są porywy. A ten jest ciągły i znacznie zimniejszy. Idący przed nami Irańczycy się wywracają. Słychać wycie wiatru i łopotanie naszych skafandrów. Ryśka chce wracać. No, nie żartuj przejdziesz jeszcze sto metrów - mówię. Choć przyznam się szczerze, że rezygnacja i mnie przyszłaby bez trudu.
     
    Szczyt. Olbrzymie bloki siarki i cisza. Wydrapuję się na nie i patrzę na krater. Równiutka płaszczyzna śnieżna otoczona wokół  blokami, które widać na załączonym zdjęciu naszej  piątki. Pod śniegiem jest lodowiec.  Lodowy korek, który się utworzył, gdy wulkan przestał być aktywny.  Może sięgać nawet  kilkaset metrów w dół, do skały, ze zastygniętej lawy. Kiedyś to może wszystko wystrzeli  ze straszliwym hukiem na kilkanaście kilometrów w górę. Ale teraz wulkan śpi. Pod nami i nad nami kłębią się obłoki. W przerwach między nimi, gdzieś tam daleko w dole pojawia się jeden, czy drugi szczyt Elbursu. Znajdujemy tablicę z  napisem Demawend 5678. I fotografujemy się wszyscy razem z nią.
     
    Jestem szczęśliwy. Mamy swój rekord wysokości.  Może to jest  dziwne? A jednocześnie chciałbym już schodzić w dół. Taka podświadoma potrzeba. Czy dziwne? Siedząc w fotelu i oglądając album ze zdjęciami, nieraz marzyłem, aby wyjść na wysoką górę, posiedzieć, pokosztować się widokiem. A tu nic, tylko chęć schodzenia. Człowiek żyje jednak nastrojem chwili. I tylko świadomość przyszłości, nakazy rozumu zmuszają go do innego działania, niż działanie instynktowne.  Schodzimy dużymi polami śnieżnymi. Pola się ciągną prawie do samego schronu. Znakomity sposób schodzenia. Jeszcze lepiej by się zjeżdżało na nartach. Oszczędza się siły, jest to sposób szybki i przyjemny. Rozbawiona piątka mknie w dół. Jedni na butach. Drudzy na tej części ciał, która się zaczyna na literę „de”. W ręce czekan, jeśli zaszłaby potrzeba hamowania. Błyskawicznie jesteśmy w schronie. Na górze byliśmy wpół do pierwszej. Godzina upłynęła od tego czasu.
     
    W schronie nowa pielgrzymka. Z dołu przyszła kolejna grupa. Ci, co przyszli z góry, zakładają plecaki i wędrują w dół. Na bardziej zasobnych czekają muły, albo konie. My też powędrujemy, tylko musimy coś zjeść. O czwartej schodzimy do Rineh W międzyczasie przydarzyła mi się  nieprzyjemna sprawa. Zaginęła mi, pozostawiona w schronie moja horolezka ze śpiworem. Dopiero legionista nam przyszedł z pomocą.
     
    Janusz się niecierpliwi. Chce zejść jak najszybciej i jeszcze dzisiaj być w Teheranie. Mało to jest prawdopodobne. Zresztą po co się tak spieszyć?  Opuszczamy ścieżkę, którą podchodziliśmy do góry. Zbiegamy na przełaj do Rineh. Razem z nami zbiega kilku  Irańczyków. W dole pod nami mgła, a gdzieś pod nią Rineh.  Pogoda taka sama jak wczoraj o tym samym czasie. Warstwa mgły nad górami. Nad nią co wyższe szczyty i nasz już Demawend. Którego szczyt co chwilę otula na krótko jakaś chmurka.
     
    Najlepiej się zbiega, skacząc z jednej kolczastej poduszki na drugą. Poduszkami są oczywiście traganki.  Oby tylko się nie potknąć i nie wpaść gołymi łydkami na tę poduszeczkę, najeżoną  tysiącami drobnych kolców. Roślinność na tym stoku nie jest nadzwyczajnie bogata. Poza tragankami i kępami lichej trawy nie ma tu właściwie nic więcej,. Rosną maki  o wyjątkowo dużych i pięknych kwiatach.  Tak grupka jest celem mojej pasji fotograficznej. Czerwone maki na przednim planie, w tle biały stożek góry i granatowe niebo.
     
    Wchodzimy we mgłę. Ostatnie spojrzenie na Demawend. Już go więcej nie zobaczymy, jak pojedziemy dzisiaj do Teheranu. I znowu odczuwam tęsknotę za czymś, co ucieka, co zostaje tylko wspomnieniem. I znowu zmęczenie, i  zimno, tłok, i brud w schronie - odrealnią się. Zostaną w pamięci maki na  stoku  Demawendu, błyszczący śnieg w promieniach zachodzącego słońca i głęboki granat nieba. Błąkamy się we mgle. Rysia z Elżbietą obawiają się, czy trafimy na ścieżkę do Rineh. Czy też sobie pójdziemy w dół w stronę doliny. Mijamy niewysokie murki ułożone z kamieni. Pełnią rolę ogrodzenia. Trafiamy wreszcie na ścieżkę. Mgła rzednie i zostaje  teraz nad nami. Widać już Rineh, ale i nogi też już coraz cięższe. Bądź co bądź nie byliśmy tacy najgorsi. Trzy i pół kilometra w górę w czasie jedenaście i pół godziny. Te same trzy i pół - w niecałe cztery w dół.
     
    Idziemy prze wieś dyskutując. Janusz chce koniecznie dzisiaj jechać do Teheranu. Ja proponuję, żeby przespać się w Polemunie pod namiotami i jutro rano pojedziemy dalej. Ryśka proponuje, żeby zostać w Rineh. Wykąpać się. Pierwszy raz  po dwunastu dniach i zrobić małą przepierkę. Nie uzgodniwszy dokładnie stanowisk dochodzimy do stacji IMF.  Jest mikrobus  - krzyczy Janusz. Rzeczywiście na drodze stoi mały mynybasik. Biegiem wynosimy plecaki z budynku i ładujemy do mikrobusu. Całej operacji przygląda się pan Abullohi. Co za dziwni ludzie - zapewne sobie myśli. Przyszli wczoraj w południe, wyszli na Demawend i dziś już znikają. To ten nasz ciągły pospiech. Czasem dobry, czasem zły. To po części sprawka naszego kierownika in spe - Janusza. Ma ten człowiek energię. Janusz z Elżbietą wpisują nasze wyjście do książki IMF i już jedziemy do Polemunu. Gdzieś w dole błyszczą światła tej miejscowości. Szosą  Amol –Teheran, wiodącą przez Polemun, ciągną  sznury aut. Ich nie widzimy, tylko ich reflektory. Nasz mikrobusik powoli zjeżdża w dół.  Wyładowujemy nasz bagaż obok małego budynku, który okazuje się być posterunkiem policji. Przesuwamy się trochę, bo zatarasowaliśmy całe przejście dla „władzy”. Janusz poszedł szukać autobusu do Teheranu. Wraca za chwilkę z wiadomością, że jest autobus - dziś już ostatni.
     
    Siedzimy w piątkę na tylnym siedzeniu. Jacek usiłuje otworzyć okienko, aby wpuścić nieco świeżego powietrza. Po autobusie chodzi boy i z dużego dzbana, do tej samej szklanki, nalewa pasażerom wodę z lodem.  Zdejmuję buty i wyciągam nogi. Silnik warczy jednostajnie. Część pasażerów drzemie. Jakiś chłopak przygląda mi się ciekawie od dłuższego czasu. Dla niego jesteśmy kimś egzotycznym. Na pewno nie wie z jakiego jesteśmy kraju. Za oknem błyskają światła mijanych wsi i miasteczek.  W pewnym momencie, gdzieś w dole są ich tysiące. Dojeżdżamy do Teheranu. Błyskawice rozświetlają niebo. Czyżby deszcz? Kończymy jazdę, obok znanego już nam dworca autobusowego Iran Peymy na ulicy Amir Kabir. Sklepy zamknięte. Dzisiaj jest piątek, a też jest już dziesiąta wieczór. Zrywa się silny wiatr, a za chwilę ulewa. Pierwszy nasz deszcz w Teheranie. Chowamy się pod wystający balkon. Wściekam się na Janusza, że nie zostaliśmy w Polemunie. Teraz stoimy tu i mokniemy. Trudno się będzie dostać na camping w ichnią niedzielę i o tej porze.
     
    Nie potrzebnie się wściekam. Nie mam zresztą racji. Za chwilę jedziemy, za piętnaście tomanów, do Gol-e-Sahra. W miarę oddalania się od  miasta, w stronę campingu, ulice są coraz suchsze. Przy campingu wcale nie padało. Camping leży na południe od Teheranu w stronę pustyni. Burza szalała nad Elbursem, który otacza miasto od północy. Stoję w kabinie pod prysznicem i resztkami mydła, jakie nam pozostały, usiłuję zmyć z siebie grubą warstwę, dziesięciodniowego brudu. Ze zdziwieniem spoglądam na swoje ręce. I nogi, które zrobiły dziwnie cienkie, choć do ułomków nie należę. Klatka piersiowa przypomina, ze względu na żebra, urządzenie z blachy zwane w  mojej rodzinnej wsi praczką.   Przyjemnie jest wyciągnąć się na śpiworze, popatrzeć na znajome teherańskie niebo. Zasypiam w poczuciu, że jestem czysty i jest mi ciepło.
     
    Zdjęcia:
    1.   Startujemy na  szczyt. Jest godzina siódma. Pogoda nas nie zachęca.
    2.   Mgła znikła. Widać wyraźnie wierzchołek wulkanu.
    3.   Coraz wyżej. Z góry schodzą  pierwsi "zdobywcy".
    4.   Rysia i Jacek.
    5.   Krater już "blisko".  Kawałecek paniusiu! Jak mawiano w Zakopanem.
    6.   Nasze panie w towarzyskiej pogawędce.
    7.   Zdobywcy szczytu zawsze sobie robia takie "rodzinne" zdjęcie. Na nim jest jego wysokość. Z tymi wysokościami, niektórych gór to jest cały cyrk. Wysokość Demawendu "zaczynała" się od 5604 metrów.  Która jest prawdziwa?
    8.  Wyszedłem na te żółte bloki, by zrobić sobie zdjęcie. Najbardziej mi się spodobała wypiętrzona chmura. Ale załapało się coś dziwnego. Duża tablica z napisem w języku farsi, ale napisana alfabetem arabskim. Jakaś staroć. Może dla uczcenia pierwszych zdobywców...?
    9.  Roślinność poniżej śniegów.  Kolczaste poduchy - traganki. Skok z jednej na drugą. Mocny but chronił nogę. Szybkość "schodzenia" i amortyzacja znakomite.  No i te ładne maki. Rosnące na wulkanicznej glebie.
    10.  Skała w Elbursie mnie zawsze intrygowała.  Ta, bardzo czarna pod Alam Kuh, to zapewne czarny bazalt. Tu był ciemno brązowy. Nie bedę tego dalej analizował, ponieważ mogę się,  jako laik,  narazić geologom. Ale jako ciekawostkę dodam, że  Aleje Trzech Wieszczów w Krakowie były wyłożone kostka bazaltową. Dużą, śliską. Na tej kostce rozegrano wyścig motocyklowy. Potężne maszyny. Smród eteru, etanolu(?). Jeden nawrót przed Mostem Dębnickim. Drugi - na wysokości Parku Krakowskiego. Na nawrotach bele słomy. To utkwiło w głowie piętnastolatka.  Kto to pamięta?
     










  13. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego drugiego lipca.
     
    Dzień moich urodzin. Skończyłem trzydzieści dwa lata. Spuścili wodę z basenu. Nic nie będzie z dzisiejszych kąpieli. Dwóch dżentelmenów z obsługi campingu myje go dużymi szczotkami. Kąpiemy się w zamian w małym baseniku dla dzieci, których i tak tu nie ma. Za naszym przykładem idą inni kempingowicze.  Dżentelmeni uporali się z myciem i zaczynają wpuszczać wodę. Towarzystwo kempingowe posiadało na dnie i czeka, z nogami w wodzie, na jego napełnienie. Jakiś Niemiec myje psa w baseniku dla dzieci. U nas, w pewnych częściach społeczeństwa, panuje mit  o nadzwyczajnej kulturze zachodu. Nie mówiąc o dobrobycie. Jak to jest, to można się najlepiej przekonać, stykając się z nimi. Z kulturą jest różnie i nie różnią się wcale w tej dziedzinie od nas. A w pewnych przypadkach jest jeszcze gorzej.
     
    Po obiedzie, składającego się dzisiaj z konserwy z chlebem, zupy i herbaty, wybieramy się do Teheranu. Kierowca złapanego mikrobusu ma żonę Polkę. Sam, jak mi się wydaje, nie jest Irańczykiem. Nie wypada jednak się pytać. Nie dojeżdża do placu Gumruk, skręca gdzieś po drodze. Wysiadamy, prosząc o przekazanie pozdrowień dla żony. Nie bierze od nas pieniędzy. Jesteśmy daleko od śródmieścia. Mamy dość dużo czasu, do umówionej dzisiaj wizyty w JMF. Spróbujemy pojechać tam miejskim autobusem. Jeszcze nie próbowaliśmy tego środka lokomocji.  Ktoś, wyglądający na urzędnika, rysuje nam, na papierze firmowym instytucji, w której pewnie pracuje, plan dojazdu na ulicę Fisher Abad.  Kupujemy bilety po dwa rialsy, które sprzedaje człowiek, siedzący obok(bo jest gorąco) seledynowej budki, miejsca jego pracy. Autobus jest piętrowy i bardzo brudny. W środku jest gorąco i momentalnie przyklejam się do siedzenia. Wysiadamy, bo musimy się przesiąść. Przechodzimy obok jakiegoś kina. Kina - jak zauważyłem – mają, prawie wszystkie, jednakowe reklamy i wydaje się niezależnie od wyświetlanego filmu. Jest to okropnie kolorowy, wielometrowy kicz, na którym tło stanowi kilka typów, walczących ze sobą na pięści, lub przy pomocy coltów. Na przednim planie, pozytywny chyba bohater z wąsami(noszą je prawie wszyscy Irańczycy) dobiera się do dziewoi, typu sexbomba. Będącej aktualnie w trakcie rozbierania się. Taki model reklamy, jak mieliśmy okazję przekonać się później, obowiązywał każde kino.
     
    Zaskakują te rozebrane seksbomby w kraju, gdzie bardzo mało widzi się kobiet w sukienkach, nie mówiąc o szortach, czy czymś więcej - jak kostium kąpielowy. Wsiadamy do następnego autobusu i porównując nazwy mijanych ulic z planem miasta, dojeżdżamy do ulicy Shareza. Dziewczyny i Jacek zostają w parku Pahlawi. Wszystko tu nazywa się Pahlawi. Jest to mały, niewielki park na skrzyżowaniu ulic Hafez i Shareza. W parku sami mężczyźni. Niektórzy czytają gazety. Dużo uczących się osób. Zapewne studenci, bo w pobliżu jest Uniwersytet Teherański. Szukamy z Januszem mapy Iranu. Ulica Shareza to miejsce księgarń. Chcemy kupić mapę fizyczną i to opisaną po angielsku. Niestety nie ma. Obeszliśmy wszystkie księgarnie na tej ulicy i skończyło się na kupnie mapy drogowej. Wracamy do parku i oglądamy nasz nabytek. No tak! Pojmuję teraz, że pytanie o Rudbarak nie miało sensu. To coś, jakby Anglik w Warszawie pytał się po niemiecku  o Kozią Wólkę. Rudbarak to mała wioska, gdzieś u podnóża gór.  I tu na mapie nie ma śladu po niej. Pora iść do IMF.
     
    Jesteśmy znów, na znanym szóstym piętrze. Dzisiaj jest mniej ludzi, niż w środę wieczorem. W pewnym momencie miga mi czyjś plecak. „Horolezka”!  W Tatrach nieomylny znak, że właściciel jest wspinaczem. Każdy taternicki adept od razu  ją nabywał na Słowacji. Właściciel jej odwraca się. Pan jest z Polski? Pierwsze sylaby starczają za odpowiedź. Ze Szczecina? Nie, z Warszawy. Pojawia się drugi. Gdzie byliście? W masywie Dżupadu - to gdzieś nad granicą pakistańską. Opowiada nam, że są z Koła Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego. Nie mieli zezwolenia na działalność górską i dołączyli ich do jakiejś wyprawy  włoskiej. Zrobili tam kilka nowych „dróg”. Poza tym spenetrowali obszar i wykonali kilka mapek szkicowych. Teraz chcą iść na Demawend.
     
    Siedzimy tak, rozmawiając, w gabinecie prezydenta IMF pana  Rafatiafshar, którego jeszcze nie ma. Za to pojawia się pan Adili. Prezydenta nie będzie dzisiaj-oświadcza. I do nas - nie macie zezwoleń na działalność w górach. Ale dlaczego? Sytuacja dla nas jest bardzo nieprzyjemna. Jeżeli nie pojedziemy w góry to będzie-czujemy to wszyscy dobrze - po prostu, co tu ukrywać-kompromitacja. Jeszcze na Demawend, bez zezwolenia można próbować, ale w grupę Tacht-e-Sulejman chyba wykluczone. Prosimy bardzo Adiliego, żeby nam pomógł, że jesteśmy alpinistami i przyjechaliśmy przede wszystkim tu w góry. Pomagają nam w naszych prośbach Warszawiacy. Adili pokazuje nam teczkę z pismami różnych klubów, także z zagranicy. W pismach tych zawarte są prośby o zezwolenie na wyjazd w góry. Oni tu w JMF chcą mieć po prostu „podkładkę” papierkową. My jej nie mamy i nie mieli też  nasi koledzy z Warszawy. Stąd nasze kłopoty. A pan prezydent  nam prawie gwarantował  zezwolenie. Wreszcie mister Adili częściowo ustępuje i proponuje spotkanie jutro o dziesiątej. Może da się coś zrobić. Jutro jest niedziela, ale nie dla nich. Oni wczoraj mieli święto. W piątek.
     
    Humory mamy nie najlepsze, wychodząc na ulicę. Jeszcze do tego autobus, którym chcemy jechać do placu Gumruk nie zatrzymuje się na przystanku. Jest przepełniony. Zatrzymuje się za to jakiś  inny - prawie pusty. Wsiadamy i od razu się wyjaśnia, dlaczego pusty? Bilety są dwa i półkrotnie droższe. Nawet w komunikacji miejskiej tą samą trasę obsługują różne „linie”. Jedziemy w dół ulicą Ferdowsi. Autobus dojeżdża tylko do stacji telegrafu,  znajdującej się obok dużego placu. Rozpytujemy o autobus do placu Gumruk. Jakiś uprzejmy gość chce nas zaprowadzić do przystanku, gdzie przystają autobusy do placu Gumruk. W czasie tego marszu „zgubił się” Janusz z Elżbietą, potem z kolei Jacek, który ich poszedł szukać. Wreszcie jedziemy razem ulicą Mohlavi do Gumruk. Wczoraj szliśmy do niego piechotą. Minęła dziewiąta wieczorem, ale handel jeszcze trwa. Otwarte są wnęki, czyli sklepy  i sprzedaje się owoce. Wszystko przy świetle  gazowych lamp. Choć  mają i elektryczność do dyspozycji.  Może tradycja,  a  może wygoda. Taka lampa świeci bardzo mocno i można ją łatwo przenosić z miejsca na miejsca. A może jest taniej tak oświetlać.
     
    Dworzec obok Gumruk jest już nieczynny. Wczoraj też przyszliśmy za późno. Mamy szczęście, bo dosyć szybko znajduje się autobus, który jedzie obok Gol-e-Sahra.  Dalszy ciąg wieczoru nie różni się od poprzedniego.  Herbata, dużo herbaty! A potem leżę sobie obok pozostałej czwórki na śpiworze, gapiąc się na teherańskie nocne niebo. Obok nas na materacach, owinięci w śpiwory, śpią tacy sami jak my, włóczędzy. Rano wstaną i pojadą dalej, szukać swej  przygody. I tak przez całe wakacje.
  14. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzeciego sierpnia.
     
    Rano mamy słońce. Świetnie. Wysuszymy trochę nasze rzeczy. Prawie wszystko jest mokre. Nawet śpiwory są lekko wilgotne. Rozglądam się za Demawendem. Musi tu gdzieś być. Mam! Krzyczę do pozostałych. Na drzewami, widać  w głębi, bardzo wysoko w górze biały stożek. Po śniadaniu i spakowaniu naszego dobytku zaczynamy szukać jakiegoś samochodu do Rineh. Demawend jest już dobrze widoczny. Tylko na samym szczycie siedzi niewielka czapa z chmur. Potężna góra. Sterczy nad nami ponad trzy i pół kilometra. Rysia ma wątpliwości, czy my tam wyjdziemy. Z samochodem są trudności. Nikt nie chce jechać do Rineh. Mówią ciągle o jakimś Polemunie. Wnioskujemy z tych rozmów, że z Puluru nie dojedziemy do Rineh. Należy jechać najpierw do Polemunu, a stamtąd dopiero do Rineh. Przed knajpką stoi mikrobus. Zapytany jakiś obszarpaniec, wyglądający na konduktora, czy jedzie do Polemunu. Kiwa głową, że tak. Tu, żeby być pewnym jakiejś informacji, trzeba się spytać kilka razy i to człowieka, który budzi pewne zaufanie. Wszyscy tu chętnie udzielają informacji, tylko że nie zawsze ścisłych, prawdziwych. Z dobrego serca chcą pomóc. A i ze znajomością angielskiego u przeciętnego Irańczyka jest raczej bardzo krucho.
     
    Elżbieta zwraca się do sympatycznie wyglądającej Iranki, czy mówi po angielsku. Tak. No to mamy tłumacza. Ubijamy interes z obszarpańcem. Za pięć tomanów jedziemy do Polemunu.  Stamtąd rzeczywiście można się dostać do Rineh. Ona też jedzie do Rineh. Wsiadamy do mikrobusu i jedziemy z powrotem w stronę Morza Kaspijskiego. Po drodze miga tablica z napisem - wysokość nad poziomem morza -2050 m. Długi tunel Przy wjeździe, spokojny nagle mikrobus ożywia się. Słychać wymawiane słowo - Allah. Oni widocznie boją się tuneli i się modlą - komentujemy to ożywienie. Polemun. To,  ta sama miejscowość, gdzie wczoraj staliśmy i kupowałem placki chlebowe, albo chleb plackowy. Nasz obszarpaniec żąda, wbrew umowie, dziesięciu tomanów za przejazd. Temperatura dyskusji wzrasta. On jest uparty. Ja też. Dookoła nas gromadzi się mały tłumek. Sytuacje jest o tyle głupia, że oni chyba nie wiedzą o co tu idzie. Gotowi pomyśleć, że Europejczycy chcą wykiwać biednego Irańczyka. Pisałem już w kilku miejscach, że jesteśmy Europejczykami, bo jesteśmy z Europy. Tak jak Murzyn dla nas jest z Afryki, a  człowiek o żółtej cerze, to Chińczyk lub Japończyk. Ustępuję wreszcie i daję sto rialsów. Odjechał mu mikrobus. Za chwile widzimy go, jak szczerząc do nas zęby jedzie innym, ale… w stronę Teheranu. Czort by się na nich wyznał.
     
    Mamy samochód do Rineh. Tam jedzie nasza irańska tłumaczka. I ona go załatwiła.  A raczej sam się załatwił. Stoi sobie stara osobowa Chevroleta i kierowca bierze po trzy tomany do Rineh. Plus opłata za bagaż. Kursuje widocznie między Polemunem i Rineh. Nasze plecaki lądują w bagażniku, a co się nie zmieściło, to na dachu. Wsiadamy. W piątkę siedzimy na tylnym siedzeniu. Na przednim też piątka. Ale to nie wszyscy.  Przez tylne okienko widać nogi jeszcze jednego pasażera, stojącego na bagażniku. To pomocnik kierowcy. Janusz będący kierowcą - po dwunastogodzinnym kursie automobilklubu - twierdzi, że amerykańskie wozy mają nadmiar mocy. I rzeczywiście czujemy ten nadmiar. Polemun znika błyskawicznie w dole. Jedziemy wąską żwirową drogą wyciętą w  zboczu o nachyleniu  czterdzieści stopni. Kurz. Na zakrętach gaz do dechy, ryk silnika i szybkość, której nie powstydziłby się nasz Zasada. Kierowca chce widocznie dodatkowo się popisać.  Może przed Iranką, a także może przed nami. Iranka jest miłą dziewczyną, Z zawodu lekarzem. Studiowała medycynę na uniwersytecie w Tebriz.  Teraz jedzie do rodziny w Rineh. Cieszy się bardzo, że może sobie pogadać z nami po angielsku.
     
