Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Osiemnasty lipca.
     
    W nocy budzi mnie szarpanie wagonu i wydaje mi się, jak bym słyszał charakterystyczny odgłos jadącego parowozu. Ale skąd tu parowóz-myślę sobie. Przecież to linia zelektryfikowana. I zasypiam znowu. Cicho i spokojnie. Podnoszę roletę w oknie. Stoimy na jakiejś dużej stacji. Na zegarku godzina ósma. To pewnie Dżulfa. Wagon nasz stoi naprzeciwko dużego budynku dworcowego. Budynek jest zupełnie nowy. Szkło i marmur. Nawet drzwi są ze szkła. Nigdzie nie ma napisu, co to za stacja., ale na pewno jesteśmy w Dżulfie. Wychodzę z przedziału na korytarz.  Jakieś dziwne, rdzawe góry. Wyglądają, jakby je ktoś wypalił w ogromnym piecu. Nie widać na nich ani źdźbła trawy. W ładne góry jedziemy, nie ma co. Co prawda spodziewałem się, że nie będziemy w Iranie narzekać na nadmiar lasów – to nie Tatry – ale tu nie ma nawet trawy. Daleko na wschodzie widać wysoki ośnieżony łańcuch. To Zangiezurskij  Chriebiet. Jeden z łańcuchów małego Kaukazu.
     
    Na peronie ruch minimalny. Miszka dyplomatycznym gestem wskazuje toaletę. Towarzystwo w wagonie mamy międzynarodowe. Trzej Afgańczycy jadący przez Teheran do Kabulu. Studiują w Moskwie, no i oczywiście znają rosyjski, stąd to wiemy. Jeden Belg z ogromną walizką. Po co on się wlecze tyle dni pociągiem. Chyba nie cierpi, jak my, na brak dewiz. A może chce odbyć egzotyczną podróż? I jest jeszcze kilku Irańczyków. Jest też drugi wagon do Teheranu, ale tamtych nie znamy. Pożegnamy się nie za długo z  Miszką i jego kolegą, ale przedtem zjemy śniadanie i zamówimy u niego dużo herbaty. Wleje się nią do naszych zielonych plastykowych baniek na wodę - ochrzczonych  przez nas baczkami. Nazwano tak nasze bębny to  i nazwa ta nam się spodobała. Herbata będzie nam potrzebna przez cały dzień, który zapowiada się jako gorący. Poza tym po drugiej stronie granicy już wszystko za dolary.
     
    W wagonie pojawiają się kolejno: - niski, czarny człowiek, zainteresowany tym, czy mamy świadectwa szczepień, - później tamtejszy wopista, który zabiera nam paszporty i opowiada nam, że kilka tygodni temu jechała tu z Polski jakaś grupa na traktorze. Na końcu przychodzi celnik. Ten jest zainteresowany, przede wszystkim, czy mamy ruble. Tak mamy. To trzeba oddać do depozytu. Dobrze oddamy. W zamian dostajemy „kwitancję”- innymi słowy pokwitowanie. Gdzieś około wpół do dziesiątej pociąg, a właściwie tylko trzy wagony, dwa osobowe i bagażowy-ruszył. Po wagonie chodzą wojskowi i oddają nam paszporty. Stajemy i wysiadają wszyscy ci, którzy nie jadą na drugą stronę, łącznie ze strażą graniczną. Do granicy jeszcze kilkaset metrów.  Już widać niezbyt szybko płynący Araks i duży stalowy most, jedyne połączenie z Iranem. Pociąg rusza wolno dalej. Goni nas jakiś motocykl. Zatrzymują nasz ogromny pociąg i wsiadają niego celnicy. Kto z panów nazywa się Jacek T.? Co się dzieje? Znowu jakieś kłopoty! Nie, to tylko celnik popełnił małą nieformalność i dobrze, że się w porę spostrzegł. Jeszcze jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów i bylibyśmy po drugiej stronie. To nie jest tylko przejazd z jednego brzegu rzeki na drugi. To jest przejście z jednego świata w drugi. W takiej chwili, w jakiej jesteśmy, czuje się to najlepiej.
     
    Pociąg jedzie wolno dalej. Płynący pod mostem Araks ma kolor zielonkawy. Ledwo, gdy tylko przetoczyliśmy się po moście,  znowu stoimy. Janusz ukradkiem fotografuje rzekę. Do wagonu wchodzi oficer irański i jeszcze dwóch, ale niższych szarżą. Jesteśmy więc w Iranie. A jeszcze dwa miesiące temu, wydawało się to niemożliwe. Sądzę, że warto marzyć, bo spełniło mi się w życiu sporo marzeń. Inna sprawa, że były to marzenia nie pozbawione w jakimś stopniu prawdopodobieństwa. A spełniły się, bo włożyłem w ich zrealizowanie cząstkę swego życia. Nie odbiegajmy jednak od tematu. A tematem jest podróż, już nie do Iranu, bo  jesteśmy w nim, tylko w Iranie. Pan oficer w dobrze skrojonym mundurze przejrzał paszporty i nasz pociąg toczy się dalej. Z Dżulfy radzieckiej do Dżulfy irańskiej jest tylko kilka kilometrów, a tak długo wszystko to trwa. Tak, tylko że te kilka kilometrów dzieli granica. Zgrzytnąwszy kilka razy na zwrotnicach, pociąg wreszcie stanął. Dżulfa irańska.
     
    Słońce to samo, krajobraz się nie zmienił, ale coś tu jest innego. Tamtą Dżulfę można by sobie wyobrazić jako graniczną stację w Polsce. Tej - już nie. Wyczuwa się podświadomie jakiś inny rytm życia. Po tej stacji wałęsają się grupki mężczyzn. Nigdzie nie widać kobiet. Za budynkiem stacyjnym w głębi stoją równe szeregi glinianych domków o płaskich dachach. Nic się nie dzieje. Czasami tylko przejedzie między tymi domkami samochód lub autobus, wzniecając trochę kurzu. Za to w wagonie zaczyna się coś dziać. Pojawia się grupa panów w eleganckich beżowych mundurach i druga grupa, ale ubrana mniej zdecydowanie. Pierwsi-to celnicy. Drudzy-policjanci. Drugich interesują paszporty. Między nimi kręci się jegomość zainteresowany naszymi świadectwami szczepień. Panowie policjanci dają nam do wypełnienia małe karteluszki, a po ich wypełnieniu zabierają je z paszportami i znikają. Celnicy, niestety nie chcą tak szybko zniknąć. Deklaracja celna jest najbardziej skomplikowana z tych, jakie dotychczas w czasie moich podróży zagranicznych udało mi się spotkać. Dane osobiste, gdzie się urodził, skąd jedzie, dokąd, zawód i cała masa różnych szczegółów. W rubryce, dotyczącej bagażu najciekawsze były pytania - czy delikwent nie posiada narkotyków(miałby się przyznać?), złota, szlachetnych kamieni, dywanów i broni.
     
    Po wypełnieniu przez nas deklaracji,  panowie zabierają się do oględzin naszego bagażu. Na szczęście przypominam sobie jedyne słowo-jakie znam z języka perskiego(to poprawnie jest język farsi)-kunawarda. To znaczy ten co się wspina, czyli alpinista. Słówko to usprawiedliwia nasz bagaż. Zainteresowali się za to bardzo zawartością naszego zielonego baczka z herbatą.  Może sądzą, że to jest alkohol. Czyżby nie wolno było wwozić wódki? Oo! Jest tu coś ciekawego. Któryś z nich znalazł moją starą wojskową lornetkę, z podziałką w środku. Zaczynają ją ciekawie oglądać. Przez chwilę mam obawy, że ulegnie konfiskacie, ale skończyło się na strachu. Pobieżna kontrola bębna. Na drugim sprawdził tylko, czy plomba jest cała. Nawet tu wierzą plombom naszych celników. Januszowi i Elżbiecie poszło gorzej. Wybebeszyli im cały plecak, łącznie z półlitrówką wódki. Wódka jednak nie zainteresowała. Więc dlaczego tak obwąchiwali naszą bańkę z herbatą. Może jednak narkotyki, ale  w płynie?
     
    Poszli sobie. W wagonie duszno. Aklimatyzacja wyłączona, od chwili gdyśmy przyjechali do Dżulfy irańskiej. Oszczędzają akumulatory? Na sąsiedni tor po drugiej stronie peronu wjechał jakiś pociąg, chyba przyjechał z Teheranu. Nie pojedziemy w wagonach radzieckich do Teheranu, tylko musimy się przesiąść. Eleganci w beżowych garniturkach zniknęli w tamtym pociągu. Po peronie przechadzają się stróże porządku jego szachowskiej mości. Ubrani w ciemne spodnie, popielatą koszulę, wpuszczoną do spodni. Na głowie czapeczki a la  SS. U pasa dynda pistolecik z drewnianą rączką. Z pociągu, który przyjechał wychodzą pierwsi pasażerowie i wchodzą do naszego wagonu. Pora i na nas. Wynosimy cały nasz majdan na peron. Uff! Jak gorąco. Samo południe. Jesteśmy zepsuci przez klimatyzację. Dobrze, ale gdzie jest pierwsza klasa w tym pociągu? Rzut oka na wagon. To nie ten standard, co po drugiej stronie granicy. Biedne coś są  te szachowskie  koleje. Wszystko to jest  jednak niezbyt istotne w tej chwili. Ważne, abyśmy wtaszczyli nasze bębny do wagonu. O…nie! Plecaki-owszem, ale bębny w żadnym przypadku! Tylko do wagonu bagażowego. Zapowiada się dłuższa dyskusja. Nie mamy absolutnie ochoty, dopiero co po przekroczeniu granicy, wydawać naszych dolarów na bagaż. Do dyskusji włącza się jakiś gość znający farsi i rosyjski. Wreszcie jesteśmy górą. Upychamy plecaki na półkach, a bębny ustawiamy na podłodze, między siedzeniami. Nakrywamy je powłoczką ze śpiwora. Aby nie rzucały się w oczy.
     
    Przedział jest czteroosobowy pierwszej klasy. Ale to nie jest  pierwsza klasa, którą przed chwilą jechaliśmy! Dobrze, że jest chociaż klimatyzacja. Z kratki pod oknem dmucha zimne powietrze. W sumie jest całkiem przyjemnie. Może byśmy tak coś zjedli-padają propozycje. Rozłożymy to wszystko na bębnach, przecież nikt nie będzie ich nam wyciągał spod jedzenia. Eee, nie ma się co wygłupiać. I nie wygłupimy się, bo przychodzi starszy pan w mundurze, wyglądający na kierownika pociągu. Bardzo się martwi, że nam niewygodnie tak trzymać nogi i że lepiej byłoby bębny oddać do wagonu bagażowego. Posługując się łamanym językiem Szekspira, tłumaczymy mu, że jest „very good”,  i że z przyjemnością tak pojedziemy. Poszedł. A my spacerujemy po korytarzu wagonu. Okazuje się, że inni pasażerowie mają też ogromny bagaż. Tylko, że bębny są takim jego rodzajem, który zdaje się wywołuje sprzeciw. Gdyby to były worki, toboły, może walizy, wszystko byłoby w porządku. Jeszcze jedno doświadczenie na przyszłość.
     
    Na stacji pojawiają się kobiety. Jedna starsza i dwie młodsze. Pierwszy raz widzę kobiety w czadorach. Długa chusta osłaniająca całą kibić kobiety, łącznie z nogami. W razie potrzeby i twarz. Widocznie chcą jechać do Teheranu. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Bo oto do naszego przedziału wchodzi dwóch brudnych młodzieńców. Trzeci-widocznie ich szef-stoi na korytarzu. Całe to towarzystwo zaczyna wynosić nasze bębny. Rozpoczyna się dyskusja na migi, z której wynika, że chyba chcą bębny zważyć. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić bagaż. Idę z Januszem za nimi. Do odjazdu pociągu zostało około pół godziny. Nie jest dobrze, gdy te sprawy załatwia się w ostatniej chwili. Coś niecoś o tym wiemy. Obok wagi stoi, znany już nam kierownik pociągu i jakiś cywil. Tak to ten, któremu najbardziej nie podobały się bębny w przedziale. Ważą sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. W Krakowie było to samo. Dobrą wagę mają tutaj. Czterysta pięćdziesiąt rialsów za te bębny. Nie, pięćset dwadzieścia kilka.  To jest siedem i pół dolara. Nie mamy rialsów, tylko dolary. Cywil chętnie nam wymieni po siedemdziesiąt dwa rialsy za dolar. Kurs oficjalny jest o trzy rialsy wyższy-takie mamy informacje. Tu jest pies pogrzebany! Facet doskonale wiedział, że nie mamy rialsów, tylko dolary i chciał na nas zarobić, a nie po to, aby uchronić skarb szacha przed stratą. Płacimy pierwsze frycowe, bo mogliśmy dać facetowi parę dolarów i byłby się zamknął. A tak to wyfrunęło prawie osiem dolarów.
     
    Załadowali je do wagonu bagażowego, który następnie doczepili do naszego pociągu. Wracamy do wagonu. Za kilka minut pociąg rusza. Czujemy jakiś niepokój. Nie stało się najlepiej, że nie mamy bębnów przy sobie. Ruszamy punktualnie o wpół do czwartej. Do Teheranu mamy około tysiąca kilometrów. Będziemy w nim jutro rano. Coś wolno jedzie ten nasz ekspres Dżulfa-Teheran - bo taką nazwę nosi. I w dodatku staje na każdej stacji. Ale jak ma nie stawać, skoro jeździ raz na tydzień. A innego pociągu z Dżulfy do Teheranu nie ma. Stacyjką jest mały budynek, otoczony czasem kilkoma drzewkami. Nieraz wydaje się po co ta stacja tu stoi, bo w promieniu paru kilometrów nie widać żadnego domostwa. Pociąg jedzie rodzajem płaskiej równiny, ograniczonej dwóch stron toru, biegnącymi równolegle do niego kopułkowatymi górami. Pozbawionymi, jak mi się wydaje śladów życia. Tylko na dole, tam gdzie coś cieknie, ewentualnie gdy teren wskazuje na to, że tu okresowo płynie woda, potok lub rzeczka, pojawiają się plamy zieleni.
     
    A gdzie jest zieleń, tam są i ludzie. Mijamy szare, gliniane wsie. Wieś taka, to duży gliniany czworobok, a w jego środku, stoją przytulone do siebie, jak komórki plastra, domy o płaskich dachach. Wieś stanowi jakby warownię, którą zburzyć jest dziecinnie  łatwo. Wystarczy duży spychacz, który przejedzie przez nią na krzyż. Równie łatwo jest ją odbudować. Wystarczy trochę gliny i wody. Trafiliśmy na okres żniw. Trwa zbiór jęczmienia. Na polach widać całe rodziny. Jęczmień  ścina się sierpami o ciekawym kształcie, podobnym do zminiaturyzowanej kosy. Tylko osiołki, pasące się ze stoickim spokojem, nie wydają się tym wszystkim zainteresowane. Mijamy klepisko z  rozłożonym na nim zbożem i depczącymi po nim wołami. Aby z tego zboża był chleb, trzeba jeszcze oddzielić plewy od ziarna. Dokonuje się tego w genialnie prosty sposób, wykorzystując lekki wiatr. Dwóch ludzi podrzuca wymierzonymi ruchami do góry ziarno z plewami.  Plewy lecą dalej, ziarno upada bliżej. Te metody zbioru młócenia nie zmieniły się zapewne od setek, może tysięcy lat.
     
    Widać pasterza ze stadem białych i czarnych owiec z zaplątanymi  w stadzie kozami. Rosną drzewa - wierzby płaczące, platany, topole.  Obok niewielkie, zielone plamy pól. Dookoła tych skupisk ludzkich, wyschnięte góry. Taki krajobraz towarzyszy nam teraz za oknem pociągu. Zbliża się wieczór, a my zbliżamy do Tebriz, największego miasta między Dżulfą a Teheranem. Tebriz jest stolicą ostanu, czyli odpowiednika naszego województwa. Wychodzę z Januszem na peron. Musimy czuwać nad bębnami. Do tyłu pociągu przyczepili lokomotywę i zaczynają jakieś manewry, w których bierze udział wagon, zawierający nasze miesięczne wiktuały. Nie ma specjalnie obaw- stwierdzamy i oglądamy dworzec. Jest to duży, ładny budynek, zbudowany ze smakiem. Może za duży i za ładny dla tej marnej kolei. Obok niego stoi sobie spokojnie na cokole parowóz. Pomnik lokomotywy? To są chyba reminiscencje drugiej wojny światowej. Ta linia kolejowa, mająca początek nad Zatoką Perską, oddała duże usługi w czasie wojny jako szlak dostaw ze strony aliantów dla walczących Rosjan. Parowóz słusznie zasługuje na pomnik.
     
    Na peronie jest stosunkowo dużo kobiet. Wszystkie w czadorach, tylko że pod czadorami modne spodnie i buty na słupku. Oglądam z Januszem gablotę ze zdjęciami. Taka tutejsza „Centralna Agencja Fotograficzna”. Szach z  Farah Dibą i państwo Nixonowie, szach z Ali Butto, szach tu,  szach tam, wszędzie szach. Już w Dżulfie ogromny portret szacha wisiał w bagażowni. W miejscu do tego celu raczej niezbyt odpowiednim - ale to mój pogląd. A mówią, że tylko u nas i w krajach ościennych był kult jednostki. Wagon z naszymi bębnami zbliża się z powrotem do naszego pociągu. Do odjazdu zostało tylko kilka minut. Co to!? Wagon odjeżdża! Nie dogonimy go, aby wyładować bębny i wrzucić do naszego wagonu. Po peronie włóczy się nasz cywil z Dżulfy. Biegniemy do niego z naszym kwitem bagażowym. Niech coś zrobi-jak wycyganił od nas dolary.  We trójkę idziemy do następnego „cywila”, potem jeszcze innego. Do licha, czy tu największe szarże muszą być w mundurach? Ostatni uśmiecha się mile, rozkłada ręce i mówi – „tomorrow”, a więc jutro pojadą dalej nasze bębny. Pociąg rusza i wskakujemy do pierwszego, lepszego wagonu. Niech to krew zaleje, tyle już przejechały i musiały tu zostać. Wściekli idziemy do naszego wagonu. Dziewczyny po minach poznają, że coś nie jest w porządku. Co się stało? Bębny zostały! Gdybyśmy wiedziały, to byśmy pociągnęły za hamulec. Dobra myśl, ale teraz to nie ma sensu. Jesteśmy już za daleko od stacji. Jutro, tomorrow, maniana - wiemy doskonale, co to wszystko oznacza z doświadczeń innych, włóczących się po świecie. To może być w najlepszym przypadku jutro, a raczej pojutrze, bo jutro to my będziemy w Teheranie. A może też  być „jutro” za tydzień. Tydzień czekania w Teheranie, tydzień straty czasu. Przez tydzień kupowanie z naszej skromnej, bardzo skromnej  puli pieniężnej-jedzenia. Nie mówiąc o ewentualnym noclegu,  bo liczymy na spanie w ambasadzie. Może to skomplikować dosyć poważnie dalszy ciąg wyprawy.
     
