Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

johnny_narciarz

VIP
  • Liczba zawartości

    8 428
  • Rejestracja

  • Wygrane w rankingu

    375

Zawartość dodana przez johnny_narciarz

  1. Jak będę miał chwile, napiszę parę słów. Narazie fota.
  2. Można, ale to jest zbyt dobre, a ja mam wysokie spalanie... SOLO jestem ponoć 21. Tempo trzymam i korzystam z kazdej okazji zeby utrzymac ponad 30 km/h. Teraz jest gorzej, bo mon stop podjszd i wiatr prosto w pysk! Ale cierpią wszyscy. PS. Postaram się jechać drugą noc, póki pogoda jest całkiem przyjemna.
  3. Hej, to chyba najbardziej luksusowy maraton w jakim biore udzial. Az żal dalej jechać... Basen, sauna, SPA no i trzeci obiad pod rząd... W Ustrzykach będę cięższy niż na starcie! No nic, trzeba tyrac dalej, bo nieźle idzie, choć jeden mocny kryzys miałem... PS. Patrzcie na klasyfikację SOLO. OPEN (i ogulna) to grupy, gdzie ludzie współpracują. Z nimi nie mam szans, choć paru takich przegonilem.
  4. A to fakt... Do tego moja kosztowała 250 zł... Kierowców uspokoje - nie włączam ja na Full podczas zawodów...
  5. Dzięki wszystkim! Krajowki trochę odstraszaja, ale za to będą asfalty dobrej jakości. To bardzo ważne zwłaszcza w nocy. Przygotowania trwają... Niestety dziś tu padało, teraz znowu zbierają się chmury... Ponoć to tradycja, że podczas tych zawodów pada...
  6. Jak przetestuje dam znać Zobaczymy ile nocek będę potrzebował... Prognozy sa marne... Daj mi znać gdzie to jest - który fragment trasy- Zajrze do Ciebie choćby w odwiedziny. Choć zamierzam powalczyć o wynik... Tak, potwierdzam.
  7. Normalnie przed ważnymi zawodami nie jeżdżę na rowerze, ale tym razem nie mogłem się oprzeć...
  8. Posiada cały arsenał... Kierowcy będą porazeni, oczy będą boleć!
  9. Dokładnie tak jest, bo to niby najkrótsza trasa pomiędzy Świnoujściem a Ustrzykami Górnymi. Pod tym względem Wisla1200 była lepsza - same boczne drogi, szutry itp.
  10. Dzięki! Celna uwaga! Sporo tych osób jechało Wisłę 1200. Ludzie jeżdżący ultramaratony to w sumie wąskie grono, nie więcej jak kilkaset osób w Polsce. Do tego można doliczyć drugie Tyle, co tego typu imprezy zaliczają jednorazowo. Według mnie tych regularnych jest nie więcej niż ok 200, patrząc po listach startowych.
  11. Dzieki! Nie tym razem, tluscioch ma wolne Jadę kolarką i może powalcze o wynik...
  12. Czas wrocic do watku głównego... Już w ten piątek startuje w tytułowym BBT o godzinie - niestety - 22:35. Mógłbym rano, ale wtedy zabiorą mi 10 godzin z limitu czasu, więc wolę wieczór. Mój nr startowy: 65 Śledzić mnie będzie można tutaj: http://bbt2018.1008.pl Jedyne co mnie martwi to pogoda. Tyle czasu trwała susza, słoneczko, ciepło... No to w sam raz na start ma się to zkisić ... 😠
  13. Tak, jestem w Świnoujściu Mariusz,zaraz przejdę do właściwego tematu i podam namiary gdzie będzie można mnie śledzić. Michał, to kolano się przydało, a Wy z Kasią macie w tym swój udział. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że za parę lat będę jeździł rowerowe ultramaratony, uznał bym go za niepoczytalnego... Pisze z telefonu, więc różnie posty mogą wyglądać. Niestety troche mialem komplikacji z odjazdem...