    W samochodzie panuje wesoły nastrój. Jedynie Ryśka jest trochę przerażona. Naprzeciwko nas jedzie z góry duży ciężarowy samochód. Zmieścimy się razem na wąskiej drodze, czy nie? Zmieściliśmy się. Tylko, że on zjechał na naszą stronę!  Zostawiając nam objazd od strony stromego zbocza. Gdybym był większym fantastą, to mógłbym w tym miejscu napisać - koła  ledwie musnęły skraj drogi wiszącej nad przepaścią. Wystarczyłaby chwila nieuwagi kierowcy, a potoczylibyśmy w stronę głębokiej doliny rzeki... Po drugiej stronie doliny, wysoko nad nią, widać wsie zawieszone na górskich stokach . Prowadzą do nich takie same drogi jak nasza do Rineh. Wyżej są już tylko wypalone słońcem szczyty Elbursu.  Przyjechaliśmy do Rineh. Malutkie, gliniane domki, przylepione do zbocza Demawendu, którego szczytu zresztą nie widać. Mijamy kilka osób z plecakami.  Stajemy przed stacją, albo schroniskiem IMF-u. Budynek ten, w tym otoczeniu, robi wrażenie pałacu.
     
    Robię grupowe zdjęcie całej ferajny z Chevrolety. Dziewczyny namawiaja mnie, żebym pomógł Irance zanieść walizkę  do domu. Podbiegam do niej - can I help you? Pomogę pani. Thank you – dziękuję! Z tyłu dobiegają mnie okrzyki - pomóż jej! Próbuję jeszcze raz. No, no! Nie, dziękuję!  Nie wiadomo, czy moja pomoc wyszłaby jej na dobre. Jesteśmy w kraju, gdzie się wyznaje islam.  Domownicy widzą  - latorośl  rodzinną wchodzącą  do domu z  nieznajomym. Nie wyglądającym zupełnie  na miejscowego.  My ciągle myślimy własnymi kategoriami. Ale spróbujmy sobie wyobrazić taką sytuację - na polskiej, dalekiej wsi wysiada z autobusu miejscowa dziewczyna, a za nią, niosący jej walizę - na przykład młody człowiek o żółtej cerze.  Powiedzmy - Chińczyk. Powstałaby z tego niezła łamigłówka dla miejscowych dewotek. 
     
    Przyjmuje nas w schronisku pan Abullohi, albo Marzanapur. Nie wiem, nie przedstawił się nam. Chcieliśmy zostawić tu nasze plecaki. Na Demawend weźmiemy tylko dwa śpiwory, trochę konserw na trzy dni. Jakąś dodatkową odzież i to wszystko. Do schroniska przyszło kilku Irańczyków wracających z góry. Są też ci z plecakami, co minęliśmy ich po drodze. Dwóch młodych chłopaków i trzeci starszy. Z długim kijem. Nie wiem kto z nas ochrzcił go „legionistą „.  Może z powodu furażerki, a może jego ubiór przypominał coś wojskowego. W każdym razie nazwa ta przylgnęła. Legionista pokazuje gospodarzowi schroniska jakąś legitymację. Odnosimy wrażenie, że tu bez legitymacji wyżej nie puszczają. Idzie na szczyt już drugi raz. Jest z tego powodu dumny. Jak mi się wydaje, chętnie by nam udzielił kilku dobrych rad. Z racji swego doświadczenia. Zostawiamy w schronisku plecaki. Dziewczyny proponują wynająć muła. Na górę mamy niewielkie   plecaczki. Ale muł się przyda. Zamiast muła zjawia się koń z poganiaczem.  Którego wiek stanowi dla mnie zagadkę. Kupujemy jeszcze w małym sklepiku ciasto biszkoptowe, kilka pomidorów i w drogę.
     
    Mamy nadzieję, że dzisiaj dojdziemy do schronu, położonego na wysokości ponad cztery tysiące metrów. Rineh leży na wysokości dwa tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dzielna karawana, żartując sobie i przegryzając biszkopty pomidorami, wlecze się przez wieś. Mijamy niewielką jednostkę wojskową. Strzegą Demawendu? Wieś zostaje za nami. Mijamy stadko owiec, pasących się obok drogi. Szałas pasterza to niewielka, okopcona  wewnątrz budka z kamieni, pokryta z wierzchu darnią. Koń to nie muł. Wyraźnie mu nie odpowiada niesienie plecaków. Ma ochotę szybkim galopem opuścić nasze towarzystwo. Kij i cmokanie poganiacza przywracają go do porządku. Demawend wydaje się być w zasięgu ręki. Do śniegu jeden krok, potem trochę w górę i szczyt. Złudzenia. Górskie złudzenia. Można by w to jeszcze wierzyć, gdyby nie twarda rzeczywistość. Jeszcze ponad trzy kilometry w górę na szczyt. Z góry jedzie na ośle starsza kobieta. Osła prowadzi młody chłopak. Obok kroczy młoda dama okryta czadorem, pod którym widać spodnie i buty na słupku.
     
    Trawersujemy stoki Demawendu.  Wchodzimy we mgłę. Prędzej - to jest zawieszona chmura. Koń i poganiacz, oprócz niesienia naszego bagażu, pełnią teraz rolę przewodników. Mielibyśmy na pewno trudności w odszukaniu schronu, na tym ogromnym stoku tego wulkanu.  Przechodzimy obok opuszczonych szałasów pasterskich. Szałas może się komuś kojarzyć z budowlą, powstałą z gałęzi i darni. Nie tu. Drzew tu nie ma w ogóle. Szałasy są zbudowane całkowicie z kamieni. Budowla jest prosta. Posiada tylko jedno wejście. Trafiliśmy na prawie, że osadę pasterską. Ślady ognisk. Obok jednego leży wojłokowa derka. Większe spotkanie. Dogoniliśmy jakąś grupę idącą do schronu, która wyszła przed nami. Z góry z kolei przyjechało na koniach kilku jeźdźców. Rozmawiają z poganiaczem. Dookoła nas mgła. Do schronu jeszcze spory kawałek drogi, bo zwiększamy tempo. Ryśka jest już porządnie zmęczona. Nasz poganiacz - przewodnik  trochę się niecierpliwi, ponieważ musi czekać na nas. W tej mgle można się łatwo zagubić. Jest na tym stoku tysiące ścieżek, we wszystkich możliwych kierunkach, wydeptanych przez pasące się bydło.
     
    Wychodzimy ponad mgłę. Śliczny widok. Z tego, pofalowanego morza mgieł, sterczą co wyższe szczyty. A wśród nich nasz cel - Demawend. Przerasta je wszystkie o głowę. Dziwne wrażenie, jakby się oddalił. Przed nami i za nami idą grupki ludzi. Nie będziemy sami spać w tym schronie. Moja żona jest w  coraz gorszej formie. Elżbieta czuje się lepiej, niż ona. Pogoda jest ładna. Choć, czy można mówić o pogodzie, jeśli się jest nad chmurami? Dookoła rosną ładne osty i traganki, kolczaste kule. Do schronu już nie powinno być daleko. Mijamy mały żlebik.  W nim leży resztka śniegu, z którego cieknie woda. Siedząca, nad żlebikiem, grupka młodych ludzi, proponuje nam swoje kubki - w celu zaspokojenia pragnienia. Dziękujemy. Coraz więcej ludzi idzie do góry. Doganiamy kolejne grupy. Widocznie z naszą kondycją, mimo niecierpliwości naszego poganiacza, nie jest tak źle. Przed nami idzie trójka młodych ludzi. Są widocznie nieźle zmęczeni, bo co chwila siadają. Zastanawiam się przez chwilę - czy oni mają plecaki. Bo jak mają to gdzie? A może chcieli sobie zrobić tylko szybki wypad na ten irański Giewont? Jeden z nich widząc w moim ręku torebkę plastykową z resztkami biszkoptów, prosi mnie o kawałek. Ależ  proszę - please, please - powtarzam. Za chwilę siadają we trójkę i zaczynają wcinać biszkopty.
     
    Przed nami pojawia się legionista. Też widocznie wysokość dała się mu we znaki. Słońce zachodzi. Czerwona tarcza zanurza się w  mgielnym morzu, które zostaje coraz niżej pod nami. Robi się chłodno.  Jestem tylko w koszuli z krótkimi rękawami. Zostawiam Rysię samą i przyspieszam, aby się rozgrzać. Do schronu  jest naprawdę już niedaleko i dojdzie sama, tym bardziej, że przodu i z tyłu idą ludzie. Świetnie mi się idzie. Tak szybko chodzę z Kuźnic na Halę Gąsienicową, a nie na wysokości cztery tysiące metrów. Kolosalna  różnica w stosunku do podejścia pod Alam Kuh. Jesteśmy już nieźle zaaklimatyzowani. Przed nami schron. Półokrągłe aluminiowe pudełko stojące na kamiennym podeście. Ten pod Alam Kuh wyglądał pewno podobnie, albo był nawet identyczny. Jacek zapłacił naszemu poganiaczowi.
     
    Wchodzę do środka. O rety! Ile tu ludzi? Potykam się o jakieś buty. Ktoś zwraca mi uwagę, że jak chcę wejść dalej, to powinienem zdjąć buty. Schron wewnątrz składa się z małego przedsionka, w którym teraz na kilku metrach kwadratowych, leżą dziesiątki butów, plecaków i stoi kilku ludzi. Którzy na małej półce w formie stolika, usiłują na kilku prymusach coś ugotować. W „sypialni” jest jeszcze gorzej, ponieważ właściciele tych kilkudziesięciu par butów leżą, szczelnie owinięci w śpiwory. Prawie jeden drugim. Gdzie tu się jeszcze pomieszczą te tłumy, jeszcze idące z dołu. Pocieszam się, że nie takie problemy się w górach rozwiązuje. Czytałem kiedyś takie opowiadanie, którego autor - alpinista dobijał się do jednego ze schronów w Alpach. Wreszcie go wpuszczono do środka. Był szesnastym, z kolei, w schronie czteroosobowym. Ktoś krzyczy do mnie „monssieur” O! Świetnie. Będę się mógł dogadać w jakimś ludzkim języku. Angielski już mi obrzydł. Może dlatego, że go słabo znam. Przychodzi Janusz, Ryśka i Elżbieta. Ten, który krzyczał – monssieur, robi nam trochę miejsca. Ktoś podaje nam herbatę. W schronie sami mężczyźni. Tylko nasze panie są wyjątkiem. Ale one nie są Irankami. Kiedy kobiety w Iranie zaczną chodzić w góry? Z  tego, co widzieliśmy w tym kraju, to jeszcze dużo wody w rzekach  upłynie, zanim do tego dojdzie.
     
    Dalszy ciąg wieczoru jest nieskomplikowany. Usiłujemy i my coś ugotować. Udaje nam się to z zupą i herbatą. Miejsca do spania mamy na jedną. No!  Może na dwie osoby. Na zewnątrz szaleje burza, gdzieś na dole latają błyskawice. Obok schronu pada śnieg. Jedni nam radzą, aby wyjść na szczyt o północy. Legionista, natomiast, poleca godzinę piątą i swoją osobę, jako przewodnika. Zobaczymy co przyniesie ranek. Na razie w schronie panuje totalny rozgardiasz. Ktoś śpiewa, inni się śmieją. Bez przerwy jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Mówiący po francusku twierdzi, że w schronie jest pięćdziesiąt osób. Możliwe. Wreszcie pomału wszystko się uspakaja. Śpimy. Śpimy to gruba przesada. Usiłujemy raczej leżeć w dość dziwnych pozycjach. Pięć osób w miejscu, gdzie mieści się w miarę wygodnie jedna. Oczywiście w takich warunkach piżamy się raczej nie używa. Obok mojej głowy stoi naftowa lampa. Nogi moje leżą na czyichś odnóżach. Wypadło mi najgorsze miejsce. Leżę obok wejścia. Z zewnątrz ciągnie chłód. Co się w takich momentach myśli. Czy się jest szczęśliwym. Z czego się składa nasze życie. Z robienia rzeczy wielkich.  A co to są te wielkie rzeczy? Dla jednego to jest kupno samochodu, dla drugiego budowa własnego domu, dla innych może stanowisko. Dla mnie może to jest wyjście na wysoką górę. Każdy ma jakieś marzenie, które jest jego celem. Jedni chcą przejść ścianę skalną. Inni chcą jak najniżej zejść w głąb morza. Do głowy przychodzą mi pytania. Pytania dotyczące codziennego życia normalnego człowieka. Po co pisać bzdury, że się myśli o czymś wzniosłym, nieosiągalnym dla innych. Owijam się szczelniej śpiworem. W drugim kącie wybucha śmiech i znowu cisza. O dach schronu uderzają grudki śniegu. Szeleszcząc staczają się na  dół.
     
    Zdjęcia:
    1.    Demawend. Jeden  z najwyższych wulkanów na świecie. Sterczy trzy i pół kilometra nad głową mojej  żony.
    2.   Droga do Rineh.  Miejscowości  - jako punktu wyjścia na  Demawend.  Droga miała być trudna i podjazd stromy.  Do podjechanią nią mieliśmy, według moich szacunków -biorąc pod uwagę wysokość Polemunu i Rineh - około trzystu do czterystu metrów różnicy poziomów. 
    3.   Rozładowanie  Chewrolety po przyjeździe do Rineh.
    4.   "Rodzinne" zdjęcie wesołego towarzystwa z Chewrolety.  Iranka lekarka z lewej strony. Moja  żona jeszcze bardziej na lewo.  Nie zmieściła się niestety w kadrze.
    5.   Stacja IMF(Iranian Mountainering Federation).  I  nasz bagażowy koń.
    6.   Koń to nie muł. Więc rwał  szybko do góry.
    7.   Czasem były, z tego powodu, potrzebne poprawki mocowania ładunku.
    8.   Koń i poganiacz jako nasi przewodnicy. Bezcenni, gdy wszystko otulała mgła.  
    9.  Schron pod Demawendem.  Około  - 4100 m npm. Szach nie szczędził  kasy na taką porządną budowlę dla IMF.  
     
     









  15. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzydziestego lipca.
     
    Budzę się kilka minut przed piątą. Z sąsiedniego namiotu dochodzi głos Janusza - wstajemy! Tak - wstajemy. Słońca jeszcze nie ma. Ranek jest chłodny. Sprzęt przygotowaliśmy jeszcze wczoraj wieczorem. Gotujemy zupę mleczną i herbatę. Zabiera nam ta prosta czynność ponad godzinę. Gdy wyruszamy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh i Alam Kuh, słońce  wychyla się za grani, po drugiej stronie lodowca. Z tej przełęczy zaczyna się droga Steinauera.  Steinauer był Austriakiem i przeszedł tą drogę jeszcze przed wojną w 1936 roku, ze swoim partnerem Gorterem.  Zaczyna się na małej grani, biegnącej od szczytu Szadeh Kuh. Grań w przechodzi w filar oddzielający północną ścianę Alam Kuh od północno -zachodniej. Grań się wyżej wyraźnie zatraca w tej  ścianie. Jest to regularna „czwórka’ w naszej tatrzańskiej, taternickiej gwarze. Taką liczbą, oznaczane są w Tatrach, w przewodniku taternickim W. Paryskiego, drogi wspinaczkowe „bardzo trudne”. Skala jest sześciostopniowa. Przewodnik zawiera drogi bez trudności, które nie są wspinaczkowymi, tylko trudniejszymi szlakami turystycznymi. Ponieważ  są często na skale, to i trudno je nazwać ścieżkami. Pierwszą wspinaczkową drogą jest jedynka - czyli nieco trudna. Dwójka - dość trudna. Kończy się skala szóstką - skrajnie trudną. Przed nią jest nadzwyczaj trudna. A jeszcze przed  nią  jest Steinauera. Są tu na tej ścianie piękne drogi, zrobione niedawno przez naszych,  ale nadzwyczaj trudne. Wspinałem się już po takich trudnościach, na drodze klasycznej, na Zamarłej Turni w Tatrach. Ale tu, z  naszej piątki, tylko ja i Janusz nieco wspinaliśmy się w Tatrach. Gdyby pozostali byli doświadczonymi taternikami, to w ich towarzystwie można było by spróbować. A tak nie możemy za bardzo ryzykować, by nie niepokoić naszych żon i Jacka.
     
    Śnieg jest jeszcze twardy. Dobrze, że tą drogą przeszła wczoraj grupa Irańczyków, ponieważ zrobili nam stopnie, w teraz zamarzniętym śniegu. Inaczej musielibyśmy korzystać z  raków, albo rąbać stopnie czekanem. Lodowiec zostaje pomału w dole. Przełęcz wita nas lekkim wiaterkiem, wiejącym z doliny Tacht-e-Czal. Idziemy wznoszącą się łagodnie granią  w stronę  Alam Kuh, w stronę  tego filaru. Imponująco stąd wygląda północna ściana Alam Kuh. Strome pole śnieżne pod północną ścianą przechodzi w  potężne, pionowo skrzesane płyty.  Pole jest poryte setkami śladów  po spadających kamieniach. Ślady te kończą się nagle w szczelinie brzeżnej, oddzielającej lodowiec od pola. Tylko największe lawiny kamienne przezwyciężyły ta przeszkodę i potoczyły się w dół lodowca. Może się zwiążemy - zwracam się do partnera. Chodźmy jeszcze kawałek. Zwiążmy się i pójdziemy dalej z lotną asekuracją. Wyjmuję z plecaka linę, młotki, karabinki, haki, kaski i pętle. Za chwilę z normalnych ludzi zmieniamy się w taterników. Pamiętam, jak raz w Tatrach wspinałem się z moim tatrzańskim partnerem - Wackiem, na Kozie Czuby. Droga kończyła się na małej przełączce, przez którą wiodła „Orla Perć". Bardzo znany w polskiej części Tatr - trudny szlak turystyczny. Podchodziliśmy,  po ukończeniu wspinania,  w górę rodzajem trawiastego żlebu, gdy nagle gdzieś wysoko, nad nami, za skały wychyliło się kilka głów, należących chyba do wycieczki szkolnej i chór głosów zawołał - ooo, taternicy. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale i poczuliśmy pewną dumę. I tak się śmiejąc, doszliśmy wtedy do przełączki. Jaki to ma związek z dzisiejszą wspinaczką. Jakiś ma na pewno .
     
    Przed nami wyrasta potężny blok skalny siedzący na grani. Oględziny wskazują, że go nie obejdziemy. Środkiem bloku biegnie do góry rysa. Tu dopiero zaczyna się droga Steinauera.  Janusz siada sobie wygodnie, przekłada linę przez biodra. A ja obwieszam się wszystkimi karabinkami i hakami, jakie posiadamy. Przyglądam się rysie i widzę, że to nie jest czwórka. Droga jest czwórką alpejską. To nie to samo, co w Tatrach. Nasza tatrzańska czwórka ma najtrudniejsze miejsca właśnie „ czwórkowe”, czyli bardzo trudne. W Alpach uśrednia się trudności drogi. I mogą być miejsca trudniejsze od średniej. Mamy tego przykład.  Tu na początku jest piątkowa rysa. No jak tam, dopytuje się partner. Nienadzwyczajnie. Ciężko będzie. Spróbuj w lewo od rysy. Wyżej nie da rady - odpowiadam. Rysa zaczyna się małą przewieszką. Podciągam się trochę do góry.  Tu też nie będzie łatwo, ale może jakoś dam sobie radę. Na szczęście w rysie tkwi drewniany kołek z pętlą. Można mu zaufać. Zapinam na pętli karabinek i do niego wpinam linę. Schodzę niżej i odpoczywam. Podciągam się znowu i zaczynam obmyślać plan działania - lewą rękę trzeba będzie zaklinować w szczelinie, lewa noga „na tarcie”. Podciągnę się na lewej ręce i trochę wyżej jest dobry chwyt na prawą. Prawa noga na mały stopieniek.  Podciągnięcie się na prawej ręce i…, powinno być po trudnościach. Schodzę znowu. Kilka głębokich oddechów, kilkakrotne strzepnięcie rękami, aby je rozluźnić. Głębokie westchnienie ulgi oznajmia Januszowi, że już po trudnościach. Zakładam stanowisko asekuracyjne i ściągam partnera. Coraz szybsze oddechy, docierające do mnie z dołu, informują mnie doskonale o jego sytuacji.  Napinam lekko linę. Westchnienie i głos - dobrześ to zrobił.
     
    Dalej już jest łatwiej. Na grani ukazuje się piątka Irańczyków. To ci, co mieli po nas wyjść. Docieramy pod małą ściankę. Wiszący na niej kawałek liny i powbijane haki zdradzają, że można ją przejść tylko przy pomocy, tak zwanych sztucznych ułatwień. Do tkwiącego już w ścianie haka wpinam karabinek, linę, pętlę i zaczyna się gimnastyka. Jeszcze jedna pętla i ściankę mam za sobą.  Za chwilę przechodzi Janusz i oznajmia, że zrobił to w łatwiejszy ode mnie sposób. Świetnie stary. Kolejna przeszkodą jest małe, zawieszone w ścianie, pole śnieżne. Próżność ludzka każe mi poprosić mojego towarzysza o zrobienie efektownego zdjęcia, dzielnego alpinisty w pełnym rynsztunku bojowym, na stromym polu śnieżnym. Droga opuszcza definitywnie grań, która wyżej przechodzi we wspomniany filar. Po nogami pojawia się otchłań północno-zachodniej ściany. Pół kilometra niżej bieleją śniegi doliny Tacht-e-Czal. Trawersujemy ukośnie w prawo, w stronę północno-zachodniej ściany.  Docieram do małego pola śnieżnego. Tu gdzieś w tej okolicy,  jak wynika ze zdjęcia w „Taterniku”(to zdjęcie-to nasz jedyny „przewodnik”) na którym przerywaną kreską zaznaczono przebieg drogi - powinniśmy skończyć trawers. I skierować się w górę, w stronę, widocznej na tle nieba, grani Alam Kuh.  Zakładam stanowisko asekuracyjne na dużych blokach skalnych. Teren jest nieprzyjemny. Nie jest trudny alpinistycznie.  Tylko te bloki! Obchodzić się trzeba z nimi, jak z przysłowiowym jajkiem. Sytuacja przypomina nieco słonia w składzie porcelany, z tym że słoniowi w niczym to nie grozi. A tu wyważony ze swego położenia „kamyczek” o wadze kilku ton, pociągnie mnie, linę, Janusza… I w górach zabrzmi huk jeszcze jednej lawiny kamiennej.
     
    Przypomina się  Leporowski.  Było to przed wojną.  Do schroniska w  Pięciu Stawach przyszedł gość, pytający się kilku siedzących tam taterników, gdzie jest ta Zamarła Turnia?  Ponieważ on przeszedł na niej drogę.  Zdziwieni bardzo, po wyjaśnieniach, doszli do wniosku, że chyba przeszedł samotnie drogę klasyczną na Zamarłej.  Drogę nadzwyczaj trudną.  Leporowski się wspinał samotnie, solo. Lotnik z Poznania.  Był niewrażliwy na przepaście, ekspozycję, „luft”(z niemieckiego-powietrze) w gwarze wspinaczy. Wszystkie te wyrażenia oznaczają to samo.  Zginął na północnej ścianie Koziego Wierchu. Chwycił się bloku. Blok „wyjechał”- jak to się mówi. Niestety razem z  nim.
     
    Wiercę się niespokojnie na stanowisku. Na dole niecierpliwi się mój towarzysz. No, co? Da się iść dalej? Wydaje mi się, że może bardziej w lewo, w górę. Poczekaj trochę. Podejdę wyżej. Odpinam się od haka. I wspinam się kawałek w lewo, w górę. Nie, tędy nie puści. Wydaje mi się, że trzeba trawersować jeszcze dalej w prawo. Schodzę z powrotem na poprzednie miejsce. Ściągnij mnie - krzyczy Janusz. Chodź! Uważaj stary, bo….Nie trzeba dalej mówić - wszystko jest jasne. Te leżące na sobie, w sposób niezgodny z zasadami fizyki bloki skalne, mówią same za siebie. W prawo od nas biegnie w górę mały żlebik, z malutkim polem śnieżnym. Za tym żlebikiem powinno się wyjaśnić - jak dalej? Za żlebikiem się wyjaśnia o tyle, że dalej w prawo nie da się iść.  Wepchaliśmy się w płyty północno-zachodniej ściany. Czyli należy iść w górę. Ale którędy?  Na szczęście doganiają nas Irańczycy. Steinauer way - pytam? Skinienie głowy w górę.  Świetnie. To gdzieś tu.  Janusz wspina się do góry. Jest hak - krzyczy. No jesteśmy z powrotem na „drodze”.  Znów zaczynają się trudności. Ale tu skała jest mocna i szorstka. Taka skała to marzenie wspinacza.
     
    Wyjaśnia się - dlaczego Irańczycy  w piątkę tak się szybko wspinają. Przyzwyczajeni w Tatrach do solidnej asekuracji, trochę z przerażeniem patrzymy na ten „tramwaj”. Tak w Tatrach określa się zespół kilku wspinaczy na jednej linie. Są związani w piątkę jedną liną. Nie używają ani haków, ani karabinków. Pierwszy się wspina. Zresztą znakomicie. Siada na wygodnym miejscu i zaczyna ściągać drugiego. Z drugim jest gorzej, zaczyna „dojrzewać”. Analogia do owocu, który dojrzały za chwilę spadnie. Jak poleci to może ściągnąć swojego pierwszego, który dość beztrosko siedzi na bloku. Chwycą się naszej liny - a ja mam stanowisko nie najlepsze i polecimy. No! Ale przeszedł. Następnie drugi ściąga trzeciego. Pierwszy, z kolei, idzie dalej. W ten sposób tramwaj jedzie do góry. Na ich tle wyglądamy trochę archaicznie.  Stosując ściśle zasady asekuracji i brzęcząc dziesiątkiem haków.
     