    Słuchajcie-mówi Janusz. Wysiadamy z Gienkiem, czyli ze  mną, na najbliższej stacji i wracamy do Tebriz. Nie podoba mi się to rozwiązanie. Dobra, ale gdzie będziesz spał? Będziemy siedzieć na bębnach do rana. To nie ma sensu. Jest ciemno. Nie wiadomo jak dostać się do Tebriz. Pociąg wykluczony, bo właśnie nim jedziemy, tylko w przeciwną stronę. Autostopem – wątpliwe. Pytanie-czy nam wydadzą bębny? A poza tym nie byłoby dobrze, abyśmy się rozdzielali. Najbardziej protestują Ryśka i Elżbieta, ale one z obawy, żeby nam się coś nie stało. I mają rację, bo chyba byłby to dziwny widok, dwóch Europejczyków, wysiadających wieczorem na jakiejś takiej zagubionej stacyjce i szukających po ciemku drogi do Tebriz. Przychodzą sprawdzać bilety. Już drugi raz. Bo pierwszy raz nas sprawdzili zaraz za Dżulfą. Janusza ponoszą nerwy. Nie chce dać im biletów, tylko krzyczy do nich-gdzie jest nasz bagaż? Widząc, że jesteśmy rozłoszczeni nie na żarty-wycofują się. Nie mamy praktycznie nic do jedzenia, nie licząc puszki pasztetu, resztek masła-jeszcze z Polski, kilku kostek cukru od  Miszki, orzeszków w czekoladzie, cukierków i do tego trochę chleba z Kirowakanu. Zjadamy resztki chleba z masłem, pasztet zostawiając na jutro. Na deser po kilka orzeszków i zimna herbata z fusami z zielonego baczka.
     
    Jacek śpi w jednym przedziale z facetem, który nam w Dżulfie tłumaczył z farsi na rosyjski. Jest pracownikiem radzieckiej ambasady w Teheranie. Idziemy do niego, aby nam przetłumaczył, co jest napisane na kwicie bagażowym. Kwit jest wypisany w farsi a litery są arabskie-słynne „robaczki”. Zaczynamy mieć wątpliwości do wszystkiego. Wszystko jest w porządku. Bilet jest wypisany na moje nazwisko. Napisano, że bagaż jedzie z Dżulfy do Teheranu, tylko brak jest daty przybycia do Teheranu. Zabezpieczyli się cholera. A forsę to umieli wziąć! Płacimy następne frycowe. Doświadczenia nie zdobywa się za darmo. Nasz tłumacz pociesza nas, że bagaż może przyjść za tydzień. Ładna pociecha-uśmiechamy się krzywo. Na domiar złego po powrocie do przedziału widzimy, że taki jeden chodzi po wagonie i pyta, czy chcemy pościel, ale za trzydzieści centów. Dziękujemy. Będziemy w tej szachowskiej pierwszej klasie spać w śpiworach. Nie mogę zasnąć. Co będzie, jak bębny pojutrze nie przyjadą? Szkoda, że nie wyjęliśmy z nich w Dżulfie chociaż kilku puszek. Tu jedna puszka pasztetu, a tam sto siedemdziesiąt kilogramów pyszności. Wniosek na przyszłość, trzeba mieć zawsze, w takich przypadkach, przy sobie żelazną porcję żywności.  Nad górami wschodzi księżyc. Na szosie, biegnącej równolegle do toru, błyskają od czasu do czasu światła samochodów. Wagon monotonnie podryguje. Zasypiam w końcu.
  2. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    .
     
    Dziewiętnasty lipiec.
     
    Budzi mnie słońce. Krajobraz od wczoraj wcale się nie zmienił. Jedziemy wzdłuż Elbursu, gór w których przyjdzie nam działać. Mamy ponad godzinę opóźnienia.  Karadaż(Karadaj).  Przez to miasto będziemy musieli jechać za parę dni, chcąc się dostać pod Alam Kuh(4804 m). Jest to najciekawszy rejon wspinaczkowy w Elbursie. Szczyt ten jest prawie identycznie wysoki jak Mont Blanc. Zbliżamy się coraz bardziej do Teheranu. Obok toru pojawia się coraz więcej domków. W pewnej chwili, po prawej stronie pociągu duży obóz wojskowy. Długie szeregi samochodów, dział, czołgów. Wszystko to tak stoi, bez maskowania, na otwartej przestrzeni. Jacek żartuje, że to demonstracja siły dla przyjeżdżających do Teheranu. Zabudowa jest coraz bardziej zwarta. Glinianki mają już okna i drzwi, nawet anteny telewizyjne, na płaskich dachach. Pociąg staje. Jesteśmy w Teheranie. Wychodzę z wagonu z dużym plecakiem. Jak na tym peronie piekielnie gorąco! To częściowo wina znakomitej klimatyzacji w wagonie, która nas „rozhartowała”. Patrzę do góry. Tak wysoko słońca jeszcze nie widziałem. Nic dziwnego, nie byłem jeszcze na trzydziestym szóstym równoleżniku.
     
    Z tyłu pociągu przyczepiony jest wagon, podobny do tego, do którego ładowano bębny w Dżulfie. Cudów nie ma, skąd by się tu znalazł? Został przecież w Tebriz. Ale tonący brzytwy się chwyta. Zostawiamy plecaki na peronie i usiłuję z Januszem zajrzeć do środka. Ktoś podnosi krzyk. Rezygnujemy. Idziemy przez tory w stronę rampy bagażowej. Za chwilę za nami jedzie wagon, do którego usiłowaliśmy zajrzeć. Zdążyliśmy już zauważyć, że wszyscy pracownicy państwowi mają tu małe tabliczki ze zdjęciem i napisem. Przyczepione do marynarki. Zaczepiamy takiego z tabliczką i pokazujemy mu kwit bagażowy. Prowadzi nas na górę do małego biura. Widocznie siedzi tu kierownik całego tego interesu. Zaczyna się rozmowa w języku angielsko-migowym. Tłumaczymy mu, że jesteśmy kunawardi - wspinacze. Że w bębnach mamy żywność i że chcemy jechać w góry. Niestety bębnów nie ma, będą jutro - tomorrow. Skąd jesteśmy? Poland. Widać po twarzy, że nie bardzo kojarzy. Gdzieś mi się przypomina, że w Persji Polskę nazywali Lechistan. Uśmiecha się do nas.  Okay. Może zadzwoni do Tebriz. Gdzieś rzeczywiście telefonuje. Przykro mu. Ale…, tomorrow. Można się wściec ze złości. To i tak nic nie pomoże. Po prostu stykamy się z inną mentalnością i musimy się do tego przyzwyczaić, aby się niepotrzebnie nie denerwować.
     
    Wracamy na peron i wychodzimy wszyscy przed dworzec. Kobiety!  Dużo jest tu starych kobiet w czadorach, siedzących na chodniku przed dworcem. Przy bliższym przyglądnięciu się, okazuje się, że to nie czadory i to nie są Iranki. Pod spodem mają pantalony. Na to coś w rodzaju koszuli nocnej, a na głowie turban. Wszystko na czarno. Twarzy nie mają zasłoniętych. I jeszcze ciekawy szczegół - na rękach i na nogach mają metalowe pierścienie. Kobietom towarzyszy grupa zajadle kłócących się mężczyzn. Na głowach mają pasiaste czarno-białe turbany. Ich wysuszone twarze sugerują, że dawno rozpoczęli drugą pięćdziesiątkę swojego życia. To są, podobno, Kurdowie. Dzielny, ale i egzotyczny naród, żyjący na pograniczu Iranu, Iraku i Turcji. Elżbieta wyraża obawę-jak oni się tu kłócą, to co będzie, gdy znajdziemy się gdzieś w Iranie, na wsi?
     
    Przed nami ulica teherańska. Na pierwszym planie ogromny pomnik jeźdźca na koniu(później dowiedzieliśmy się, że to pomnik Szacha Rezy - tatusia miłościwie teraz panującego). Trochę dalej perspektywa ulicy Pahlawi i zupełnie daleko wysoka góra z pasemkami śniegu pod szczytem. Mamy do załatwienia, pierwsze - wymienić dolary na rialsy i drugie-dostać się do ambasady. Z wymianą nie będzie kłopotów. Na dworcu jest kantorek banku Melli. Banku Narodowego Iranu. Kurs dolara- siedemdziesiąt sześć rialsów i dwadzieścia pięć setnych za jednego dolara. Pytamy się człowieka, wymieniającego dolary, jak dojechać do polskiej ambasady. Najlepiej taksówką, tylko że należy zwracać uwagę na licznik. Widocznie tutaj taksówkarze nie są wcale lepsi od naszych. Może pojedziemy autobusem. Podobno są nie drogie. Takie informacje uzyskałem w kraju. Niedaleko budynku dworcowego jest przystanek autobusu, to znaczy domyślam się, że to jest chyba przystanek, bo autobusy się zatrzymują. Tylko którym można dojechać do naszej ambasady?
     
    Mam przy sobie plan Teheranu, pożyczony od jednego z uczestników wyprawy w 1969 roku. Nazwy głównych ulic są podane w języku farsi i angielskim. Niestety nie na  nim zaznaczonych linii autobusowych. Polska ambasada - zaznaczona  kropką na tym planie - znajduje się na rogu ulic Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shirazi. Patrzę na przejeżdżające autobusy. Są różnorodne-normalne, piętrowe jak w Londynie. Niebieskie i żółte. Całe upstrzone „robaczkami”. Usiłuję zagadnąć kilka osób. Nic z tego. Sprawa jest beznadziejna. Autobusem nie zajedziemy. Do normalnej taksówki wszyscy z naszymi worami  nie wejdziemy. Pozostała taksówka bagażowa. Ale one nie mają liczników. Do naszej ambasady-jak wynika z planu jest około sześciu kilometrów. Ile się płaci za taką odległość? Nie mamy pojęcia i najmniejszej ochoty na to, żeby nas nacięto. Taksówkarze widząc, że jest okazja zarobić i to podwójnie, bo klient na pewno nie zna tutejszych cen, zaczynają nas ciągnąć do swoich pojazdów. Musimy jakoś ustalić cenę.  Pytam się jednego-ile? Pokazując palcem na planie, gdzie chcę jechać. Rozkładam pięć palców drugiej ręki. Pięć osób! Piętnaście  tomanów. Nie wiem, ile to jest rialsów. Pytam-sto pięćdziesiąt. Aha! Oni tu używają określenia „toman” na dziesięć rialsów. Trzeba to zapamiętać. Zobaczę, co powie drugi. Ten chce dziewięć tomanów. Oo…, już lepiej. Spróbujmy się potargować. Cztery tomany - i cztery palce lewej ręki są w ruchu. Nie! Osiem. Cztery…, siedem. Pięć-proponuję. Sześć- za mniej nie pojedzie. Nie to nie! Poszukamy innego. Pozostała czwórka zaczyna się łamać. Chcą zapłacić sześć tomanów-czyli sześćdziesiąt riasów. Nie, nie możemy tak szybko rezygnować. Trzeba się nauczyć targować, bo inaczej z tymi dolarami, co  mamy, to nie mamy co szukać w Iranie. Widząc, że nie zapłacimy więcej, taksówkarz rezygnuje. Ładujemy nasze plecaki do środka. Razem z nimi ładują się moi dzielni „alpiniści”- oprócz mnie. Ja wsiadam do szoferki, jako coś w rodzaju przewodnika.
     
    Plan, który mam, nie jest zrozumiały dla kierowcy. Za dużo jest na nim napisów angielskich. Dopiero, powtarzanie nazwy ulicy Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shiraz, wyjaśniło sprawę. Kierowca chyba wie, gdzie jechać. Tak samo nazwa  Polish Embassy - nic mu nie mówiła. Na kolanach mam rozłożony plan miasta. Jedziemy. Szyba jest opuszczona, lekki wiaterek wpada do środka. A upał jest potężny. Coś dziwnie tu jeżdżą! Wyprzedzają z lewej strony, z prawej. Czasami naraz z obu stron. Rowery i motocykle urządzają sobie slalomy między autami. W środku jezdni jest ciągła biała linia, ale jakby nie istniała. Nikt jej tu nie respektuje. Czasami, gdzieś w tym strumieniu samochodów, zaplącze się jakiś pieszy, ale dziwnym trafem nie zostaje rozjechany. Co ciekawsze, to samochody zatrzymują się przed nim, choć idzie sobie na skos  i nie korzysta z żadnej zebry. Jedziemy ulicą Pahlawi. Po obu stronach jezdni ciągną się płytkie kanały - aryki, w  których płynie niezbyt czysta woda. Wzdłuż kanałów rosną drzewa platanów. Obrazu ulicy dopełniają sklepy, które wychodzą na ulicę. Sklep to jakby duża wnęka w budynku. A co się w niej nie zmieściło, to wisi nad chodnikiem, albo na nim leży. Wszechobecny hałas znakomicie uzupełniają klaksony. Nasz kierowca też co chwilę uruchamia ten piekielny mechanizm. Takie były pierwsze moje wrażenia z teherańskiej ulicy.
     
    Kierowca skręca i… przestaję się orientować, gdzie jesteśmy. Ale kierunek jazdy jest mniej lub więcej dobry. Co chwilę przejeżdżamy  skrzyżowania z małymi rondami w środku. Prawie na każdym takim rondzie stoi pomnik. Ulica Tacht-e-Jamshid. Tu powinna być ambasada. Już widzę z daleka Orła na budynku. Rozcapierzony Orzeł - nasze godło. Mamy go w Polsce na monetach, w urzędach. Nikt na niego nie zwraca uwagi.  Orzeł to Orzeł. Ale tu w tym budynku jest Polska. Tam są Polacy - lepsi, czy gorsi, ale Polacy. To się czuje, gdy zewnątrz otacza człowieka ten obcy hałas i dźwięk nieznanej  nam zupełnie mowy. Gdy na plecach ma się kilkadziesiąt kilogramów, a w kieszeni, jak na tutejsze ceny,  raczej pustki. Gdy do kraju jest tysiące kilometrów i w dodatku przez granice. Dziwne, ale takich okolicznościach zwraca się uwagę na najmniejsze oznaki polskości. Śmieszne, bo stojąca na ulicy beczka blaszana z napisem Poland, przynależąca zapewne do ambasady nagle wywołuje zainteresowanie. Stop. Kierowca staje. Płacę mu pięć tomanów. I żegnamy się, jak dwaj biznesmeni, zadowoleni z transakcji.
     
    Na dźwięk polskiej mowy portier otwiera bramę. Plecaki zostawiamy na klatce schodowej do piwnicy, a sami idziemy na pierwsze piętro. Przyjmuje nas pani w średnim wieku. Prosimy ją, czy by ambasada nie interweniowała na stacji, w sprawie naszych bębnów. Przekazuje tę sprawę jakiemuś panu, który bez entuzjazmu oświadcza nam, że wyprawa ze Szczecina czekała - bo mieli taką samą historię z bagażem - tydzień. Ładna historia! Zatelefonują na stację, ale musi to zrobić Iranka, która pracuje w ambasadzie. Iranka okazuje się być młodą dziewczyną. Wypytuje nas o szczegóły związane z feralnymi bębnami. Musimy teraz poczekać na rozmowę z drugim sekretarzem ambasady, bo pierwszy wyjechał na urlop do Polski. Siadamy tymczasem w fotelach, stojących w małym hallu na pierwszym piętrze. Przyjemnie tu jest, przede wszystkim z powodu klimatyzacji. Przeglądamy leżące na stoliku prospekty. Przyjmująca nas poprzednio pani przynosi nam klika egzemplarzy Trybuny Ludu z uwagą - pewnie państwo chcielibyście wiedzieć co się w Polsce dzieje? Trybuna Ludu nosi datę jeszcze z przed naszego wyjazdu.
     
    Kto z nas jest kierownikiem? Prosi sekretarz ambasady. Idź stary - mówimy do Janusza. Oficjalnie, a właściwie nieoficjalnie, to nie mamy kierownika. Po telefonie na stację, dostajemy wiadomość, że bębny są na stacji. Coś tu jest nie w porządku. Skąd się tam wzięły? Przecież z Tebriz jest tylko jeden pociąg na dobę, ten którym przyjechaliśmy. Ale to trzeba sprawdzić. Janusz dość długo nie wraca od sekretarza. Wreszcie jest. Coś nie jest w porządku? Jakie przyjęcie? Więcej niż zimne. Opowiem wam na ulicy. W każdym razie z noclegu w ambasadzie nici. Bagaż nam przechowają. Jakoś tę noc gdzieś prześpimy. Jutro pojedziemy w góry.  Ale wcześniej musimy znaleźć „Iranian  Mountainering Federation”- Irańską Federację Górską. Są przecież gospodarzami w tych górach. Nasz adres IMF składa się - podobnie jak naszej ambasady - z kropki na planie Teheranu. Kropka jest na ulicy Shirazi. Kropka jest oddalona od ambasady o parę kilometrów.  Pójdziemy tam piechotą. Plecaki zostają w piwnicy, więc nie powinno być tak źle. Wychodzimy na ulicę z ambasady. W cieniu można jakoś wytrzymać, ale stanie w słońcu absolutnie do przyjemności nie należy. Idziemy w kierunku tej Federacji.
     