  14. Miało być nieco inaczej, ale myślę, że źle też nie jest... Lecimy dalej i do końca. Dobrze zrobiłem jedząc do syta, bo kawałek dalej czekała atrakcja specjalna: wspinaczka skałkowa! Tak, to nie przesada. Jakby tego było mało, ja przez przypadek zaliczam trudniejszy wariant, którym poprowadziła mnie moja "niezawodna" nawigacja. Jakimś cudem daję rady pokonać ten odcinek, ale ostre roślinki pozostawiają trwałe ślady na skórze. Nie tylko u mnie - wiele osób przeklinało ten odcinek. Ale co Cię nie zabiję, to Cię wzmocni! Tak się pocieszałem. Jednak kiedy stałem tak na wąskiej ścieżce z ciężkim rowerem, a obok była stroma skarpa i dobre kilkadziesiąt metrów spadku w dół, trochę miękły nogi, a w głowie przechodziło mnóstwo niecenzuralnych określeń pod adresem pomysłodawcy: "Jeden poślizg i lecę! Kto to wymyślił?! Czy kogoś dokumentnie porąbało?! Na cofkę nie ma szans, może wezwać TOPR?"... Trochę szybkiego asfaltu i ponownie jadę na przemian wałami, pod wałami, chaszczami, a czasem nawet przyzwoitymi asfaltami. Powoli zbliża się wieczór i czas na zasłużony wypoczynek. Jednak zanim będę mógł sobie na to pozwolić, muszę jeszcze nawinąć jak najwięcej kilometrów - kwalifikacje! Niestety teren mi tego nie ułatwia. Owszem, teraz sporo asfaltów, ale za to jakie górki! Bywa, że zsiadam z roweru, bo tempo i tak spada do wartości uzyskiwanych przez pieszego. Dobra okazja, żeby odpoczęła tylna część ciała, która już nadto cierpiała. "Ale się nad nami znęcają! Przecież rzeka nie płynie pod górę" - przechodzą przez głowę kolejne złote myśli. Najbardziej martwi jedynie ogólne tempo. Już wiem, że tego dnia na pewno nie zamknę wynikiem 600 km. Mógłbym zarwać nockę, ale druga z rzędu i do tego w nieznanym terenie? Może być więcej szkód niż zysku. Decyzję o szukaniu noclegu przypieczętuję drobna burza, która łapie mnie w Janowcu: "świetnie, czas na kąpiel". Jest godzina 21 z groszami, a tu niezła lipa! Zatrzymuje się w jednym miejscu, ale nikt z właścicieli nie raczył choć wyjść i poinformować o braku miejsc. Dalej Pani była skłonna mnie przyjąć, ale nie było gdzie przechować roweru. Kiedy już zdołowany miałem się udać pod wiatę przystankową, trafiam na kolejny Pensjonat. Jest godne miejsce dla tłuściocha i całkiem przyjemny pokoik dla mnie! Cud! W ostatniej chwili. Dobre 38 godzin jazdy niemal non stop wymagało dobrego wypoczynku i taki też miałem. Załapałem się nawet na końcówkę meczu Rosja-Chorwacja, choć teraz musiałem się uwinąć z posiłkiem, kąpielą i szybkim przepakowaniem na dzień kolejny. Ech, kiedy człowiek zmęczony, wszystko ciężko przychodzi, ale nawet średni pokój jest mega luksusem! Wstaję bez budzika 4:00, chyba Adrenalina działa. Ała! Ale boli! Czuję się marnie i od razu zastanawiam, jak mam pokonać 1200 km, kiedy już teraz ledwie daję rady wstać? Na liczniku ok 550 km, a do upływu drugiej doby jakieś 3 godziny. Gramolenie zajmuje więcej niż założyłem, a do tego za Janowcem od razu trudny odcinek specjalny. Trudny w sensie utrzymania odpowiedniej prędkości, bo normalnie byłaby zabawa. Jakby tego mało, zaliczam glebę i nieomal wpadam do wody. Czasem nieoczekiwaną przeszkodą są samochody, które jadą wolniej ode mnie. Wyprzedzić się nie