    Wspinamy się po niewielkim żeberku. Jeszcze kilka wyciągów liny i powinniśmy być na grani. Najwyższa pora, bo południe już dawno minęło, a plan na dzisiaj przewiduje jeszcze sporo. Niestanne napięcie i wysokość czynią swoje. Po każdym wyciągu muszę chwilę odpocząć, zanim zacznę ściągać partnera. Żeberko się kończy. Niewielka przewieszka i musimy trochę poczekać. Tramwaj utknął. W pewnym momencie spostrzegam,  jak ostatni z nich wyjmuje z plecaka puszkę, pędzel, kilka szybkich ruchów i przynajmniej przez kilka lat będzie wiadomo, kto tu szedł. Szczyt Tacht-e-Sulejman jest cały upstrzony takimi napisami. Widocznie tu mają taki zwyczaj. Jeszcze jeden wyciąg i jesteśmy na  grani. Sprzęt można zwinąć. Na razie nie będzie potrzebny. Jest wpół do czwartej. Późno. Przed nami panorama Elbursu. Góry, góry i jeszcze raz góry. Kilka ciastek, kostka cukru i wędrujemy w kierunku szczytu. Szczyt jest obsiadły, obsadzony przez naszych wczorajszych znajomych. Z dołu dochodzą jeszcze dalsi. Ktoś prosi mnie o kluczyk do konserw. Nie mam, ale mam scyzoryk, którym otwieram, po kolei, pięć puszek. Dostajemy - mimo naszych protestów - szóstą i kawałek irańskiego chleba. Konserwa jest smaczna, przynajmniej w porównaniu z rybkami, które tkwią w plecaku. Proponują nam, żeby pokrzyczeć w stronę schronu. Może dziewczyny nas usłyszą. Wychylam głowę z za grani i brr! Co ekspozycja! Jakby ktoś na dachu siedemset metrowego domu patrzył wzdłuż ściany w dół. Żółte plamki namiotów wydają się być zupełnie blisko. Wydzieram się, nie wierząc zresztą w efekt.
     
    Musimy się spieszyć. Do zmroku zostało niewiele ponad trzy godziny. Irańczycy schodzą na południe w stronę doliny Hesarczal. I mają ze sobą sprzęt biwakowy. A nasz sprzęt biwakowy składa się z kawałka folii. Żeby tylko przejść przez szczyt Siah Sang. Dalej już możemy iść po ciemku, bo znamy teren. Wychodzę na niewielka turniczkę, która jest  zwornikiem dla  grani w stronę Mardżi Kuh(4500 m). Szczytu leżącego na południe od Alam Kuh. Mapa mówi, że turniczka to szczyt Szachak. Nie, to nieprawda, bo Szachak to następna, wznosząca się kilkanaście metrów przed nami turnia. Za nią następna. Potem dość długa grań i dopiero Siah Sang. Jestem już solidnie zmęczony. Janusz chyba nie mniej. Nie zdążymy do wieczora przejść przez Siah Sang. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Powinniśmy na noc jednak wrócić do obozu. Słuchaj - sądzę - że nie zrobimy grani.  Jest już późno. Proponuję, żeby zejść na dół, w stronę pól śnieżnych, a może lodowca niżej. Polami w stronę grani, odchodzącej z Siah Sang na południowy wschód. Przejdziemy przełęcz i będziemy dalej trawersować na północ w stronę przełęczy pod Siah Sang, którą już znamy. Teren jest łatwy i możemy iść po ciemku.
     
    Po krótkiej dyskusji schodzimy w dół. Z pod nóg Janusza rusza mała lawina kamienna. Kamienie wpadają na śnieg i długo toczą się w stronę lodowca. Zjeżdżamy w dół na czekanach. Następnie trawersujemy po śniegu w stronę przełęczy, starając się nie tracić wysokości. Słońce jest już nisko nad horyzontem. Śnieg się kończy i wchodzimy na piarżyska, prowadzące na grań. Zmęczenie coraz większe. Najgorszy jest ten piekielny, drobny piarg, usuwający się z pod nóg. Człowiek traci z takim trudem zdobytą wysokość. Cholera jasna! Wyszliśmy za wysoko. Będą kłopoty z zejściem na drugą stronę. Próbuję wypatrzyć jakąś drogę. Skałki, piarżysko, dalej jakieś pole śnieżne.  Jakoś się zejdzie. Chodź - mówię - da się zejść. Na skale leży luźny piarg. Jadę  z piargiem kilka metrów w stronę bloku, gdzie będę mógł się czegoś chwycić.  Gdy się rozminę, to pojadę kilkadziesiąt metrów w dół. Stary uważaj - krzyczę do Janusza, tu nie ma czego się trzymać. Wyciągnąłbyś do diabła czekan - objeżdża mnie mój partner.
     
    Schodzimy w stronę śniegu. Z pod nóg lecą kamienie i znikają w dole.  Śnieg jest stromy. Tu trzeba uważać. Poślizgniecie się może być tragiczne.  Hamowanie czekanem niewiele da. Schodzimy, wybijając pracowicie butami stopnie. Śnieg się zwęża, troszkę piargu, malutka ścianka i następne pole. Nagle Janusz jedzie w dół. Rozpaczliwe hamowanie czekanem.  Stało ci się coś? Nic! Pod śniegiem był lód. Zwiększam czujność. Następne pole. Tu już możemy zjeżdżać przy pomocy czekanów. Siedzimy na śniegu. Zmrok. Na zegarku godzina ósma. Wyciągam torebkę z glukozą. Śnieg do garści, posypuje się to glukozą i do buzi. Przed nami majaczy jakiś śnieżny żleb. Prowadzi prawdopodobnie na przełęcz pod Siah Sangiem. Nie mam najmniejszej ochoty się ruszać z miejsca. Nawet instynkt samozachowawczy słabo daje o sobie znać. W głowie kłębią się myśli. Możemy przecież tu biwakować. Noce są ciepłe, ale…? Właśnie jest pewne „ale”. Przedwczesna rezygnacja może przynieść niespodziewane efekty. Nigdy nie wiadomo, w którym miejscu zaczyna się górska tragedia. Musimy też oszczędzić niepokoju naszym żonom.
     
    Janusz idzie pierwszy, wybijając butami stopnie. Następnie moja kolej. Ręce na czekanie. Uderzenie lewą nogą, potem prawą, wbicie czekana o metr dalej i znowu wszystko od początku. W górze żlebu majaczą jakieś skałki. Żeby tylko dojść do nich. Potem, jeszcze kawałek i będzie przełęcz - myśle sobie. Siedzimy, odpoczywając. Niebo pokryte chmurami. Z rzadka widać między nimi nieliczne  gwiazdy. Powinien już być księżyc. Po drugiej stronie doliny Chorramdaszt, prawie na naszej wysokości pojawia się jakieś światło. Porusza się. Ciekawe, co to może być. Pasterze? To za wysoko. Znika i już więcej się nie pokazuje. Śnieg marznie i coraz trudniej jest wybijać stopnie. Odpoczywamy co kilkanaście metrów. Minęliśmy oczekiwane skałki, a przełęczy jeszcze nie widać. W głowie coraz natrętniej tłucze się myśl, aby usiąść, owinąć się w folię i spać. Nie, musimy dojść. Byle do przełęczy. Potem jakoś stoczymy się w dół i po lodowcu dowleczemy do namiotów. Człowiek normalnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie przebiega granica jego możliwości. Teraz widzę tą granicę coraz dokładniej, w miarę jak coraz częściej odpoczywamy. Piarg. Uciec od tego cholernego śniegu. Może będzie łatwiej. Daję Januszowi latarkę. Sądzi, że mu to pomoże. Można jej używać jak czołówki. W miarę upływu czasu, ręce zaczynają częściowo spełniać rolę dolnych kończyn. I wreszcie jest przełęcz. Leżymy na kamieniach. Nie pójdziemy już ani  metra wyżej! Dwie godziny szliśmy do góry. Zdaje się, że za chmurami wschodzi księżyc.
     
    Schodzimy w dół na lodowiec. Nagle w dole pojawia się światełko i słychać głos Jacka. Zaczekajcie nie schodźcie w dół! Dlaczego mamy czekać? Przecież tu nie ma żadnych skałek. Zbocze nie jest podcięte. Biegnę w stronę światła. Jacek dzielnie maszeruje do góry. Gdzie Janusz - pyta? Idzie wyżej. Masz herbatę? Mam. Daj się napić. Na dole jest Ryśka z Elżbietą. Zbiegam w dół długimi susami. Z dołu dobiegają mnie okrzyki dziewczyn - Jacek, Jacek - to ty? Zrobię im niespodziankę - myślę sobie. Ryśka jest roztrzęsiona. Chodź to cię pocałuję! Chodź!  Siłą przyciąga mnie do siebie. Ona wywnioskowała  z tych krzyków, że Gienek nie żyje - wtrąca Elżbieta. Robi mi się strasznie głupio. Oto do czego może doprowadzić moje wspinanie się!  Już raz o mało nie zerwała ze mną, z powodu wspinania się, gdy chodziliśmy ze sobą. Uczucie jednak zwyciężyło.
     
    Organizowali wyprawę ratowniczą. Od Irańczyków pożyczyli dodatkowe latarki i zamierzali spędzić noc na przełęczy. Irańczycy, wśród których byli mulnicy, obiecali pomoc, jeśli nie wrócimy przed jedenastą. Zamierzenia dobre tylko, że za dużo przy tym hałasu, przemyka mi przez głowę. Przychodzi Jacek z Januszem. Teraz Jacek robi nam awanturę. Dziwię się wam! Uważacie się za doświadczonych turystów, taterników, a robicie takie numery. Jakie numery? Przecież mówiliśmy, że możemy biwakować. Wzięliście folię, co? Usiłujemy tłumaczyć, że takie historie zdarzają się w górach często. Że przecież nieodłącznie związane są z taternictwem i alpinizmem. Oni mają rację. Ale i my mamy. Narażanie się dla człowieka, który nie zetknął się z górami, zaczyna się od chwili wejścia w nie. Dla alpinisty to narażanie się zaczyna się na zupełnie innym poziomie. Nasze panie nie są zupełnymi nowicjuszkami w górach, a my też nie jesteśmy alpinistami. Co najwyżej początkującymi wspinaczami. Niemniej nasze oceny sytuacji się różnią. Wreszcie księżyc wyszedł z za chmur i wleczemy się wolno przez lodowiec, który lśni w jego blasku. Emocje już opadły. Lina, którą niosę na plecach, obsunęła się i obija mi się po nogach. Wydaje mi się, jakbym nie był zmęczony. Już mam dość tych gór! Od siedemnastu godzin jesteśmy z Januszem na nogach.
     
    Zdjęcia:
    1.  Podejście pod przełęcz między Alam Kuh i Szadeh Kuh. Na głowie mam kask budowlany.
    2.  Alam Kuh -4840 m i jej ściany. W całej swojej krasie.  Widoczna na pierwszym planie grań, od strony Szadeh Kuh, przechodząca w filar. Po jego lewej stronie ściana północna. Po prawej ściana północno-zachodnia. Pod nią była nasza  sąsiednia dolina i jej lodowiec Tacht-e-Czal.  Grań w lewo od  Alam Kuh ciągnęła się przez  dwa kilometry w stronę Siah Sang(p. poprzedni post). W prawo grań biegła w stronę szczytu Haft Chan(zdjęcia - post wyjście na Tacht-e-Solejman). Całość była świetnie widoczna ze szczytu Tacht-e-Solejman. Tworząc wspaniałą,  alpejską panoramę.
    3.  Jeszcze raz powtórzone zdjęcie Alam Kuh.  Zaznaczona droga Steinauera.  Niejako odrysowany  jej przebieg ze zdjęcia w Taterniku.  Natomiast, widoczny naszymi oczami  przebieg, jest opisany w poście.  U góry, wzdłuż grani,  zaznaczono symbolicznie nasz powrót ze szczytu  Alam Kuh.
    4.  Zdjęcie z drogi Steinauera w dół. Na pierwszym planie płyty  skalne ściany północno-zachodniej. Dalej widać szczyt Szadeh Kuh.  Po jego lewej stronie dolina Tacht-e-Czal. Po prawej lodowiec Jachczal. Na którym, nieco poza kadrem na prawo, mieliśmy namioty. Cały czas wspinaliśmy się w dużej ekspozycji. Ciągle poniżej nas widoczny był w dole lodowiec Tacht-e-Czal.
    5.  Tak dla ilustracji, jeśli chodzi o bloki tkwiące na ścianie skalnej. Czego ten blok się trzyma? I kiedy poleci?  Zdjęcie z podejścia na Tacht-e-Solejman.
    6.  Nasi  przyjaciele z "tramwaju" na szczycie Alam Kuh.
     






  16. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Drugiego sierpnia
     
    Wstajemy około ósmej. Wynik suszenia jest więcej niż marny. Śniadanie jest w swoim zestawie podobne do wczorajszej kolacji.  To znaczy - sangak, ser, cebula i herbata. Kolejną czynnością jest pakowanie, które trwa aż do dziesiątej. W małym - jakby domku  - na podwórzu kobiety przygotowują ciasto na podpłomyki i sangak. Jak zauważyłem typowy ubiór kobiety wiejskiej w tych stronach składa się ze spodni(szarawarów), wykonanych ze wzorzystego materiału. Spódnicy w małe kwiatki i dużego, białego szala. Którym tutejsza elegantka owija się dookoła głowy, spuszczając końce na plecy.
     
    Nieco kłopotu sprawia nam ustalenie ceny, za podejmowanie nas przez gospodarza. Znowu te pieniądze! Ale dla nas każdy dolar jest cenny. W IMF oświadczono nam, że płaci się tylko za poczęstunek. Noclegi obciążają IMF. Dajemy pani Nagavi sześć dolarów. Krzywi się - mało. No to dziesięć. O`key! Przepłaciliśmy prawdopodobnie. Ostatnie zdjęcie. Pan Nagavi otoczony przez dzielnych alpinistów z Klubu Tatrzańskiego z Krakowa. Post, post - powtarza. To znaczy, że należy posłać mu pocztą zdjęcie, które powędruje do cennej walizeczki. Idziemy w stronę Hasankif, małego miasteczka, oddalonego o trzy kilometry od Rudbarak.   Z którego podobno można dojechać autobusem do Czalus. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Puluru, położonego pod Demawendem. Mijamy domy zbudowane z nieociosanych cienkich belek drewnianych, zachodzących w  węgłach na przemian na siebie. Szpary miedzy belkami wypełnione są gliną. Dach jest pokryty płytami z łupka,  i obciążonymi dużymi kamieniami.
     
    Próbuję robić zdjęcia dzieci, goniących za nami. Wykrzywiają się przed obiektywem, lub zakrywają sobie oczy. Jest samochód. Na drodze stoi taksówka bagażowa. Krótki targ i za pięć tomanów jedziemy do Hasankifu. Droga pokryta gliną, po ostatnich deszczach. Samochód dosłownie po niej pływa. Musiało tu, podczas naszego pobytu w górach, porządnie lać. Hasankif, niewielkie miasteczko. Bank Melli Iran, kilka sklepów, jedna ulica i to wszystko. Za moment już siedzimy w potwornie zadymionym mikrobusie do Czalus. Właściciel pojazdu inkasuje pieniądze i jedziemy. Po dwóch kilometrach stajemy i kierowca zakłada łańcuchy na koła. Przed nami pracuje spychacz, usiłując zebrać wierzchnią warstwę drogi, składającą się z lepkiej mazi. Jacek robi uwagi, że u nas, gdyby kierowca zaczął się bawić z autobusem, jak ten tu, to od razu powstałaby awantura. A tu nic. Stoimy już prawie pół godziny i nikt się nie denerwuje. Góry w dalszym ciągu są otulone szczelnie mgłą. Mikrobus zatrzymuje się obok małego koślawego glinianego budyneczku. Na nim kilka napisów, z których  i tak dla nas nic nie wynika. Ale jest żółta skrzyneczka. Poczta. Mikrobus zabiera worki z pocztą.
     
    Po przejechaniu przełęczy kierowca zdejmuje z kół łańcuchy. Dalej droga jest już asfaltowa. Zjeżdżamy w dół do Marzunabadu. Na polach obserwujemy ciekawy sposób przechowywania słomy. Wybiera się do tego celu niewielkie kuliste drzewa i w koronie robi się stóg.  Na bardziej stromych i kamienistych zboczach rosną szkółki młodych pinii. Mijamy Marzunabad i jedziemy teraz w stronę Czalus. Góry maleją.  Na nich coraz więcej drzew. Aż las  staje się tak gęsty, jak u nas. Coraz cieplej. O trzeciej jesteśmy w Czalus, mieście nad Morzem Kaspijskim. Zieleń, palmy i duszno. Mikrobus zajeżdża na mały dworzec. Dyskutujemy chwilę - co robić? Elżbieta chciałaby zostać przynajmniej jeden dzień nad morzem, aby wypocząć. Jej mąż chce jechać dalej. Mnie też się wydaje, że lepiej jest jechać dalej. Wyjść na Demawend, zostawić gdzieś ten piekielny ciężki bagaż i spokojnie posiedzieć nad morzem.
     
    Żeby jednak jechać dalej, trzeba mieć rialsy. Wymiana jest możliwa tylko w banku Melli, który korzysta z sjesty do piątej. A może nie tylko w banku - może w hotelu? Dajemy dziewczynom kilkadziesiąt rialsów, aby kupiły  jarzyn i owoców. Ja z Januszem idziemy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można wymienić dolary. Zaczepia nas jakiś młody chłopak, który twierdzi, że tu w pobliżu jest hotel i że ma ojca, który zna język niemiecki. W tym hotelu wymienimy dolary. Hotel okazuje się obskurną budą, prowadzoną prawdopodobnie przez ojca młodego naganiacza. Ojciec nie wymienia dolarów, ale daje nam karteczkę do dyrektora jakiegoś towarzystwa naftowego, który podobno wymienia zielone. Tam więc idziemy. Na ulicy, mimo południowej pory, ruch. Ale to południe nie jest takie upalne, jak w Teheranie. Jest duszno, mimo że nie ma słońca. Na sobie mam swetry ubrane jeszcze rano w Rudbarak. Trochę jest mi w tym za ciepło. Centrum Czalus to praktycznie jedna ulica. W jej centralnym punkcie, obok niewielkiego skrzyżowania stoi oddział Banku Melli Iran. Niedaleko niego jest dworzec autobusowy, na którym leżą nasze jeszcze ogromne plecaki, czekając na transport do Puluru, razem z ich właścicielami.
     
    Przechodzimy obok piekarni. Usiłuję sfotografować jej wnętrze.  Jakiś starszy jegomość zaczyna mi machać chusteczką przed obiektywem. Jest widać oburzony, że usiłuję sfotografować coś, co widocznie nie może być  powodem do dumy. Duże wspaniałe budowle - to są osiągnięcia. Ale piekarnia?  Niestety turysta przyjeżdża, aby zobaczyć, między innymi taką piekarnię. Ja też jestem takim ciekawskim turystą. Hotel. Może tu wymienimy nasze cenne dewizy. Wędrujemy na pierwsze piętro.  Duża, obskurna restauracja. Obleśny barman zapytany, czy w tym hotelu można wymienić, przywołuje właściciela. A ten z kolei prowadzi nas do pokoju, gdzie pokazuje nam łóżka. Chce tylko po trzydzieści tomanów od osoby. Pomyłka? Źle się zrozumieliśmy? Chodź - mówię do Janusza - który usiłuje go przekonać, aby nam jednak wymienił pieniądze. Nie podoba mi się ten „hotel”. Mam skojarzenia, że mogą nas tu „obrobić”. Wychodzimy na ulicę. Bank, ale tym razem „Pars”. Spróbujemy. Nie, urzędnicy uśmiechają się do nas, tylko Melli. Pozostaje jedynie to towarzystwo naftowe. Przechodzimy obok warsztatu mechanicznego. Nie byłoby w nim nic ciekawego. Ot zwykły irański warsztat!  Gdyby nie chłopcy, a właściwie jeden z nich, trzymający z trudem dużą szlifierkę. Snopy iskier rozpryskują się na wszystkie strony. Mały bez okularów. Przyzwyczailiśmy się do widoku dzieci pracujących w warsztatach. Ale ten może stracić oczy. Zdaje się, że to tu nie jest problemem. Znajdą się inni, bez trudu, na jego miejsce.
     
    Dyrektora(Rais) nie ma. Usiłujemy wymienić na stacji benzynowej. Jest chętny - oficer irańskiej armii. Daje po siedemdziesiąt rialsów za dolar. Mało. Nie skorzystamy z transakcji. Poczekamy do otwarcia Banku Melli. Wracamy na dworzec autobusowy taksówką. Płaci się tu jednego tomana za taki kurs. Na dworcu nasza trójka rozmawia żywo z rodakiem. To pan S…ki z żoną, która kłania nam się z mikrobusu. Jadą do Teheranu. Wracają właśnie z małego wypoczynku w Czalus. Zapomniałem napisać poprzednio, że poznani w Teheranie Warszawiacy nocowali w mieszkaniu państwa S…ich. Dali nam adres i poradzili nam, aby po powrocie z gór przenieść się z campingu do tego mieszkania. Które stoi puste, ponieważ S. cy mają już inne, większe z klimatyzacją. Klucz będzie w ambasadzie. Teraz właśnie mamy okazję poznać naszych przyszłych gospodarzy. Muzycy. Pan S.  ki jest nawet z Krakowa. Rozstajemy się miłym nastroju, życząc sobie wzajemnie przyjemnej podróży.
     
    Dziewczyny kupiły winogrona, pomidory i cebulę. Polewamy winogrona wodą, udając, że je myjemy. Jeszcze było trochę poszukiwań za jakimś autobusem do Peluru. I wreszcie jakiś facet zaproponował nam za pięćset rialsów mikrobus. Poczekał, przy tym, na otwarcie Banku Melli, gdzie wymieniłem czterdzieści dolarów. Facet okazał się właścicielem mikrobusu. Wyjazd wyglądał w ten sposób, że w czasie jazdy przez Czalus wystawił głowę prze okienko krzycząc - Teran, Teran! Tak nazywają tu w Iranie swoją stolicę. Prosta metoda zdobywania klientów.  Wiadomo gdzie jedzie. Kto w tamta stronę - to proszę. Jedziemy wzdłuż  morza, tuż przy brzegu, na wschód,  w kierunku na Amol. W miarę jazdy dochodzimy do wniosku, że to dobrze, że  nie zostaliśmy tutaj. Mielibyśmy trudności z kąpielą. Jedziemy ciągle wzdłuż niekończącego się szeregu kamiennych murków. Widocznie każdy kawałek brzegu do kogoś należy. A murki stanowią granicę prywatnych parcel. W dalszym ciągu nie ma słońca. Jest! Ale dalej nad morzem. Warstwa chmur, urywa się, jak nożem uciął, w pewnej odległości od brzegu. Morze jest szare, nawet brudne przy brzegu.
     
    Wsiadają dwie dziewczyny. I dwóch chłopaków. Pytają się skąd jesteśmy. Oni prawdopodobnie są studentami. Dziewczyny są bez czadorów, prawie że w mini. Rzadki przypadek. Wysiadają przy dużym campingu, znajdującym się obok szosy. Kierowca jedzie z fantazją. Naprzeciwko nas jedzie duży samochód, wyprzedza go jakiś osobowy. Nie zdąży go wyprzedzić - wpadnie na nas! Nie, nie wpadł. Nasz kierowca cierpliwie poczekał, a potem w ostatniej chwili lekkie naciśnięcie na hamulec, ruch kierownicy w prawo i tamten się zmieścił. Jacek  wtrąca - że wcale się teraz nie zdziwi, gdy wyczyta w gazecie, że gdzieś w jakimś kraju na wschodzie, zginęło kilkudziesięciu pasażerów autobusu.  Przy szosie stoją ciekawe domy pokryte strzechą. Obok domu szopa  na czterech palach, ze szpiczastym słomianym dachem. Podobno, gdzieś po drugiej stronie morza, nad Wołgą stoją takie domy. Amol. Niewielkie miasteczko u wylotu doliny rzeki…Skręcamy w stronę gór. Teraz pojedziemy na południe. Rzeka jest mętna. Nad górami wisi gruba warstwa chmur. Z pod niej widać tylko najbliższe stoki. Mikrobus staje obok szosy. W łożysku rzeki leży duży samochód ciężarowy. Właściciel pojazdu z kierowcą wysiadają  i zaczynają dyskutować z grupką, która się przygląda. Po drugiej stronie pole, obok niego mały daszek na czterech palikach. A pod nim ognisko. Wydaje się, że to dom właściciela  poletka.
     