    No i co ci powiedział sekretarz?  Objechał mnie, że wyprawa nie zgłoszona. Wie pan –powiedział - jak to wpłynie na stosunki polsko - irańskie, gdy wam się coś stanie? Od razu, z góry zastrzegł, że noclegu w ambasadzie nie będzie. Zaczął mnie straszyć, że zawiadomi ministerstwo, że przyjeżdżają „dzikie grupy”. Pokazywał mi nawet telegram do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Musiałem mu jeszcze zostawić spis naszych nazwisk.  Co do noclegu to polecił mi hotel za czterysta pięćdziesiąt rialsów na dobę ze śniadaniem, ewentualnie sto riasów mniej, gdy doba jest bez śniadania. Jest też za lotniskiem camping,  po piętnaście rialsów za osobę. Ta ostatnia informacja jest dla nas najciekawsza. Jednym słowem przyjęcie rzeczywiście raczej zimne. A nam się marzył basen w ambasadzie. Eh! Optymiści.
     
    Tak rozmawiając idziemy w stronę ulicy Kouroh-e-Kabir. Jest pora  południowej sjesty. Można to poznać choćby po postaciach leżących na chodniku Avenue Kourosh-e-Kabir. Łóżko leżącego składa się z dwóch kawałków gazety. Ulica Shirazi. Tu gdzieś powinna być IMF. Idę z Jackiem w głąb ulicy. Reszta zostaje w cieniu jakiegoś drzewa. Upał jest jednak bardzo dokuczliwy, szczególnie dla naszych pań. Zaczepiam jakiegoś chłopaka - gdzie jest  IMF- podając pełną nazwę. Nie bardzo wie o co chodzi. Na migi pokazał, aby czekać, a sam pobiegł do domu po drugiej stronie ulicy. Za chwilę pojawił się drugi, trochę większy. Ten drugi zna widać język angielski. Prowadzi nas ze sobą. Stajemy przed małym, ale ładnym domem. Tu ma być IMF. Na murze nie ma żadnej wywieszki - wskazującej, aby taka organizacja miała tu swoją siedzibę. Nasz Klub Wysokogórski - odpowiednik ich Federacji też nie ma żadnych szyldów. W drzwiach domu pojawia się starszy człowiek. IMF się stąd wyniósł. Gdzie? Nie wie gdzie. W tym momencie Janusz, który doszedł z dziewczynami, daje mi jakąś kartkę IMF jest na ulicy Fisher Abad. Skąd to wiesz? Dostałem adres od sekretarza. Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? Po cholerę włóczymy się po tej ulicy. Mówiłem ci. Nie słyszałem. Nie kłóćcie  się – wtrącił się ktoś z pozostałej trójki.
     
    Pod adresem, który zresztą nie zawiera numeru domu,  jest numer telefonu. Spróbujemy zatelefonować. Nikt nie odpowiada. Rozkładamy plan miasta, który nam pożyczył sekretarz. Jest znacznie bardziej dokładny od naszego.  Na ulicę Fisher Abad nie jest daleko. Jedziemy taksówkę zadecydowały Ryśka i Elżbieta.  One maja dosyć tego chodzenia. Spacer w Teheranie w lipcowe południe do przyjemności nie należy.  W taksówce pobieramy pierwszą lekcję  arabskiego. Lekcji udziela nam taksometr. W okienku wyskakuje lekko zakrzywiona pionowa kreska - to jedynka, obok niej serduszko, odwrócone do góry  - to piątka. Poznanie cyfr arabskich do dziesięciu jest dla mnie sprawą istotną. Jesteśmy już na ulicy Fisher Abad. Gdzieś tu musimy się zatrzymać i  poszukać naszej Federacji. Przyjemnie się bardzo podróżuje taksówką. Tylko te pieniądze! W tym przypadku wyniosły dwadzieścia siedem rialsów.
     
    Znów zaczepiamy, tym razem przystojnego mężczyznę z czarnym wąsem. Ogląda kartkę z adresem IMF i wskazuje  na budkę telefoniczną z automatem za dwa rialsy. Janusz wykręca numer i ma wyraźne kłopoty z dogadaniem się. Ściągamy do budki naszego „przystojniaka”, prosząc go, aby się dowiedział o numer domu, w którym jest IMF. Sprawa jest widocznie niezbyt łatwa, bo rozmowa trwa dłuższą chwilę. Wreszcie idziemy wszyscy, razem z właścicielem wąsików. Po drodze wchodzimy do jakiegoś biura, potem do drugiego. Nasz przewodnik widocznie się dopytuje, gdzie jest ten IMF. Wreszcie jesteśmy, tym razem chyba we właściwym budynku. Jest szyld, ale coś w rodzaju ministerstwa sportu. Budynek ma klimatyzację. Cudowna rzecz. Na szóstym piętrze ładna mała metalowa tabliczka „ Iranian Mountainering  Federation”.  Śliczne apartamenty ma ten ichni klub wysokogórski.
     
    Na ścianie w korytarzyku wisi duża panorama Alam Kuh i Tacht-e-Sulejman. Nikogo nie ma. Pokoje pozamykane. Nie, jest ktoś! Młody Irańczyk, pełniący pewnie obowiązki stróża. Uśmiecha się do nas i powtarza uparcie - six a`clock. Godzina szósta punktualnie. Widocznie tu dopiero ktoś jest o szóstej, z kim można coś załatwić. Żegnamy się z naszym uprzejmym wąsatym przewodnikiem. Nie mamy wcale ochoty wychodzić na ulicę. Nie ma jeszcze czwartej. Pojedziemy teraz na dworzec, sprawdzić tą rewelacyjną informację o bębnach. W taksówce trwa dalsza moja nauka arabskich cyfr. Zero-to malutki rombik. Dwójka jest prosta w zapamiętaniu. Dziewiątka też. Siedem jest takie same jak osiem, tylko odwrócone. Piątkę już znam. Najgorzej jest z szóstką i czwórką. Kurs kosztuje czterdzieści pięć rialsów. Bębnów, oczywiście, nie ma. Ale za to jest pięć znakomitych coca-coli z lodu, w restauracji dworcowej, w której właśnie siedzimy. Jest oczywiście klimatyzacja i ogromny portret szacha na czołowej ścianie. Na bocznej, jest już mniejszy jego małżonki - Farah Diby, a nad bufetem najmniejszy księcia.  Nie wiemy jakiego. Ale następcy tronu. Przyjemnie się tak siedzi, sącząc coca-colę. Mam nadzieję, że jutro nadejdzie nasz bagaż i pojedziemy w góry. Tam będzie chłodno i spokojnie. Pobyt gdzieś w górach, nad potokiem, wydaje mi się teraz rajem.
     
    Wychodzimy przed dworzec. Elżbieta przeprasza, że za chwilę wróci. Nie ma jej dosyć długo. Gdzie byłaś?  My tu wszyscy na ciebie czekamy. Byłam u Master Station - czyli po naszemu jakby zawiadowcy stacji.  Świetny pomysł. No i co? Był tam jakiś cerber, ale weszłam obok niego i Master zatelefonował przy mnie do Tebriz. Ten telefon może mieć decydujące znaczenie. Taksówka po raz trzeci dzisiejszego dnia. Jest już ciemno. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy dzień się skończył. Wspaniale wygląda Teheran wieczorem. Neony mnóstwo neonów, bajecznie różnokolorowe, ruchome. I do tego girlandy różnokolorowych żarówek. Jednym słowem Teheran By Night.
     
    I znów jesteśmy w IMF. Na korytarzu leżą na podłodze liny, młotki, haki. Obok grupki dyskutantów. Znana mi atmosfera. Przyjmuje nas prezydent Federacji pan Rafatiafshar - profesor ekonomii na Uniwersytecie Teherańskim. Pan Rafatiafshar przedstawia nam pana Osseina Adili - zdobywcę Fudżijamy,  jak go reklamuje. Siedzimy w przyjemnie urządzonym pokoiku. Na ścianach proporce klubów górskich, prawie z całego świata. Włoskie, francuskie, japońskie, chilijskie. Jest też proporzec Klubu Wysokogórskiego z Krakowa. Całości dopełniają ogromne biurko, za którym siedzi pan prezydent, mała szafka z albumami, czekan na ścianie i  kilka ładnych zdjęć. Między innymi Demawendu. Znany nam, już z południowej wizyty, Irańczyk przynosi herbatę. Wręczamy panu prezydentowi nasz proporczyk, album, krakowską ludową laleczkę. Rozmowa z panem Rafatiafshar toczy się w miłej atmosferze, spowodowanej dobrą znajomością  francuskiego przez Elżbietę i jej urokiem. Pyta się nas, czy podoba nam się Teheran w nocy. Radzi nam poznać jego nocne życie. My też na to mamy ochotę. Tylko za co?
     
    Pan prezydent wygląda imponująco, starszy, siwy pan, otoczony telefonami. Dostaniemy, oczywiście,  listy polecające do Rudbarak-skąd się wyrusza w grupę Tacht-e-Sulejman i do Rineh, punktu wyjścia na Demawend. Listy polecające? W  kraju dowiadywałem się, że nie potrzeba żadnych zezwoleń na działalność górską. Taki list jest formą zezwolenia. Nie bardzo mi się to wszystko podoba. Pan prezydent mówi, że między alpinistami nie ma granic, nie tylko państwowych, ale i rasowych, religijnych. Elżbieta szybko pisze po francusku dedykację na albumie, który przywieźliśmy. Album jest z Tatr i pan Rafatiafshar zadaje parę grzecznościowych pytań - jak wyglądają Tatry? My ze swej strony zapraszamy go w nasze góry. Jeszcze jedna kolejka herbaty. Dostajemy książkę, do której wpisujemy nasz program działania. Przed nami zrobiło to już kilkadziesiąt wypraw. Przeważnie irańskie. Ale jest i wpis naszych kolegów z Krakowa, którzy tu byli w 1969 roku. Wydaje się, że  nic już nie zdoła zakłócić tej miłej atmosfery. Niestety! Listy polecające dostaniemy dopiero w sobotę wieczorem. No trudno, dobrze, że chociaż dostaniemy. Jakoś wytrzymamy jeszcze trzy dni w Teheranie. W grę wchodzi tylko nocleg na campingu.
     
    A więc jazda na camping. Tylko, gdzie on jest?  Stara droga do Saveh, dziesięć kilometrów za lotniskiem - tylko takie mamy informacje z ambasady. Jest już późno, dziewiąta wieczór. Machamy rękami na przejeżdżające samochody. Może się zatrzyma jakaś taksówka. Stanął duży kremowy samochód. Prawie amerykański „krążownik”. Pojedzie w stronę Saveh za czterysta riasów. To jest sześć dolarów. Bardzo dużo. Proponuję sto. Do targowania się to wypychali pozostali zawsze tylko mnie. W końcu jedziemy. Za dwieście. I tak jest nieźle. Hotel za jedną dobę kosztuje trzysta  pięćdziesiąt  Jedziemy szeroką aleją, na końcu której, na dużym rondzie stoi ogromny, nowoczesny łuk triumfalny.  Za rondem kierowca skręca w jakąś boczną drogę. Miga nam znak campingu i liczba dziesięć. A więc dobrze jedziemy. Jeszcze dziesięć kilometrów.
     
     
    Kierowca krzywi się na dwieście rialsów. Chce jeszcze pięćdziesiąt, że niby droga długa. Nie mam ochoty mu dać, ale pozostali-daj mu! Te pięćdziesiąt - daleko jest. O, naiwni! Nie wiemy w tym momencie co czynimy. Wchodzimy przez wysoką bramę na camping. Nikt nas nie pyta o dokumenty. Kilka niewielkich cyprysów. Wierzby płaczące, między nimi trawa. Parę samochodów stoi pod drzewami, a obok nich namioty. Niewielki camping. Rozkładamy namiot na ziemi. Będziemy spać w piątkę na rozłożonym namiocie. Mamy dwa śpiwory. Jeden pod spód, drugim się przykryjemy. Noc jest wystarczająco ciepła. Nie to jest jednak najważniejsze, bo chce nam się potwornie pić. Nie piliśmy przez cały dzień nic, za wyjątkiem coca-coli na dworcu i herbaty w IMF. Wody z kranu pić nie chcemy, ze względu na ameby. Tylko co pić? Nie mamy herbaty, cukru, z wyjątkiem kilku kostek od Miszki. Obok bramy campingu jest mały sklepik i po drugiej jej stronie - bufet.  Poszli tam państwo E i J. Napijemy się choćby wody przegotowanej. Wracają. Kupili paczkę herbaty, pięć jajek- bo tanio i paczkę herbatników. W sumie zapłacili jednego dolara. Nie jest tu zbyt tanio. Miłe perspektywy, jeżeli trzeba będzie czekać tydzień na naszą żywność w bębnach. Uszczuplimy bardzo nasz zapas cennych dewiz.
     
    Herbata jest gorzka, ale świetna. Do tego po jednym jajku i po kilka ciastek. Niewiele zjedliśmy dzisiaj, a mimo to nie odczuwam głodu. Nie wiem jak inni. Inni są jednak głodni. Elżbieta i Janusz zgłaszają propozycję, aby zjeść pasztet. Nie ma sensu jeść dzisiaj-oponuję. Przychodzi mi to łatwo, bo nie jestem głodny.  Jakie masz argumenty? Tu na campingu nie robimy nic, więc nie potrzebujemy dużo jeść. A co będzie, jak będziemy musieli przez tydzień kupować żarcie. Widzicie, ile to kosztuje. Do tego opłata za camping. Za camping zapłaciliśmy przed chwilą. Chodził taki jeden z zeszytem, zapisał sobie skąd jesteśmy, zainkasował dwieście dwadzieścia rialsów - po czterdzieści na osobę. I dwadzieścia za namiot. A więc nie po piętnaście, jak poinformował Janusza pan sekretarz. To była cała biurokracja campingowa.
     
    Kontynuuję - jak  dostaniemy bębny to sobie odbijemy to głodowanie. Chcesz cały tydzień głodować - wtrąca Elżbieta. Pojedziemy później wyczerpani w góry i co zrobimy. Nie uratuje nas ta puszka pasztetu, jak ją zjemy dopiero jutro. Mnie się wydaje, że lepiej ją zostawić. Zarysowały się dwa obozy - Elżbieta i Janusz oraz ja, Ryśka i Jacek. No to głosujemy. Trzy do dwóch na naszą stronę. Janusz – wściekły - rzuca w  brata jakimś ciężkim przedmiotem. Stary! Co się wygłupiasz. Atmosfera staje się z miejsca bardzo nieprzyjemna. Po cholerę się kłócimy!  Wszyscy stali się jacyś drażliwi i wybuchowi. To wszystko wina sytuacji, zmiany warunków, zmęczenia. Musimy jednak za wszelką cenę unikać konfliktów. Taka kłócąca się grupa jest nic nie warta. To nic w sumie nie daje. Łatwiej to jest jednak sobie wytłumaczyć, niż zastosować praktyce.
     
    Camping jest jednak przyjemny. Można wziąć  prysznic. Jest nawet basen. Leżymy w piątkę na jednym rozpiętym śpiworze, typu rozpinana kołderka. Noc jest pogodna. Nie ma obawy, że pogoda się zepsuje. Tu w okresie letnim deszcze są zupełną rzadkością. I tylko jedynie w postaci burzy. Patrzę na niebo, usłane leciutkimi barankami, podświetlonymi księżycem, który schowany jest za wysokim murem, otaczającym camping. Oo…! Leci sputnik. Gdzie? Tu - pokazuję palcem. Wszyscy szukają sputnika. Ryśka twierdzi, że widzi. Nie, to tylko chmury przesuwają się szybko na tle gwiazd i jedna z nich najmniejsza sprawia wrażenie jakby była sputnikiem Ale to co ja widziałem, to był naprawdę sputnik. Tłumaczę. Nastrój wśród nas trochę się poprawił. Nie jest dobrze - myślę sobie. Bębnów nie ma. Zezwolenie na działalność w górach  otrzymamy dopiero w sobotę. Może to skomplikować nasz program, który przewidywał - dwanaście dni w grupie Tacht-e-Sulejman, trzy do czterech dni na Demawend, a resztę na zwiedzanie Iranu. Oby tylko bagaż nie zaginął. Bo i  taka myśl mnie nurtuje.
     
    Objaśnienie zdjęć(w kolejności zamieszczania)
    1. Typowy sklepik prz ulicy.
    Takie ulice, poza  reprezentacyjną  częścia śródmiejską, ciągnęły się kilometrami.  I sklepiki były po obu stronach.  Przechodząc obok, należało wykazać całkowitą obojętność. Spojrzenie na towar, przystanięcie na moment, wywoływało gwałtowną reakcię właściciela interesu. Ryba poczuła przynętę.  Zaraz nadzieje się na haczyk...I  wyciągnie się ją z...- tj. wciągnie do środka.  "Wędkarz" jej nie zwolni.   Ma cenę kilkudziesięciu rialsów.  Sama  musi odzyskać wolność!
    2.  Gdzieś w Teheranie, na ulicy. To jest bardzo dobre miejsce dla chwilowego wypoczynku. Kwiatki kwitną. Upał leje się z nieba.  Ale jesteśmy  w dawnej Persji. I to się liczy.  Jacek, Ryśka i  chyba autor postu.


  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziesty lipiec.
     
    Nie był to nadzwyczajny wypoczynek. Twardo, bo bez materaców.  A jak ktoś się przewracał, to budził pozostałych. Dochodzimy do wniosku, że skoro są jajka po pięć rialsów, to warto ich kupić więcej na śniadanie. Mają dużo kalorii. Wprawdzie Jacek twierdzi, że znajomy profesor opowiadał mu, że tylko jedno jajko na dobę przyswaja organizm człowieka. Będąc u siebie w domu, na  Kozłówku, skłonny byłbym w to uwierzyć. Tu nie wierzę. Nasze śniadanie składa się z dwudziestu jaj na twardo, puszki pasztetu, paczki ciastek i gorzkiej herbaty. Tej ostatniej gotujemy tyle, aby starczyło do Teheranu. Chleba oczywiście żadnego nie ma. Co za świństwo –myślę sobie - jedząc  jajko posmarowane pasztetem. Po śniadaniu stawiamy namiot, bo trzeba gdzieś zostawić, to co ze sobą mamy. I kąpiemy się w basenie. Niektórzy z nas mają psychiczne opory. Ameby? Dobrze, ale zęby już myliśmy!
     