dadzą... Kiedy mija 8:00 staje się jasne, że równych 600 km nie dokręcę. Braknie jakieś niecałe 20 km... Było blisko, ale tym razem na tarczy, choć tłuściochem 580 km w dwie doby, w terenie, czy to porażka? Mniejsza o to, teraz trzeba walczyć o kolejne kilometry! Jak to mówią (i w temacie): "nie cofnę kijem Wisły". Trudno mi opisać, ile jeszcze minąłem sadów, chaszczy, wałów, placów budowy dróg itp., najważniejsze, że taki psychologiczny punkt - Warszawa - był co raz bliżej. Tutaj jeszcze muszę wspomnieć o wspaniałych ludziach, którzy tak całkiem bezinteresownie stanęli z wodą, stojakiem serwisowym rowerowym przy trasie i nas wspierali. Chyba każdy zawodnik zapamięta te wyjątkowe osoby! Wyjeżdżasz z lasu, zmęczony, wypompowany, a tu pełne wiadro wody z cytryną! Coś wspaniałego! Gotowi nie tylko napoić, ale też pomóc w przypadku usterki technicznej. Dodam jeszcze, że była to niedziela nie handlowa i do tego miejsce odległe od większych metropolii. Jakieś 50 km przed Warszawą trafiam jeszcze na znakomitą "Restaurację u Zosi". Wypasione porcje, syte, w bardzo atrakcyjnych cenach! Nic dziwnego, że chyba każdy zawodnik zatrzymał się na dłużej. Zwłaszcza, że chwilę dalej musieliśmy się przedzierać przez chaszcze do samej Warszawy, gdzie podobno grasował 6-metrowy Pyton! Na szczęście wtedy nic mi o tym nie było wiadomo. Bardzo długi singiel, który czasami przebiegał nad samymi urwiskami, był nawet dość przyjemny, ale wymęczający. Miałem już wtedy grubo ponad 700 km w nogach! Trudno opisać przyjemność, kiedy tak wyjechałem z gęstych zarośli na wybrukowaną ścieżką rowerową i mogłem tak po prostu śmignąć do centrum miasta, zjeść co chcę i nawet napić się piwa. Przyjemny moment! Rozpierała mnie pozytywna energia: "yes yes yes! Ponad połowa za mną! Teraz to już będzie z górki! Do końca jedynie 500 km, dam rady!" Miałem jechać dalej, ale ostatecznie, ze względów logistycznych, zdecydowałem zostać w Stolicy. Nawet zrobiłem sobie małą rundkę po centrum, bo dawno mnie tu nie było. Piękna ta Warszawa. Nie wierzę jeszcze, że tu dotarłem i nadal mam siły jechać! Teraz to już tylko jakiś kataklizm mógłby mnie zatrzymać! Warszawa była miejscem przełomowym. Nie tylko dlatego, że to już ponad połowa drogi i jakby łatwiej to przetrawić w głowie, ale też trasa nieco zmieniła swój charakter. Dawało się odczuć, że ukończenie imprezy jest jak najbardziej realne, jedynie nurtowało mnie jedno pytanie: czy zdążę na pociąg w Gdańsku? Nie wspominałem wcześnie o tym, ale z góry założyłem, że powinienem ukończyć wyścig najpóźniej w środę po południu. Dość optymistycznie wykupiłem bilet na Pendolino na godzinę 15:49. Nigdy nie jechałem tymi szybkimi składami, więc to miała być swego rodzaju nagroda i dodatkowa atrakcja. Wcześniej wspomniałem o tym na Facebooku i dostałem ciekawą ofertę,że tak powiem. "Jak Ci się to uda, stawiam Rudą" - przeczytałem w odpowiedzi na mojego posta. Jest dodatkowa motywacja... Tradycyjnie pobudka 4:00, start w trasę 5:00. Cel na dziś to dotrzeć do Torunia, choć sam nieco w to wątpiłem. Tym bardziej, że rano niepokój wzbudziła spuchnięta lewa stopa. Podczas rozruchu odczuwałem ból. "Jak będę ją oszczędzać, to powinno być dobrze" - tak się