    Jedziemy dalej. Zapada zmrok. Kierowca zapala światła. Oprócz nas, kierowcy i właściciela  mikrobusu, czyli - mynybasa, jedzie jeszcze jeden Irańczyk. Było więcej osób, ale tylko w czasie jazdy nad morzem. Wsiadali, właściciel wyciągał rękę, pasażer wkładał pieniążek i to była cała operacja. Dziś taki mynybas jedzie do Teheranu.  Jutro pojedzie tam, gdzie będą klienci i będą z nimi pieniądze.  A to tylko bogowie wiedzą. Samochód wjechał w góry. Czasami w jego światłach błyśnie mętna rzeka, przemkną za oknem światła przydrożnych czajchan i znowu ogarnia nas mrok, przerywany od czasu do czasu  reflektorami jadących z naprzeciwka. Wznosimy się coraz wyżej.  Jakaś większa miejscowość. Większa w odniesieniu do tych, co już  minęliśmy. Przed dużą restauracją stoi kilka autobusów. Kierowca z właścicielem poszli coś zjeść. Na szaleństwa restauracyjne pozwolimy sobie ewentualnie później, pod koniec pobytu. Na razie mamy węża w kieszeni. Rzeczywistość jest twarda. Kupujemy ciastka i pijemy dug - perską maślankę. Prosto z lodu. Nie wszystkim ten napój odpowiada. Mnie smakuje. Szukam chleba. Jesteśmy głodni. Za sobą mamy tylko śniadanie u Nagaviego. Jest piekarnia. Spróbujemy irańskiego chleba. Na sklepieniu pieca, od wewnątrz, pieką się irańskie placki. Duże, cienkie płaty z jakby dziurkami. Pytam się - ile? Słyszę po angielsku czterdzieści. Trochę za dużo. Już mam rezygnować, gdy młody chłopak, który pytał mnie  skąd jestem, wciska mi na siłę jeden placek. Jest mi trochę głupio. Pytam się jeszcze raz - ile ten placek kosztuje. Cztery rialsy. Coś niedobrze jest z moją znajomością angielskiego.  Proszę jeszcze o pięć. Świeżutki, pachnący chleb. Moja czwórka jest zachwycona. Pałaszujemy go z pomidorami i cebulą.
     
    Jeszcze nie koniec jazdy w górę. Na stoku, obok szosy, dużo świateł. Może duża wieś, albo miasteczko. Właściciel mynybasa tłumaczy, że niedługo będzie przełęcz. To dobrze. Do Puluru już niedaleko. Wydaje mi się, że może wyjdzie księżyc. I gdzieś w  jego blasku zobaczymy Demawend. Ten, prawie sześciotysięczny olbrzym, powinien błyszczeć swoimi śniegami w świetle księżyca. Niestety, gdy wysiadamy w Pulurze otacza nas czarna, głęboka noc. Nawet gwiazd nie widać. Mała przydrożna knajpka. Obok stoiska z owocami, oświetlone gazowymi lampami. To jest Pulur. Namawiamy właściciela mynybasa, aby zawiózł nas do Rineh. Z początku nie chce słyszeć o tym, ale potem żąda od nas pięćset rialsów,  ponieważ droga jest bardzo zła i biegnie ostro w górę. Trudności drogi zostają podkreślone dosadną mimiką. Dajemy dwieście. Nie pojedzie za dwieście. Trzysta. Też nie! Janusz dopadł kierowcę stojącej niedaleko nas taksówki bagażowej. Uśmiechając się do nas głupio, wymachuje  nad głową rękami, co ma oznaczać, że to bardzo wysoko, i że bardzo trudno jest tam dojechać. Za pięćset może pojedzie. Dziewczyny stanowczo protestują. Nie podoba im się ten uśmiech. My też nie pojedziemy, ale z powodu ceny.
     
    Zainteresował się nami jakiś starszy gość. Dopytuje się skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Rineh - kręci głową. To wysoko. Przez to duże tempo, przed wyjazdem do Iranu, nie zaopatrzyłem się mapkę okolic Demawendu. Wiem - a pozostali to wiedzą ode mnie, że z Puluru jedzie się do Rineh, a stamtąd na Demawend. Na Demawend można też iść z Puluru, ale to długa droga i dodatkowe podejście w górę. Poza tym mamy list polecający do Rineh.  Nie ma co debatować! I tak dzisiaj nigdzie nie pojedziemy. Jest już po dziesiątej. Po drugiej stronie szosy jest mały, ni to ogród, ni – zagajniczek. Idziemy w tamtą stronę. Ślady między drzewami wskazują, że były tu rozbijane namioty. Dwa jakieś nawet stoją.
     
    Zaczyna się normalne zajęcie. Rozbijanie namiotów, gotowanie zupy, herbaty. Przygrzewanie konserwy. Od strony restauracyjki, stojącej obok ogrodu, zbliża się do nas, ujadając duży pies. Za nim podąża chyba jego pan. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić za rozbicie tu namiotów.  Podchodzi do nas i pyta się - co my tu robimy? My chcieliśmy jutro iść na Demawend. W porządku, możemy tu zostać. Teraz dopiero poznał nas, w półmroku  panującym między drzewami. To ten, co niedawno pytał się, skąd  jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Oczywiście nie płacimy ani grosza.  To jest - rialsa. Nasycamy nasze pragnienie. Na deser ciastka kupione na ostatnim postoju przed Pulurem. Wślizguję się do mokrego, jeszcze z Sarczal namiotu. Moja dama już leży. Z dołu dochodzi szum potoku, płynącego tuż obok ogrodu. Z knajpki dochodzi dudnienie agregatu, oświetlającego okolicę. Zasypiam szybko, mimo tego mało romantycznego hałasu. Jestem zmęczony.
     
    Zdjęcia:
    1.   Fatalnie!  Nie wyszła fotka!  Niemniej to jest dokument.  W kapeluszu pan Safar. Za nim jego syn.
    2.  Rudbarak.  Typowy dom i miejscowa elegantka z szalem.
    3.  Skąd ci ludzie są? Po co przyjechali-to wiadomo.  Dlaczego się tak męczą?  Ale  mają rialsy!
    4.  Boskie napoje! Zimne, z lodu.  Koka i "seven up". W środku kierowca, który nas przywiózł do Czalus.
    5.  Piekarnia.   Metoda wypieku znana  chyba wszędzie na Środkowym Wschodzie. Podobne placki widziałem w Afganistanie.  Duży placek, jakieś czterdzieści centymetrów na dwadzieścia pięć. Ciasto jak na makaron, ale znacznie grubsze. Piekarz palcem robił w nim, co kawałek,  dziurki.  I do pieca.  Który był, jakby głębokim dołem, z obłymi ściankami. W dole żar.  Placek się przylepiał do gorących ścian. Za chwilę był już gotowy. Gorący  i elastyczny bardzo smakował. Po wyschnięciu  kruszył się i  tracił bardzo na smaku.  Zawsze się zastanawiałem z jakiego zboża? Myślę, że głównie z jęczmienia, może z dodatkiem pszenicy.
    6.  Jacek i Rysia pilnujący plecaków.  Czekają na wymianę zielonych i na transport do Puluru.
     





  17. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego  dziewiątego  lipca.
     
    Plan na dzisiaj przewiduje przejście grani do szczytu Siah Kaman(4480 m).  Na razie to wyłażę z namiotu i jak co rano, zabieram bańki i worek, kierując się w stronę wanty. Zabieram też ręcznik i mydło, w nadziei, że zmyję z siebie wczorajszy Dermosan. Po przyjściu na miejsce odchodzi mi do tego ochota. Woda jest lodowata. Przy nalewaniu wody do worka marzną mi ręce. Słońce grzeje jeszcze słabo, a po lodowcu dmucha zimny wiatr. Moje mycie ogranicza się tylko do umycia rąk. Ładuję wszystko do plecaka i wracam do namiotu. Północna ściana Alam Kuh jeszcze śpi. Kamienny koncert zacznie się później, gdy ją trochę ogrzeje słońce.
     
    Przed samym naszym wyjściem w stronę grani, chwytam za bańkę, sądząc że to wczorajsza herbata. Banki plastykowe, pięciolitrowe, jakie posiadamy, wszystkie są jednakowe, w kolorze zielonym. Tfu - spluwam z obrzydzeniem - to etylina. Na najbliższe pół dnia mam już zepsuty humor.  Ktoś ją przestawił w inne miejsce - stąd pomyłka. Na tej wysokości nie tylko ruchy uległy zwolnieniu, ale także zmniejszyła się spostrzegawczość, uwaga i refleks. Nie dość, że brakuje mi powietrza, to jeszcze będzie mi się odbijać benzyną.
     
    Idziemy przez lodowiec w stronę przełęczy pod szczytem Siah Sang(4603 m). Przeskakujemy malutkie szczelinki, wypłukane przez wodę. Przyjemny spacer. Od strony północnej ściany Alam Kuh zaczynają się pierwsze pomruki. Na własne oczy oglądamy malutki fragment filmu, z historii rozsypywania się skalistych gór. I to filmu udźwiękowionego. Ściana  ożyła. Rytmiczne ruchy nóg, połączone z rytmicznym wbijaniem czekana w śnieg i jesteśmy na grani. Po drugiej jej stronie, mamy górne piętro doliny Chorramdaszt, w której płynie Sardab. Na nami sterczą turnie i turniczki szczytu Siah Sang. Który niejako kończy z tej strony północną ścianę Alam Kuh. W głębi, w stronę morza, widać z góry, niekończące się łańcuchy Elbursu.  Morze jednak jest ukryte, pod jednostajną, szarą warstwą chmur.
     
    Zjadamy po kostce cukru i idziemy dalej. Skała jest bardziej ciemna, niż ta już widziana na grani Mian Sehczal. Janusz zamierza obejść niewielka kupkę kamieni, sterczącą na grani. Poczekaj - to jest „szczyt” - tylko bez nazwy. No, to musimy wejść - kolekcjonujemy czterotysięczniki. Nieco w dół - więcej w górę i  jesteśmy na następnym „szczycie”, który powinien się nazywać  Czalun. Pod nami mała dolinka  Naft-e-Czal. Góra dolinki to ponury, ciemny kocioł, zasłany piargiem, na którym leżą gdzie, niegdzie płaty brudnego śniegu. Który z występów grani jest wreszcie tym właściwym szczytem Czalun(4580 m)? Uznajemy, że środkowy, bo nie jest mniejszy od innych, a poza tym, jest nam najbliższy.
     
    Od chwili wyjścia bez przerwy odbija mi się benzyną. Usiłuję, co chwila,  wypluć ten wstrętny zapach. Zajęcie może niezbyt estetyczne, ale dyskusje o estetyce, w tych warunkach, są  równie bzdurne, jak dyskusje w ciepłym mieszkaniu, co ja bym zrobił w wysokich górach. Kolejne wahnięcie  w dół, i w górę, i siedzimy na celu naszej dzisiejszej wędrówki - szczycie Siah Kaman(4580 m). Jest godzina trzecia. Na Alam Kuh wisi potężna, szara chmura. Za to na dole jest dzisiaj pogoda. Niewielkie obłoczki - jak kłębki waty - tkwią na różnych wysokościach nad dolinami Sarczal, Sardab i innymi pomniejszymi dolinkami. Wytężywszy wzrok, można nawet dostrzec mikroskopijne pudełeczka domów we wsi Rudbarak. Wzrok znów wędruje w stronę Alam Kuh, Tacht-e-Sulejman. Ślicznie stąd wygląda otoczenie lodowca Sarczal, który płynie w dół doliny. Przykładowa lekcja geografii. Te bezwładne - wydawałoby się - usypiska kamieni na lodowcu tworzą - patrząc na to z góry - logiczną całość. Powstała rzeka lodu i wijąca się razem z nią rzeka kamieni, którą niesie na swoim grzbiecie lodowiec. Nazywa się, podobno, taka żyła w  lodowcu, moreną środkową.
     
    Jacek, albo Janusz - już nie pamiętam.  Znajduje puszkę szczytową.  Szukamy w masie wyblakłych  papierków polskich nazwisk. Było tu już na pewno kilka osób. Prawie sami Irańczycy, Włosi, Amerykanie i jest Polak - A. Tokarski. Z wyprawy w 1969 roku. Możemy i my być, tylko nie mamy czym pisać. Wyszukuję odpowiedni kamyczek i znaną metodą,  przy pomocy scyzoryka,  wydrapuję Janusz i Jacek T., Eugeniusz B. - Poland, Cracow. Po tej operacji kamyczek wędruje do puszki. W międzyczasie opróżniamy, wspomniany uprzednio, pomarańczowy woreczek.  Jest w nim  - cukier w kostkach, ciastka i orzechy włoskie. Najlepiej smakują mi orzechy. W stosunku do etyliny, herbata jest dzisiaj prawie eliksirem.  Zimna i gorzka, z fusami. Choć z tym eliksirem to nieco przesadziłem. Ponieważ w tych górach nie dręczy nas pragnienie. W Teheranie była nim lodowata coca-cola.  Niestety tylko na krótko. Na dłuższą metę herbata była  jednak niezastąpiona.  Jak już jesteśmy przy herbacie - to dopiero w Iranie zrozumiałem, jak można pić herbatę z cukrem i jednocześnie solą.  A także z masłem - i to zjełczałym. Gdy potrzeba energii, traci się siły, wodę i sól z potem, ma się w klimacie, w jakim się przebywa, tylko ochotę pić i nic więcej. Jedynie pić. To czy herbata z masełkiem i ze solą - to taki głupi wynalazek?
     
    Jeszcze na zakończenie seria zdjęć i  idziemy z powrotem, tą samą drogą, na przełęcz pod Siah Sang. Z przełęczy schodzimy w dół na lodowiec. Co chwilę z pod nóg zsuwają się małe lawinki kamienne, obijają się o skałki, kończąc swój żywot na dużym piarżysku pod skałami. Przyjemnie i szybko, prawie bez wysiłku, tak się sadzi w dół, dużymi krokami, po drobnym piargu. Nogę stawia się z pięty. But zagłębia się w kamykach. Dobre ćwiczenie dla zmysłu równowagi i mięśni nóg. Tylko skóra buta wyraźnie na tym cierpi, szlifowana przez kamyczki. Posiedzimy trochę na kamieniach.  Dziewczyny gotowe nam nie uwierzyć, że przeszliśmy całą grań. Nie ma słońca i lodowiec wygląda, po prostu, jak brudny śnieg. Któryś z nas podrywa resztę pytaniem - idziemy? Ładna szczelina lodowcowa, której dnem płynie woda. Przy odpowiednim sfotografowaniu, może z tego  wyjdzie zdjęcie, które  będzie można zatytułować - „Przed nami otwiera się głębia, z której dochodzi głuchy pomruk…”. Niestety do ekwilibrystyki fotograficznej brak słońca.
     
    Wieczorem, przy kolacji odbywa się dyskusja. Ryśka i Elżbieta chcą schodzić na dół. Czują się nadal źle. Mają już dosyć tych gór. Ustalamy zadanie minimum. Jutro pójdę z Januszem drogą  Steinauera na Alam Kuh, a potem granią na Siah Sang przez Szachak.  Z  Siah Sang schodzi się na przełęcz, na której już dzisiaj byliśmy. Pojutrze  ewentualnie grań Haft Chana. Która jest po drugiej stronie doliny Tacht-e-Czal. Jacek z dziewczynami zejdzie pojutrze do schronu Sarczal. Po przejściu grani Haft Chana dołączymy do nich wieczorem. Jackowi nie bardzo taki plan odpowiada. Chciałby jeszcze gdzieś wyjść. Ale trudno!  To jest najlepsze rozwiązanie. Przychodzi potem jeden z Irańczyków i przynosi nam kilka puszek. To rewanż, za to co nam zjedli, z naszego bębna zostawionego w schronie Sarczal. Nie - dziękujemy.  Ale mamy prośbę - czy nie mogą nam dać cebuli? Wczoraj wydłubaliśmy z pod desek, pozostałych po schronie, kilka ząbków czosnku. Ząbki zostały pokrojone w cieniutkie plasterki. Smakował nam znakomicie. To był nasz błąd, że nie wzięliśmy cebuli i czosnku w góry. Wszystkie wyprawy to robią. To przez ten pośpiech, aby jak najszybciej się tu znaleźć. Przynosi nam kilka główek, wyjątkowo dużego czosnku. Oni mają, może nie lepsze, ale za to bogatsze od nas w jarzyny, pożywienie. Mulnicy mogą im dostarczać częściej pożywienie. Nie mają takich problemów, jak my, z pieniążkami.
     
    Dzisiaj na deser jest chałwa. Apetyty są ciągle niezbyt dobre, ale się nieco poprawiły. Zamierzamy iść spać, gdy nagle zostajemy zaproszeni do małej budki, zrobionej z resztek schronu i stojącej na podeście. Budka służy naszym sąsiadom jako magazyn i dom mieszkalny. Nie wszystkim, bo część śpi w namiotach. Na podłodze leżą płyty styropianowe, na których pod ścianami siedzi z piętnaście zarośniętych postaci. Robią miejsce dla naszej piątki. Ktoś podsuwa nam śpiwory dla owinięcia nóg. W ten sposób, bez wbijanych nam w głowę frazesów o „wieczystej przyjaźni”, od początków naszego istnienia  w ludowej ojczyźnie - nawiązuje się prawdziwa przyjaźń. Zaczynają gospodarze pieśnią o górach. Jak nam tłumaczy jeden z nich po angielsku. O czym, zresztą, śpiewać w takiej sytuacji - myślę. Rewanżujemy się - morze, nasze morze… Najlepiej to wszyscy znamy i co mamy robić - dysponujemy tylko pięcioma gardłami przeciwko piętnastu. Następnie znowu oni, potem my. I wieczór trwa. Pojawiają się ciastka, herbata. My rewanżujemy się chałwą - egipską. Prosimy, aby nam zaśpiewali swój hymn narodowy. W odpowiedzi, w górskiej ciszy,  rozlega się -„Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wśród nich jest kilku Kurdów. A tak, w ogóle,  to są studentami z Uniwersytetu w Teheranie. Jeden Kurdów znakomicie parodiuje kolegów. Niestety, język polski nie jest taki  łatwy, a powiedzenie - „ w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” - okazało się zupełnie zabójcze dla miłego parodysty.
     
    Nie tylko śpiew, ale i tańce tworzą część artystyczną tego wieczoru.  Oglądamy tańce kurdyjskie. My też nie pozostajemy dłużni. Nasz doktor matematyki - Janusz zbiera zasłużone brawa za zbójnickiego, tańczonego w rytm melodii - „ W murowanej piwnicy…”. Lubię bardzo taki nastrój. Pamiętam wspaniałe wieczory, z przed kilku laty, ze schroniska w Roztoce. Obok schroniska była baza studencka i co wieczór  była gitara i śliczna piosenka Eurydyko, Eurydyko,… Dzisiaj jestem tysiące kilometrów od Roztoki. Wśród nieznanych mi zupełnie ludzi i czuję się podobnie. Eh góry, optymizmie młodości, twórcy tych cudownych nastrojów! Takie chwile się pamięta do końca życia. Tylko ludzie, ich imiona znikną w mrokach zapomnienia. Pozostanie tylko po nich kartka papieru, na której, w świetle naftowej lampy napisano - alfabetem arabskim i po angielsku:
     
    Shahrokh, Afsin, Mamiol, Ali, Changise, Afshar, Modjtaba, Khalil, Nematallah, Mashem, B.D., Kamran, Tarbiat - Teheran University Mountaineers.
     
    Idą wszyscy jutro na Alam Kuh. Pięciu z nich idzie drogą Steinauera. Wyjdą półtorej godziny po nas, aby nam nie przeszkadzali. Pora życzyć dobrej nocy naszym gospodarzom. Nad granią Siah Sang podnosi się w górę tarcza księżyca, zalewając lodowiec łagodnym światłem. Ogarnia mnie melancholia i żal za tym, co przemija. Jeszcze kilka dni i pożegnamy wspaniałą górę Alam Kuh. I chyba nigdy tu już nie powrócę. Życie jest takie krótkie, a tyle gór na świecie chciałoby się zobaczyć…
     
    Zdjęcia:
    1.  Wśrodku szczyt Siah  Sang - 4603 m.  W prawo od niego grań biegła w stronę Alam Kuh. Tą granią, o długości około dwóch kilometrów, zamierzaliśmy w dniu następnym wracać z Alam Kuh.  Potem, z tego szczytu, zejść na przełęcz.  I przez lodowiec wrócić do namiotów.  Przełęczą jest  najniższe obniżenie w grani, w lewo od skał Siah Sang.  Dzisiaj jednak kierowaliśmy się  tą granią w lewo(następne zdjęcie).
    2.  Grań w stronę szczytu Czalun -4580 m,  przedostatni  wierzchołek.  Dalej grań biegła w stronę Siah Kaman - 4480 m.  Lodowiec, widoczny na pierwszym planie,  zaczynał się  na wysokości schronu Sarczal -3600 m.  Szczelina brzeżna, pod Alam Kuh, była gdzieś na wysokości 4200 m. Spadał sześćset metrów w dół. Dolna  jego część, zwana Sarczal, była  bardziej stroma i całkowicie pokryta gruzem.  Wyżej lodowiec wypłaszczał się i nosił nazwę Jachczal. 
    3.  Siah Kaman - 4480 m.  Szliśmy na niego, od Czalun,granią widoczną na prawo od szczytu. Na  nim była puszka z  danymi  jego "zdobywców". 



  18. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego ósmego lipca.
     
    Rano myję naczynia, pozostałe po wczorajszej kolacji, śniegiem i resztką wody. Następnie idę po świeżą wodę. Janusz rozpala Juvle. Po śniadaniu wyruszamy. Było nieco oporów ze strony dziewczyn. Powinniście wyjść na Tacht-e-Sulejman(4650 m). To najwyższy szczyt, oprócz Alam Kuh(4840 m). Nie zależy nam na tym. Na pewno zmienicie zdanie, jak będziemy w Krakowie. Nie damy rady. Jak nie dacie - to się wrócimy. Wreszcie idziemy wszyscy. Po półtorej godzinie docieramy pod szczyt Szadeh Kuh. Janusz pognał po skałkach na górę. Wraca za chwilę. I do  dziewczyn - musicie wyjść na górę! Powinniście zaliczyć nam szczyt. Dwadzieścia, piętnaście metrów  w górę. Nic się nie stanie, jak nie wyjdziemy. Po co żeśmy tu przyjechali – wtrącam się. W końcu idą. Wyszły trochę w górę i dalej nie pójdą. Jeszcze parę metrów, tam jest szczyt. Nie pójdziemy. Uznajcie nam, że byłyśmy na szczycie. Uznajemy wspaniałomyślnie!
     
    Od doliny Tacht-e-Czal ciągnie zimny wiatr. Schodzimy w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Tacht-e-Sulejman. Idę pierwszy, wyszukując drogę, ale taką, aby iść po niej z minimalnym nakładem sił. Przed nami sterczy kopuła szczytu Tacht-e-Sulejman, zasłana piargami. Jestem po jego południowej stronie i nie ma tu śniegu.  Został wytopiony przez słońce. Wyprzedziłem nieco grupę i się im schowałem, za załomem skalnym. Tacht-e-Czal dmucha coraz zimniejszym wiatrem. Po drugiej stronie doliny widzę grań szczytu Haft Chan(4528 m). Haft - znaczy siedmiowierzchołkowy. Faktycznie jest to długa grań z mnóstwem wierzchołków. Kłębią się teraz na nim chmury, odsłaniając co chwila pola śnieżne,  spadające  spod jego grani w stronę lodowca Tacht-e-Czal. Siedzimy już wszyscy za załomem. W zeszłym roku  Warszawiacy robili filar na Haft Chana - mówię do Janusza. Widzisz taką długą grańkę, kończącą się uskokiem. To jest ten filar. Pod nim jest śnieżna przełączka - wtrącam. Tak.
     
    Maszerujemy dalej. Ryśka zadaje mi tak  dobrze znane pytanie - daleko jeszcze? Niedaleko. Jeszcze, ze dwieście metrów w górę. Zaczyna narzekać - dlaczego Pan Bóg ją skarał tym podejściem. Po co ona się tak męczy. Wywołuje to oczywiście gwałtowną reakcję z mojej strony.  Kłócimy się. Moja pani nie słynęła z dużej odporności nerwowej.  Obrzydliwy piarg. Ostre, osypujące się na dół  kamienie. Bardzo niszczą buty. Trzeba uważać, aby nie zwichnąć nogi. Nie mamy niestety lekarza. Każdy wybiera sobie drogę, jak mu najwygodniej, byle tylko wyjść na wierzchołek.
     
    Nareszcie szczyt. Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt metrów. Tylko Alam Kuh jest od nas wyższa. To już jest coś. Nawet dziewczyny poweselały. Wprawdzie trochę kontrowersji wywołuje duży, pokryty śniegiem szczyt na północnym zachodzie. Janusz twierdzi, że jest wyższy od Tacht-e-Sulejman. Mnie się wydaje, że nie. Nad doliną Sarczal wiszą mgły. Wiszą tak, odkiedy w tych górach jesteśmy. Kilka pamiątkowych zdjęć i schodzimy. Po zejściu na przełęcz proponuję, aby nie iść górą przez Szadeh Kuh, tylko przetrawersować w stronę przełęczy między Szadeh Kuh  i Mian Sehczal, za którą są nasze namioty. Dziewczyny są bardzo zmęczone. Wiatr od  Tacht-e-Czal  jest coraz bardziej lodowaty. Na trawersie będziemy po stronie doliny Sarczal i  się go  pozbędziemy. Zjeżdżam kawałek polem śnieżnym w dół, przy pomocy czekana. Za mną jedzie Jacek, który nie mając tego narzędzia, to jednak radzi sobie doskonale. Potem jedzie Janusz. Zostały dziewczyny. Można po tym polu ostrożnie zejść,  wbijając pięty, albo delikatnie zjechać, bardzo wolno, z przystankami, stojąc na butach. Czekan w pogotowiu. Śnieg jest miękki i buty się w nim zapadają. A stok nie za bardzo stromy.
     