    Wykąpani i odświeżeni możemy jechać teraz do miasta, czyli Teheranu. A jedziemy tam, aby zobaczyć, czy nie przyjechały nasze bębny. W przypadku, gdyby się pojawiły, musimy je zawieść do ambasady. Upał coraz gorszy. Rano było przyjemnie. Z bramy campingu wychodzi się wprost na szosę, która prowadzi z Teheranu do Saveh. To ma być ta stara droga. Żeby jechać do miasta trzeba przejść na drugą stronę szosy. Tam jednak nie ma cienia. Wystarczy do machania na samochody jedna dyżurna osoba. Reszta czeka przy campingu pod drzewem. Ruch na szosie jest duży. Co chwilę przejeżdżają ogromne ciężarówki. Niektóre wyładowane bawełną tak wysoko, jak tylko można sobie wyobrazić. Krajobraz nie jest czarujący. Kilka osmolonych u góry kominów  fabrycznych. I wysoki mur otaczający ten zakład. Niedaleko nas grupa małych, glinianych domków, bez drzwi i okien tylko z otworami wejściowymi.  O dachach w kształcie kopułek. Kopułkę można wylepić  bez kawałka drewna. A drzew w Iranie   jest jak na lekarstwo.
     
    Jesteśmy na dalekim przedmieściu Teheranu od jego strony południowej, pustynnej. Horyzont zamyka od północy potężny mur górski Elbursu, z dominującym nad miastem szczytem Towczal, mającym prawie cztery tysiące metrów nad poziomem morza. Sam Teheran jest położony - jak wynika to z jego planu -  na wysokości od tysiąc sto do tysiąca sześćset metrów. Wysokość ta powoduje, że  noce są nawet lekko chłodne nad ranem. Mieliśmy okazję tego doświadczyć dzisiaj rano. Za to jak jest w południe - lepiej nie mówić. Ryśka, która bohatersko wystawiła się na słońce, zatrzymała mikrobus. Ładujemy się do niego, zachęceni przez konduktora w cywilu. Ile - pada z naszej strony, pytanie po angielsku? Pięć. tomanów? Nie, rialsów! Razem dwadzieścia pięć rialsów. No to ładnie wczoraj wieczorem zapłaciliśmy. Dziesięć razy więcej. A oni jeszcze - daj mu te pięćdziesiąt! Jednak, mimo to,  się nam opłaciło. Taksówka plus camping wyniosły razem nieco więcej, niż hotel dla jednej osoby.
     
    Mikrobus co chwila się zatrzymuje. To ktoś wsiada, to inny wysiada. Dla nas to małe odkrycie. Nie ma przystanków, wystarczy machnąć ręką lub wyrazić chęć wysiadania i mikrobus staje. Jedziemy ulicą  Shirokhorshid. To nie ta sama ulica co - Pahlawi, Tacht-e-Jamshid, czy Fisher Abad. Tamte to są ulice śródmieścia, a ta jest peryferyjna. Mijamy dużo warsztatów mechanicznych. Taki warsztat, to też opisywana już wnęka w budynku. Część „załogi” warsztatu pracuje nawet na chodniku .  W ogóle to chodniki wydają się być przeznaczone raczej do handlu i jako miejsca pracy, a nie do spacerów. Nasz autobus kończy jazdę na placu Gumruk. Z planu wynika, że do stacji kolejowej jest niecały kilometr. Przed stacją się rozdzielamy. Dziewczyny z Jackiem pędzą do restauracji. Wiedzą co dobre, coca-cola, klimatyzacja. Ja z Januszem idziemy do bagażowni. Z daleka widać, że są nasze kochane bębenki. Koniec z jedzeniem jajek z pasztetem, którego zresztą nie ma. Dziś się „odkujemy”.  Jeden z robotników wywozi je na rampę.  Żąda za ta przysługę dwa  tomany. Bezczelność! W  Dżulfie dostali prawie osiem dolarów. Jestem jednak tak ucieszony, że się załamuję i mówię do Janusza - daj mu, niech się odczepi. Janusz jest twardy - nie da.
     
    Przychodzi Jacek i zaraz wraca po nasze panie. My tymczasem targujemy się z taksówkarzami. Coś dzisiaj strasznie dużo żądają. Piętnaście, dziesięć tomanów. Wczoraj jechaliśmy przecież za pięć. Może bębny to spowodowały?  Wreszcie jeden decyduje się jechać za sześć tomanów.  Jedziemy - ja znów w szoferce. Trochę mi się ta jazda nie podoba. Mam na kolanach plan miasta i widzę, że jakoś dziwnie jedziemy. W końcu on przecież wie jak jechać - myślę. W końcu stajemy przed jakimś dużym budynkiem. Rzut oka na plan. To jest, to jest…Główna Kwatera Policji. Kierowca daje mi do zrozumienia, żebyśmy wysiadali. Powtarza bezustannie - police, police. Jak to?  Przecież my chcemy jechać  do Polskiej Ambasady. I nagle olśnienie! On sobie pomylił Polish Embassy  z  police - policja. Dokoła nas zebrał się tłum gapiów. Jest nawet kilku policjantów. Dyskusja, żeby nie powiedzieć awantura, jest bardzo żywa. Wreszcie jedziemy, ale tylko kawałek dalej, w jakąś boczną uliczkę. Koniec jazdy, nie pojedzie dalej. Wyładowujemy bębny i taksówkarz odjeżdża obrażony - oczywiście bez forsy.
     
    Chowamy się do cienia. Ustalamy na planie, gdzie jesteśmy. Nie jest źle. Bliżej mamy stąd do ambasady, niż ze stacji kolejowej. Za cztery tomany powinniśmy tam dojechać. Usiłujemy złapać jakąś taksówkę bagażową. Nie wiele ich tu jeździ. Łapanie wygląda  w ten sposób - pokazuję kierowcy na planie Teheranu miejsce, gdzie jest Polska Ambasada. Wymawiając nazwę ulicy Tacht-e-Jamshid(tachtedżamszid). Już nie Polish Embassy(pouliszembesy). Następnie pokazuję na bębny i na cztery postacie, siedzące w kucki, w cieniu pod murem. Pytając się - ile? Ceny w granicach piętnastu tomanów. Ja proponuję trzy. Wyrozumiały uśmiech kierowcy kończy dyskusję. Trzeba będzie, widocznie, podnieść stawkę. Minęło południe. Cień pod murkiem zrobił się bardzo malutki. Wiecie co - mówi Janusz. Może byśmy pojechali na Demawend. To nie ma sensu mówię. Właśnie chcemy to przedyskutować. Pojedziemy do Puluru - miejscowość, z której można iść na Demawend - dzisiaj. A do IMF pójdziemy w poniedziałek. Nie ma sensu, bo nie mamy listu polecającego pod Demawend.  Ale to nawet nie jest takie ważne. Natomiast nie jesteśmy zaaklimatyzowani, a góra ma prawie pięć tysięcy siedemset metrów. Nikt z nas nigdy nie był na takich wysokościach. A jak próba się załamie, to czy będziemy mieli później siły i odporność psychiczną, żeby jeszcze raz próbować? No to nie jedziemy- zadecydowaliśmy.
     
    Siedzimy pod tym murem już dość długo, popijając herbatę z baczka. Jeszcze jedna próba zatrzymania taksówki bagażowej. Oo! Co za spotkanie? Góra z górą…To nasz wczorajszy taksówkarz. Spojrzał fachowym okiem bębny i padła liczba dziewięć tomanów. Odzywka z naszej strony - cztery. Staje na sześciu plus kilka łyków naszej herbaty. Jadę obok niego.  Pochodzi z Tebriz. Teheran mu się nie podoba. Twierdzi, że jest „not good”, nie dobre miasto. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem ambasady. Bębny trzeba będzie przenieść do piwnicy, gdzie odbędzie się przepakowywanie. Spróbujemy jeszcze raz prosić sekretarza o nocleg w ambasadzie. Janusz absolutnie nie chce iść do niego. Widać jak mu wczoraj dopiekł. Idę z Elżbietą. Przyjmuje nas starszy siwy pan.  Zaczyna się rozmowa od informacji z naszej strony, jak przedstawiają się nasze sprawy w IMF, gdzie mieszkamy, co zamierzamy dalej robić.  Zostawiamy mu na kartce papieru nasz program działania w Iranie. Z kolei pan sekretarz roztacza przed  nami wizje, co by było, gdybyśmy nie byli „dziką” wyprawą. Samochód specjalny w góry i jeszcze inne takie przyjemności. Wiemy, że jesteśmy „dzicy”. Ale też wiemy bardzo dobrze, z doświadczeń innych, jak trudno jest w kraju nawiązać oficjalny kontakt z obcą federacją górską. Wszystko idzie przez Warszawę, musi się mieć tu poparcie. Nic dziwnego, że ludzie kombinują, aby tylko wyrwać się w jakieś bardziej egzotyczne góry. Ale pan sekretarz jest z dyplomacji z Warszawy i takie przyziemne sprawy są mu z pewnością obce.
     
    Atmosfera stała się nawet miła. Żegnamy się dziękując za pomoc. Tu w myśli mam znak zapytania - jaką? Wydaje jednak nam się, że to dyplomacja z naszej strony tak podziękować. I jeszcze jedna prośba do pana - czy nie można by spać w ambasadzie? Dojazd z campingu jest niewygodny. Nam o dojazd nie chodzi, tylko o rialsy.  Mamy sprzęt biwakowy, to nam wystarczy byle taras. Niestety pokoje gościnne mamy zajęte. Jak byśmy chcieli w nich spać? Ale tylko o tym może decydować ambasador. W myśli - dziwne?  Aż ambasador! Czyli – nie, ale dyplomatyczne. Schodzimy do piwnicy. Piwnicę w ambasadzie, gdzie trzymamy nasze rzeczy,otwiera nam młoda dziewczyna. Jest córką jednego z pracowników. Chodzi do angielskiej szkoły i opowiada nam, że w Teheranie była w tym roku ostra zima. Śnieg spadł nawet w marcu.  Z pięciu bębnów dwa zabieramy ze sobą w góry, a trzy zostaną w ambasadzie  na późniejszy okres. Trochę źle zrobiliśmy, żeśmy nie spakowali, od razu w Krakowie, bębnów na poszczególne okresy pobytu. Góry, zwiedzanie Iranu i powrót. To była moja wina.
     
    Kiełbasa nam spleśniała, ale może da się ją wykorzystać. Panwit  też zrobił się niezbyt świeży. Część żywności zabieramy na camping. Będziemy mieli dzisiaj pyszny obiad. Do campingu najłatwiej będzie dojechać z placu Gumruk. A do placu Gumruk nie najłatwiej, ale za to najtaniej - dojdzie się piechotą. Znów, jak wczoraj zaskakuje nas zmrok. Wychodząc z ambasady było jasno, dzień. Dochodząc do  placu Gumruk mamy wieczór. Dowiadujemy się, że obok placu na ulicy Mohlavi są dwa dworce autobusowe. Dworcem jest małe podwórze, gdzie stoi kilka autobusów i mikrobusy - zwane tutaj „mynybasy”. Obok podwórza, od strony ulicy znajduje się mały kantorek, gdzie można kupić bilety. Którym autobusem można dojechać do campingu? Tym pytaniem zaczepiamy po kolei ludzi. Po chwili w naszą sprawę jest zaangażowanych kilka osób. Ktoś nas kieruje do sąsiedniego dworca. Stamtąd inny znów przeprowadza nas w poprzednie miejsce. Wiemy tylko, że chcemy jechać na camping, i że znajduje się przy starej drodze do Saveh - „old  road to Saveh”. Wreszcie ktoś - chyba kierowca - wskazuje nam autobus, który jedzie do miejscowości Tanakrod i widocznie przejeżdża obok campingu.
     
    „Nasza” linia autobusowa jest biedna. Ma kiepski i położony w ubogiej dzielnicy dworzec. Obsługuje okolice Teheranu i wozi biednych ludzi. A jakich biednych? To mamy okazję teraz zaobserwować. W autobusie siedzą chłopi z okolic Teheranu i mieszkańcy dalekich przedmieść tego parterowego miasta. Niektórzy z nich, wykorzystując wolne chwile, przesuwają między palcami paciorki tasbihu(różaniec muzułmański). Modlą się przeważnie starsi, chociaż  spotkaliśmy młodych ludzi modlących się w ten sposób. Jakiś człowiek sprawdza bilety. Sprawdziwszy - wysiada. Wsiada za to kierowca i autobus  wyjeżdża na ulice Mohlavi. Mijamy plac Gumruk i jedziemy w stronę miasta Karadaj. Na ulicach kwitnie handel. Palą się jaskrawym światłem przenośne gazowe lampy. W ich świetle piętrzą się na dwukołowych wózkach góry brzoskwiń, winogron, arbuzów, pomidorów. Kiedy to oni wszystko sprzedadzą?  Kupujących jest dużo, ale chyba nie na tyle, żeby  to wszystko do jutra zniknęło. Sami mężczyźni. Mężczyźni sprzedają i mężczyźni kupują. Co chwila autobus się zatrzymuje. Ktoś wsiada, ktoś wysiada. Konduktor, ale inny niż na dworcu inkasuje pieniądze, nie wydając żadnych biletów.
     
    Opuszczamy główna drogę i obok szosy pojawiają się znaki campingu. Dobrze jedziemy. Pierwszą rzeczą, jaka mamy do zrobienia, to herbata. Morze herbaty. Chce nam się wszystkim znów potwornie pić. I pijemy po litrze na głowę, po półtorej. Jedzenie nieważne, tylko pić. Świetna jest zupa. Dostarcza wody i kalorii. Po tym obiedzie i kolacji zarazem, korzystamy z prysznicu. Na niebie pojawiają się, tak jak wczoraj, baranki. Za murem campingu rozlega się dziwne wycie. Samolot startujący, czy też po wylądowaniu? Nie, to pociąg z lokomotywą spalinową. Bo tu obok campingu jest tor kolejowy. To ma być egzotyka? Słychać cykady i tak się kończy dla nas drugi dzień w Teheranie.
  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziesty pierwszy lipiec.
     
    Można było spać dłużej. Niestety się nie da. Słońce jest dość wysoko i zaczyna nieźle przypiekać. A jest godzina dopiero siódma. Dzisiaj jesteśmy na urlopie. W planie mamy basen, a po południu zwiedzanie Teheranu. Dzień należy rozpocząć od śniadania. Na śniadanie jemy zupę mleczną z naszego proszkowanego mleka i herbatę. Nie mamy apetytu. Nie jest najlepiej. Trzeba się będzie zmuszać, aby coś zjeść. Po śniadaniu panie zabierają się do robót domowych - czyli prania. Panowie kierują się zaś w stronę basenu. Leżymy we trójkę obok basenu, na śpiworze pod daszkiem z trzciny. Procedura - do basenu i pod daszek, aby wyschnąć i „apiać’(od nowa). Basen jest niewielki, woda niezbyt czysta. Usiłuję spisywać swoje wrażenia z minionych dni. Za duży to jednak wysiłek. Odkładam notes i obserwuję basen. Mamy na campingu międzynarodowe towarzystwo. Głównie Niemcy, potem mniej liczni Anglicy, Francuzi, no i my Polacy. Jeśli ktoś za hippisa uważa człowieka z długimi włosami. To tu  są  sami hippisi, nawet Jacek. Moi  koledzy śpią. Tak jest najlepiej. Po prostu przespać ten cholerny, południowy upał. Gapię się na pręty trzciny na daszku, między którymi przedostają się pojedyncze promienie słońca, stojącego prawie w zenicie. Może ktoś pomyśleć, że się lenimy. Powinniśmy, zamiast leżeć nad basenem, uganiać się za egzotyką w Teheranie. Ja też tak myślałem, ale w Polsce. W tym upale traci się ochotę do czegokolwiek, z wyjątkiem chłodu i dobrej coca-coli. Żeby tak można było zwiedzać Teheran klimatyzowaną taksówką? No, może być zwykła. Tylko te pieniążki. Miasto jest zbyt obszerne, aby można go było zwiedzać.  Spacerując. Plan na dzisiejsze popołudnie jest następujący. Uzyskanie informacji - skąd i kiedy odjeżdżają autobusy do Rudbarak i do Puluru, a potem zwiedzanie Teheranu.
     
    O trzeciej zabieramy się do gotowania herbaty. Na drugie danie będzie kiełbasa, też gotowana i to długo. Wczoraj wieczorem była długa dyskusja o jadzie kiełbasianym. Ktoś twierdził, że trzeba gotować, co najmniej pół godziny, aby zabić jad. Gotowaliśmy czterdzieści minut. Dzisiaj też gotujemy. Kiełbasa jest dobra. Ma swoisty zapach suszonej. Wisi w siatce na drzewie i zdążyła jeszcze podeschnąć. Największe obawy ma Elżbieta. Inna sprawa, że w tych okolicznościach, choroba któregoś z nas byłaby poważnym problemem. Kto by za to płacił? I to w dolarach. Nalewamy herbatę do baczków  i zamoczywszy się pod prysznicem, wychodzimy na szosę. Stanie o tej porze na słońcu, przypomina stanie przy piecu martenowskim. Z tą różnicą, że tam żar leje się z boku, a tu z góry. Po pół godzinie jesteśmy na placu Gumruk. Najlepiej o informacje, jak dojechać do Rudbarak i  Puluru, spytać na dworcu, z którego odjeżdżamy na camping. Nie, oni tu nie jeżdżą do Rudbarak, ewentualnie do Marzunabadu, albo do Czalus. Te miejscowości leżą  niedaleko siebie. Jakiś Irańczyk rzuca nazwę - Iran Peyma(iranpejma) i prowadzi nas na ulicę. Zatrzymuje taksówkę, mówi do kierowcy Iran Peyma i jedziemy. Ta Iran Peyma to pewnie jakaś „linia autobusowa”- myślę sobie. Odbyło się to tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się zapytać.
     
    Zatrzymujemy się przed budynkiem, który ma na frontonie napis Iran Peyma. Jesteśmy na ulicy Amir-e-Kabir, w bogatszej dzielnicy miasta. Bogatsza, niż nasza linia na camping, jest Iran Peyma. Poczekalnia z ławami obitymi skórą i jak zwykle z portretem szacha. Na podwórzu stoją bardziej okazałe autobusy. Nie, do Rudbarak nie mają autobusów. Do Czalus – owszem, tak. Do Rudbarak,  to T.B.T.(tibiti) może jeździ.  Znów nowa linia - myślę. A do Puluru? Niedaleko jest dworzec autobusowy, skąd jeżdżą do Puluru. Aha, a gdzie jest „tibiti”? Podajemy naszemu informatorowi plan miasta, na którym zaznacza krzyżykami miejsca odjazdu do Rudbarak i Puluru. T.B.T. jest na ulicy zaznaczonej krzyżykiem. Najpierw pójdziemy na tę ulicę.  Z trudem, przy pomocy policjanta, znajdujemy mały kantorek. Siedzący w nim młody chłopak twierdzi, że jeżdżą do Puluru.  Ale nie dzisiaj, tylko jutro o wpół do ósmej. Nieważne. Mamy więc ustalone, skąd można dojechać pod Demawend.
     