pocieszałem. Powoli opuszczam Stolicę i całkiem przyjemną trasą sunę z niezłą prędkością. Piękna pogoda dodatkowo pozytywnie nastraja. Długi odcinek to bruk i asfalt, później przechodzący w szutry, aż w końcu w wąską, udeptaną ścieżkę. Tak dobre może 40 km i... zgadnijcie? Tak, znowu chaszcze po szyję! Jak ja kocham to biczowanie nóg! Przerzutka i zębatki też się radują, kiedy kolejne źdźbła szczelnie je otulają. Jak takie małe szaliczki, które później trudno ściągnąć. Wyjścia nie ma, muszę stanąć, ubrudzić styrane i już lekko zdrętwiałem dłonie i usunąć zielsko. Wokoło pusto, więc mogę bez skrępowania sobie polecieć z łacińskimi wiązankami... Wspomniałem o innym charakterze trasy? Tak, bo teraz jednak tych chaszczy mniej, za tu zaczęło się sporo jazdy ażurowymi płytami. Pozornie jest dużo lepiej, ale to nie to samo co równy asfalt. Czuje to zwłaszcza tylna część ciała, jak i umęczone dłonie. Decyzja mogła być jedna: upuszczam ciśnienie w oponach. Tak jest zdecydowanie lepiej! Do tego pojawia się co raz więcej piaszczystych odcinków. Widać na nich jak koledzy na cienkich kiszkach mają problemy z trakcją. Nieładnie śmiać się z czyjegoś nieszczęścia, ale jakoś tak mi wesoło: "ha ha, wreszcie to ja mam jakąś przewagę". Jedynie chwilami irytujący jest mocny przeciwny wiatr, który z przerwami towarzyszy nam od dobrych 3 dni. Gdzieś w okolicach godziny 15 docieram do Płocka, czyli miejsca, gdzie restauracji nie powinno brakować. Lokalizuję na mojej trasie jakiś bar przy ogrodzie zoologicznym. Kiedy tam docieram, na konsumpcję nie ma szans. Jakaś awaria prądu na terenie całego kompleksu. "Szlag, znowu trzeba błądzić i szukać?". Postanawiam odnaleźć "McPaśnik", bo jakąś taką zachciankę miałem. Jak się jedzie tłustym rowerem, tak też trzeba podejść do posiłku - na tłusto! Ale błądzenie i popas zabierają mi dobrą godzinę cennego czasu. Dopiero ok. 16 wracam na trasę i ruszam w kierunku Włocławka. Wszystko wskazuje na to, że dziś do Torunia nie dotrę. Środa w Gdańsku jakby zaczyna mi odjeżdżać. Do tego lewa stopa często sygnalizuję swój nie najlepszy stan techniczny... Zmęczenie daję się odczuć również w głowie - nie wiem jak to zrobiłem, ale źle policzyłem odległość do Włocławka. Teraz miałem sporo jazdy po asfaltach, ale w perspektywie dobre 80 km do zrobienia! Według obliczeń... Tutaj wspomnę jeszcze, że czasami trafiałem na różnych ludzi, którzy tak po prostu wyjeżdżali nam pokibicować. Bardzo miło było! Na tym etapie stawka tak się rozciągnęła, że już praktycznie nikogo z zawodników spotkać nie mogłem. Prawie, bo pod wieczór jednego gościa dogoniłem. Tutaj tempo mocno wzrosło za sprawą wiatru, który wreszcie zaczął sprzyjać. Leciałem całe odcinki z prędkościami powyżej 30 km/h! Krótkie techniczne kawałki spowalniały, ale całościowo wyglądało to dobrze. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy w okolicach godz. 19 zobaczyłem znak "Włocławek"! "Wow! Chyba poszło lepiej niż zakładałem!! Tylko co dalej?" - kłębiły się myśli. Wyciągam Smartfona i sprawdzam odległość do Torunia. Będzie jakieś 60 km, może trochę więcej. Jeśli doliczymy do tego jakieś spowalniające atrakcję i pewną jazdę po ciemku, szanse na sensowy nocleg i odpowiednią regenerację maleją znacząco. Postanawiam zostać we Włocławku, choć zanim znalazłem Pensjonat, przejechałem mnóstwo kilometrów i straciłem sporo czasu. Bardzo rozległe miasto! Pokój miałem wielki i dobrze doposażony. Po raz pierwszy mogłem zabrać ze sobą tłuściocha, co bardzo ułatwiło przepakowanie na kolejny odcinek. Ponownie pobudka 4:00, wyjazd 5:00. Wcześniej raczej bym się nie zebrał. Niestety, lewa stopa nie wygląda dobrze i nieco kuleję. Boli! Bardzo ciężko wracałem na trasę rajdu, gdzie jeszcze musiałem pokonać spory podjazd. Przez to humor też nie dopisuje. Przy okazji widzę,że zjechałem do Włocławka najgorszą możliwą opcją, przez co musiałem dodatkowo sporo nakręcić. "By to szlag! Kolejne opóźnienie..." Ale choć taras widokowy wynagradzał trudne początki dnia. Szybko żegnam Włocławek i trafiam na piękny odcinek przez sosnowy las. Dużo piaszczystego podłoża mi nie straszne, ale widać, że koledzy tu się męczyli. Przed Toruniem wpadam na kolejny trudny odcinek z powalonymi drzewami, tudzież krzaki, pokrzywy i inne wspaniałości. Cywilizacja na wyciągnięcie ręki, ale najpierw wycisk! Za Toruniem nie lepiej, choć trochę asfaltów było. Niestety, przyplątał się deszczyk. Nic wielkiego, ale musiał na mnie trafić w odpowiednim momencie, tj. na drewniane schodki. Już z daleka widząc skarpę, zacząłem przeklinać pod nosem, bo wiedziałem, że na pewno trasa jej nie ominie. Słowo stało się ciałem. Najpierw krótki, ale treściwy podjazd, a na końcu strome, drewniane schody, do tego śliskie z powodu deszczu. "Kto to wymyślił?! Tu nie ma nawet jak tego roweru prowadzić!" - i lecą różne określenia, których nie zacytuję... No dobra, jakoś to trzeba pokonać. Narzekanie nie pomoże. Więc wymyśliłem swoją technikę. Wyciskam Fata do góry o jeden schodek, wciskam hamulce, a następnie robię krok. Ponownie o jeden schodek, hamulce i krok. Buty ujeżdżają, ale za to opony mają zadziwiającą przyczepność. Schodek, hamulce, krok i w końcu docieram na górę. "Uff, jestem! Nie spadłem! Skoro to się udało, to chyba mnie już nic nie zaskoczy i zatrzyma?" - myślę podbudowany. Ale obawy, co mnie jeszcze może spotkać, są. Obawy były uzasadnione. Pomijając wiele odcinków typu singiel, jakieś pola, piachy, dotarłem do Świecia, gdzie ponoć miało być najtrudniej. Faktycznie! Już od początku jadę wąską ścieżką, prowadzącą nad samą wodą i po urwiskach. Do tego mnóstwo powalonych drzew, trudnych do pokonania, tj. przeniesienia roweru. Jakieś małe piaszczyste wstawki, trochę błota i krótkie, ale strome górki. Część da się przejechać, część trzeba prowadzić rower, a gdzieniegdzie ostra wspinaczka. Ponownie muszę stosować technikę wypracowaną na schodkach: wyciskania Fata, hamulce i krok do przodu. Akurat wtedy dogonił mnie kolega na Gravelu i przyglądając mi się stwierdził: "jesteś jakąś współczesną wersją Jezusa". Chwilę później pojawia się jego kompan i krótko komentuje ten odcinek specjalny: "co za masochiści!". Kiedy już prawie opuszczałem ten OS, krzaki zerwały mi sakwę z widelca, która wpadła między koło a widelec. Rower staje błyskawicznie w miejscu, a ja nieomal przelatuję przez kierownicę. "Kur.., tego jeszcze brakowało" - krzyknąłem. Szybko wyciągam szarą taśmę