    Odważniejsza jest Elżbieta. Jedzie, ale źle. Nie siadaj - krzyczy do niej Janusz! No i stało się! Elżbieta zaczęła się zsuwać na pupie. Chwycił ją Janusz i jadą teraz oboje coraz szybciej w dół, w stronę lodowca Sarczal. Stok niżej robi się bardziej stromy, a w dodatku, w dole na  śniegu leżą kamienie, spadłe z okolicznych ścian. Jeżeli wpadną, na któryś z tych kamieni, to może być bardzo źle. Myśli przebiegają mi błyskawicznie przez głowę. Ustawiam się na torze ich jazdy i wbijam w śnieg czekan po samą głowicę. Szarpnęło mną potężnie, ale stoimy wszyscy. Nie koniec na tym. Za chwilę wyczyn Elżbiety kopiuje Ryśka krzycząc – Gienek! Ta sama operacja i trzymając wystraszoną żonę, trawersujemy razem krok, za krokiem w stronę pobliskich skałek. Nad nami północna ściana Szadeh Kuh. Ściana to jest zbyt poważnie powiedziane. Po prostu mała ścianka i cała masa luźnych bloków. Ktoś z naszych dzielnych, krajowych alpinistów robił tu nową drogę. Jak się czyta opis takiej drogi w Taterniku i człowiek widzi rysunek takiej ściany, to wydaje się, że to jest osiągnięcie. Konfrontując je z rzeczywistością, czuję się być nabitym w butelkę. Broń Boże! Nie ze wszystkimi opisami tak jest. Przykładem jest tu,  na pewno, północna ściana Alam Kuh. Gdzie trudno, przy pomocy opisu, czy nawet ze zdjęcia, oddać piękno i trudności  wspinaczkowe  na  tej ścianie.  Potężny mur skalny, o wysokości prawie sześćset metrów  i szerokości rzędu kilometra. Poprowadzono na niej kilka ekstremalnie trudnych dróg.
     
    Krótki ukośny trawers w górę i jesteśmy na przełęczy. Teraz niewielki zjazd w dół i będziemy na podeście. Elżbieta z Ryśką zrażone do zjazdów, schodzą ostrożnie w dół, przy pomocy czekanów. Z dołu doliny podchodzi duża grupa wspinaczy. Widocznie dobrzy znajomi naszych sąsiadów z podestu. Przywitane jest radosne i krzykliwe. Z pewnością tu muszą się wszyscy znać.  U nas w Morskim Oku też wszyscy się prawie znają. Alpinizm w Iranie uprawia się, przede wszystkim, pod Alam Kuh. I wspinacze grupują się prawie wyłącznie w Teheranie. Przybyła grupa, aby rozbić namioty, musi usunąć resztki konstrukcji schronu. Robią to bardzo energicznie, pomagając sobie okrzykami: raz, dwa, trzy. Nawet nasz biedny „podciąg”(lina) bierze udział w tej operacji.
     
    Któryś z nich zaczepia mnie i twierdzi, że zjedli nasze konserwy.  Zostawione w schronie Sarczal na Demawend. Ładna historia! Może jednak wszystkich nie zjedli. Układamy się do snu. Kto spał w niskiej temperaturze w śpiworze, to zna na pewno metodę samo ogrzewania się. Wydychane powietrze kieruje się z powrotem do śpiwora. Zaprzysięgłego zwolennika spania, przy otwartym oknie, ta metoda na pewno oburzyłaby. Ale cel uświęca środki.  Śpiwór jest nędzny. Tu jednak tej metody nie da się stosować. Powietrze pobrane przy wdechu, z wnętrza śpiwora, ma nieco mniej tlenu.  Co przy wyraźnym jego braku,  na tej wysokości, wywołuje prawie natychmiastowy ból głowy, wynikający z niedotlenienia  mózgu. Na tych, prawie naukowych eksperymentach, spędzam ostatnie chwile przed snem.
     
     
    Zdjęcia:
     
    1.  Powtarzam ten widok.  Teraz opis drogi na Tacht-e-Solejman.  Na zdjęciu jest jej wschodnia strona. Idziemy tak ,jak wczoraj z Jackiem na przełęcz pod Szadeh Kuh. A z stąd na  ten szczyt. Potem obejście szczytu  trawersem od północy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh a Tacht-e-Solejman.  Z przełęczy podejście w górę śnieżnym żlebem i przewinięcie się na południową stronę Tacht-e-Solejman. Ta strona była bez śniegu, wytopionego przez słońce.  Klucząc, wśród bloków skalnych i po piargu, wyszliśmy na szczyt.
    2. Kopuła szczytowa Tacht-e-Solejman.
    3.  Śnieżny żleb w czasie podejścia.  Jacek i Rysia. W  tle widać skały Alam Kuh i grań od tego szczytu w stronę szczytu Szachak(jeden z tych „ząbków”).
    4.  Na szczycie Tacht-e-Solejman.  W tle  Alam Kuh.
    5.  Panorama Haft  Chan(4529 m).  Z drogi na Tacht-e-Solejman. Siedmio wierzchołkowa ,długa grań.  W lewo od dużego kotła śnieżnego(po lewej) grań biegła w stronę Alam Kuh.
    6.  Ciąg dalszy w prawo grani Haft Chan`a.  Na dole lodowiec i dolina Tacht-e-Czal.  Widok jest piękny, alpejski.   Piękny firn.  Sto km, w lini prostej na południe, jest  teraz czterdzieści stopni. Wrócimy tam za kilka dni.
     






  19. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego siódmego  lipca.
     
    To nie była spokojna noc. Gwałtowne szarpanie namiotem przez wiatr. Hałas kamiennych lawin i piekielny jazgot blach, które przykrywały schron, trzymających się resztek konstrukcji. Do których przywiązaliśmy namioty. Wydawało się nocy, że się na nas zwalą. Choć wieczorem je sprawdzaliśmy. Ubieram się w namiocie i wychodzę na zewnątrz. Słońce świeci jasno, ale jest jeszcze chłodno. Biorę plastykowe bańki, worek na wodę i kieruję się do wanty, aby nabrać wody na śniadanie. Śnieg jest jeszcze zamarznięty. Dwadzieścia metrów podejścia i dostaję zadyszki. To nie są Tatry. Inna sprawa, że brak mi aklimatyzacji. Na śniadanie jemy nieśmiertelną zupę mleczną. Zupełny brak apetytu i to u wszystkich.  Przełknięcie kilku łyżek zupy i zjedzenie kawałka pumpernikla wydaje się być zadaniem ponad siły. Po śniadaniu rozpoczyna się dyskusja, której bohaterami są nasze kobiety. A zwłaszcza Elżbieta. Janusz twierdzi, że Elżbieta powinna zejść niżej, bo czuje się bardzo źle. Co ci jest - pytam się? Pytanie raczej zbędne, bo i tak wszystko widać. Ryśkę też boli mocno głowa. Gdzie chcesz iść na dół - zwracam się do Janusza. Do Sarczal. Posiedzimy tam ze dwa dni, a jak się poczuje lepiej, to wrócimy. Obawiam się, że takie rozbicie grupy, może doprowadzić do tego, że nigdzie w tych górach nie wyjdziemy. W tym stanie psychicznym, w jakim się znajdujemy, łatwo nam może przyjść rezygnacja z ambitniejszych,  jak na naszą  skalę, planów  w tych górach. Czuję to wyraźnie, bo poza niechęcią, do jakiegokolwiek wysiłku i czymś w rodzaju chęci znalezienia się jak najszybciej na dole - nie odczuwam nic więcej. Sądzę, że inni to samo czują. A Ryśka i Elżbieta szczególnie. Później nas ocenią w klubie nie po tym, że kogoś bolała głowa, że miał dosyć tego słońca, śniegu, pumpernikla, konserw i gór w ogóle. I tak dalej. To są rzeczy chwilowe, nieuchwytne i prawie niezrozumiałe dla tego, co ich nie przeżył.
     
    Ja proponuję - zwracam się do wszystkich - aby przeczekać jeden dzień. Jeżeli Elżbiecie się nie poprawi, pójdziecie jutro w dół. Mnie się wydaje, że musimy w tych górach coś zaliczyć. Moglibyśmy z Jackiem iść dzisiaj na Szadeh  Kuh(4450 m), a potem granią do  Mian Sehczal(4250 m). Zaliczylibyśmy w ten sposób dwa czterotysięczniki. Idziemy więc we dwójkę. Próbuję namówić Ryśkę, ale stanowczo odmawia. Bierzemy linę - tak na wszelki wypadek,  glukozę, ciastka i kardiamid. Podchodzimy stromym polem śnieżnym w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Mian Sehczal.  Podest zostaje w dole. Do szczytu Szadeh Kuh mamy trzysta metrów podejścia. Śnieg jest miękki i bez trudności wybijamy butem stopnie. Kończy się pod samą przełęczą. Przed nami wyrasta wielka kopuła Tacht-e-Sulejman, leżącego po drugiej stronie lodowca Sarczal. Na przełęczy „maliniaki” o odcieniu brązowo-czarnym.
     
    Ty jesteś geologiem - mówię do Jacka - co to za skała?  Nie geologiem, tylko geofizykiem -protestuje, a to jakaś skała wulkaniczna. Niewiele się od niego dowiedziałem. Robimy kilka zdjęć. Jackowi przy tym wpada, między kamienie, osłona obiektywu. Janusz się będzie wściekał - bo to jego aparat. Idziemy w stronę Szadeh Kuh. Pod  szczytem okazuje się, że nie wyjdziemy na niego bez „problemów”. Słowa tego używa się często przy wspinaniu się, gdy pojawiają się na drodze wspinaczkowej miejsca trudniejsze do pokonania. Wyciągam z plecaka linę. Mnie to jest raczej nie potrzebne, ale ze względu na Jacka. Nie wspinał się nigdy. Wiążemy się liną. Ściśle to ja przywiązuję linę do niego. Siadaj na kamieniu i  asekuruj. Wiesz - mówię. Na wspinaczce stosuje się komendy. Mogę iść? Ty odpowiadasz - idź! Ja z kolei - idę. Kilkanaście metrów wspinania i jestem na szczycie. Na pierwszym moim szczycie ponad cztery tysiące metrów. Nie jest to wybitna góra, ale liczą się te metry! Kiedyś, leżąc przy źródełku w Karniowicach, słuchałem wyliczania jakiejś wspinającej się dziewczyny, ile ma za sobą czterotysięczników w Alpach.
     
    Pode mną dolina Tacht-e-Czal i dalej, bardziej na południe,  jakieś  łańcuchy górskie pokryte śniegiem. Jacek, z kolei, „zdobywa” Szadeh Kuh. Za nami gramoli się cała grupa Irańczyków. Uśmiechamy się wzajemnie do siebie. Z powrotem, na przełęcz, zjedziemy po śniegu. Jedź Jacek, ja cię będę asekurował liną z czekana. Zabawa w alpinistów. Idziemy dalej granią w stronę Mian Sehczal. Intryguje mnie ten ciemny kolor skały. Ale Jacka jeszcze bardziej. Znalazłeś coś ciekawego? W skale, jak rodzynki w cieście, tkwią czarne, nie granatowe, okruchy. Co to jest? Może granaty. Granaty? Jacek stuka dziobem czekana po kamieniu, usiłując coś wydłubać. Ja też zaczynam stukać, aż rozbijam jeden kamień z „granatami”. Ee, to nie są granaty. Ale skała jest ładna. Do plecaka zabieramy trzy kawałki. Początki programu „naukowego” mamy zrobione. Każda praktycznie wyprawa, w tym okresie naszego kraju, miała w oficjalnym programie, zgłaszanym władzom, program „naukowy”. Ułatwiało to starania o paszport, generalnie o wyjazd z Polski.
     
    Odkrywamy dziurę w grani. Co, może jaskinia? O ile wiem, to nikt o tym, z poprzednich naszych polskich wypraw pod Alam Kuh,  nie wspominał o jaskiniach.  Jacek wchodzi tyłem. Masz latarkę. Mam w plecaku. Poczekaj chwilę. No i co? Co widzisz? Niewielka - ma ze trzy metry. Idziemy dalej,  nie będziemy odkrywcami jaskiń. Przed nami szczyt Mian Sehczal. Ten cały szczyt to niewielki występ w grani, która biegnie jeszcze dalej. Ale dalej nie chce nam się iść. Wyjmuję z plecaka pomarańczowy woreczek, w którym mam kawałki cukru, orzechy i precelki - wymieszane razem ze sobą. Jemy to bez przekonania. Herbata z plastykowej bańki jest wstrętna. Robię zdjęcia panoramy. W dole widać schron Sarczal. Z którego ten szczyt  wyglądał bardziej imponująco. Zjedziemy może tym polem śnieżnym na nasz lodowiec - proponuję Jackowi, pokazując mu to pole. Tak będzie najłatwiej i najszybciej będziemy w domu. Czekan pod pachę i jazda w dół po śniegu. Kilkanaście minut drogi i jesteśmy przy namiotach.
     
    Widzieliśmy jak byliście pod Szadeh Kuh i słyszeliśmy, jak uczyłeś Jacka asekuracji.  Nasze panie czują się trochę lepiej. Może pójdziemy jutro na Tacht-e-Sulejman? Droga jest bardzo łatwa.  Pięćset metrów różnicy poziomów dzieli od nas od szczytu. Przy okazji wyjdziemy na Szadeh Kuh.  Nasze żony nie zdradzają zbytniego entuzjazmu. Spróbujemy je jutro przekonać. Obiado-kolacja przypomina znowu drogę przez mękę. Zupa, trochę konserwy, kawałek chleba i herbata - to wszystko. Piątka młodych i zdrowych ludzi zjada na dzień kilka kromek chleba, lub niecałą paczkę pumpernikla. Obiad wygląda w ten sposób, że za zasłoną z płyt styropianowych, pozostałych po schronie, stoją dwa Juvle. Płyty chronią prymusy przed wiatrem, który potrafi w nieskończoność wydłużać gotowanie, pozbawiając nas w szybkim tempie cennego paliwa.
     
    Obiad przygotowuje, przeważnie, męska cześć ekipy. W zależności od tego, który z nas trzech dysponuje największą ilością energii. Pozostali siedzą z obojętnymi minami, na kawałkach płyt styropianowych i bez specjalnego zainteresowania czekają, aż się coś ugotuje. Płyną wolno toczące się rozmowy, przerywane lawinami kamiennymi, na które prawie nie zwracamy uwagi. Może tylko wtedy, gdy zejdzie jakaś większa z nich. Zapada zmierzch, na niebie pokazują się pierwsze gwiazdy. Robi się chłodno. Zupa gotowa! To zupa dla Gienka i Ryśki - oznajmia Janusz, który ją gotował. Siadam z Rysią na kawałku płyty i usiłujemy coś zjeść z jednej aluminiowej miski kochera. Jedz Jacek z nami. Nie dziękuję, będę jadł z nimi.  Prawdziwie dantejskie sceny rozgrywają się przy jedzeniu makaronu z konserwą. No, stary! Zjedz jeszcze trochę, troszeczkę! Zachęcamy się wzajemnie. Obiad, czy kolacja - wszystko jedno jak to się nazwie, kończy się. Janusz umocował piekielna blachę, która nam tak dokuczyła minionej nocy. Pora spać. Mój nocny ubiór składa się z kalesonów, skarpet, piżamy, swetra, podkoszulka i czapki narciarskiej. Śpiwory mamy liche. Dobre do Jugosławii, ale nie w zimne góry. Dodatkową ochroną jest coraz większa warstwa brudu, pomieszanego na twarzy z Dermosanem.
     
    Zdjęcia:
    1.  Na pierwszym planie  lodowiec Jachczal.  Wyżej długa, prawie pozioma grań do szczytu Mian Sehczal -4250 m npm.  W lewo, od grani, widoczne skały szczytu Szadeh Kuh - 4450 m npm.  Szczyt dalej w lewo, poza kadrem.  W tle piramida Tacht-e-Solejman - 4650 m npm.
    2. Szczyt Szadeh Kuh - 4450 m. Widok z drogi Steinauera.  Po jego prawej stronie pole śnieżne, którym podchodziliśmy z naszego biwaku na podeście.
    3.  Jacek i autor postu.



  20. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego szóstego lipca.
     
    Długo spałem. W schronie półmrok i cisza. Która to godzina? Dziewiąta. Co tak ciemno? Wstajemy - już późno! Wychodzę przed schron. Mgła. Cholera, zdjęcia diabli wzięli! Odkąd przyjechałem do Iranu to nie mam apetytu. W górach zupełnie go brak. Dzisiejsze śniadanie też nie jest wyjątkiem. Po śniadaniu kolej na pakowanie. Kto nigdy nie pakował plecaka, lub czyni to bardzo rzadko - pomyśli sobie - ee, co to jest pakowanie plecaka. Dziesięć, piętnaście minut. Przyznam się szczerze, że zwinięcie niewielkiego obozu, składającego się z jednego namiotu i spakowanie wszystkiego do plecaka, nigdy nie udawało mi się w czasie krótszym, niż w granicach jednej godziny. Pakować trzeba umieć. Rzeczy cięższe na dno plecaka, sprzęt biwakowy też na samym dnie, bo dopiero wieczorem będzie potrzebny. Na samej górze żywność na drogę, coś co w pewnej chwili może być koniecznie potrzebne, bez wywalania całej zawartości. Musi się wszystko zmieścić, co już w nim było i ma powstać zgrabny, dobrze wyważony wór. To jest sztuka, zdobywana przez lata. A wydaje się to takie proste. A tu w Iranie, przy tej masie rzeczy, jakie mamy, trwa to w nieskończoność.  Szczególnie na tej wysokości.  Tempo pakowania jest bardzo wolne. Zabieramy wszystko, z wyjątkiem konserw,  części spleśniałej kiełbasy i jeszcze kilku produktów. Przeznaczone to jest na działalność w rejonie Demawendu. Ładujemy to do jednego z bębnów, który wpychamy na mały stryszek nad schronem. Obawiamy się, że zostawiony na dole, może paść łupem mulników, lub w te strony zapuszczających się pasterzy owiec.
     
    Mija dwunasta, gdy wychodzimy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na tle mgły, która spowija nasz schron i karawana rusza dalej po przygodę. Po dwustu metrach wychodzimy na lodowiec. Krótkie podejście polem śnieżnym i zaczyna się rumowisko skalne, pokrywające ukryty pod nim lód. Janusz prowadzi. Szedł tu przecież wczoraj i ustawiał kopczyki. Najprostsza i stosowana zapewne na całym świecie metoda wytyczania szlaku w górach. Jakoś  tych kopczyków nie widać. Zapewne kładł tylko parę kamyków, ułożonych na siebie i trudno je dostrzec w tym rumowisku. Widać długie śnieżne pole. Wydaje mi się, że tędy będzie lepiej. Ze mną idzie Ryśka i Jacek. Potem drugie pole. Mgła rzednie. Wyżej jest słońce. Niesamowicie wygląda zębata grań szczytu Rostam Nisht, ze snującymi się po niej mgłami.
     
    Krótki odpoczynek. Muszę ustawić na kamieniu tak nosiłki z przyczepionym worem, aby można je było później łatwo podnieść. Ważą, według mojej oceny, ze czterdzieści kilogramów. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo będzie się mi niosło ten ciężar na takiej wysokości. Pomagam Ryśce  przy zdejmowaniu plecaka. Pijesz herbatę - pytam się jej? Tak - a  ty Jacek? Nie - dziękuję. Janusz z Elżbietą gdzieś zniknęli. Poszli chyba bardziej w lewo pod stoki Siah Kaman. Skaczę z kamienia na kamień, bo chcę zobaczyć, będąc nieco wyżej, jak będzie najwygodniej iść dalej. Kierunek jest jasny, w stronę dużych pól śnieżnych, rozpoczynających lodowiec Jachczal. Tylko trzeba tak wybrać drogę, żeby nie łazić z kilkudziesięcioma kilogramami na plecach po tych kamieniach. Które w Tatrach nazywane są - nie wiem dlaczego - maliniakami. Nazwa zresztą podobno błędna. Idziemy dalej - zwracam się do mojej damy. Na tych kamieniach, idąc z ciężkim plecakiem musi się bardzo uważać. Jedno nieostrożne stąpnięcie, noga wpadnie między głazy, plecak pociągnie w bok i koniec z górami w Iranie.  Koniec ze zwiedzaniem kraju. I to nie tylko dla mnie, ale i całej grupy.  Ktoś musi mnie znieść na dół. Przetransportować do Teheranu, a potem do Polski. Nieszczęście jednego uczestnika, w takiej sytuacji, jest nieszczęściem wszystkich. Znalazł się Janusz z Elżbietą. Bardzo wygodnie im się szło długimi polami śnieżnymi. Gruz się już kończy. Jeszcze ze sto metrów i zaczną się duże pola śnieżne podchodzące pod tę, jak się nam wydawało wczoraj, przełęcz.
     
    Spacerujemy już prawie półtorej godziny. Należy nam się mała przerwa. Wśród nas krąży baczek z herbatą i posklejane landrynki. Świeci jasne, oślepiające słońce. Mgła została za nami i pod nami. Tylko pojedyncze kłaczki docierają do nas. Wkładamy ciemne okulary. Blask od śniegu jest silny, ale nie oślepiający. Niemniej należy być ostrożnym. Tu, na tej wysokości, jest bardzo silne promieniowanie nadfioletowe. Każdy z nas słyszał o ślepocie lodowcowej. Długie pole śnieżne i jeszcze dłuższe podejście do góry stromym stokiem śnieżnym. Świetny firn na narty. Stok też jest znakomity - jak w Kotle Gąsienicowym pod Kasprowym.
     
    Przypomina mi się wiosna na nartach. Zawsze najlepiej jeździ mi się w kwietniu. W Krakowie jest już zielono, kwitną drzewa. Ludzie dziwnie patrzą na człowieka z nartami. Wyjeżdżając na Obidową, nagle w głębi wyrasta potężny, biały mur, który rośnie coraz bardziej w miarę zbliżania się do Zakopanego. W Kuźnicach sucho. Zaczynają się zielenić pierwsze rośliny i pusto. Szumi wezbrany wodą potok, z szybko topniejącego śniegu. Na peronie kolejki tylko kilku narciarzy wystawia głowę do słońca, czekając na zjeżdżający z góry wagonik.  Jest ciepło, leniwie i strasznie fajnie. A potem szczyt i Kocioł, z którego dochodzi na górę nieustanny szelest malutkich kryształków lodu, przesuwanych z miejsca na miejsce przez dziesiątki nart. Podskakujące na każdej podporze krzesełko, przy jeździe na  górę. I obłędna karuzela w dół i w górę. A wieczorem cudowne zmęczenie, które zna każdy narciarz. Taki był dla mnie powszedni dzień kwietniowy, jeszcze kilka lat temu. Teraz jest gorzej i wygląda  to, że będzie jeszcze gorzej.
     
    Idę do góry tak - rozmyślając. Zakos w lewo, zakos w prawo. Po kilkudziesięciu metrach wbicie czekana, pochylenie do przodu, aby ręce oprzeć na głowicy i odpoczynek.  Za mną w dole Ryśka, gdzieś z boku reszta. Jeszcze kilkanaście metrów i koniec podejścia  Przede mną prawie płaski lodowiec Jachczal. W niektórych miejscach, białą płaszczyznę śniegu mącą niewielkie skupiska kamieni, wśród których królują duże wanty. Widać stąd dobrze słynną, północną ścianę Alam Kuh. Wydaje mi się, że taki  powinien być  typowy, alpejski widok.  Jeszcze tych wyższych Alp, poza Słowenią,  nie widziałem na własne oczy. Ciemna skała, biel śniegu, oślepiające słońce i granatowe niebo. Górski matecznik. Długimi susami zbiegam do podchodzącej Ryśki. Dawaj plecak! Sama poniosę - ty jesteś zmęczony. Dawaj! Nie ma o czym gadać.
     
    Na górze już siedzą  pozostali. Jeszcze z półgodziny - mówi Janusz. Prawie płasko - bez podejścia. Idziemy dopiero trzy godziny. Całkiem nieźle. Szczyt Mian Sehczal, dosyć imponująco wyglądający ze schronu Sarczal, zmalał do niewielkiej kupy kamieni. Wszystko zmalało. Przekroczyliśmy wysokość czterech tysięcy metrów. Siedzimy na kamieniach, z pod których dochodzi szum wody. Obok jest szczelina lodowca. Z niej gdzieś, z głębi dochodzi ten szum. Lodowiec żyje. Płynie i się topi. Ale tu, to życie jest spokojne. Nie ma seraków, ani  potężnych szczelin, tylko łagodne pola firnowe, przysypane miejscami gruzem skalnym. Pod polami lód. Może gruby na kilkadziesiąt, a może na sto metrów. Glacjolodzy mówią o miąższości lodowca. Nie wiem jaka jest. Ale tego lodu jest dużo. Nie jest , oczywiście, to  gigant Baltoro z Karakorum. Pierwszy raz  jesteśmy na lodowcu. Byliśmy na nim pod Triglavem w Alpach Julijskich. Ale tamten to było maleństwo.
     