    Po wyjściu z kantorka spostrzegamy, że jesteśmy niedaleko od meczetu Sepahsalar.
    Meczet Sepahsalar, o którym, Franciszek Michalski w swojej książce „Wędrówki irańskie”, pisze: „W istocie meczet Sepahsalar jest wspaniałą budowlą, mało tego cudem orientalnej architektury. Monumentalny jego fronton, zwrócony do placu Baherastan obramiają dwa potężne minarety, ozdobione majolikowymi kaflami i kufickimi napisami rzadkiej piękności”.
    Przez wysoką, sklepioną bramę wchodzi się na wielkie podwórze meczetu. Na ścianach i sklepieniu oglądamy przepiękną barwną „kaszi”, w kolorze czarnym, białym, zielonym i niebieskim.
    Dalej pisze Michalski: „ Po śmierci fundatora ministra Sepahsalara, podobno otrutego na rozkaz ówczesnego szacha, budowla została do dziś nie wykończona”.
     
    Notatki autora książki pochodzą z okresu drugiej wojny światowej. Mamy okazję zobaczyć, jak to dziś wygląda. Jesteśmy więc w najciekawszej, z naszego punktu widzenia, budowli Teheranu.  Ma sześć minaretów i  przepiękną kopułę, wyłożoną podobnie jak minarety kolorowymi płytkami kaszi(kafelki z malowanego fajansu). Dominują kolory, jak na załączonym dalej zdjęciu. Stukamy do bramy. Może nas wpuszczą? Ta brama to arcydzieło sztuki kowalskiej.  Prześliczna robota. Brama się uchyla i jesteśmy w przedsionku, skąd idzie się na dziedziniec meczetu. Obawiamy się, czy wpuszczą nasze panie. Nikt jednak nie protestuje. Wita nas  dwójka. Jeden stary, drugi młody. Gdzie chcemy iść? Na dziedziniec, czy wyżej? Oczywiście wyżej. Nie często przecież zdarza  się okazja połażenia po meczecie. Wychodzimy na dach, spacerujemy po małych kopułkach,  stanowiących dachy leżących niżej pomieszczeń. Na nami tylko minarety i kopuła. Z bliska widać, że brakuje w niej kilku płytek. Patrzymy w dół na dziedziniec z pięknymi piniami, między którymi błyszczy w zapadającym zmroku woda, do rytualnych ablucji.
     
    W ręce mam dwa aparaty fotograficzne. Jeden z filmem czarno-białym, drugi z kolorowymi przeźroczami. Do tego światłomierz. Wszystko to plączę się między rękami. Marzę o chwili, kiedy będę mógł usiąść przy jakimś fragmencie architektury, popatrzeć, zastanowić się chwilę. Niestety, bardzo rzadko to się zdarza. Ciągle brakuje czasu, a tyle chce się zobaczyć. Nasz przewodnik-młodszy z dwójki- też jest zapalony. Czy chcemy wyjść na minaret? Wspaniale! Ledwo się można przecisnąć, po krętych, zakurzonych schodkach i to w zupełnych ciemnościach. Ryśka się boi. Przewodnik zostawia nas samych na górze, zachęcając do fotografowania. Co za piękny widok! Dokoła nas morze niskich domów. Znajdujemy się w uboższej dzielnicy Teheranu. Nieco dalej widać i wyższe domy. To centrum tego miasta. Zachodzi słońce, oświetlając je ostatnimi promieniami i wznoszące się półkoliście nad nimi szczyty Elbursu. Robię jeszcze przeźrocze roztaczającej się panoramy. Pod nami mamy, pyszniącą się swoimi barwami, kopułę meczetu.  
     
    Nad miastem unosi się przedwieczorna mgiełka. Następuje kolejna seria zdjęć, jedyny precyzyjny świadek tej uroczej panoramy. Pojawia się z powrotem nasz przewodnik. Pytamy, gdzie jest w mieście pałac  szacha. Pokazuje nam parlament, pałac i jeszcze jakieś inne ważne budynki. Schodzimy niżej.  Jestem ciekaw, gdzie on nas jeszcze zaprowadzi. Zastanawiam się, ile to nas będzie kosztowało. Trudno z  tymi paroma dolarami, jakie mamy, nie myśleć o tej sprawie. Idziemy po dużym dachu, wyglądającym jak pole usiane regularnie kopczykami kretów, tylko w  odpowiednio większej skali. To kopułki dachu sali czterdziestu kolumn. Jest ciemno, ale od czego jest światło elektryczne. Sala jest w remoncie. Po nim sala będzie wyłożona cała alabastrem. Na razie w lekko zielonkawym kolorze jest wyłożony mihrab. Na jego lewej stronie jest duża brunatna plama. Przewodnik zwraca nam uwagę, że plama przedstawia Europę i Azję. I rzeczywiście, widać jakby zarys Skandynawii. Można się domyślić nawet gdzie jest Iran.
     
    Oglądamy od spodu kopułę. Bardzo to wszystko ładne. Szkoda, że zapadł zmrok, z którym nawet światło elektryczne nie bardzo sobie radzi. Z ust przewodnika płynie potok informacji. Tu w meczecie mieści się Wydział Teologiczny Uniwersytetu Teherańskiego. Czyli szkoła muzułmańska-Medresa.  Przedstawia nam jednego z nauczycieli tego wydziału, z wykształcenia filozofa-jak podkreśla. Nazwisko jego uleciało mi z pamięci. Uśmiechamy się do siebie mile-cóż nam pozostaje? Po dziedzińcu spacerują elewi w białych turbanach na głowie. Zegar nad bramą, po przeciwnej stronie dziedzińca, wskazuje godzinę taką, jaka jest w Mekce. Żegnamy się, płacąc czterdzieści rialsów. Wydaje nam się, że przewodnik zasłużył na więcej.
     
    Po wyjściu na ulicę, przypominam sobie, że zostawiłem w kantorku, tam gdzie pytaliśmy się o autobus do Peluru, pożyczony w Krakowie od pana K.C. plan Teheranu,. Wracamy tam z powrotem. Zamknięty. Nic się nie stało, mamy drugi od sekretarza ambasady. Paniom się chce bardzo pić. Nam też. Nogi nas już solidnie bolą. Obok meczetu jest mały barek. Zamawiamy coca-colę, sok pomarańczowy i jakiś napój o nazwie „7UP”. Cola jest z lodu i jest świetna. Za barem siedzi dwóch młodych barmanów, spoglądających na nas przyjaźnie. Nad nimi kiczowaty, w jaskrawych kolorach portret szacha z żoną. Na kolanach trzymają swoje dziatki. Pijemy małymi łyczkami, aby nie przeziębić gardeł. Dalszy ciąg tego wieczoru nie był interesujący, ale za to bardzo nas zmęczył. W „tibiti” nam powiedziano, że P.M.T.(piemti) jeździ do Rudbarak. Jeszcze jedna linia! Piemti z kolei, że Iran Peyma. Kółeczko się więc zamknęło. Nic więcej nie załatwimy. Pojedziemy więc do Marzunabadu, albo Czalus, a stamtąd spróbujemy się jakoś dostać do Rudbarak.
     
    Po dłuższym spacerze znaleźliśmy się na placu Gumruk. Zaczyna się znana kołomyjka z dopytywaniem się o autobus do campingu. W pewnym momencie wpada nam do głowy myśl, aby się nie pytać o camping, podając jego angielskie brzmienie – „kemping”, tylko o Gol-e-Sahra(golesachra). Tekst angielski na ulotce głosi - camping, caravansite in Teheran  at  Gol-e-Sahra. The Flower of the Desert. Kwiat pustyni, piękna nazwa. Riposta, kogoś z dyskutującego dookoła nas tłumiku, jest błyskawiczna. Prowadzi nas, bez dalszych dyskusji do właściwego autobusu. Zapomniałem dodać , że tu autobusy nie mają żadnych tablic, z których korzystanie ze względu na „robaczki” i tak byłoby wątpliwe. Wszystko odbywa się na przysłowiową „gębę”. Na campingu ten sam ceremoniał, co wczoraj. Uzupełnianie wody w organizmie dużo ilością herbaty, jakaś zupa, prysznic. I znajome baranki na niebie.
     
    Objaśnienia zdjęć(w kolejności zamieszczania)
     
    1.  Wejście do meczetu Sepahsalar
    2.  Kopuła meczetu
    3.  Minarety meczetu
    4.  Szkoła muzułmańska - Medresa
    5.  Panorama Teheranu wykonana z minaretu. Na pierwszym planie wieżyczka sąsiedniego minaretu





  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego drugiego lipca.
     
    Dzień moich urodzin. Skończyłem trzydzieści dwa lata. Spuścili wodę z basenu. Nic nie będzie z dzisiejszych kąpieli. Dwóch dżentelmenów z obsługi campingu myje go dużymi szczotkami. Kąpiemy się w zamian w małym baseniku dla dzieci, których i tak tu nie ma. Za naszym przykładem idą inni kempingowicze.  Dżentelmeni uporali się z myciem i zaczynają wpuszczać wodę. Towarzystwo kempingowe posiadało na dnie i czeka, z nogami w wodzie, na jego napełnienie. Jakiś Niemiec myje psa w baseniku dla dzieci. U nas, w pewnych częściach społeczeństwa, panuje mit  o nadzwyczajnej kulturze zachodu. Nie mówiąc o dobrobycie. Jak to jest, to można się najlepiej przekonać, stykając się z nimi. Z kulturą jest różnie i nie różnią się wcale w tej dziedzinie od nas. A w pewnych przypadkach jest jeszcze gorzej.
     
    Po obiedzie, składającego się dzisiaj z konserwy z chlebem, zupy i herbaty, wybieramy się do Teheranu. Kierowca złapanego mikrobusu ma żonę Polkę. Sam, jak mi się wydaje, nie jest Irańczykiem. Nie wypada jednak się pytać. Nie dojeżdża do placu Gumruk, skręca gdzieś po drodze. Wysiadamy, prosząc o przekazanie pozdrowień dla żony. Nie bierze od nas pieniędzy. Jesteśmy daleko od śródmieścia. Mamy dość dużo czasu, do umówionej dzisiaj wizyty w JMF. Spróbujemy pojechać tam miejskim autobusem. Jeszcze nie próbowaliśmy tego środka lokomocji.  Ktoś, wyglądający na urzędnika, rysuje nam, na papierze firmowym instytucji, w której pewnie pracuje, plan dojazdu na ulicę Fisher Abad.  Kupujemy bilety po dwa rialsy, które sprzedaje człowiek, siedzący obok(bo jest gorąco) seledynowej budki, miejsca jego pracy. Autobus jest piętrowy i bardzo brudny. W środku jest gorąco i momentalnie przyklejam się do siedzenia. Wysiadamy, bo musimy się przesiąść. Przechodzimy obok jakiegoś kina. Kina - jak zauważyłem – mają, prawie wszystkie, jednakowe reklamy i wydaje się niezależnie od wyświetlanego filmu. Jest to okropnie kolorowy, wielometrowy kicz, na którym tło stanowi kilka typów, walczących ze sobą na pięści, lub przy pomocy coltów. Na przednim planie, pozytywny chyba bohater z wąsami(noszą je prawie wszyscy Irańczycy) dobiera się do dziewoi, typu sexbomba. Będącej aktualnie w trakcie rozbierania się. Taki model reklamy, jak mieliśmy okazję przekonać się później, obowiązywał każde kino.
     
    Zaskakują te rozebrane seksbomby w kraju, gdzie bardzo mało widzi się kobiet w sukienkach, nie mówiąc o szortach, czy czymś więcej - jak kostium kąpielowy. Wsiadamy do następnego autobusu i porównując nazwy mijanych ulic z planem miasta, dojeżdżamy do ulicy Shareza. Dziewczyny i Jacek zostają w parku Pahlawi. Wszystko tu nazywa się Pahlawi. Jest to mały, niewielki park na skrzyżowaniu ulic Hafez i Shareza. W parku sami mężczyźni. Niektórzy czytają gazety. Dużo uczących się osób. Zapewne studenci, bo w pobliżu jest Uniwersytet Teherański. Szukamy z Januszem mapy Iranu. Ulica Shareza to miejsce księgarń. Chcemy kupić mapę fizyczną i to opisaną po angielsku. Niestety nie ma. Obeszliśmy wszystkie księgarnie na tej ulicy i skończyło się na kupnie mapy drogowej. Wracamy do parku i oglądamy nasz nabytek. No tak! Pojmuję teraz, że pytanie o Rudbarak nie miało sensu. To coś, jakby Anglik w Warszawie pytał się po niemiecku  o Kozią Wólkę. Rudbarak to mała wioska, gdzieś u podnóża gór.  I tu na mapie nie ma śladu po niej. Pora iść do IMF.
     
    Jesteśmy znów, na znanym szóstym piętrze. Dzisiaj jest mniej ludzi, niż w środę wieczorem. W pewnym momencie miga mi czyjś plecak. „Horolezka”!  W Tatrach nieomylny znak, że właściciel jest wspinaczem. Każdy taternicki adept od razu  ją nabywał na Słowacji. Właściciel jej odwraca się. Pan jest z Polski? Pierwsze sylaby starczają za odpowiedź. Ze Szczecina? Nie, z Warszawy. Pojawia się drugi. Gdzie byliście? W masywie Dżupadu - to gdzieś nad granicą pakistańską. Opowiada nam, że są z Koła Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego. Nie mieli zezwolenia na działalność górską i dołączyli ich do jakiejś wyprawy  włoskiej. Zrobili tam kilka nowych „dróg”. Poza tym spenetrowali obszar i wykonali kilka mapek szkicowych. Teraz chcą iść na Demawend.
     
    Siedzimy tak, rozmawiając, w gabinecie prezydenta IMF pana  Rafatiafshar, którego jeszcze nie ma. Za to pojawia się pan Adili. Prezydenta nie będzie dzisiaj-oświadcza. I do nas - nie macie zezwoleń na działalność w górach. Ale dlaczego? Sytuacja dla nas jest bardzo nieprzyjemna. Jeżeli nie pojedziemy w góry to będzie-czujemy to wszyscy dobrze - po prostu, co tu ukrywać-kompromitacja. Jeszcze na Demawend, bez zezwolenia można próbować, ale w grupę Tacht-e-Sulejman chyba wykluczone. Prosimy bardzo Adiliego, żeby nam pomógł, że jesteśmy alpinistami i przyjechaliśmy przede wszystkim tu w góry. Pomagają nam w naszych prośbach Warszawiacy. Adili pokazuje nam teczkę z pismami różnych klubów, także z zagranicy. W pismach tych zawarte są prośby o zezwolenie na wyjazd w góry. Oni tu w JMF chcą mieć po prostu „podkładkę” papierkową. My jej nie mamy i nie mieli też  nasi koledzy z Warszawy. Stąd nasze kłopoty. A pan prezydent  nam prawie gwarantował  zezwolenie. Wreszcie mister Adili częściowo ustępuje i proponuje spotkanie jutro o dziesiątej. Może da się coś zrobić. Jutro jest niedziela, ale nie dla nich. Oni wczoraj mieli święto. W piątek.
     
    Humory mamy nie najlepsze, wychodząc na ulicę. Jeszcze do tego autobus, którym chcemy jechać do placu Gumruk nie zatrzymuje się na przystanku. Jest przepełniony. Zatrzymuje się za to jakiś  inny - prawie pusty. Wsiadamy i od razu się wyjaśnia, dlaczego pusty? Bilety są dwa i półkrotnie droższe. Nawet w komunikacji miejskiej tą samą trasę obsługują różne „linie”. Jedziemy w dół ulicą Ferdowsi. Autobus dojeżdża tylko do stacji telegrafu,  znajdującej się obok dużego placu. Rozpytujemy o autobus do placu Gumruk. Jakiś uprzejmy gość chce nas zaprowadzić do przystanku, gdzie przystają autobusy do placu Gumruk. W czasie tego marszu „zgubił się” Janusz z Elżbietą, potem z kolei Jacek, który ich poszedł szukać. Wreszcie jedziemy razem ulicą Mohlavi do Gumruk. Wczoraj szliśmy do niego piechotą. Minęła dziewiąta wieczorem, ale handel jeszcze trwa. Otwarte są wnęki, czyli sklepy  i sprzedaje się owoce. Wszystko przy świetle  gazowych lamp. Choć  mają i elektryczność do dyspozycji.  Może tradycja,  a  może wygoda. Taka lampa świeci bardzo mocno i można ją łatwo przenosić z miejsca na miejsca. A może jest taniej tak oświetlać.
     