i robię tymczasowe mocowanie, aby tylko móc jechać dalej. Pocieszam się, że to ponoć ostatni trudny fragment i teraz już powinno być względnie łatwo. Faktycznie, od tego miejsca zaczęło się już takie nawijanie kilometrów, choć nie znaczy to, że było łatwo. Trochę więcej asfaltów, ale też różnorakich fragmentów przez pola, z piaskami włącznie. Powoli zbliżał się wieczór, a ja byłem mocno w plecy z odległością od mety. Jeśli będę nocować, niemal na pewno nie zdążę na pociąg, albo dojadę na ostatnią chwilę. Trochę wahania i podejmuję jedynie słuszną decyzję: jadę przez noc! Tak czy owak to będzie ostatnia zarwana i do tego nie muszę szybko pedałować. Decyzję przypieczętuje stan mojej kostki, a właściwie całej lewej stopy. Jeśli pozwolę jej "ostygnąć", może być ciężko ujechać nawet kilometr. Teraz jakoś funkcjonuje i nawet tak bardzo nie odczuwam bólu. Powoli zapada zmrok, a ja czasem samotnie, czasem z dwoma kolegami, powoli posuwam się na przód. Późnym wieczorem trafiamy na jakiś Zamek, przez którego dziedziniec prowadzi trasa. Niestety, brama już zamknięta, trzeba objechać. Próbuję dalej, jakby od tyłu, ale tam ślepa uliczka i do tego jeszcze zaliczam glebę. Przy pomocy przypadkowego miejscowego rowerzysty, ostatecznie znajdujemy właściwą drogę i możemy kontynuować podróż. Ale koledzy chcą odpocząć i ponownie pozostaje sam. Zaczynają mnie boleć chyba wszystkie mięśnie w nogach i mam wątpliwości o słuszności mojej decyzji. Tempo drastycznie spada, chwilami z trudem utrzymuję coś w okolicach 10 km/h - czyżby górki? Po ciemku nic nie widzę, ale faktycznie co chwilę się wspinam. Jak tylko trafiam na oświetlony kawałek, a tych jak na lekarstwo, robię krótką przerwę i popijam energetyki. Zaliczam też jedną stacje benzynową i ciepły posiłek. To pomaga. Mijam piękną promenadę wysoko nad Wisłą, prawdopodobnie w Tczewie, ale nie mam czasu tego sprawdzać, ani nacieszyć się widokiem. Widokiem? W nocy? To tak swoją drogą... Gdzieś koło 2 w nocy kończą się przyjemniejsze odcinki, a trasa skręca gdzieś w pola. Chwila namysłu, czy by jednak trochę nie odczekać, bo już niebo zaczynało jaśnieć i ruszam dalej. Gruntowa droga biegnie tuż nad brzegiem Wisły, jest całkiem znośna, po za fragmentami mocniej zarośniętymi. Ponownie zaczyna się biczowanie nóg, na większych wybojach cierpi tyłek, a od czasu do czasu czuję ból w spuchniętej kostce. Bywa, że muszę sobie wrzasnąć coś niecenzuralnego z powodu opuchniętej i już cierpiącej stopy. Ciekawe ilu wędkarzy przestraszyłem? Przez głowę przechodzą w kółko te same myśli: "kiedy to się skończy? Czy tak już do samego ujścia? Będzie choć krótki kawałek asfaltu?" Niestety, zamiast czegoś łatwiejszego, mam znowu trochę jazdy po zarośniętych wałach. Końcówka to mieszanina piachu, betonu, kamieni i w końcu upragniony cel: Ujście Wisły! Dalej pojechać się już nie da. Szczęście nieopisane! Jestem! Choć z drugiej strony, tak na to czekałem, a teraz jakby widok był mi nieco obojętny. Zmęczenie? Długo tu nie zabawiłem i ruszyłem do mety. Świadomość, że to niedaleko, niosła mnie już chyba sama w sobie, Zapomniałem o kostce, zmęczeniu, wszelakich bólach i mocnym tempem kontynuowałem jazdę. Jedynie odpadająca sakwa na widelcu