    Po każdym postoju plecak jest cięższy. Tempo znacznie zmalało. Wypoczywam, co kilkadziesiąt metrów.  Góry mi dają do zrozumienia, że na tej wysokości i z tym ciężarem tak łatwo się nie chodzi. Jakiś człowiek w czerwonym swetrze idzie w moja stronę. To pewno jeden z Irańczyków. „Hallo”- gestem pokazuje, abym dał mu mój plecak, to poniesie. Thanks  you - dziękuję.  Idziemy razem - uśmiechając się do siebie - w stronę schronu, z którego pozostały pogięte resztki na kamiennym podeście. Góry, góry - jesteście może ostatnim miejscem na ziemi, gdzie idea braterstwa międzyludzkiego, nazywając to nieco górnolotnie, jeszcze się krzewi.  Choć zapewne nie wszędzie.  Cóż człowiek może przeciwstawić siłom natury. Tylko swoja odporność fizyczną i psychiczną, w których podstawą jest świadomość, że nie jest się samotnym, że są inni, którzy pomogą. Niestety, niepoprawny romantyku górski, dobrze wiesz, że coraz bardziej szerzy się biznes w górach.
     
    Na podeście stoją trzy namioty Irańczyków, przywiązane do resztek poskręcanego żelastwa, jakie zostało ze schronu. Kiedyś to była ładna, półokrągła budowla - schron Alamczal. Namęczymy się trochę, aby to zrzucić i zrobić sobie miejsce pod namioty. Ach! Co za miła niespodzianka - miejsce gotowe. For you - dla was. Pada z grupy witających nas czarnych postaci. Pokazuję na palcach. Three men - trzech mężczyzn i two women - dwie kobiety. Oni jeszcze idą. Zostawiamy plecaki i idziemy z Jackiem z powrotem, pomóc naszym dziewczynom. Ryśka już nie oponuje. Noszenie przez kobietę plecaka o wadze ponad dwadzieścia kilogramów, na wysokości czterech tysięcy metrów, nie jest raczej rzeczą łatwą.
     
    Nasze panie spisały się jednak dzielnie. Przyczepiamy namioty do resztek konstrukcji. Powstaje z tego plątanina, krzyżujących się we wszystkich kierunkach, linek. Water - woda, zaczepiam któregoś? Pokazuje na dużą wantę, z pod której coś cieknie. Robi się zimno. Gotujemy obiado -  kolację. Tempo ruszania się znów spadło. No, cóż dodatkowe pół kilometra w górę. Namiot napchany do granic możliwości. Konserwy zostały na zewnątrz.  One mogą zmoknąć, gdyby zepsuła się pogoda. Resztę trzeba było upchać do środka, łącznie z butami. Zrywa się lekki wiatr. Po niebie przewalają się chmury. Oby tylko pogoda się nie zepsuła. Namiot trzepocze. Zaczyna mnie znów boleć głowa. Z zewnątrz dochodzi monotonny, i  jak mi się wydaje, smutny Irańczyków. Przerywany co pewien czas grzmotem kamiennych lawin, spadających z północnej ściany Alam Kuh. Pierwsza w życiu noc na wysokości cztery tysiące sto pięćdziesiąt metrów. W powietrzu jest tylko ze sześćdziesiąt  parę procent tlenu  z tego, co mam w Krakowie.
     
    Zdjęcia:
    1.   Nasza ekipa.  Janusz, Elżbieta, Jacek i  Rysia(idzie).   Nie rozpieszczaliśmy naszych pań.
    2.  Te kilogramy niesione na plecach.  Ustawić nosiłki i podstawić plecy. Minimum wysiłku.
    3.  Lodowiec  Jachczal  i  nawet szczelina brzeżna się "załapała" w  kadrze.  
    4.  To co zostało ze schronu Alamczal - 4150 m npm.   Jacek i nasze namioty.




  21. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego piątego lipca
     
    Budzę się. Na zegarku godzina dziewiąta. W schronie panuje półmrok. Tylko przez małe okienko, z rozbitą szybą,  wpada trochę słońca do środka. Czuję się lepiej. Ból głowy się zmniejszył. Z Elżbietą jest dalej źle. Na śniadanie gotujemy zupę mleczną i jeszcze coś innego. W pamięci została mi tylko zupa, bo ją tylko można było, z jakim takim apetytem, zjeść. Słońce przygrzewa. Nad Doliną Sarczal unoszą się mgły, ciągnące się hen daleko w stronę Morza Kaspijskiego. Snujemy się dookoła schronu i próbujemy ustalić nazwy szczytów, porównując je z mapką. Co do Alam Kuh to wszyscy jesteśmy zgodni. Ten nad nami, po drugiej stronie lodowca to chyba Siah Kaman(4480 m) - twierdzę. Skąd wiesz? To chyba jasne, nie!  Zorientujemy mapkę. Jest niewielka i pochodzi z jakieś czasopisma, gdzie był artykuł opublikowany przez jakąś polską wyprawę. Chyba tak, to jest Siah Kaman. A ten w środku to Mian Sehczal(4250 m). Za tą granią, która odchodzi z niego w prawo, w stronę Alam Kuh powinien być schron Alamczal – do którego chcemy dojść, bo stamtąd będziemy mieli znacznie bliżej na okoliczne szczyty.
     
    Jest znakomita, fotogeniczna pogoda. Śnieg, słońce i chmury. Nie chce mi się jednak wyjąć aparatu. Jutro - myśle sobie. Usiłuję coś porządkować w schronie.  Do bałaganu, jaki tu panował, dołożyliśmy swój. Powyjmowałem żywność z bębnów i dalej nie chce mi się nic robić. Nachodzą mnie jakieś wojskowe przyzwyczajenia. Mam ochotę wygrzebać latrynę w śniegu. Siadam jednak przed schronem na skrzynce, pozostawionej przez poprzedników. Musimy coś robić - mówi Janusz. Oczywiście, że musimy. Trzeba by było zrobić rekonesans lodowca i zobaczyć jak wygląda Alamczal. No i znaleźć najlepszą do niego drogę. Jest do niego około sześciu kilometrów i pięćset pięćdziesiąt metrów różnicy poziomów. Warszawiacy - jak czytałem w „Taterniku”- mówię - szli siedem godzin. Chodziło mi o wyprawę, Klubu Wysokogórskiego z Warszawy, z zeszłego roku. Poszlibyśmy z Jackiem - mówi Janusz. Pokaż mapę - ustalimy drogę. Gdzie jest Alamczal? No tam, za tą grania od Mian Sehczal. Trzeba by było iść zboczem, obok lodowca do takiej małej, zielonej buli, tam pod tymi skałkami - pokazuję ręką. A stamtąd trawers w lewo, przez lodowiec, w stronę takiej jakby przełęczy między Mian Sehczal a Siah Kaman. Ale to nie jest przełęcz, to tylko tak stąd wygląda.  Tam za tym powinien być lodowiec Jachczal i na nim pod Alam Kuh, gdzieś tam jest schron. Weźmiemy trochę konserw.
     
    Pomagamy im pakować się. Biorą konserwy, Juvel i czekany. Jak nie dojdziecie do Alamczal, to wróćcie przed zmrokiem tutaj. Zostawcie konserwy po drodze i wracajcie. Tylko zaznaczcie dobrze to miejsce. Dobrze, dobrze. Poszli, objuczeni plecakami. Niedaleko od schronu cieknie trochę wody ze śniegu. Ryśka poszła się myć i zamierza coś przeprać. Jeśli w takiej zimnej wodzie można mówić o praniu. Patrzę przez lornetkę, gdzie zniknęli panowie J.  Nic nie widać. Nie wiadomo, jak ten lodowiec wyżej wygląda. Może jest jakiś uskok, szczelina i gdzieś tam się skryli. Mamy około siedmiu litrów benzyny. Wydaje mi się, że zostaniemy tu dziesięć do dwunastu dni. To braknie. A to nie  byłoby najlepiej. W schronie stoją jakieś bańki po poprzednikach. Może w którejś jest benzyna? Benzyny nie ma, ale jest nafta i prymus naftowy. Historia odkryć geograficznych, to także historia prymusa. Strasznie kopci to urządzenie, ale za to oszczędzamy benzynę. Menażka z zupą mleczną jest już prawie czarna.
     
    Nie ma ich! Systematycznie przeszukuję lornetką lodowiec. Kawałek, po kawałku. Jdź  się umyć. Poczujesz się o wiele lepiej - mówi moja dama. Do wody trzeba zejść trochę niżej, jakieś sto metrów. Dookoła schronu rosną kolczaste kule - traganki. Woda jest zimna. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego przy myciu się zimną wodą marzną, przede wszystkim ręce, a nie reszta ciała. Jeszcze mycie ząbków i koniec tej pańszczyzny. Schron wygląda stąd jak mała kamienna budka. Drzwi z desek, niewielkie okienko z wybitą szybą, niewielki podest na którym teraz stoją teraz puste bębny, służące nam jako fotele i stoliki. Dach z płytek łupka, obciążonych dodatkowo kamieniami. Na ścianie żółta tablica z logo JMF. To jest teraz nasza baza - tak go dumnie nazwaliśmy. Baza stoi na małej buli kończącej ramię spadające ze szczytu Siah Gug - tak się domyślam. Ponieważ trudno z dołu ustalić to dokładnie.
     
    Następnie myje się Elżbieta, a ja powracam do poprzedniego zajęcia, oglądania lodowca przez lornetkę, z podziałką w tak zwanych tysięcznych.  Jest to sprzęt wojskowy, jeden okular, zagięty.  Ciekawy jestem w jakiej wielkości będą Jacek i Janusz  na lodowcu na  polu podziałki, w porównaniu z leżącymi na nim dużymi głazami. W Tatrach takie głazy nazywają wantami. Taka wanta będzie miała ze sześć metrów - mruczę sobie pod nosem. Do niej będzie ze dwa kilometry w linii prostej.  Oj!  Nawet przez lornetkę trudno ich będzie dostrzec. Wraca Elżbieta po skończonych ablucjach. Widzisz ich? Nie. Szukam bez przerwy i nic. Dziewczyna czuje się znacznie lepiej. Siada obok na skrzynce i teraz ona próbuje szczęścia z lornetką. Na prymusie - smarowniku gotuje się makaron. Potem podgrzewamy konserwę. Trzeba włożyć masę wysiłku, aby to zjeść. Herbata jest trochę lepsza. Z kolei Ryśkę  zaczyna boleć głowa. Musi widocznie złożyć haracz górom. Dotychczas trzymała się dzielnie. Kładzie się w schronie do „łóżka”.  Elżbieta ogląda góry przez lornetkę, a ja piszę swój pamiętnik. Mgły nad doliną wiszą sobie dalej. Słońce skryło się za granią i nasz schron jest w cieniu. Chłodno. Przez lornetkę, oglądam po raz, nie wiem który, lodowiec. Są!
     
    Prawie jednocześnie wykrzykuję z Elżbietą. Mignął mi gdzieś w obiektywie ruchomy punkcik. Oo, jeden się rusza, drugi stoi. Szukam po znanym mi polu śnieżnym. Jest! Rzeczywiście. Widzę wyraźnie jak jeden idzie - to chyba Janusz, a drugi – przystanął, a potem zaczyna zbiegać. Chyba doszli do  Alamczal – dzielne chłopaki! Gotujemy z Elżbietą budyń. Rysia leży. Jest godzina siódma. Powinni tu być za godzinę. Gotujemy dla nich herbatę. Pierwszy idzie Jacek. Co z Januszem? Kopczykuje drogę przez lodowiec. Za chwilę zjawia się Janusz. No, jak tam? Schron jest zburzony i kupa Irańczyków. Śpią w kilku namiotach, postawionych na podeście. Pokazywali nam zdjęcie panoramy Alam Kuh, ale nie było tam polskich dróg na szczyt. Tylko niemiecka, irańska i włoska. Francuska - wtrącam. Tak - francuska. Da się nasze namioty postawić? Da. Ale gdzie? No! Na podeście - tylko go trzeba uprzątnąć. Do góry szliśmy trzy godziny, a w dół półtorej. Przyszlibyśmy wcześniej, tylko Janusz ustawiał kopczyki - wtrąca Jacek. Prawidłowo. Konserwy zostawiliśmy pięć  minut od schronu - kontynuuje dalej Janusz. Mam nadzieję, że nikt się do nich nie dobierze -wtrącam.
     
    Wcinają zasłużony obiad, będący też kolacją. Świetnie się spisali. Dokładnie nad szczytem Siah Kaman jest widoczna jasna gwiazda. Ryśka się wczoraj pytała, czy tam jest obserwatorium. Tu - obserwatorium! Za jego granią  świeci księżyc, który jakoś nie może z za niej wyjść. Grań biegnie ukosem górę i księżyc też tak się porusza. Stoki, szczyty nad nami i  warstwa szczelnej mgły nad doliną - wszystko jest oświetlone światłem księżyca. Tylko nasz schron  jest cieniu. Ogarnia mnie w takich chwilach jakiś romantyzm. Najpiękniejsze rzeczy, że użyję takiej nazwy, tworzy natura, Stwórca tego świata, a nie człowiek. Jestem czuły na to piękno. Śliczny mam przed oczami widok. Trwaj jak najdłużej. Zostaniesz w pamięci, w wyobraźni ty czarna piramido, nazwana Siah Kaman, z bielejącymi  pasemkami śniegu w żlebach. To co jutro wyruszamy wszyscy pod Alam Kuh?  Szef grupy Janusz mąci ten nastrój. Bierzemy sprzęt, żarcie i tylko zostawimy trochę konserw na Demawend. Gwiazda - światełko znad szczytu przesunęła się w prawo i  w górę. Z dołu dochodzi słaby szum potoku. Pora iść spać.
     
     

  22. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego czwartego lipca.
     
    Budzik zaczyna się wściekać  o piątej. Mamy godzinę czasu do wyruszenia. Upychamy, wyjęte z plecaków rzeczy, z  powrotem do nich. Jacek gotuje herbatę, a dziewczyny przygotowują kanapki z pumperniklem. O szóstej pojawia się pierwszy muł. I zaczyna się obciążanie tego zwierzaka. Na grzbiecie ma coś w rodzaju grubej maty, sięgającej do połowy brzucha. Po obu stronach grzbietu mulnicy mocują plecaki, wiążąc je sznurami i mocując pasami, przechodzącymi pod  brzuchem  muła. Jeden muł zabiera około osiemdziesięciu  kilogramów ładunku.  Potem kolej na drugiego i trzeciego. Biegam dookoła z aparatem fotograficznym, aby uwiecznić ten dla nas „doniosły” moment, formowania „karawany”. Czytało się o tym dotychczas tylko w książkach. Teraz to jest naszym udziałem.
     
    Ranek jest szary. Nad wsią snują się mgły. Gór nie widać, za wyjątkiem najbliższych stoków. Dokładnie szósta trzydzieści karawana wyrusza w drogę. Mamy do pokonania prawie dwadzieścia kilometrów pod Alam Kuh. Założymy obóz pod północną ścianą tego szczytu, na wysokości ponad cztery kilometry. Rudbarak leży na wysokości tysiąc dwieście metrów. Ubrani jesteśmy bojowo, w ciężkie górskie buty i w aparaty fotograficzne. Nastrój znakomity. Mgła rzednie. Obok drogi szumi, przelewając się na kamieniach, Sardab. Na  przedzie  muły, za nimi dwóch mulników. Na końcu my. Starszy z nich ma około czterdziestu lat, młodszy ze dwadzieścia. Na nogach mają coś w rodzaju kaloszy. Ceremonia kierowania mułami jest prosta. Używa się do tego patyka i cmokania. Pojawia się  żółta tablica  z napisem - Hesarczal, Alam Kuh. Skręcamy w kierunku, który wskazuje. Po drugiej stronie potoku, u wylotu trawiastego żlebu, leży duży płat brudnego śniegu. Śnieg w lipcu na tej wysokości? To prawdopodobnie pozostałość po dużej lawinie. Niezłe tu muszą być w zimie opady!
     
    Widzimy jakieś ogromne zielska, nieco podobne do naszych łopianów. Stoki gór są porośnięte dość gęstym, liściastym lasem. To przeważnie buki. Ale spotyka się tu dęby, wiązy, jesiony, wierzby a nawet bukszpany. Sosny włoskie, cyprysy i tuje rosną na niższych wysokościach. Przechodzimy obok prymitywnej chałupki. Posiada tylko trzy ściany, z których czołowa jest ułożona z kamieni, a dwie pozostałe stanowi skalne zacięcie. Dach jest wykonany z płytek łupkowych i obciążony kamieniami. Na którymś z zakrętów doliny Hesarczal, którą idziemy, ukazują się w głębi potężne ośnieżone szczyty. Tacht-e-Sulejman -pytam  się przewodnika. Yes – tak! To daleko. Dwadzieścia kilometrów i dwa tysiące czterysta metrów do góry. Jeszcze dzisiaj przed nami.  Pod samą Alam Kuh muły nie dojdą. Jak się czujesz-pytam Ryśki? Za szybko idą - nie mam kondycji. Nie dobrze - myślę. To dopiero początek. Na kamieniu leżą dwie kozice. Jedna z poderżniętym gardłem. Obok kilku Irańczyków. Jeden z nich ma lornetkę. Szakal – mówią. Tu są więc szakale. Moment odpoczynku,  ponieważ  i mulnicy się przyglądają. Tylko muły poszły swoja drogą.
     
    Ryśka coraz bardziej wysiada. Postój będzie w Vandaraban, do którego dojdziemy - według informacji pana Nagavi - około dwunastej. Teraz jest dziewiąta. Moja dama nie wytrzyma jeszcze trzy godziny tego tempa. Swoje trzy grosze zaczyna dorzucać słońce. Zrobiła się pogoda i tylko gdzie, niegdzie włóczą się po szczytach mgły. Tapol, tapol - wykrzykuje  młody mulnik.  What`s – tapol?  Z mimiki można się domyślić, że będzie tam postój. Przekraczamy Sardab i Tapol okazuje się  być pojedyńczą  chałupą. Muły dostają siano, a nam mała dziewczynka zaofiarowała herbatę. Nie bardzo chcemy z niej korzystać, bo mamy własną, a poza tym nie mamy drobnych rialsów. Z drugiej strony gospodarz, prawdopodobnie ojciec dziewczynki,  może się obrazić. Otoczenie domu wskazuje, że właściciel utrzymuje się tylko z pasterstwa. Trudno bowiem uważać za źródło utrzymania kilka słoneczników rosnących na marnej grządce.
     
    Nasze panie, a szczególnie Rysia, są solidnie zmęczone.  Komu w drogę, temu czas. Zaczyna się dyskusja.  Musimy chyba zapłacić za herbatę? Nie! Ile im damy? Dziesięć herbat -pięćdziesiąt rialsów. To za dużo.  Nie mam zresztą drobnych. A z doświadczenia wiem, że pieniędzy się często nie wydaje. Przynajmniej w takich okolicznościach. Mogą zresztą nawet, gdyby chcieli rozmienić, tu nie mieć możliwości, bo nic nie mają. Wezmą to, co im damy. Ile - zwracam się do Janusza? Który nosi wspólną kasę. Grzebie w portmonetce i wyciąga dwadzieścia rialsów.  Daj ty - mówi do mnie. On uważa, że to jest za dużo. Ja - za mało. A gospodarz uśmiecha się tajemniczo. Ba! Kto miał rację? Późniejsze doświadczenia wykazały, że Janusz.  Dwadzieścia rialsów, to trzydzieści centów.  A w tym kraju tak łatwo się pieniędzy nie zarabia.  Może, z wyjątkiem,  gdy to są cudzoziemcy. Tacy jak my.
     
    Muł zaczepił o ogrodzenie  moją nową horolezką. Ciągnie bydle  i zaczynają w niej pękać paski. Cmokanie przywołuje go do porządku. Góry łysieją coraz bardziej. Ich szczyty już są pozbawione drzew, tylko niżej pozostały pojedyncze ich grupy. Słońce dopieka. Nad potokiem Sardab miejscami są śliczne łączki. Oh! Żeby tu rozbić biwak, posiedzieć tu trochę - wyrywa się Ryśce. Nie potośmy przyjechali do Iranu,  aby siedzieć nad potokiem - mówię do żony. Kolejny dom z dużym polem słoneczników. Na tym pustkowiu to prawie pałac. Nasz mulnik chce od  nas „cigarets” - papierosów. Nikt z nas nie pali. Ale je  mamy. To tylko, jak wynika z doświadczeń różnych wypraw, dobry środek służący do ułatwienia załatwienia różnych spraw. Są głęboko w plecaku - informuje Elżbieta. W Vandaraban - mówię do niego. Częstuje nas podpłomykiem. Kurtuazja nakazuje jeść, choć każdemu z nas na pewno przypominają się - dżuma, cholera, ospa i diabli wiedzą co.
     
    Na stokach pasą się konie. Vandaraban. Kolejna osada.  Jest nią gliniany dom w kształcie litery „L”, który od zewnątrz, na dłuższym boku, ma krużganek. Do słupów krużganka można by przywiązać konie i byłoby ranczo.  Tym razem honory gospodarza pełni kobieta. Zauważyliśmy, że po tej stronie gór, kobiety nie noszą czadorów.  Góry Elburs są nie tylko granicą klimatyczną, ale i etniczną. Na dywanie, po turecku, siedzi grupka miejscowych, do których dosiedli się nasi mulnicy. A wśród nich starzec z siwą brodą. Nad małym ogniskiem, w czajniku gotuje się woda. Siadamy na drugim dywanie.  Jak ludzie dobrze wychowani, zdejmujemy buty. Nawet, gdybyśmy nie byli - to i tak zdjęlibyśmy, bo nogi nasze tego wymagają. Zapowiada się dłuższy postój. Muły zostały pozbawione swojego ciężaru i spokojnie zajadają sobie siano. Pijemy podaną nam herbatę, gotujemy swoją i podgrzewamy konserwę. Obok płynie Sardab, mulnicy zaciągają się otrzymanymi od nas papierosami i płynie spokojna rozmowa na sąsiednim dywanie. Tylko my jesteśmy dysonansem, w tym spokojnym i jakby leniwym obrazie, ze swoim pośpiechem.  Ludzi cywilizowanego świata. Którzy tu przyjechali, aby zaliczyć jeszcze jeden kraj, jeszcze jeden szczyt, jeszcze jedno miasto.
     
    Starzec pokazuje Elżbiecie, że boli go głowa. Ci ludzie widocznie wierzą, że potrafimy leczyć. Z tym leczeniem to miały nieraz kłopot ekspedycje himalajskie. Dostaje dwa proszki na ból głowy. Oby tylko za nim nie poszli inni, bo apteczkę mamy skromną. Możemy rozdawać co najwyżej witaminy. Wyruszamy w samo południe, płacąc  pięćdziesiąt rialsów. Tak dużo, bo nie mieliśmy drobnych.  Droga wiedzie teraz Doliną Sarczal. I potok też się tak nazywa. Drzewa kończą się definitywnie, wyżej będzie trawa, jeszcze wyżej śnieg i lód. Zostało nam jeszcze tysiąc sześć set metrów podejścia. Mamy wyjść na wysokość trzy tysiące sześć set metrów do schronu Sarczal. Leżącego powyżej moreny czołowej lodowca o tej samej nazwie. Wszystko tu nazywa się Sarczal. Zbliża się do nas z góry mikro karawana, złożona z jednego muła i kilku ludzi. Na grzbiecie niesie narty. Uprzejme „helou” i pytania z obu stron - kto, skąd i dokąd? Przed nami mamy mistrza narciarskiego Iranu. Champion wraca z treningu pod Alam Kuh. My też jesteśmy narciarze. Charakterystyczne ugięcie nóg w kolanach, ręce w lekko bok. Znana  sylwetka.  I rozumiemy się doskonale. By - część, do widzenia i idziemy dalej.
     
    Ostatni dom na trasie, jak wynika z mapy. Dookoła niego pełno owczego łajna i sfora psów. Kończy się to, szczęśliwie dla nas, tylko na głośnym – hau , hau.  W miejscach, gdzie ścieżka jest kamienista, muły zwalniają.  Żeby tych kamieni było jak najwięcej - mówię do Jacka. Ja też wysiadam - odpowiada. Kilkadziesiąt metrów za nami idzie Ryśka, a kawałek dalej Elżbieta i Janusz, który jej towarzyszy. Potok Sarczal, który szumiał daleko w dole, pojawił się znowu obok nas. Musimy go przekroczyć, bo ścieżka biegnie dalej po drugiej stronie. Z góry pędzi prąd  wściekłej wody. Pierwsze przechodzą muły, potem mulnicy, a na końcu skacząc po kamieniach Jacek. Ja zostaję i poczekam na Ryśkę, bo sama tu nie przejdzie. Nie jestem już  też w stanie wytrzymać tempa mulników. Widzę jak Jacek stoi na zboczu po drugiej stronie i wymachuje rękami, coś krzycząc. Zdaje mi się, że do nadchodzącej Ryśki. Nic nie słychać, bo ten wściekły ryk wody zagłusza wszystko. Wydaje mi się, że jej widocznie chce pokazać, gdzie jestem.  Na stoku powyżej pasą się owce. Są różnokolorowe, białe, czarne, brązowe. Czekam na Ryśkę, a wyżej, po drugiej stronie potoku, czekają na nas mulnicy z Jackiem.
     