    Dworzec obok Gumruk jest już nieczynny. Wczoraj też przyszliśmy za późno. Mamy szczęście, bo dosyć szybko znajduje się autobus, który jedzie obok Gol-e-Sahra.  Dalszy ciąg wieczoru nie różni się od poprzedniego.  Herbata, dużo herbaty! A potem leżę sobie obok pozostałej czwórki na śpiworze, gapiąc się na teherańskie nocne niebo. Obok nas na materacach, owinięci w śpiwory, śpią tacy sami jak my, włóczędzy. Rano wstaną i pojadą dalej, szukać swej  przygody. I tak przez całe wakacje.
  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 1
    To już ostatni z trzech moich blogów o podróżach, na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Głównym ich motywem były góry i alpinizm. Ale też byłem zawsze ciekaw jak żyją ludzie w danym kraju i jaka jest ich kultura, historia. Więc jak była możliwość, to po górach udawało się nieco poznać ten kraj. 
    Indie
    Subkontynent, rozciągający się od zimnego Tybetu po przylądek Komorin, leżący w na ósmym stopniu szerokości północnej, w strefie tropiku. Liczba ludności ok. 1,4 mld, niewiele mniejsza, niż sąsiada  z za łańcucha Himalajów. 
    Indie są znane na świecie, jako społeczeństwo kastowe. Każdy, kto się rodzi przynależy do jakiejś kasty. Nie ma wyboru. Nie ze swojej woli. Nie może już  tego zmienić w życiu. Drugą wyróźniającą cechą tego kraju jest religia. Nie ma w tej religii jednego Boga, jak w chrześcijaństwie, islamie, czy buddyzmie.  Trzecia cecha to ogromna nędza. Nie są wyjątkiem na świecie, ale tu nędza dotyka setek milionów. To jest prawdziwy ocean nędzy.
    Indie to  kraj o bardzo starej kulturze i historii. Która sięga do czasów Ariów, ludu koczowniczego żyjącego na terenie dzisiejszej Europy, od Karpat po Kaukaz. Ariowie skolonizowali  kilka tysięcy lat przed nowym wiekiem Iran i Indie. W Indiach żyje wiele narodów mówiących językami, które są niezrozumiałe dla sąsiadów. Jest to jednocześnie kraj bardzo rozwinięty. Jeden z najszybciej rozwijających się na świecie.
    Zwiedziłem Indie w 1976 roku.  Poznałem nieco „sześciotysięczne” Himalaje. I odbyłem podróż okrężną tego subkontynentu pociągiem na trasie 7500 km. W czasie tego pobytu prowadziłem dzienniczek. Opisując codziennie ciekawsze wydarzenia. Rozszerzyłem go bezpośrednio po powrocie, mając świeżo w pamieci przeżyty okres.  Z tej podróży pozostało mi ok. 200 zdjęć, wykonanych na filmie Orwo Color.
    W Himalaje Pradeszu
    Jechaliśmy w piątkę. Janusz z żoną Elżbietą, znani czytelnikom mojego blogu „Egzotyczny Iran”.  Andrzej i Rysiek, których można było poznać czytając kolejny mój blog „Afganistan(Hindukusz 73)”. Na tym mógłbym skończyć, dlaczego pojechaliśmy do Indii,  ponieważ  w „Taterniku” nr 3 z 1977(str. 114) jest jednostronnicowa relacja „ Eugeniusz B. – w Himalajach Pradeszu”, napisana przeze mnie po powrocie z Indii.  Taternik ten jest dostępny w sieci.  Wyjaśniłem tam, jaki był cel naszego wyjazdu.
    Ponieważ jest to pewien kłopot, więc króciutko opiszę, dlaczego wyjechaliśmy w ten rejon Himalajów? Byliśmy członkami Klubu Tatrzańskiego z Krakowa.  Klub ten zorganizowal już dwie wyprawy w góry,  w poprzednich latach(p. powyższe  moje blogi). Jako Klub mogliśmy zorganizować taki wyjazd. Wyjazd indywidualny, bez instytucjonalnego poparcia, był wówczas praktycznie niemożliwy. Mając takie poparcie można było dostać promesę dolarową(130 dolarów), zakupić je w NBP, po kursie o wiele niższym, niż na „czarnym rynku”. I legalnie je zabrać za granicę.
    Zamierzaliśmy jechać  w Himalaje, w tę ich część, która leży na północ od stolicy Indii  Deli(New Dehli). Mieliśmy informacje, że tu dość głęboko w góry można się dostać transportem publicznym. A więc bardzo tanio, jak na wyprawę w tak wysokie i odległe góry. Zamierzaliśmy  wyjść na jakiś dziewiczy szczyt powyżej 6000 m. Niedawno(1973 r) w rejonie, który braliśmy pod uwagę, działała wyprawa z Lublina. Zaliczyli dziewiczy „sześciotysięcznik”. Niestety skończyło się to dla nich nieszczęśliwie. Zginęły dwie osoby.
    Nasz bardzo skromny zasób dolarów zmusił nas do tego, aby absolutnie wszystko zabrać ze sobą. W tym żywność na cały okres pobytu w górach, dojazd, oraz na powrót. Na szczyt o wysokości, w granicach sześciu kilometrów, nie wejdzie się ot tak sobie,  bez odpowiedniej aklimatyzacji  i sprzętu. Jak na Himalaje  to jest może mizerna „górka”. Ale to przecież  były szczyty znacznie przekraczające najwyższe szczyty Alp. Były tam też już  spore lodowce.
    Po wyprawie w Hindukusz zostało w naszym Klubie sporo sprzętu.  Kurtki puchowe, śpiwory, czekany, raki oraz drobniejszy sprzęt wspinaczkowy. W górach zamierzaliśmy biwakować w namiotach. Nie mogliśmy zabrać tego wszystkiego do bębnów,  których używaliśmy w Iranie  i które były standardem naszych wypraw w Hindukusz. Nie mogliśmy, ponieważ w transporcie, tak zwanym – publicznym, czy też wynajętym(taksówka) nie tolerowali sztywnych opakowań. Zresztą przenoszenie nawet bardzo ciężkiego plecaka jest  znacznie łatwiejsze, niż bębna.
    Natomiast zaobserwowaliśmy, w czasie poprzednich wyjazdów,  jak w tym rejonie Azji taszczy się ze sobą czasem niesamowitą ilość bagażu w pakunkach, czy jakichś miękkich opakowaniach. I to wszystko ładowane jest na dach autobusu, taksówki.  Czy też upychane na półkach w pociągu. Da się więc  przewieść i nasze potężnie wypakowane  plecaki.
    Nie mieliśmy lekarza. Więc osobnym zagadnieniem była dobrze wyposażona apteczka.  Z kilkudziesięcioma  lekami, łącznie z antybiotykami i  na choroby tropikalne. Było  też i lekarstwo na ameby. Zawierała również  środki do odkażania wody. Dobór jej zawartości był konsultowany z  lekarzem, znającym się na chorobach w klimatach i otoczeniu do których zdążaliśmy. Załatwiła to Elżbieta. Mogliśmy się prawie sami leczyć. Jednak tam, w razie choroby o ile się dało, należało szybko zmykać do własnego kraju.
    Wyprawa
    Osiemnastego lipca.
    Budzimy się z żoną około drugiej w nocy. Moja Rysia  jedzie ze mną i z plecakami Syreną na stację kolejową w Krakowie. Potem przywożę Elżbietę i Janusza. Jedziemy wszyscy w piątkę pociągiem do Przemyśla i po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Bałagan przy odprawie celnej.  Po południu docieramy do Lwowa. Rysiek załatwił nam nocleg u swojej znajomej. Przywozimy ze sobą parę podarunków z Polski. Do wieczora zwiedzamy nieco miasto. Między innymi zniszczony kościół Świętej Elżbiety i ładny zespół cerkiewny Iljuja. Wieczorem znajoma Ryśka  urządza,  nieco zakropione, małe przyjęcie.
    19.07
    Chwilowo, najbliższym celem naszej podróży,  jest miasto Termez w Uzbekistanie nad Amudarią. Gdzie znajduje się  jedyne przejście graniczne do Afganistanu od strony Związku Radzieckiego. Jak dalej pojedziemy do Indii, to będzie się szczegółowo wyjaśniać po drodze. Ogólne zarysy znamy -  po przejechaniu przez Afganistan, do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. Stąd  do Lahore w tym kraju  i dalej pociągiem, przez granicę pakistańsko-indyjską, do New Dehli w Indiach.
    Do Termezu dotarliśmy w czasie wyprawy w Hindukusz-koleją, przez Moskwę i Taszkient. Z Krakowa podróż do Termezu zabrałaby prawie tydzień  jazdy pociągiem  uwzględniając, że można było dojechać tu  tylko z  Moskwy. Teraz chcielibyśmy tam dolecieć samolotem, szybciej i wygodniej. Bilety lotnicze w Związku Radzieckim były wówczas na liniach krajowych dosyć tanie.
    Z Lwowa do Termezu  było  kilka tysięcy kilometrów. Szukamy w Lwowie samolotu lecącego w „kierunku” Termezu. W biurze radzieckich linii lotniczych ”areofłocie” rysuje się jedynie możliwość otrzymania miejsc w samolocie do Baku. Ale nie chcą nam zrealizować „voucherów”.  Inturist też nam odmawia. Musimy jechać dalej na wschód pociągiem.  Janusz z Ryśkiem załatwili bilety na nocny pociąg do Kijowa.
    Mając przed sobą cały dzień do dyspozycji, zwiedzaliśmy Lwów. Najpierw zwiedzamy kościół(katedrę) łacińską. Potem poszliśmy na wzgórze zamkowe. Widok Lwowa  stąd był bardzo ładny, szczególnie starego miasta. Miał on coś z widoku z Kopca Kościuszki w Krakowie. Obiad jemy w ładnej knajpie, obok ratusza.
    Po obiedzie nastąpiło zwiedzanie Cmentarza Łyczakowskiego. Oprowadzała nas Polka, która niedawno pochowała tu trzynastoletnią córkę. Pracuje na tym cmentarzu. Pokazuje nam polskie groby - Grottgera, Zapolskiej, Konopnickiej. Rzeźby orłów polskich mają  poubijane  głowy. Wandalizm! Widzimy krzyże powstańców z 1863 roku. A tu jest miejsce pochówku powstańców z 1830 roku – wskazuje przewodniczka.  Ten cmentarz  jest Polską Nekropolią. Podobnie jak Rakowicki w Krakowie. Między rozsypującymi się grobami, gdzie niegdzie, widać było  małe czerwone obeliski z desek.  Z czerwoną gwiazdą u góry.  Nowoczesny teraz sposób chowania zmarłych towarzyszy partyjnych.
    Pytamy - gdzie leżą Orlęta Lwowskie? Pani prowadzi nas w kierunku dziurawej siatki i znika. Wychodzimy poza obręb oficjalnego cmentarza. Po lewej stronie mamy jakieś garaże i kręcącą się tam ludzie. Po prawej - wysoka sucha trawa i dalej sterczą resztki czegoś, co było kiedyś łukiem  triumfalnym. Wchodzimy w zakurzoną trawę. Leżą w niej ledwo widoczne kamienne płyty. To są groby „Orląt Lwowskich”!  Na płytach zostały wyryte napisy, ale prawie zupełnie niewidoczne. Ktoś  zadał sobie wiele trudu i płynnym betonem pojechał po literach. Wyraźna chęć zmazania z powierzchni ziemi tej części cmentarza.
    Pani, u której spaliśmy, stawia nam na pożegnanie wspaniałą kolację. Niestety spóźniamy się do pociągu, którym mieliśmy jechać do Kijowa. Był następny, ale dopiero o północy.  Czekam z  Andrzejem przy plecakach, na peronie.  Potem idziemy sobie do kawiarni przy ratuszu na kawę i wino. Tanio jest u przyjaciół ze wschodu. Wagon sypialny do Kijowa  był typu „śmierdziel”. Tak nazwaliśmy wagon sypialny z otwartymi przedziałami, którym już podróżowaliśmy do Termezu, w czasie wyprawy w Hindukusz.
     