skutecznie ograniczała marsz. Próbuję coś z tym zrobić, ale bezskutecznie. Co kilkaset metrów poprawiam ją nogą. Radość niepojęta, kiedy mijam tabliczkę z napisem Gdańsk, choć dojazd do centrum się strasznie ciągnie. Jednak już czuję smak sukcesu! Jeszcze kilka zakrętów, jakieś mini rondo, kostka brukowa i już widzę namiot oraz machającego mi ręką człowieka. Dokładnie 7:01 wjeżdżam do namiotu i kończę jazdę. Jeszcze w to nie wierzę. Udało się! Przejechałem ok. 1200 km Fatem i to z niezłym wynikiem! Mało tego, będę musiał długo czekać na swój pociąg. Radość i niedowierzanie pomieszane z bólem i zmęczeniem. Organizator zadbał o nas i zapewnił na mecie wszystko co trzeba. Była ciepła kąpiel, śniadanko w formie Szwedzkiego Stołu, a nawet piwko! Mogłem się przebrać w czyste ciuchy, których miałem aż nadto w sakwach, bo zabrałem tego zbyt wiele. Luksus na całego! Ostatnio nie przywykłem... Nocna jazda była dobrą decyzją. Dotarłem na metę szybciej niż przypuszczałem, do tego wyprzedziłem pod koniec kilku zawodników. Chyba też zrobiłem niezłe wrażenie na organizatorze, jak i innych uczestnikach rajdu. Również moja pozycja była dobra, zwłaszcza jak na debiut w maratonie 1000 km+ : 35 miejsce. Cała trasa z odpoczynkami i noclegami zajęła mi dokładnie 119 godzin i 1 minutę. Tutaj jeszcze wspomnę, że na mecie czekała mnie nagroda specjalna: "Ruda". Wcześniej pisałem o zakładzie. Bardzo miła niespodzianka, choć szkoda, że fundator Tomasz Jankowski nie mógł być osobiście z powodu pracy. Klasa człowiek! Chylę czoła! Czasu sporo, toteż poświęciłem go trochu na sesję zdjęciową. Gdzieś 2:30 po mnie, dojechała pierwsza kobieta w wyścigu, amerykanka April Marshke. Miałem przyjemność pozować wspólnie. Dziewczyna przejechała trasę w niezłym czasie i do tego z uśmiechem na twarzy. Przyznam, że ja wyglądałem gorzej, zwłaszcza moja noga, ale nie dałem poznać po sobie... Podszedł do mnie nieco przejęty Leszek i zapytał: "mam nadzieje, że podobało się choć trochę?" Pewnie teraz wielu się zastanawia, co odpowiedziałem Leszkowi i czy zrobiłbym to ponownie, tj. wystartował? Tyle narzekania po drodze i przekleństw. Bez wahania powiem: TAK! To była mocna wyrypa, ale też wspaniała przygoda. Słyszałem nawet głosy, że to najtrudniejszy ultramaraton w Polsce! Wcale mnie to nie dziwi. Ale czy właśnie takie przygody nie wspomina się najlepiej? Czy nie chodzi o to, żeby podczas takiej imprezy pokonywać trudności i samego siebie? Tak to widzę. Między innymi dlatego, gdybym jeszcze raz miał zdecydować, czy chcę to pojechać, to na pewno odpowiedź brzmiała by twierdząco. Czy jednak chciałbym to powtórzyć? I tak i nie. Tak, bo było ciekawie i już teraz wiem z czym się to je. Po za tym, lubię jazdę w terenie, z dala od cywilizowanych dróg. Lubię takie wyzwania. Nie, bo już niczego nowego nie zobaczę. Pewnie będą jakieś zmiany na przyszły rok, ale z grubsza to będzie ta sama trasa. Po prostu trochę nudno, a jest więcej równie interesujących imprez, których jeszcze nie zaliczyłem. Osobiście polecam każdemu spróbować, żałować nie będziecie. Choć podczas trwania zawodów, sporo osób zrezygnowała z kontynuowania daleko przed metą. Paradoksalnie to dla mnie pozytywna recenzja... Wspomnę