    Pomagam jej się przeprawić. Mulnicy poszli dalej. Prawdopodobnie już ich dzisiaj nie dogonimy.  Dostrzegamy Elżbietę i Janusza. Są jeszcze dość daleko od nas. Machamy do nich rękami, wskazując dalszy kierunek drogi. Janusz nas dojrzał i możemy iść spokojnie dalej.  Ciężko się nam idzie. Potok został w dole. Siadamy na kamieniach. Wyciągam mapkę doliny Sarczal. Jeszcze jakieś siedemset, dziewięćset metrów w górę. Rozglądam się dookoła. Ten szczyt to chyba Siah Kaman, ma prawie cztery i pół kilometra. Tam po drugiej stronie grani powinna być dolina Naft-e-Czal. Turnie, turniczki - bez nazwy. To nie Tatry, gdzie prawie każdy kamień jest nazwany i pomierzony. Po kilkuset metrach znowu siedzimy. Jesteśmy bardzo zmęczeni i chce nam się pić. Widać morenę czołową lodowca Sarczal. Tam gdzieś obok niej powinien być schron. Odpoczywamy już nie siedząc, a leżąc. Sto metrów i kładziemy się gdzieś w cieniu pod kamieniem. Następne sto i znowu leżymy. Jestem przerażony. Chcę w przyszłym roku jechać w Hindukusz, a tu na wysokości niewiele ponad trzy tysiące metrów jestem zupełnie do niczego Dysponowałem zawsze dobrą kondycją w Tatrach. Pocieszam się, że się zaaklimatyzuję. Ryśka czuje się trochę lepiej ode mnie. Dopadamy wody wypływającej z lodowca. Piję i się polewam. A ameby - mówi jakiś głos we mnie? Bzdura - ameby! Jaka ta morena wysoka! Teraz odpoczywamy, co kilkanaście metrów. Gdy wychodzimy na morenę dostrzegam schron Sarczal, a głębi wymarzona panorama Alam Kuh. Jakoś to wszystko nie robi na mnie wrażenia, z wyjątkiem faktu, że schron jest blisko. Idziemy przez małą łączkę, na której rosną  śliczne, malutkie, niebieskie kwiatki. Od strony schronu w naszą stronę idą muły. Wracają. Młodszy wręcza mi kartkę od Jacka. Daj im jeszcze pięćdziesiąt rialsów. Opłata za muły wynosiła siedemset pięćdziesiąt rialsów. Czyli jakieś niecałe dziesięć zielonych. Obawiamy się z Rysią, że Janusz z Elżbietą nie dojdą dziś do schronu. Patrzyliśmy w dół moreny i nie było ich widać. Jest prawie piąta. Za dwie godziny będzie ciemno. Wydrapuję scyzorykiem- ponieważ nie mam długopisu -  na kamieniu napis ”pomoc przyjdzie”. Owijam to w kartkę Jacka i daję mulnikom. Na pewno ich spotkają.
     
    W schronie Jacek pichci herbatę. Nalewam ją do kubka  i do tego dwie łyżki glukozy. Wiesz co - zaczynam? Patrzyliśmy z Ryśką długo w dół moreny. I nie widzieliśmy nigdzie Janusza i Elżbiety. Sądzę, że oni dzisiaj nie dojdą. Elżbieta wysiadła zupełnie. Należałoby wziąć śpiwór, coś do żarcia, Juvel. Naszą machinę do gotowania i iść w dół. Może byś ty poszedł - mówię do Jacka. Bo ja jestem zupełnie „lewy”. Dobrze - pójdę. Ładujemy plecak i Jacek schodzi. Popijam herbatę i patrzę jak Jacek schodzi. Ee, ee - odbija mi się i cała herbata z glukozą użyźnia ziemię. To skutki picia lodowatej wody w czasie podejścia. Zaczyna mnie boleć głowa. Jacek zniknąl  mi z oczu. Szukam lornetki. Może przez nią go dostrzegę. W lornetce widzę Elżbietę i Janusza wychodzących na morenę. A gdzie jest Jacek? Oby się  nie rozminęli! Już mam zamiar krzyczeć, gdy Jacek ich dostrzega. Wloką się razem przez łączkę, ze ślicznymi kwiatkami.
     
    W kamiennym schronie brud.  Stalowe łóżka z poukładanymi w poprzek deskami. Materace z gąbki, leżące na betonie. Znajduję lampę naftową, kilka świeczek, jakieś woreczki napchane pestkami ze słonecznika. Jest jeszcze cały szereg rzeczy, które zwykle zostawia się po sobie w schronach górskich. Pichcimy z Rysią herbatę. Trójka jest już blisko. Biorę miskę od kochera z herbatą, kubek i schodzę do nich. Elżbieta idzie resztką sił. Pije i siada na kamieniu. Imponuje kondycją Jacek. Siedzimy przed schronem i gotujemy. Zapada wieczór i robi się chłodno.  Elżbieta leży. Jest całkowicie wykończona. Ja nie mam zupełnie apetytu. Nawet pić mi się nie chce. Inni też apetytem nie imponują. O Elżbiecie nawet nie ma co mówić. Zimno mi i coraz bardziej boli mnie głowa. Wkładam sweter, skafander i czapkę narciarską. W rzeczywistości to nie jest tak znowu zimno. Objawy te są oznaką  zmęczenia organizmu i braku aklimatyzacji. W schronie pali się lampa naftowa. Kładę się do „łóżka”, to znaczy na materac gąbkowy. Ubieram piżamę, bo i taki luksus mamy. Na to sweter. Na nogach mam skarpetki, a na głowie czapkę narciarską. Dostajemy z Elżbietą, jako „chorzy”, gorący barszcz do łóżka. Pozostali jeszcze coś tam jeszcze gotują.  
     
    Zapada noc na wysokości trzy tysiące sześćset metrów. Latarka leży obok głowy. Wiecie co? Może ostatni wyniesie lampę do przedsionka, bo jak ktoś w nocy ją uderzy, to spłoniemy. Dookoła nas pustka. Ostatni ludzie zostali półtora kilometra niżej. Jak to inaczej wygląda - myślę - gdy się siedzi w domu i planuje taką wyprawę. W wyobraźni jawią się wtedy potężne szczyty, obsypane iskrzącym się w słońcu śniegiem i spadające z pod nich lodowce. A niżej zielone doliny, pokryte lasem i cudowne potoki. Wyobraźnia nas umieszcza, siedzących  przed obiektywem aparatu fotograficznego, na jednym z tych szczytów. Za plecami mamy wspaniałą panoramę górską. Drugi obrazek -  leżymy leniwie, po trudach „zdobywania”, obok namiotu, który powinien być w lasku i nad potokiem. Taką ma się czasem wyobraźnię, ukształtowaną na podstawie książki, albumu. Głos rozsądku, powstałego z doświadczenia, jednak mówi - uważaj bratku! Góry to piekielne zmęczenie, to brud, to zimno i mokro. I to, że za łyk gorącej herbaty, oddało by się wszystko, co się posiada.  Aby tego doświadczyć, nie trzeba być koniecznie wybitnym alpinistą. A cudowne, ośnieżone szczyty i głębokie, zielone doliny, to raczej widzi się później, we wspomnieniach. Dzisiaj też nie widziałem nic cudownego, tylko rozpadające się szczyty, ciemne kamienie i brudny śnieg. Wiem jednak, że jak wrócę do domu, to po latach góry wyładnieją, a śnieg będzie bardziej biały. Ból głowy,  lepkie od brudu ręce i skurcze żołądka będą odległym i jakby nieprawdziwym wspomnieniem.
     
    Zdjęcia
    1.  Przed domem pana Nagavi. Rysia,  muł i  mulnik, Elżbieta.
    2.  Nasza karawana. Droga wiedzie wzdłuż potoku Sardab.
    3.  Gdzieś w głębi doliny powinny się pojawić  ośnieżone szczyty. Sterczące trzy kilometry nad nami.
    4.  Schron Sarczal - 3600 m npm.  Janusz, Rysia i moja skromna osoba. Pogoda, w czasie robienia zdjęcia, była równie ponura, jak  schron.  Otaczała nas  przed wieczorna mgła. 
     




  23. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Pierwszego sierpnia.
     
    Szaro i mokro. Jacek już wstał i stoi obok namiotu. Na przeciwległym zboczu, nad potokiem pasą się owce. Pastuch zdziwiony niezwykłym dla niego widokiem, długo przygląda się naszym namiotom. W ręce ma długi kij, na nogach te niby kalosze, widziane już u mulników. Nędzne spodnie  i koszula dopełniają reszty. Jest to stary, chudy człowiek, o ciemnej cerze. Jacek zabiera się do rozpalania Juvla. Ugotujemy zupę, zwiniemy namioty i walimy do Rudbarak - proponuję. Oczywiście - kiwa głową. Mży. Zimno. Owce już zniknęły. Poszły niżej ze swoim panem. Dosyć wysoko jeszcze jesteśmy. Z pewnością wyżej od naszych tatrzańskich Rysów. Zwijam z Rysią namiot. Szukam naszych czekanów. Wreszcie są pod namiotem Janusza i spółki.
     
    Pozostała nam do zrobienia najtrudniejsza rzecz - przeprawa przez potok. Skakanie z kamienia na kamień wykluczone. Może bez plecaków by się dało. Pierwszy przeprawia się Janusz, dzielnie przechodząc w butach. Potem w tenisówkach idzie Ryśka, a Janusz wraca po Elżbietę. Usiłuję przejść boso, ale szybko rezygnuję z tej próby. Woda jest lodowata, kamienie śliskie i prąd piekielnie silny. Wreszcie jesteśmy po drugiej stronie. Zmieniamy z żoną szybko buty na cięższe i idziemy. Pozostali nas dogonią. Musimy iść szybciej, aby się rozgrzać. Na ścieżce błoto, wymieszane  przez setki małych racic. W dalszym ciągu mży i jest zimno. W dole szumi potok. Ścieżka jest przepaścista. Pozornie nic trudnego. Ale wystarczy moment nieuwagi, poślizgnięcie się, plecak waży ze czterdzieści kilogramów i nieszczęście gotowe. Nic nie uratuje przed znalezieniem się w potoku dwieście metrów niżej. W trudniejszych miejscach pomagam Rysi czekanem.
     
    Chałupa pasterska. Przez dach wydobywają się z niej kłęby dymu. Jako nieznajomi zostajemy obszczekani przez sforę psów. Pastuch przygląda nam się z ciekawością. Docieramy pod mały okap skalny. Przebieramy się. Mokre ciuchy wędrują do plecaka, z wyjątkiem drugich butów Rysi, które zatoczywszy piękny łuk lądują w potoku. Wykończyły się zupełnie. Wkłada „Zawraty” dobre na śnieg i skałę, ale nie na marsz po ścieżce. Dogania nas reszta i też zaczyna się przebierać. Po drugiej stronie potoku kilku ludzi niesie wiązanki chrustu. Znaleźliśmy się w strefie pierwszych drzew. Idziemy dalej. Vandaraban. Przechodzimy chwiejny mostek na potoku Sardab. Dolina Sarczal pozostała już  za nami. Do Rudbarak mamy około czterech godzin.  Jeden tubylców zmaga się obok ścieżki z dużym pniem drzewa. Używa do tego celu szerokiej bardzo siekiery o wymiarach tasaka. Na stokach pasą się konie. Dwa z nich spłoszone, przez nas przed chwilą, pomknęły w dół doliny. Deszcz ciągle mży. Nasze suche niedawno ubrania, namakają znowu. Gór zupełnie nie widać, tylko najbliższe stoki. Wszystko otulają nisko wiszące chmury.
     
    Prawdopodobnie taka pogoda panowała tutaj, w czasie całego naszego pobytu pod Alam Kuh. Widzieliśmy przecież ciągle, w stronę Rudbarak, tą wiszącą pod nami warstwę chmur. A sto kilometrów na południe, po drugiej stronie gór, jest ciągle słońce i czterdzieści stopni.  I  tak  dzień, za dniem, bez nadziei na deszcz. Tu nad Morzem Kaspijskim woda, zbierana przez cały rok, utworzyłaby słupek o wysokości dwóch metrów, a tam za górami  - o wysokości dwudziestu pięciu centymetrów! Tu jest zielona oaza, a tam prawie pustynia. Na razie jesteśmy przemoczeni, i  mamy dosyć chłodu,  i wody. Ale jeszcze tylko kilka dni i będziemy z powrotem w Teheranie, gdzie tęskniliśmy za zimnem i górami. Akopol. Tak nazywa się to miejsce na mapie. Na nasze spotkanie  wybiega grupka dzieci wołając - mister tea, tea! Odpoczywamy już coraz częściej. Przestało padać. Widać już pierwsze domy Rudbarak. Na drodze błoto. Pięcioro, wychudłych i przemokniętych  ludzi, wlecze się w kierunku domu pana Nagavi.
     
    Gospodarz domu osobiście pomaga nam wnieść plecaki na werandę. Dom pana Nagavi jest   bez porównania  okazalszy, niż  inne domy we wsi. Jak przyjemnie jest chodzić boso po dywanach, zostawiwszy te ciężkie, przemoczone buciory przed drzwiami. Do pokoju zostaje wniesiona lampa, i mały piecyk na naftę, i parafinę. Lampa jest lampą Alladyna - jak zapewnia pan Nagavi.  Trochę to zapewnienie psuje napis na szkiełku „made in England”.  Młodsza generacja Nagavich rozwiesza sznury po pokoju. Ten pokój, w odróżnieniu od tego, w których poprzednio spaliśmy, posiada lepsze wyposażenie. Oprócz dywanów, to na ścianach wiszą kolorowe ilustracje przedstawiające Szacha i kilka meczetów. Na dworze znowu leje. Siedzimy po turecku dookoła małego plastykowego obrusiku, z wymalowanymi meczetami w jaskrawych kolorach. Na obrusie znana już nam kolacja po irańsku. Dziś już nie mamy skrupułów, czy wypada wszystko zjeść. Jesteśmy porządnie głodni.
     
    Po kolacji wpisujemy nasze górskie „osiągnięcia” do dużej książki, którą przyniósł pan Nagavi, razem z małą walizeczką. Pieczołowicie trzymaną przez miłego gospodarza. Za oknem leje, a my rozmawiamy, siedząc na dywanach, ze starym przewodnikiem górskim.  Czarnym, niskim chłopem ze wsi Rudbarak. Położonej tysiące kilometrów od Polski, gdzieś na Środkowym Wschodzie, u stóp potężnych gór Elburs. Pan Nagavi  jest dumny ze swoich sześciu synów.  Jest dumny, że w jego domu nocował kiedyś brat, albo szachowej, albo Szacha. Już nie pamiętam. Jest także dumny - może najbardziej - ze swojej walizeczki, której zawartość tworzą listy, kartki pocztowe i zdjęcia skierowane do pana Safara przez ludzi z całego świata.  Ludzi, którzy kiedyś zetknęli się z nim i z Elbursem. To mu imponuje. I w tej wiejskiej społeczności stanowi o jego prestiżu i poważaniu przez współziomków. Nie mówiąc o pieniądzach. Z jeszcze jednym ciekawym człowiekiem mamy okazję rozmawiać tego wieczoru. Pan Nagavi przyprowadza do nas irańskiego biologa z jakiegoś instytutu w Teheranie, kierującego małą ekspedycją w górach. We wszystkich możliwych miejscach suszy się nasz dobytek. Gaśnie lampa Aladyna i szum deszczu kołysze do snu nasze obolałe ciała.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wracamy z  pod Alam Kuh.  Wieś Rudbarak - 1250 m npm.  Droga wzdłuż potoku Sardab. 
    2.   Wiejska uliczka w Rudbarak. Domy kryte łupkiem.  Dość osobliwa konstrukcja ścian


  24. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego trzeciego lipca.
     
    Po śniadaniu jedziemy od razu do Teheranu, zabierając ze sobą wszystko co mamy na campingu. Obyśmy tu dzisiaj już nie wrócili! Punktualnie o dziesiątej jesteśmy w IMF. Są i Warszawiacy. Dzisiaj jest ich trzech. Boy podaje tradycyjną herbatę. Mister Adili pyta się - jaki mamy program działania? Jużeśmy im kilka razy to tłumaczyli, ale tłumaczymy jeszcze raz. Dwa tygodnie w grupie Tacht-e-Sulejman i powrót do Teheranu. Z Teheranu na trzy, do czterech dni na Demawend. Proponuje nam jechać najpierw na Demawend, a potem stamtąd, nie wracając do Teheranu, jechać do Rudbarak i w Tacht-e-Sulejman. Ewentualnie odwrotnie, ale nie wracać do Teheranu. Zobaczymy jak to będzie. Najważniejsze, abyśmy wyjechali. Nasza sprawa jest zdaje się na dobrej drodze, skoro tak się pyta. Informuje nas, że pod Alam Kuh jest w tym roku dużo śniegu i lodu. Twarze mojej czwórki wyraźnie pokraśniały. Moja też. Pan Adeli coś pisze. A my rozmawiamy z Warszawiakami. W pokoju jest jeszcze dwóch Irańczyków. Pan Adili wręcza nam dwa listy polecające - cóż za przyjemna chwila.  Jeden do pana Safar Nagavi, przewodnika górskiego w Rudbarak. Drugi do pana Abdullohi, albo do pana Marzunopura w Rineh. Niespodzianka! Jeden z  ludzi, siedzących w pokoju, jest  panem Safarem Nagavi. Niski, starszy, ale czerstwy Irańczyk. Ściska nam ręce. Przyjechał załatwiać jakieś sprawy w Teheranie.  Jedzie jutro. Jak chcemy, to  możemy  z nim jechać. Nie!  My wolimy dzisiaj. Mister Nagavi wyciąga gazetę irańską, w wydaniu angielskim. Cała strona jest poświecona wyprawie chilijskiej w góry Elburs. W środku alpinistów chilijskich pan Nagavi. Kiwamy z uznaniem głowami.
     
    Żegnamy się z panem Adili i miłymi Warszawiakami. Pomogli nam bardzo. Ten Adili to fajny chłop-myślę sobie. Czuje, co to znaczy lubić góry. Rafatiafshar to tylko reprezentacyjna persona. Tu taktyka wymaga, aby na czele wspinaczy, alpinistów był ktoś ważny. Jeszcze tylko jedno pytanie do pana Adiliego. Skąd odjeżdżają autobusy do Rudbarak? T.B.T. - pada odpowiedź. Pan Safar Nagavi nas zaprowadzi do „tibiti”. Wychodzimy na ulicę. Mam ochotę skakać z radości. Nareszcie jedziemy w góry! T.B.T. jest niedaleko od IMF. Na tej samej ulicy. Pan Nagavi pyta o autobus do Rudbarak. Nie znamy ani jednego słowa z języka farsi, przysłuchując się rozmowie. Przepraszam znamy - kunawarda. Można się domyślić jednak, że nic z tego nie będzie. Żegnamy się z panem Nagavi. Sami sobie poszukamy autobusu. Trzeba tylko zjechać kawałek w dół na  ulicę Ferdowsi i tam jest Iran Peyma. Oni jeżdżą do Czalus, a dalej jakoś pójdzie. Używam określenia – jechać w dół, bo my jeździliśmy w dół i w górę. A bierze się to stąd, że Teheran jest położony na pochyłej płaszczyźnie. Wysokość jej podałem już poprzednio. Ulice są zbudowane w ten sposób, że jedne biegną z góry na dół, a drugie prostopadle  do nich. My jeździliśmy do IMF i do ambasady przeważnie tymi pierwszymi.
     
    Iran Peyma ma na ulicy Ferdowsi tylko biuro.  Dworzec jest na ulicy Amir Kabir. Mają autobus do Czalus, tylko że przez Amol, a nie przez Karadaj i Marzunabad. Dlaczego nie ma autobusu przez Karadaj? Z mapy widać, że droga nie jest taka zła. Z mapy tak! Informuje nas pracownik Iran Peymy, a w rzeczywistości jest inaczej. Do Czalus przez Amol jest około trzystu kilometrów, a stamtąd do Rudbarak pięćdziesiąt.  Jest już po dwunastej i prosty rachunek wskazuje, że tą drogą dzisiaj nie zajedziemy. Droga wiedzie przecież przez pasmo Elbursu i średnia szybkość nie będzie za wysoka. To nic, pójdziemy jeszcze na ulicę Amir Kabir. Zobaczymy, co na dworcu Iran Peymy powiedzą. Nic nie powiedzieli za wyjątkiem, że jedzie o wpół do trzeciej minibus do Czalus przez Marzunabad. Ile kosztuje? Dwanaście tomanów na osobę. Nie wiedzą nic o naszym bagażu.
     
    Teraz szybko do ambasady po rzeczy i wracamy tu  z powrotem. Trafiliśmy na jakiegoś cwaniaka taksówkarza. Nie włączył licznika. Czuję, że będzie zaraz awantura. Jedzie ostro. Pod tym względem jest też niezły. Błyskawicznie znaleźliśmy się pod ambasadą. No i jak  przewidziałem - awantura. Liczy sobie, każdego z nas,  osobno. Dotychczas w Teheranie płaciliśmy za kurs. Zbiera się dookoła nas  kilka osób. Dopytują się, o co tu chodzi? Wreszcie odjechał. Nie dostał, tyle ile chciał. Ale i tak za dużo. Dziś w ambasadzie niedziela. Nasz dyplomatyczny „high live”  pluska się w baseniku  na podwórzu ambasady. Proszę nie zapomninać, że  jesteśmy w Teheranie. Jest lipiec i jest południe.
     
    Prawie godzinę grzebaliśmy się w piwnicy. Tu coś trzeba dopchnąć. Tam coś przywiązać i czas leci. Wynosimy cały ten majdan przed budynek ambasady. Pięć dużych plecaków, worów i dwa bębny. Jest druga. Za pół godziny odjeżdża minibus do Marzunabadu. Niewiele dzisiaj jeździ samochodów po ulicy Tacht-e-Jamshida.  A jeszcze mniej taksówek, w dodatku bagażowych. Wprawdzie jest niedziela, ale nie muzułmańska. Niektórzy przystają. Niestety widok bagaży zmusza ich widocznie do dodania gazu. Staje wreszcie jeden. Niski, czerwony samochód. Do dworca już nie zdążymy. Może pojedzie do Marzunabadu, albo do Rudbarak. Wyciągam mapę  Iranu. O, tu - pokazuję palcem – i to wszystko. Pięć osób, ten bagaż.  Ile? Czterysta tomanów. Ho, ho, ho!  To jest pięćdziesiąt kilka dolarów. Mowy nie ma!
     
    Na szczęście zainteresował się naszą dyskusją młody człowiek, znający angielski. Sześćdziesiąt tomanów - proponuję. Kierowca uśmiecha się dziwnie. Dwieście - z jego strony. Osiemdziesiąt – z mojej. Skończyliśmy na dziewięćdziesięciu. Coś tam jeszcze mówił o płaceniu za benzynę. My jednak o tym nie słyszeliśmy. I tak świetnie na tym zarabia. W tym kraju zarobić trzynaście dolarów w ciągu jednego dnia, to nie taka łatwa sprawa. Jedziemy. Po kilku minutach zatrzymuje go jakiś znajomy. Pyta się gdzie jedzie. Do Marzunabadu droga jest bardzo zła. Gestykuluje przy rozmowie, pokazując, że w drodze są dziury. Przez chwilę obawiamy się, że nasz kierowca ni zrezygnuje. Ale jednak jedziemy. Ale jeszcze nie w góry. Zatrzymujemy się w warsztacie samochodowym. Wymiana oleju. Robi to dwóch umorusanych podrostków. Pod sufitem wisi kolorowy portret szacha, wycięty z gazety.
     
    Mam na głowie kask używany na budowach. Ja go będę używał przy ewentualnej wspinaczce. Janusz i Jacek mają czapki. Te nakrycia to ze względu na słońce, które według dziewczyn, może nam zaszkodzić. Opuszczamy Teheran. Samochód pędzi autostradą na zachód. Kabina kierowcy jest  na trzy osoby, razem z nim. Posiada z tyłu wydłużoną pakę, na której jadą nasze bety i męska trójka. Dziewczyny obok kierowcy. Na liczniku setka. Jeśli pojedziemy tak dalej, to przed wieczorem będziemy w Rudbarak. Pęd powietrza zrywa mi kask z głowy i muszę przytrzymywać go ręką. Niewiele było tej autostrady. Skończyła się po kilkunastu kilometrach. Szybkość samochodu od razu spadła. Wkładam okulary lodowcowe, bo w powietrzu latają małe kamyki. Karadaj. Pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu. Do zbocza góry, tuż obok szosy, przylepione małe domki. Niewielki placyk i samochód skręca w prawo, w stronę północy. Obok szosy rosną platany. Góry rosną w oczach. Wjeżdżamy w Elburs. Obok drogi pojawia się śliczna rzeka. Śliczna, bo to strasznie miły widok  płynącej, czystej wody, w tym wypalonym przez słońce kraju. Rzeka ma kolor jasno-niebieski i porośnięta jest po obu brzegach płaczącymi wierzbami i platanami. Tworzą razem z rzeką wąski, wijący się pasek soczystej zieleni, wśród wypalonych, brunatnych, kopulastych szczytów.
     