  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 10
    Keylong
    Siódmego sierpnia
    Rano wyjeżdżamy autobusem dalej w głąb gór. Zaraz za Manali nastąpiła przerwa. Na drogę spadł spory głaz, który ją zablokował. Zostaje usunięty zgodnym wysiłkiem pasażerów. Tablica, obok drogi,  poinformowała nas w języku angielskim, że jedziemy drugą, co do wysokości drogą świata. Pierwsza jest zapewne w Andach.
    Jedziemy dalej w górę rzeki Beas, po galeryjkach nad rzeką.  Potem  ciasnymi serpentynami w stronę przełęczy Rothang. Wysokość rośnie. Drzew coraz mniej.  Rosną już pojedyncze wysokie sztuki himalajskich cedrów. Z okolicznych ścian skalnych spadają potężne wodospady. Droga biegnie miejscami w sporej ekspozycji. Pojawiają się namioty, zapewne miejscowych ludzi. Autobus znowu staje, droga jest dalej definitywnie zablokowana.
    Podobno, po iluś tam kilometrach, będzie drugi. Podobno - bo kto tu ma udzielać informacji. O wszystko się trzeba dopytywać.  Konfrontować otrzymane informacje z innymi wiadomościami. To jest normalna praktyka, w czasie takiej wyrypy.  Nasz autobus miał jechać dzisiaj do doliny rzeki Czandra, do miejscowości Khoksar i dalej do kolejnej o nazwie Keylong.
    Nie ma jednak problemu, bo natychmiast zjawiają się tragarze, gotowi przenieść nasze bardzo ciężkie plecaki. Żądają jednak za przeniesienie bagażu po 30 rupii od osoby, czyli trzy dolary. Wyjechałem z Polski ze stu kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. To dla mnie i pozostałych za dużo. Niesiemy sami. Biorę naraz cały swój bagaż. Prawie pięćdziesiąt kilogramów. W dodatku znowu pada deszcz  i  jest ślisko. Co kilkanaście metrów odpoczywam. Wysokość trzy tysiące metrów.
    Docieramy do jakiegoś mostku i gotujemy sobie zupę i herbatę. Od nikogo nie można się za cholerę dowiedzieć, czy będzie dalej jakiś autobus i  kiedy?  Powyżej mostku stoi kilka domów z kamienia i  kilka namiotów. Pytamy, co to za miejsce?  Odpowiedź, że to jest miejscowość o nazwie Manandi.  
    Gdzieś tu musi być dalszy ciąg tej drogi, w stronę przełęczy Rothang.  Ale gdzie jest ta droga?  Nie wygląda na to, aby tu można było przeprowadzić jakąś drogę.  Przed nami stromy, bardzo wysoki stok. Dobry na narty, ale nie na drogę. Podnosząc głowę w górę widzę jednak w połowie jego wysokości pojazd. To zjeżdża z góry pewnie nasz autobus. Wygląda z daleka, jak dziecinna zabawka na ogromnym stoku.
    Koledzy jeszcze noszą  plecaki, a ja czekam w namiocie, który jest domem i sklepem rodziny o wyglądzie tybetańskim. W głębi namiotu leży kilka barłogów. Bliżej stół i ława. Z lewej strony wejścia lada z towarami, a obok niej ognisko, na którym gotuje się coś w dużym garnku. Dym wychodzi przez dziurę w namiocie. Obok ogniska kobieta z małym dzieckiem, które na klepisku dopiero zaczyna się uczyć chodzić. Maleńkie, ciemne i  bezradne dziecko. Zostawiłem w domu w Krakowie dwu i pół letniego Darka.
    Autobus zjechał ze stoku i zawrócił. A więc jednak pojedziemy dalej. To był dalej ten „drugi”.  Teraz my jedziemy po stoku „narciarskim” do góry. Nie jest tak źle.  Ten stok nie jest, aż tak stromy, jak oglądany z dołu. Ale lepiej, aby autobus nie wyjechał poza drogę, bo byłaby to ostatnia jego jazda.
    Droga biegła do góry serpentynami. Kilometr jazdy pod górę w jedną stronę, nawrót i drugi kilometr-znów do góry. Takim zygzakiem pomału pnęliśmy się po himalajskim stoku. Ekspozycja  jednak była duża. Nawierzchnia też była coraz gorsza. I  było  coraz zimniej. W pewnym momencie przejeżdżamy między ścianami śniegu. Zastanawiam się, czy to pozostałość z  zimy, czy też mały lodowczyk?  Za nisko na lodowiec. Chociaż nie było widać  co jest  wyżej, u góry.  A tam może być wysoki szczyt.
    Teren w pewnym momencie się wypłaszczył. Byliśmy na przełęczy  Rothang.  Wysokość cztery kilometry, bez paru metrów. Tworzyła tu szerokie, zielone siodło.  Niewysokie szczyty po obu jej stronach pokryte były świeżym śniegiem. Z tego wyciągnąłem wniosek, że deszcz monsunowy przechodzi w śnieg powyżej czterech kilometrów. Po jej drugiej stronie widać było grupę górską Lahul. W tej grupie najwyższym szczytem jest Mulkila – 6517 m. Byłoby bardzo dla nas interesującym się znaleźć w jego pobliżu.
    Zjeżdżamy z przełęczy w dół. Lubię siedzieć po zewnętrznej stronie  autobusu. Coś przynajmniej widać przez niewielkie okienko. A jak autobus spadnie w dół, to nie ma to najmniejszego znaczenia, gdzie się siedziało. Patrzyłem z góry na serpentyny naszej drogi  i dziwne  mi się wydawało, jak tu można zjechać. Widać było serpentyny prawie całego zjazdu, znikającego gdzieś w dole. Dno doliny leżało około kilometra niżej. Koła autobusu jechały cały czas bardzo blisko skraju drogi. Której nawierzchnia była tylko lekko utwardzona kamieniami. W dodatku rozmoczona przez deszcze monsunowe.
    Zjechaliśmy do miejsca o nazwie Khoksar. Obok płynie rzeka Czandra. Znów pada. Stało tu kilka bud z kamienia.  W jednej z  nich był posterunek policji. W małym pomieszczeniu na ścianie wisiały kajdanki.  Policjant bierze nasze paszporty i  spisuje z nich dane  do dużgo zeszytu. Teraz możemy jechać dalej.  
    Autobus jedzie do Keylong`u. Mamy towarzystwo miejscowej młodzieży. Rozrabiają w czasie jazdy.  Znów jedziemy po drodze wyciętej w bardzo stromym zboczu. Tym razem te półki biegną nad  Czandrą. A wokół  są tylko góry i góry. Nie widać szczytów pokrytych lodowcami i śniegiem. A wiadomo, że są i  że sięgają wokół sześciu i więcej kilometrów. Są gdzieś wysoko w górze, trzy kilometry nad nami. Widzimy tylko ich dolne, bardzo strome, lub skaliste zbocza, uciekające w górę.  
    Dojeżdżamy do miejscowości Tandi, położonej u zbiegu  rzek Bhaga i Czandra.  Od tego miejsca zespolona Bhaga i Chandra  zmieniają nazwę na Chenab(Czenab), który płynie sobie do Indusu, jako jego lewobrzeżny dopływ. I jest jednym z tych pięciu rzek „pięciorzecza” w Pendżabie. Skręcamy  w prawo, prawie na północ w dolinę Bhagi. Jeszcze kawałek doliną tej rzeki i  koniec podróży na dzisiaj – dojechaliśmy do Keylong`u(Kylongu).
    Chodzę  jeszcze wieczorem z Ryśkiem po wymarłych uliczkach miasteczka. Pusto i ciemno. Jakiś pijaczyna nas informuje, gdzie jest Rest House(rest-odpoczywać, house-dom). Anglicy, rządzący w Indiach,  pobudowali takie małe domki w górach, a może też i w innych rejonach Indii, gdzie podróżujący, raczej jadący na inspekcję  Brytyjczyk mógł się przespać. Budzimy gospodarza i okazuje się, że mamy do czynienia z luksusowymi warunkami. Tu w sercu gór. 
    8.08
    Pogoda rano jest nieszczególna. Brudas prowadzi nas do miejscowej restauracji  na rarytas o nazwie „Mongmo”.  Były to okrągłe knedelki z bardzo ostrym nadzieniem. Tłuszcz, w którym pływają zestalił się bardzo szybko i miał zielonkawy kolor. Po posiłku odbyliśmy mały spacerek. Pogoda się poprawiła. Po drugiej stronie Czenabu  wyszła  piękna grupa górska. Widać było dwa spadające lodowce i nad  nimi plateau. Wszystko błyszczące świeżym śniegiem.   
    Spacerkiem idziemy drogą w górę doliny. Droga jest wycięta w skalistym stoku. W głębokim parowie płynie rwąca i spieniona Bhaga.  Przy drodze  oglądamy małe stupy-buddyjskie„kapliczki”.
    Na skale przy drodze wmurowano płytę marmurową. Jakiś miejscowy wandal ją rozbił. Z fragmentów można wyczytać, że dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku zginęła(brak nazwiska) zdobywczyni dziewiczego szczytu Lolana (ok. 6130 m).
    Miała tylko trzydzieści dwa lata. Gdzieś w tych górach leżą  dwaj Polacy z  lubelskiej wyprawy.  Nie było to dawno, najwyżej parę lat temu. Atakowali szczyty nieco powyżej sześciu kilometrów.
    Do Keylongu przyjechali nasi znajomi Japończycy.
    Siedzimy w miejscowej cukierni. Jemy przysmak o nazwie „Jelabi”(Dżelabi). Były to żółtawe, jakby precelki. Taka poskręcana rurka ze słodkim nadzieniem. Drugi przysmak był mniej smaczny. Nazwy nie pamiętam. Coś w rodzaju zimnych pierożków z nadzieniem o dość specyficznym smaku.
    9.08
    Od rana mamy piękną pogodę. Wyszły szczyty w dole doliny Bhaga, po drugiej stronie Czenabu.  Keylong  leży na wysokości trzy tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dookoła miasteczka  kwitną  pola ziemniaczane. Sadzą tu  różne odmiany, bo co pole, to kwiatki są nieco inne.
    Krajobraz jak z landszaftu pocztówkowego. Kwitnące pola ziemniaczane, spadające lodowce  i szczyty  powyżej sześciu kilometrów, pokryte monsunowym, świeżym śniegiem. A na ich tle,  wisząca poniżej na tle zboczy, biała chmura.
    Raj dla fotografów, więc wszyscy uganiają się z aparatami.  Potem następuje ogólne pranie. Po praniu idziemy we trójkę-Brudas, Andrzej i ja do buddyjskiego monastyru o nazwie Khortang. Leży po drugiej stronie rzeki. Najpierw zejście na wiszącą kładkę nad rzeką a następnie należy podejść prawie  dwieście metrów, nie po drodze, ale w górę. To bliziutko,  jak na tutejsze stosunki. Jesteśmy przecież w Himalajach. Pod kładką, daleko w dole, piekli się Bhaga. Po drodze mijamy  małą wioskę.
    Budynek  klasztoru jest piętrowy. Na parterze znajduje się  pomieszczenie, otoczone dookoła korytarzem, na którego ścianach umieszczone są, jeden za drugim, młynki modlitewne. Obchodzę je dookoła obracając każdy młynek. Oby siły wyższe czuwały nad nami! Wewnątrz pomieszczenia kilka postaci Buddy i na ścianach malowidła, których treścią jest również Budda. Pali się tu kilka lichtarzyków.
    Na piętrze znajduje się zasadnicze pomieszczenie tej świątyni. Ma wymiary mniej więcej sześć metrów długości  i cztery szerokości. Podparte jest drewnianymi filarami. Okna wychodzą na Keylong.  W środku, przy ścianie, naprzeciwko okien, coś w rodzaju ołtarza w kształcie piramidy ze stopniami. Na stopniach stoją figurki, ale nie przypominające mi, ani ludzi, ani zwierząt. Na szczycie piramidy posążek Buddy. Na najniższych stopniach stoją małe lichtarzyki. Przed tym „ołtarzem” stoją misy z jedzeniem. Rozpoznaję ziemniaki. A reszta to jakieś jarzyny i przetwory. W jednej z mis są placki.
    Ściana za  piramidą posiada szafki z małymi półeczkami, na których stoją małe pudełka. Wzdłuż ściany palą się lichtarzyki i stoją czarki z rożkami w których chyba jest oliwa. Na ścianach malowidła. Pod oknami, naprzeciwko piramidy siedzą  mnisi. W środku najważniejszy z nich. Nad nim, na suficie, przyczepiony jest mały baldachim.
    Każdy mnich ma niski, podłużny stołeczek, na  którym rozłożona jest księga składająca się z długich, luźnych kartek. Okładki księgi wykonane są z rzeźbionych deseczek. Z lewej i prawej strony głównego celebranta przyczepione są do sufitu bębny(Dram). Instrumenty muzyczne uzupełniają jeszcze duże trombity(Godam) i dwie małe(Tomb). Jeden z mnichów ma dwa mosiężne talerze, coś w rodzaju czyneli. Prowadzący modły  ma jeszcze grzechotkę ze wstążką i dzwonek.
    Stoimy we wejściu do pomieszczenia i rozpoczynają się  modlitwy.  Mnisi monotonnym głosem recytują je ze swoich ksiąg. W modlitwach  bierze udział kilka miejscowych osób. Po pewnym czasie wychodzą na taras  i siadają w  pozycji lotosu na długim chodniku. Siadam i ja. Młody mnich nalewa siedzącym, do otrzymanego kubka, herbatę z mlekiem i  odłamuje kawałek placka, przypominającego w smaku placki ziemniaczane. Pijąc herbatę i jedząc szary, dość twardy placek ulegam  nastrojowi. Gdzie to marzenia mnie zawiodły? Na dachach domów powiewają na wietrze chorągiewki modlitewne. W głębi błyszczą lodowce  i ośnieżone szczyty.
    Wracam do środka. Mnisi dalej recytują swoje modlitwy. Od czasu do czasu uderzają w bębny, uderzają czynelami, grają na trombitach. Główny z nich porusza grzechotką i dzwoni dzwonkiem. Obok „ołtarza” kręcą się chyba kandydaci na mnichów. Jeden z nich, z ustami przepasanymi opaską, skrapia „ołtarz” małym kropidełkiem. Potem rozdaje niektórym mnichom nakrycie głowy, podobne do dużych biretów, albo biskupiej tiary o czerwonym kolorze i kładzie przed nimi po dwa lichtarzyki. Wszyscy mnisi otrzymują też duże patyczki, które służą do przenoszenia ognia z lichtarzyka na lichtarzyk. Mnisi wkładają „tiary”. Po kilku minutach  nabożeństwo się kończy. Jeszcze jeden szczegół - jeden z miejscowych chłopów przyniósł  ofiarę i wszyscy ważniejsi mnisi dostają po jednej rupii.
    Wracamy do Rest House`u. A tu niespodzianka.  Zrobiła się mieszanka międzynarodowa - Polacy,  Francuz z Francuzką i Australijka, której męża zamknęli w miejscowym więzieniu, bo mu zginął paszport w Manali. Policjant przyprowadza go do żony skutego kajdankami. Nas wepchali do jednego pokoju, w którym panuje okropny bałagan. Francuzi za to udają traperów i  mieszkają w namiocie.
    Zdjęcia:
    1.  Głaz. Ledwo ujechaliśmy za Manali, gdy autobus się zatrzymał. Na drodze leżał duży głaz. Pasażerowie wysiedli i zaczęła się dyskusja.  W rezultacie wspólnym wysiłkiem został wypchnięty za drogę. Obok której duża tablica poinformowała mnie, że pojadę za chwilę drogą, drugą co do wysokości, z najwyżej położonych dróg świata.
    2.  Kolizja. Nie brakowało nam atrakcji w czasie jazdy do Keylong`u
    3.  Blokada. Znów postój. Zdjęcie zostało zrobione, jak sądzę, przed definitywnym zablokowaniem drogi. Ponieważ zdjęto nasze plecaki i leżą na drodze.
    4.  Młynek modlitewny. Ten maluch jest zaciekawiony dziwnym panem. Stoji obok młynka modlitewnego. Taki podręczny przyrząd do modlitwy dla buddysty. 
    5.  Koledzy. Janusz, Andrzej, Rysiek. Materace plażowe nie służyły nam na plażę, tylko na biwak w górach. Ich największą zaletą była waga i  niezła izolacja.
    6.  Keylong, widok.  Miasteczko położone na wysokości 3200 m w dolinie rzeki Bhaga.  Na tarasach wokół niego rosły ziemniaki. Pięknie kwitły w czasie naszego pobytu. Co pólko to  inne kolory. 
    7.  Sześciotysięczniki. Sfotografowałem przez teleobiektyw grupę szczytów za rzeką Czandra. Pokrytych świeżym monsunowym śniegiem. Udało mi się potem ustalić, że sięgały powyżej sześciu kilometrów. Widać dość długi lodowiec, na dole pokryty gruzem.
    8.  Stupa.  Ale tym razem, nie budynek, tylko „kapliczka” buddyjska. Z pięknymi kolorami. Na sznurkach są zawieszone małe dzwoneczki.  Które się modlą do Buddy, poruszane wiatrem.
    9.  Chorągiewki modlitewne. Na tarasie klasztoru Khortang.
    10.  Trombity.  Po nabożeństwie w klasztorze Khortang rozległy się dźwięki trombit, napełniając echem himalajską dolinę.
    11.  Dzieci z Keylongu.
    12.  Dziewczęta.  Chroniące swoje twarze przed obiektywem.
    13.  Dziewczyna.  Ta otwarcie demonstrowała swoją urodę i piękne szaty.
    14.  Kobieta.  Miejscowa elegantka.
    15.  Starzec z fajką wodną.  Takie zdjęcie mogło być zrobione prawie w dowolnym miejscu w Indiach. Ale to był Keylong, ponieważ obok stoją gołe nogi, tunika i sznur owinięty w pasie. To ubiór pasterza z tej doliny. W następnych postach będzie o nich „mowa”.
     
    Notka!
    Kilka lat temu w telewizji szedł cykl - „najniebezpieczniejsze drogi świata”. W jednym z początkowych odcinków były transportowane materiały budowlane z Manali do Keylong`u przez przełęcz Rothang. Zapewne było im wtedy łatwiej przejechać, niż nam czterdzieści lat wcześniej, w małym, zatłoczonym indyjskim autobusie.
     
     