o czymś jeszcze, co mocno poprawiło mi humor. Otóż organizator RMDP uznał, że Wisła 1200 to maraton terenowy i zrobione przeze mnie 580 km w dwie doby w zupełności wystarczy, abym uzyskał kwalifikacje do RMDP Zachód! Tak więc już wiem, że oprócz kultowego Bałtyk-Bieszczady Tour, pojadę jeszcze jeden maraton. Wysiłek nie poszedł na marne. Początkowo planowałem, że kiedy dotrę do Gdańska, to na pewno wskoczę choć raz do morza. Niestety, na mecie byłem tak wymęczony i obolały, że nie chciało mi się nawet próbować dojechać do plaży. Jedyne o czym marzyłem, to wsiąść do pociągu i dojechać jak najszybciej do mojego domciu i wygodnego łóżeczka. Krótki objazd po zatłoczonym centrum Gdańska i kierunek Dworzec Kolejowy. Piękne miasto! Żal tak po prostu wyjeżdżać, ale już jutro muszę być w pracy. Wygodna podróż w Pendolino na zakończenie przygody. Gdzieś tam łezka pociekła, kiedy tak patrzyłem na chaszcze obok torowiska... Na koniec pewnie wielu chciałoby się dowiedzieć, czemu pojechałem Fatem? Czy nie mogłem przygotować bardziej odpowiedniego roweru, o którym wspominałem na początku relacji? Odpowiadam: mogłem. Ale chciałem zrobić to na tłusto z własnego wyboru. Co lepsze, nie byłem jedynym! Rajd ukończyły 3 Faty! Udowodniliśmy, że "Tłuścioch" to nie czołg na krótkie dystanse, ale zupełnie normalny rower, którym można o wiele więcej niż to się większości wydaje. Wiedziałem to nie od dziś, ale kończąc Wisłę 1200 z dobrym wynikiem, chyba udowodniłem, że Grubym można przejechać niemal wszystko. Nawet trudny ultramaraton.
  15. W weekend będę już w drodze do Świnoujścia... BBT się zbliża!
  16. Wow! Wygląda apetycznie! Która to knajpka i jak się to nazywa?
  17. My jechaliśmy z Bestwiny, przez Goczałkowice, Pszczynę, do Tychów i z powrotem. PS. Typowo w Pszczynie byliśmy w niedzielę.
  18. My dziś też trochę pojezdzilismy z Żoną, dokładnie to wybraliśmy się na Paprocki do Tychów. Spokojne nieco ponad 80 km. Prawie jak raczylismy się najwspanialszym izotonikiem na świecie, przyszedł przelotny deszcz, więc spędziliśmy tu nieco więcej czasu... Pozdrowionka
  19. Obejrzałem film chyba ze 30 razy i nie wiedzę tu żeby kierowca chciał go przejechać z premedytacją. Widzę raczej nieszczęśliwy zbieg okoliczności - psiak przyczepił się do zderzaka, a zdezorientowany kierowca, który w tym momencie nie miał szans go widzieć (zasiądźcie choć raz w szoferce takiego wozu), wykonał jakiś manewr, którym chyba chciał go odgonić i niestety go najechał. Przykre, ale to po prostu jest wypadek, a nie zbrodnia. Tak uważam.
  20. Super! Gdyby wszędzie podchodzono do budowy ścieżek rowerowych jak w małopolskim, za kilka lat dałoby się podróżować po całym kraju, nie wjeżdżając na drogi dla samochodów...
  21. Gratulacje! Za Krakowem, gdzieś na wysokości Wieliczki, trasa na razie się kończy. Jest tam most. My jechaliśmy przez chaszcze na wale dobre kilka kilometrów, aż dojechaliśmy do jakiegoś kolejnego mostu. Chyba obwodnica Krakowa od wschodu (była noc, więc nie jestem pewien). Dalej były drogi asfaltowe, wały z szutrem i na końcu asfalt non stop. Jakoś tak aż do Szczucina.
  22. Też dostałem, od razu olałem.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...