    Stajemy przed czajchaną. Słowo składające się z dwóch różnych. Czaj-herbata  i  chana.  Chana, to chyba dom. Znaczy niby herbaciarnia, bo herbata jest tu zawsze. Ale to więcej, niż herbaciarnia. Raczej bufet, bo można coś zjeść. Kierowca zamawia sobie obiad. My tylko po coca-coli. Jest bardzo przyjemnie, chłodniej. Otaczają nas piękne góry, w które jedziemy. Wymieniam film w aparacie. Kierowca zjadł i zapędza nas do samochodu. Droga jest bardzo dobra. Zieleń, rzeka, czarne skały nad rzeką, brunatno-żółte zbocza i błyski słońca przez gałęzie, gdy jedziemy między drzewami. Barwny obraz, złożony z tych elementów przesuwa się przed oczami w miarę jak jedziemy w górę rzeki, w stronę Morza Kaspijskiego, leżącego za górami.
     
    Ciszę tego nastroju przerywa nagle dochodzący z przodu warkot spychacza. Stoimy. Przed nami kilka samochodów, a przed nimi dwa spychacze naprawiają drogę. Jak tak dalej będzie, to my do jutra nie dojedziemy. Po kilkunastu minutach jedziemy jednak dalej. Nasz samochód wznosi tumany kurzu. Mijamy wieś. Pudełeczka domków, otoczonych drzewami, porozrzucane są po stokach nad rzeką. A nad nimi góry. Ostre serpentyny. Na drodze żwir. Kurz i bębnienie kamyków po podwoziu. Gliniane pudełka domków zapadają się szybko w dół. Z przodu, po prawej stronie drogi widać wysoką zaporę wodną. Przed nami tunel. Obok niego posterunek policji. Prawie niedostrzegalny ruch jednego z policjantów i kierowca staje. Z jego twarzy można wyczytać, że czuje się niepewnie. Podchodzi do nich i coś pokornie zaczyna tłumaczyć. Policjanci są chyba pijani. Na stoliku, przy którym siedzą, stoi butelka i kilka szklanek. Jeden z nich celuje w drugiego małym browningiem. Kierowca wraca. Wszystko w porządku? Nie w porządku!  Soldi, soldi - powtarza. Tu, trzeba dodać, że kierowca zna trochę słów włoskich. Widocznie miał do czynienia kiedyś z Włochami. Co chwilę częstuje nas tymi słowami. Soldi - w tym przypadku, oznacza karę. Dajemy mu dwadzieścia tomanów. To już czterdzieści, bo dwadzieścia już dostał w Teheranie na stacji benzynowej.
     
    Zapłacił i jedziemy. To była łapówka dla filarów władzy szacha. Przejeżdżamy tunel i przed naszymi oczami rozlewa się duży zbiornik wodny. Zbiornik byłby ładny, gdyby nie zupełny brak zieleni na jego brzegach. Środkiem wodnej tafli płynie motorówka, ciągnąc wodnego narciarza. Znowu jakaś wieś. Za zbiornikiem rzeka, która go napełniła,  jest już coraz  węższa. Mamy już pod sobą ze dwa kilometry do poziomu morza. Znów czajchana, ale przystajemy tylko na moment. Do Czalus jest już niedaleko. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów. Do Marzunabadu jeszcze bliżej. Słońce, w swojej wędrówce po niebie,  jednak nie próżnuje i ma wyraźną ochotę niedługo nas opuścić. Nie zajedziemy przed wieczorem do Rudbarak. Droga coraz gorsza. Skończył się definitywnie asfalt. Którego kawałki, od czasu do czasu pojawiały się jeszcze na drodze. Kurz i kamienie. Rzeka zmalała do nędznego potoku i zniknęła gdzieś w dole. Nad drogą zwieszają się okapy - zwane gwarowo półtunelami. Kurz, bez przerwy kurz.
     
    Stoimy.  Przed nami tunel. Obok wjazdu nieduży domek dozorcy tunelu. Na coś czekamy?  Pewnie na przejazd samochodów z tamtej strony, bo tunel wydaje się za wąski. Brr, ale cholernie zimno i mokro. Marznę po raz pierwszy w Iranie. Wyżej już dziś raczej nie pojedziemy. Koniec tunelu i koniec pogody. Z dołu ciągną mokre mgły. Na stokach pojawiły się małe krzaczki. Jesteśmy po drugiej stronie gór. Dostaliśmy się pod wpływ Morza Kaspijskiego. Czajchana. Kierowca pije wodę, częstując Ryśkę i Elżbietę, które dyskretnie wylewają.  Po kilku kilometrach następna czajchana. Tu będzie dłuższy postój. Jest chłodno i wyciągam skafander. Dziewczyny wychodzą z szoferki. Na nasz widok wybuchają śmiechem. Ale wy wyglądacie! Ryśka mówi do Jacka - rodzona matka by cię nie poznała. Ten wgląd spowodował ten piekielny kurz.  Kierowca zdejmuje koło i zabiera się do czyszczenia hamulców. Właściciel herbaciarni zajęty jest pieczeniem szaszłyków. Kawałki mięsa, ponabijane na druty, skwiercząc, opiekają się nad ogniem z węgla drzewnego. Na stoku, powyżej nas pasie się stado owiec. Kierowca skończył z hamulcami i jedziemy dalej.
     
    Zbliża się wieczór. Szkoda, bo krajobraz jest ładny. Jedziemy w dół doliną rzeki.  Nad drogą pojawiają się skały. Są coraz wyższe. Małe miasteczko, a może wieś. Żałuję nieco, że mam przez uprawianie wspinaczki trochę stępioną wyobraźnię. Bo gdyby tak nie było, mógłbym z czystym sumieniem napisać, że jedziemy nad bezdennymi przepaściami. Pod nami i nad nami setki metrów pionowej skały. I dalej w tym stylu… Chwila nieuwagi kierowcy i samochód wyląduje  w potoku, kilkaset metrów niżej. Droga biegła, po wykutych w skale, szerokich półkach. W dole płynął potok. Miejsca były idealne do kręcenia filmów katastroficznych ze scenami, w których samochód spada w przepaść. Zrobiło się ciemno. Jedziemy teraz nad samym potokiem. W górze za nami, na tle skał widać poruszające się na różnych poziomach punkty świetlne. To nasza droga „nad przepaściami”, przebyta przez nas, przed chwilą. Dolina zwęża się coraz bardziej. Piękny przełom rzeki przez góry. Szacuję, że miejscami ściany skalne, zwisające się dosłownie nad drogą, mają po pięćset, sześć set metrów. Potem góry się rozsuwają na boki, oddalają od rzeki, maleją  i  daleko widać światła. To Marzunabad - niewielkie miasteczko.
     
    Zatrzymujemy się obok piekarni. Piekarze jeszcze pracują. Obok kilka sklepików, oświetlonych lampami gazowymi. Zastanawiamy się, czy kierowca pojedzie do Rudbarak. Stąd jest jeszcze ze dwadzieścia kilometrów a godzina jest późna – wpół do dziewiątej. Jedziemy, na szczęście dalej. Szybkość wzrasta. Dotychczas, zjeżdżając w dół, jechaliśmy bardzo wolno. Szybkość wzrasta do tego stopnia - że o mało nie wjechaliśmy w bramę koszar. Droga wiedzie ostrymi serpentynami w górę.  Marzunabad zostaje szybko w dole. Niebo pełne gwiazd. Jest ciepło. Chłód został kilometr wyżej. Wiatr, wywołany ruchem samochodu, łuna nad Marzanabadem, gwiazdy, warkot motoru i szum kół na zakrętach - to nastrój tej jazdy. Jakaś przełęcz i teraz jedziemy w dół. W głębi przed nami, na górskich stokach, błyszczą światła  wsi. Która jest naszym Rudbarakiem?  Wjeżdżamy do jednej z nich. Później okazało się, że to było miasteczko Hasankif. Kierowca zatrzymuje się i pyta o benzynę. Tu  nie ma stacji. Ale jest prywatna stacja benzynowa. Tą prywatną stacją jest właściciel  kilku karnistrów.  Płacimy z naszej kasy, już zmniejszonej, za dwadzieścia litrów.
     
    Jeszcze tylko kierowca spytał się kilka razy o dom pana Nagavi  i jesteśmy na miejscu. Dajemy list polecający z IMF i bez słowa z naszym bagażem zostajemy umieszczeni w pokoju, którego całe umeblowanie stanowią dywany na podłodze.  Honory gospodarza domu pełni - jak się domyślamy - syn pana Nagavi.  Nagavi junior. A pełni je dobrze. Do pokoju zostaje wniesiona herbata, potem obrusik i ku naszej nieskrywanej radości - kolacja. Jemy kolację po „irańsku”. Jak ją określiliśmy. Składa się na nią - chleb irański „sangak”  Coś w rodzaju naszych podpłomyków. Do tego jajka sadzone, cebula i jeszcze jakby  rodzaj „kisłego mleka”. Miłośnicy Bułgarii znają go dobrze. Uzupełnia  kolację nieodzowna herbata. Przysłowie, że uszy się trzęsą, można tu zastosować bez obawy. Budzą się co prawda w myśli uprzedzenia, byśmy tak szybko nie jedli, bo nie wypada. Albo zostawimy kawałek chleba? Eee, nie zostawiamy. Niewiele tego jest. Komuś się przypomniało, że na wschodzie zjedzenie wszystkiego oznacza, że gość jest głodny. Junior Nagavi z wyrozumiałym uśmiechem patrzy na naszą konsumpcję. Kierowca też nie próżnuje. Oprócz śniadania, to jeszcze dzisiaj nic nie mieliśmy w ustach, za wyjątkiem coca-coli. Do tego konserwy już się nam znudziły.
     
    Po kolacji rozpoczyna się dyskusja z kierowcą. Chodzi o ustalenie ceny za przejazd. Kierowca nie chce słyszeć o dziewięćdziesięciu tomanach, ustalonych w Teheranie. Żąda jeszcze do tego zapłacenia benzyny.  I opłacenia mandatu drogowego - czyli, jak wspomniałem, łapówki dla policji szacha. Nagavi jest świadkiem, sędzią,  a potem naszym stronnikiem w tym sporze. Kończy się na stu dziesięciu tomanach. Kosztowało nas to więc piętnaście dolarów. Trochę drogo!  Ale znaleźliśmy się szybko i bez kłopotów w Rudbarak. Leżymy na śpiworach, rozłożonych na dywanach. Na oknie, osłoniętym gęstą siatką, pali się lampa gazowa. Lampa ta ma jeszcze tą zaletę że wydziela sporo ciepła i służy jako ogrzewanie w zimniejszych porach roku. Pokój jest zimny. Gliniane ściany domu pobielone są wapnem. W suficie jest mały otwór, na spaliny z lampy. Jacek ma trudności w jej zgaszeniu i pomaga mu kierowca, który śpi razem z nami. W ciszy nocnej słychać lekki szum potoku Sardab, płynącego niedaleko domu rodziny Nagavi. Jutro pójdziemy wzdłuż niego w górę. Umówiliśmy się z panem Nagavi, że chcemy wyjść o szóstej. Potrzebne nam będą trzy muły. Prosto i twardo jest na tych dywanach. Jakoś dziwnie się czuję. Uczucie powstałe z radości, że tu jesteśmy i z obawy - trudno to wyjaśnić dlaczego - co będzie dalej ?
     
    Zdjęcie
    Nasz samochód. Rysia, Elżbieta, Jacek(tyłem) i Janusz.  Takie góry, jak w tle,  bez śladu zieleni,  towarzyszyły nam  w czasie jazdy do góry.  Zieleń pojawiała  się tylko w zagłębieniach, świadczących, że czasem  coś  tu cieknie.

  25. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziesty pierwszy lipiec.
     
    Można było spać dłużej. Niestety się nie da. Słońce jest dość wysoko i zaczyna nieźle przypiekać. A jest godzina dopiero siódma. Dzisiaj jesteśmy na urlopie. W planie mamy basen, a po południu zwiedzanie Teheranu. Dzień należy rozpocząć od śniadania. Na śniadanie jemy zupę mleczną z naszego proszkowanego mleka i herbatę. Nie mamy apetytu. Nie jest najlepiej. Trzeba się będzie zmuszać, aby coś zjeść. Po śniadaniu panie zabierają się do robót domowych - czyli prania. Panowie kierują się zaś w stronę basenu. Leżymy we trójkę obok basenu, na śpiworze pod daszkiem z trzciny. Procedura - do basenu i pod daszek, aby wyschnąć i „apiać’(od nowa). Basen jest niewielki, woda niezbyt czysta. Usiłuję spisywać swoje wrażenia z minionych dni. Za duży to jednak wysiłek. Odkładam notes i obserwuję basen. Mamy na campingu międzynarodowe towarzystwo. Głównie Niemcy, potem mniej liczni Anglicy, Francuzi, no i my Polacy. Jeśli ktoś za hippisa uważa człowieka z długimi włosami. To tu  są  sami hippisi, nawet Jacek. Moi  koledzy śpią. Tak jest najlepiej. Po prostu przespać ten cholerny, południowy upał. Gapię się na pręty trzciny na daszku, między którymi przedostają się pojedyncze promienie słońca, stojącego prawie w zenicie. Może ktoś pomyśleć, że się lenimy. Powinniśmy, zamiast leżeć nad basenem, uganiać się za egzotyką w Teheranie. Ja też tak myślałem, ale w Polsce. W tym upale traci się ochotę do czegokolwiek, z wyjątkiem chłodu i dobrej coca-coli. Żeby tak można było zwiedzać Teheran klimatyzowaną taksówką? No, może być zwykła. Tylko te pieniążki. Miasto jest zbyt obszerne, aby można go było zwiedzać.  Spacerując. Plan na dzisiejsze popołudnie jest następujący. Uzyskanie informacji - skąd i kiedy odjeżdżają autobusy do Rudbarak i do Puluru, a potem zwiedzanie Teheranu.
     
    O trzeciej zabieramy się do gotowania herbaty. Na drugie danie będzie kiełbasa, też gotowana i to długo. Wczoraj wieczorem była długa dyskusja o jadzie kiełbasianym. Ktoś twierdził, że trzeba gotować, co najmniej pół godziny, aby zabić jad. Gotowaliśmy czterdzieści minut. Dzisiaj też gotujemy. Kiełbasa jest dobra. Ma swoisty zapach suszonej. Wisi w siatce na drzewie i zdążyła jeszcze podeschnąć. Największe obawy ma Elżbieta. Inna sprawa, że w tych okolicznościach, choroba któregoś z nas byłaby poważnym problemem. Kto by za to płacił? I to w dolarach. Nalewamy herbatę do baczków  i zamoczywszy się pod prysznicem, wychodzimy na szosę. Stanie o tej porze na słońcu, przypomina stanie przy piecu martenowskim. Z tą różnicą, że tam żar leje się z boku, a tu z góry. Po pół godzinie jesteśmy na placu Gumruk. Najlepiej o informacje, jak dojechać do Rudbarak i  Puluru, spytać na dworcu, z którego odjeżdżamy na camping. Nie, oni tu nie jeżdżą do Rudbarak, ewentualnie do Marzunabadu, albo do Czalus. Te miejscowości leżą  niedaleko siebie. Jakiś Irańczyk rzuca nazwę - Iran Peyma(iranpejma) i prowadzi nas na ulicę. Zatrzymuje taksówkę, mówi do kierowcy Iran Peyma i jedziemy. Ta Iran Peyma to pewnie jakaś „linia autobusowa”- myślę sobie. Odbyło się to tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się zapytać.
     
    Zatrzymujemy się przed budynkiem, który ma na frontonie napis Iran Peyma. Jesteśmy na ulicy Amir-e-Kabir, w bogatszej dzielnicy miasta. Bogatsza, niż nasza linia na camping, jest Iran Peyma. Poczekalnia z ławami obitymi skórą i jak zwykle z portretem szacha. Na podwórzu stoją bardziej okazałe autobusy. Nie, do Rudbarak nie mają autobusów. Do Czalus – owszem, tak. Do Rudbarak,  to T.B.T.(tibiti) może jeździ.  Znów nowa linia - myślę. A do Puluru? Niedaleko jest dworzec autobusowy, skąd jeżdżą do Puluru. Aha, a gdzie jest „tibiti”? Podajemy naszemu informatorowi plan miasta, na którym zaznacza krzyżykami miejsca odjazdu do Rudbarak i Puluru. T.B.T. jest na ulicy zaznaczonej krzyżykiem. Najpierw pójdziemy na tę ulicę.  Z trudem, przy pomocy policjanta, znajdujemy mały kantorek. Siedzący w nim młody chłopak twierdzi, że jeżdżą do Puluru.  Ale nie dzisiaj, tylko jutro o wpół do ósmej. Nieważne. Mamy więc ustalone, skąd można dojechać pod Demawend.
     
    Po wyjściu z kantorka spostrzegamy, że jesteśmy niedaleko od meczetu Sepahsalar.
    Meczet Sepahsalar, o którym, Franciszek Michalski w swojej książce „Wędrówki irańskie”, pisze: „W istocie meczet Sepahsalar jest wspaniałą budowlą, mało tego cudem orientalnej architektury. Monumentalny jego fronton, zwrócony do placu Baherastan obramiają dwa potężne minarety, ozdobione majolikowymi kaflami i kufickimi napisami rzadkiej piękności”.
    Przez wysoką, sklepioną bramę wchodzi się na wielkie podwórze meczetu. Na ścianach i sklepieniu oglądamy przepiękną barwną „kaszi”, w kolorze czarnym, białym, zielonym i niebieskim.
    Dalej pisze Michalski: „ Po śmierci fundatora ministra Sepahsalara, podobno otrutego na rozkaz ówczesnego szacha, budowla została do dziś nie wykończona”.
     
    Notatki autora książki pochodzą z okresu drugiej wojny światowej. Mamy okazję zobaczyć, jak to dziś wygląda. Jesteśmy więc w najciekawszej, z naszego punktu widzenia, budowli Teheranu.  Ma sześć minaretów i  przepiękną kopułę, wyłożoną podobnie jak minarety kolorowymi płytkami kaszi(kafelki z malowanego fajansu). Dominują kolory, jak na załączonym dalej zdjęciu. Stukamy do bramy. Może nas wpuszczą? Ta brama to arcydzieło sztuki kowalskiej.  Prześliczna robota. Brama się uchyla i jesteśmy w przedsionku, skąd idzie się na dziedziniec meczetu. Obawiamy się, czy wpuszczą nasze panie. Nikt jednak nie protestuje. Wita nas  dwójka. Jeden stary, drugi młody. Gdzie chcemy iść? Na dziedziniec, czy wyżej? Oczywiście wyżej. Nie często przecież zdarza  się okazja połażenia po meczecie. Wychodzimy na dach, spacerujemy po małych kopułkach,  stanowiących dachy leżących niżej pomieszczeń. Na nami tylko minarety i kopuła. Z bliska widać, że brakuje w niej kilku płytek. Patrzymy w dół na dziedziniec z pięknymi piniami, między którymi błyszczy w zapadającym zmroku woda, do rytualnych ablucji.
     
    W ręce mam dwa aparaty fotograficzne. Jeden z filmem czarno-białym, drugi z kolorowymi przeźroczami. Do tego światłomierz. Wszystko to plączę się między rękami. Marzę o chwili, kiedy będę mógł usiąść przy jakimś fragmencie architektury, popatrzeć, zastanowić się chwilę. Niestety, bardzo rzadko to się zdarza. Ciągle brakuje czasu, a tyle chce się zobaczyć. Nasz przewodnik-młodszy z dwójki- też jest zapalony. Czy chcemy wyjść na minaret? Wspaniale! Ledwo się można przecisnąć, po krętych, zakurzonych schodkach i to w zupełnych ciemnościach. Ryśka się boi. Przewodnik zostawia nas samych na górze, zachęcając do fotografowania. Co za piękny widok! Dokoła nas morze niskich domów. Znajdujemy się w uboższej dzielnicy Teheranu. Nieco dalej widać i wyższe domy. To centrum tego miasta. Zachodzi słońce, oświetlając je ostatnimi promieniami i wznoszące się półkoliście nad nimi szczyty Elbursu. Robię jeszcze przeźrocze roztaczającej się panoramy. Pod nami mamy, pyszniącą się swoimi barwami, kopułę meczetu.  
     
    Nad miastem unosi się przedwieczorna mgiełka. Następuje kolejna seria zdjęć, jedyny precyzyjny świadek tej uroczej panoramy. Pojawia się z powrotem nasz przewodnik. Pytamy, gdzie jest w mieście pałac  szacha. Pokazuje nam parlament, pałac i jeszcze jakieś inne ważne budynki. Schodzimy niżej.  Jestem ciekaw, gdzie on nas jeszcze zaprowadzi. Zastanawiam się, ile to nas będzie kosztowało. Trudno z  tymi paroma dolarami, jakie mamy, nie myśleć o tej sprawie. Idziemy po dużym dachu, wyglądającym jak pole usiane regularnie kopczykami kretów, tylko w  odpowiednio większej skali. To kopułki dachu sali czterdziestu kolumn. Jest ciemno, ale od czego jest światło elektryczne. Sala jest w remoncie. Po nim sala będzie wyłożona cała alabastrem. Na razie w lekko zielonkawym kolorze jest wyłożony mihrab. Na jego lewej stronie jest duża brunatna plama. Przewodnik zwraca nam uwagę, że plama przedstawia Europę i Azję. I rzeczywiście, widać jakby zarys Skandynawii. Można się domyślić nawet gdzie jest Iran.
     
    Oglądamy od spodu kopułę. Bardzo to wszystko ładne. Szkoda, że zapadł zmrok, z którym nawet światło elektryczne nie bardzo sobie radzi. Z ust przewodnika płynie potok informacji. Tu w meczecie mieści się Wydział Teologiczny Uniwersytetu Teherańskiego. Czyli szkoła muzułmańska-Medresa.  Przedstawia nam jednego z nauczycieli tego wydziału, z wykształcenia filozofa-jak podkreśla. Nazwisko jego uleciało mi z pamięci. Uśmiechamy się do siebie mile-cóż nam pozostaje? Po dziedzińcu spacerują elewi w białych turbanach na głowie. Zegar nad bramą, po przeciwnej stronie dziedzińca, wskazuje godzinę taką, jaka jest w Mekce. Żegnamy się, płacąc czterdzieści rialsów. Wydaje nam się, że przewodnik zasłużył na więcej.
     
    Po wyjściu na ulicę, przypominam sobie, że zostawiłem w kantorku, tam gdzie pytaliśmy się o autobus do Peluru, pożyczony w Krakowie od pana K.C. plan Teheranu,. Wracamy tam z powrotem. Zamknięty. Nic się nie stało, mamy drugi od sekretarza ambasady. Paniom się chce bardzo pić. Nam też. Nogi nas już solidnie bolą. Obok meczetu jest mały barek. Zamawiamy coca-colę, sok pomarańczowy i jakiś napój o nazwie „7UP”. Cola jest z lodu i jest świetna. Za barem siedzi dwóch młodych barmanów, spoglądających na nas przyjaźnie. Nad nimi kiczowaty, w jaskrawych kolorach portret szacha z żoną. Na kolanach trzymają swoje dziatki. Pijemy małymi łyczkami, aby nie przeziębić gardeł. Dalszy ciąg tego wieczoru nie był interesujący, ale za to bardzo nas zmęczył. W „tibiti” nam powiedziano, że P.M.T.(piemti) jeździ do Rudbarak. Jeszcze jedna linia! Piemti z kolei, że Iran Peyma. Kółeczko się więc zamknęło. Nic więcej nie załatwimy. Pojedziemy więc do Marzunabadu, albo Czalus, a stamtąd spróbujemy się jakoś dostać do Rudbarak.
     
    Po dłuższym spacerze znaleźliśmy się na placu Gumruk. Zaczyna się znana kołomyjka z dopytywaniem się o autobus do campingu. W pewnym momencie wpada nam do głowy myśl, aby się nie pytać o camping, podając jego angielskie brzmienie – „kemping”, tylko o Gol-e-Sahra(golesachra). Tekst angielski na ulotce głosi - camping, caravansite in Teheran  at  Gol-e-Sahra. The Flower of the Desert. Kwiat pustyni, piękna nazwa. Riposta, kogoś z dyskutującego dookoła nas tłumiku, jest błyskawiczna. Prowadzi nas, bez dalszych dyskusji do właściwego autobusu. Zapomniałem dodać , że tu autobusy nie mają żadnych tablic, z których korzystanie ze względu na „robaczki” i tak byłoby wątpliwe. Wszystko odbywa się na przysłowiową „gębę”. Na campingu ten sam ceremoniał, co wczoraj. Uzupełnianie wody w organizmie dużo ilością herbaty, jakaś zupa, prysznic. I znajome baranki na niebie.
     
    Objaśnienia zdjęć(w kolejności zamieszczania)
     
    1.  Wejście do meczetu Sepahsalar
    2.  Kopuła meczetu
    3.  Minarety meczetu
    4.  Szkoła muzułmańska - Medresa
    5.  Panorama Teheranu wykonana z minaretu. Na pierwszym planie wieżyczka sąsiedniego minaretu





www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...