  8. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 2
    Kijów, Taszkient, Termez
    Dwudziestego  lipca
    Rano wita nas Kijów. Udaje nam się załatwić bilety lotnicze na następny dzień, na godzinę  dziewiątą  pięćdziesiąt pięć do Taszkientu. Dalszy czas upływa nam na próbach otrzymania biletów do Duszanbe. Z Duszanbe jest stosunkowo blisko do Termezu. Duszanbe to końcowy etap trzydniowej podróży koleją z Moskwy przez Taszkient i Termez. Wystarczyło się  stąd cofnąć się pociągiem sześćset kilometrów do Termezu. Znaleźlibyśmy się jeszcze szybciej w Termezie, niż przez Taszkient.
    Mieliśmy cały wolny dzień prze sobą. Zrobiliśmy  sobie we trójkę(z Januszem i Elżbietą)  przejażdżkę, czy „przelotkę” wodolotem po Dnieprze. Rzeka była szeroka i głęboka. Szczególnie ładnie wyglądała z wody panorama miasta, ze złoconymi kopułami cerkwi. Później zwiedzaliśmy jedną z nich.
    Po południu znowu próbujemy „lecieć” do Duszanbe o dziewiętnastej zero pięć. Jedziemy  wszyscy taksówkami na lotnisko, które znajduje się prawie czterdzieści kilometrów od Kijowa. Na samolot nie zdążamy i rezultacie lądujemy, tym razem w  hotelu, obok lotniska. Na szczęście noc kosztuje nas dość tanio - jedynie pięć rubli od łebka.
    21.07
    Rano lecimy jednak tylko do Taszkientu. Jako cudzoziemców obsługuje nas oddzielnie „Inturist”. Lecimy jak wipy w pierwszej klasie, obok kabiny pilotów. Ruch na lotnisku jest duży. Samoloty startują co parę minut.  Nasz szybko idzie w górę. Podziwiam piękny widok olbrzymich obłoków, przez które przebija się maszyna, lecąc  ukośnie do góry. Samolot wzbija się na jedenaście kilometrów i wyrównuje  lot. Kapitan przez głośnik podaje pasażerom, że lecimy z szybkością dziewięćset kilometrów na godzinę. Temperatura na zewnątrz wynosi minus czterdzieści osiem stopni.
    Obserwuję teren pod samolotem. W pewnym momencie rozpoznaję, że samolot leci nad deltą Wołgi. Z góry jest widoczna niezliczona liczba odnóg tej wielkiej rzeki. U ujścia Wołgi do Morza Kaspijskiego leży miasto Astrachań. Plącze mi się po głowie, z czego jest mi on znany. Zdaje mi się, że głównie z wyjątkowego zestawu chorób wenerycznych. Położony u ujścia tej wielkiej, żeglownej rzeki do Morza Kaspijskiego, leży na styku północ-południe, oraz Europa - Azja. Ruch ludzki  jest tu więc duży. Południowy skraj tego morza to już  jest Iran. Znam z Januszem i Elżbietą ten rejon z pobytu w Iranie.
    Samolot mija deltę i potem jest już tylko pod nami szara, bez śladu roślinności, pustynia. Z góry widać było czasem tylko  jakieś jeziora. Wiedziałem z atlasu, że są słone. Gdzieś tam, bardziej na południu wysychało Morze Aralskie, pozbawiane dostatecznej ilości dopływanej wody. Władza radziecka skierowała dużą część wód jego dopływów Amu i Syr-darii do nawadniania pól bawełny.
    Kapitan podaje, że w Taszkiencie  jest plus trzydzieści stopni. Na nogach mam ciężkie, podwójne górskie buty. Jeszcze z Hindukuszu. Ubrani wszyscy jesteśmy też  raczej ciepło. Pasażerów się nie waży przy odprawie,  Więc nie trzeba płacić, za zaoszczędzony w ten sposób bagaż. Jest to normalna praktyka na lotniskach. A i do kieszeni można coś ciężkiego włożyć. Nie mówiąc o bagażu podręcznym w małej siatce zabieranym do kabiny. Który zdaje się nie powinien przekraczać pięciu kilogramów. A pod którym niektórzy aż się uginają.
    Wieczorem jedziemy pociągiem do Termezu nad Amudarią. Za tą rzeką czeka już nas Afganistan.
    22.07
    Tą trasą już jechaliśmy trzy lata temu. Pociąg jedzie przez pustynię. Gorąco. W Termezie jesteśmy rano.  I znowu kwaterujemy się, w znanym z wyprawy w Hindukusz , jedynym w tym mieście, hotelu Szark. To miasto jest  otoczone pustynią. Nie ma w nim absolutnie nic atrakcyjnego. Zresztą jest to ściśle strzeżona strefa nadgraniczna z krajem kapitalistycznym.
    Wieczorem w hotelowej restauracji jemy szaszłyki i pijemy bardzo mocne, słodkie wino.  Siedzący obok Uzbecy częstują nas  wódką. Po powrocie do pokoju, gdzie wszyscy razem śpimy,  nieprzyjemna dyskusja. Wszyscy są okropnie drażliwi. Rysiek  przychodzi  zawiany. Rozrabia trochę po hotelu. Noc jest okropna. Nie mogę zasnąć. Gorąco i wieje suchy, ciepły, pustynny wiatr.
  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 11
    Baralacha La
    Dziesiątego sierpnia
    Od rana usiłujemy się dowiedzieć, czy można jakoś dojechać do miejscowości Darcha(Darcza). Jest położona wyżej  i dalej w górę Bhagi. Otrzymujemy sprzeczne odpowiedzi. Może pojedzie autobus, a może nie. Nawet specjalny urzędnik, nazywany tu „oficer” od  spraw publicznych nie wie. Radzi nam, aby najpierw pojechać do Istingli, pięć kilometrów  od Keylongu. Stamtąd podobno wojsko jeździ do Darczy.  
    Na szczęście trafił się nam autobus, który przyjechał z Manali, wioząc grupę wojska. Gdzieś tam jadą, ale najpierw autobus jedzie do Darczy. Droga najpierw biegnie półkami, wykutymi w skale, wysoko nad Bhaga.  Dwieście metrów niżej widać było spienioną rzekę.  Droga na jeden pojazd. Czasem tylko jakieś rozszerzenie, na wyminięcie się. Potem  przekraczamy dość wąską przełęcz, o nazwie jak rzeka- Bhaga. Po obu stronach drogi widać było  lodowce,wysoko w górach.  
    Za przełęczą dolina się rozszerzyła, rzeka rozlewała się tu szeroko, tworząc piaszczyste łachy. Dojechaliśmy na miejsce. Sama wieś  Darcha była położona  nieco dalej. Biwakujemy nad rzeką. Byliśmy u zbiegu trzech głównych dolin.  Jedna prowadzi na przełęcz Singo La, druga - Balaracha  La, a trzecia pod interesującą nas grupę górską, ze szczytem Mulkila.  Wieczór jest nadzwyczaj ciepły, jak na tą wysokość trzy tysiące  czterysta metrów. Długo nie mogę zasnąć. Świeci piękny księżyc. W jego świetle, w głębi doliny, tam skąd przyjechaliśmy, widać było białe szczyty.
    11.08
    Od rana pakujemy się, czekając na umówione na dzisiaj muły, chcemy dotrzeć pod Mulkilę. Odwiedza nas policjant, który oświadcza, że nie wolno nam wchodzić do tej doliny. Potem przychodzą jacyś faceci, usiłujący ubić na nas interes na pośrednictwie przy wynajmie mułów.
    Nie jest jasna sprawa dotarcia do „naszej” doliny. Obok mamy indyjskie wojsko. Grupa wojskowa wraz z instruktorami z Manali przyjechała trenować na lodowcu. Instruktorzy nas odwiedzają,  prosząc o mapę. Chcą dostać się na najbliższy lodowiec. Nieco mnie dziwi, że nie mają swoich map.
    Rysiek, Elżbieta i Andrzej poszli do wioski kupić „chapati”(czapati) - małe placki. Zupełnie inaczej smakuje świeżo upieczony placek.  Ja z Januszem pilnuję namiotów. Słońce mocno przypieka. Nad nami wznosi się szczyt około pięć tysięcy sześćset metrów. Tak na oko go oceniam. U jego stóp na zboczu widać wioskę z tarasowymi polami. Widzę dzieci kąpiące się w strumyku, który wypływa ze środka dużej  bałuchy, wznoszącej się nad dolina rzeki.
    Zdrzemnąłem się pod namiotem z gołymi stopami wystawionymi na zewnątrz. Obudziwszy widzę, że połowa stóp  jest mocno czerwona. Granicą był cień. No tak, słońce jest prawie w zenicie. W nocy będą mnie z pewnością bolały.
    Wracają nasi, przynosząc w siatce porozbijane jabłka. Brudas daje dzieciom cukierki. Biedne dzieciaki. Chłopcy w wieku  orientacyjnie od ośmiu do dwunastu lat. Brudni, bosi i w strasznie brudnych ubraniach. Są nadzwyczaj ciekawi nas. Do tego stopnia, że musimy się opędzać bojąc się, aby czegoś nam nie zwędzili.
    Wieczorem załatwiamy mulników, za sto pięćdziesiąt rupii(nieco powyżej 15 dolarów) na przełęcz Baralacha La. Próbuję jeszcze zaprosić pilnującego nas policjanta do nas, aby go ewentualnie przekupić butami, namiotem, zegarkiem. Chcemy koniecznie wejść do doliny, prowadzącej pod najwyższy szczyt grupy górskiej w widłach rzek  Czandra i Bhaga.  Nic z tego!  Nie chce nawet  rozmawiać. Może boi się swojego młodszego kolegi.
    Wojsko częstuje mnie kolacją. Zajadam ziemniaki w ostrym sosie, przegryzając czapati. Noc jest piękna, księżycowa. Takie noce przeżywałem też w Tatrach. Pełnia księżyca i wokół ciemne, zębate szczyty.
    12.08
    Umówieni na szóstą mulnicy jakoś się nie spieszą. Wreszcie około dziewiątej wyruszamy. W ostatniej chwili jeszcze raz rozmawiamy z policjantem oświadczając mu, że za wejście do doliny zostawimy potem policji buty i namioty. Nie zgadza się.
    Idziemy więc w stronę Baralacha La. Droga biegnie zboczem doliny. Po kilku godzinach dochodzimy do wsi  Patsio. Tak nazywają to miejsce mulnicy. Przed wsią jest na rzece piękny stawek. Właściwie to żadnej wsi tu nie ma, tylko kilka pustych domów z kamienia. Ale miejsce jest bardzo ładne.   Wokół nas brązowe skały, niebieska woda w stawku  i dookoła ośnieżone szczyty. Wysokość  trzy tysiące osiemset dwadzieścia metrów. A woda w stawku, jak na tę wysokość, nie jest zbyt zimna.
    Czekamy przy stawku na mulników,  ponieważ idziemy szybciej, luzem - bez ciężkich plecaków, które transportują muły. Gotujemy  herbatę i barszcz. Dochodzą muły i  idziemy dalej. Niedaleko drogi leżą metalowe słupy, złamane w połowie. Wyglądają na telefoniczne. Pytam się mulnika, o co tu chodzi. Odpowiada –„war”(wojna). W 1962 roku Chińczycy weszli na terytorium Indii z pobliskiego Tybetu. To są jej pozostałości.
    Elżbietę zabrał jakiś gazik do następnego miejsca o nazwie Zing Zingbar. Położonego na wysokości cztery tysiące dwieście siedemdziesiąt metrów. Dochodząc tam widzimy, że ta kolejna miejscowość składa  się jedynie z kilku rozwalonych, pustych domów z kamienia i dwóch namiotów. W których mieszkają jacyś osobnicy, zresztą całkiem mili.
    Andrzej chce iść dzisiaj jeszcze dalej, aby zrobić rekonesans po drugiej stronie przełęczy, już po stronie doliny  Czandry. Jest tam podobno  mała dolinka, w której wznoszą się szczyty sześciotysięczne. Wyruszamy po obiedzie około osiemnastej. Droga biegnie w górę piarżyskami. Ściemnia się. Idziemy ciągle do góry, trochę na ślepo.
    Wreszcie solidnie zmęczeni kładziemy się na drodze w płachtach biwakowych, obok jeziorka o nazwie Suraj Tal, z którego wypływa Bhaga. Gdzieś niedaleko jest przełęcz Baralacza.  W nocy bardzo źle śpię. Jestem bardzo zmęczony. Poza tym jesteśmy prawie na wysokości szczytu Mont Blanc. Rano nasze śpiwory są pokryte szronem.
    13.08
    Po „śniadaniu" idziemy w górę w stronę przełęczy.   Czy można nazwać śniadaniem coś,  co jest zrobione  z żywności, którą transportujemy z kraju w plecakach. Rzucanych, przerzucanych i podawanych temperaturom powyżej czterdzieści stopni Celsjusza. Jak się w takiej temperaturze otwiera konserwę mięsną to sika.  
    Przełęczą nie będzie  Baralacha La, tylko inna otwierająca drogę do doliny Czandry. Trudno się tu zorientować. Obie przełęcze tworzą wysoki płaskowyż, długi na kilka kilometrów i  poprzecinany małymi potokami. Wysokość około pięciu kilometrów. Na tej wysokości pasą się owce. Rośnie tu jakaś mizerna trawka. Kwitną  też małe ładne kwiatki. Takie są  prawie całe Himalaje. Te gigantyczne, zalodzone szczyty zaczynają się dopiero powyżej pięciu kilometrów.
    Otwiera się wreszcie „nasza” dolinka. Nasza, bo wykombinowaliśmy sobie z mapy, widząc wysokość szczytów i ich bliskość przełęczy, że tu może gdzieś wyżej wyjdziemy. Nikt nam nie przeszkodzi. Dolinka jest  śliczna. Piękne szczyty. Duży lodowiec, jak rzeka,  spływa do doliny Czandry. W dolnej części pokryty jest cały gruzem.
    Niestety! Szczyty, które widzimy mają ponad kilometrowej wysokości, lodowe,  północne  ściany. Nie na nasz  zespół!  Szkoda! Wracamy. Widzę pasące się konie. Spotykamy Francuzów z Kelongu z mułami. Francuska jedzie na mule, a Francuz ugania się z tyłu, skacząc przez potoki. Schodzą do doliny Czandry.
    Boli mnie głowa. Nie bardzo dociera do mnie to, co mówi Francuz. Podobno nasi mulnicy wyruszyli z Zing Zingbar`u i idą w stronę Baralacha La. Wychodzę na małe bałuchy, starając się obserwować drogę w stronę przełęczy. Nikogo nie widać. Mimo słońca jest mi zimno. Wkładam kurkę puchową. W tym momencie od strony jeziorka Suraj Tal ktoś daje czerwoną szmatą znaki. To oni. Mulnik uparł się i nie pójdzie dalej. Postanawiamy  rozbić bazę za jeziorkiem na około sześć dni.
    Zdjęcia:
    1. Biwak Darcza_1.  Ranek. Słońce oświetla nasze namioty i szczyty w dolinie Bagha. Widok w kierunku na południe. Za tym pierwszym szczytem w prawo kryje się w dolinie Kerylong. 
    2. Biwak Darcza_2.  Popołudnie. Widok na północ, w górę rzeki Bagha.  Dominujący szczyt to prawdopodobnie „Dartse”- ok. 5700 m.
    3. Widok z Patsio na dolinę rzeki Bagha. Wysokość ok. 3800 m.
    4. Widok na zachód  z doliny Bagha. Mocno zalodzone szczyty, rzędu 5700 m, widziane z ok.4500 m.
    5.  Suraj Tal. Jezioro górskie. Nosi także nazwy Tso Kamsi i Surya Tal(dosł. Sun God`s Lake). Długie na 800 m. Położone na wysokości 4883 m w pobliżu przełęczy Baralacha La(Baralacza La-4850 m).  Z jeziora wypływa rzeka Bagha. Drugie co do wysokości jezioro górskie w Indiach. Średnie opady śniegu w tym rejonie sięgają od 12 do 15 metrów. Najniższe temperatury w zimie są rzędu minus 27 st. C.
     





  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 12
    Pierwszy szczyt
    Czternastego  sierpnia
    Nasze namioty stały na wysokości ok. 4900 m. W nocy w kałużach zamarzła woda.  Idziemy dzisiaj we czwórkę na łatwy, ale dość wysoki szczyt, widoczny dobrze z naszych namiotów. Wyruszamy późno, o wpół do jedenastej. Elżbieta zostaje przy namiotach. Podchodzę  od strony  płaskowyżu piarżystą grzędą, a potem dużym, śnieżnym plateau.
    Plateau przechodzi w łagodny, południowo zachodni, śnieżny stok. Janusz z Andrzejem idą trochę inną drogą. Nie jest to lodowiec i nie  obawiamy się szczelin. Każdy idzie swoim rytmem. Śnieg jest miękki. Zapadam się miejscami w nim po kolana. Jestem coraz bardziej  zmęczony. Odpoczywam na stoku, co kilkanaście  metrów. Janusz z Andrzejem już są na szczycie. Brudas dwieście metrów przede mną. 
    Raki, które włożyłem, tylko mi przeszkadzają, nabijając się śniegiem. Zdejmuję je, połykając, przy  okazji, trochę glukozy. Po kilku krokach chwytają mnie torsje. Od strony doliny Czandry zbliża się burza. Słychać grzmoty. Zaczyna sypać krupa śnieżna. Do szczytu mam już niedaleko.
    Koledzy zabierają ode mnie  plecak. Idę do góry tylko z czekanem. Zostawiam czekan i odpoczywam teraz co kilka metrów. Jestem słabo zaaklimatyzowany. O jakieś poważniejszej aklimatyzacji można mówić dopiero od poziomu Keylongu.  Od ponad trzech tysięcy metrów. Od tego czasu upłynęło sześć dni, a ja jestem prawie dwa razy wyżej. Wreszcie jestem na górze.
    Po drugiej stronie szczytu rozpościera się duży śnieżny kocioł.  Z którego ciągnie lodowate zimno. W stronę doliny Indusu widać niekończące się  łańcuchy górskie. Widzę je od południa więc wydają się pozbawione lodu i śniegu, mimo że wszystkie są wyższe niż pięć kilometrów. Góry są rudo - szare. Na horyzoncie, w kierunku zachodnim, dominuje daleko jakaś wysoka, ośnieżona grupa. Może to być Nun Kun, najbliższy nas siedmiotysięcznik. Ale nie jestem tego pewien.
    Schodzę. Po drodze wetknąłem czekan między duże kamienie i łamie mi się jego stylisko. Jestem bardzo zmęczony. Szczyt miał około pięć tysięcy dziewięćset metrów, tak się nam wydaje. Po ciemku docieram z przeklinającym Brudasem do namiotów. Elżbieta serwuje nam zupę, drugie danie i herbatę.
    ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Notka!
    Oszacowanie było bardzo dobre. Pisząc ten post i  porównujęc moje zdjęcia oraz  zdjęcia z sieci,  pokazujące ten sam szczyt.  A także  odczytując wysokość z map Googl`a  z poziomicami, doszedłem do wniosku, że ma prawie 5840 m npm. Po jego północnej stronie jest kocioł lodowy,  szeroki na około 2 km, z lodowcem  o długości  ponad 5  km. Czuło się wyraźnie na górze oddech tego lodowca. 
    ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 
    15.08 
    Rano siedzę obok namiotu w kurtce puchowej. Jest pochmurno.  Proszę o zrobienie mi zdjęcia na tle szczytu, na którym wczoraj byliśmy. Janusza jest z nas w najlepszej formie. Szwendamy się po tej niby bazie. Czyszczę aparat. Potem uzupełniam notatki.
    Od strony Czandry znów widać burzowe chmury. Większość z nas jest zdania, że należy iść dalej w stronę Leh. Tylko jest problem karawany. Z tymi worami, co mamy,  można się zamordować. To co najmniej tydzień drogi i trzeba nieść całą żywność na ten okres, bo nic się po drodze nie kupi. Do tego namioty, śpiwory, materace.
    Po południu próbuję fotografować kwiatki, rosnące na wysokości pięciu kilometrów. Mimo słońca piszę swoje notatki w swetrze i kurtce puchowej. Od strony Czandry nadciąga burza. Monsun daje znać o sobie. Tu już, co prawda,  nie leje ciurkiem jak w Manali, ale niebo od południowej strony  jest ustawicznie zachmurzone.
    Jesteśmy prawie na granicy, do której dociera monsun. Dalej na północ, w stronę Tybetu, czy Karakorum jest już tylko słońce i słońce. Pada krupa śnieżna, która momentalnie topnieje w zetknięciu z dość ciepłą ziemią.
    Andrzej wieczorem ma  trzydzieści osiem i sześć. Podejrzewa, że to coś z płucami. Rysiek też się źle czuje, sądzi, że ma zapalenie okostnej. Nie lubię nocy. Człowiek jest taki zagubiony w tych niegościnnych górach.
    16.08
    Apetyty nam nie dopisują. Każdy próbuje coś zjeść. Po śniadaniu narada, co dalej robić?  Nie możemy tu zostać, aby Andrzej i Rysiek mogli się podleczyć. Postanawiamy zejść do Patsio. Tam poczekać na mulnika, a potem wyruszyć w stronę Leh.  
    Miejscowość ta leży w dolinie Indusu. Schodząc w dół doliny Indusu i decydując się na wejście do Pakistanu, zobaczylibyśmy z  bardzo bliska himalajskiego giganta Nanga Parbat. My jednak nie mamy takiego zamiaru.  Pozostaniemy w Indiach, skręcając  do Srinagaru.
    Kręcąc się wokół naszej wysokiej „bazy” spotykaliśmy małą karawanę.  Byli to hinduscy geolodzy, którzy się włóczyli po górach. Jeden z nich miał niesamowity wygląd. Wystające białe zęby i duży zarost. Zaświtała nam myśl, aby iść jednak w stronę Leh. Około dziesięć kilometrów stąd była miejscowość Kinlung. Tam będzie niżej dla chorych kolegów i może uda nam się zorganizować karawanę.
    Niestety, po dyskusji z geologami dowiadujemy  się, że Kinlung jest położony zaledwie sto metrów niżej od Balaraczy, a najbliższe miejsce, w którym mieszkają ludzie, to miejscowość Sarchu,  prawie czterdzieści kilometrów od przełęczy.
    Zostawiamy żywność pod kamieniami, a sprzęt u geologów i schodzimy w stronę Patsio. Biorę najpotrzebniejsze rzeczy, bo może tu już nie wrócimy. Po niebie snują się rzadkie monsunowe chmury. Ładnie dziś wygląda jeziorko Suraj Tal. Nazwy w tych górach są pochodzenia tybetańskiego. Dolina, którą idziemy jest bardzo piarżysta. Ale zdarzają się miejsca, gdzie rosną trawki i kwitną kwiatki. Wyżej widać lodowce.
    W Zing Zingbar, spotykamy mulnika, który przyniósł „list” od „naszego” mulnika z Darczy,  mówiący że jutro  pójdzie w stronę Baralaczy. Piszemy, aby opóźnił wyście o jeden dzień, ponieważ chcemy wypocząć trochę w  Patsio. Robi się ciemno. Maszeruję w dół  jak maszyna, nie czując prawie nóg. Po ciemku docieram do Rest House w  Patsio.
    Mamy tu do dyspozycji dwa pokoje, fotele, stoły. Co za luksus na wysokości trzy tysiące osiemset metrów! Facet, który nas przyjmuje, jest chyba zawiany. Idę za nim do jego  „kuchni”, która się mieści w domku obok. Siedzi w niej jeszcze dwóch  innych, bosych osobników. Jeden z nich naprawia naftową lampę, a drugi grzebie w dużym worku pełnym kości z kawałkami mięsa, wybierając co lepsze widać kawałki, prawdopodobnie  na zupę. Zdaje mi się, że wszyscy są chyba podchmieleni. Ten co przyszedł ze mną  gotuje dla nas herbatę.
    Jego sposób przygotowania herbaty był następujący. Na prymusie w kociołku gotowała  się woda. Do wrzącej wody wsypał trochę herbaty. W małym metalowym kubku rozrobił z wodą mleko w proszku i cukier. Wlał to wszystko do kociołka i  gdy się to zagotowało, to przecedził herbatę przez sitko. Herbata po angielsku była gotowa do podania.  Pojawili się wreszcie   Janusz z Elżbietą   oraz wykończony Brudas.
    Późno wieczorem od strony Baralaczy widać światła jeepów. Niestety, skręcają do naszego Rest House. Będziemy mieli gości. Z jeepa wyskakuje facet o wyglądzie kowboja. Ma kapelusz z szerokim rondem i sprężystą sylwetkę. Bardzo energicznym głosem pyta się-skąd jesteśmy? W świetle reflektorów widać, że towarzystwo w jeepach  jest wojskowe. Mają ze sobą  dwie panie. Jedna Hinduska, a druga o wyglądzie europejskim.
    Gospodarz domu prosi nas delikatnie o odstąpienie jednego pokoju dla gości. Kierowcy śpią w samochodach. Wieczorem trwa za ścianą prywatka. Nas też zapraszają na zabawę, ale jakoś się wykręciliśmy. Magnetofon gra najnowsze, światowe przeboje. Żołnierze noszą dla pana generała napoje. Ciekawa noc. Dookoła bardzo wysokie góry, pada deszcz, pustka, a za ścianą melodie, jak z radia Luksemburg.
     
    Zdjęcia: 
    1. Gienek.  Siedzę w kurtce puchowej w naszej bazie. Namioty stały  obok murka, ułożonego przez pasterzy, jako osłona od wiatru.  W głębi widać charakterystyczny szczyt z długim i bardzo łagodnym, śnieżnym stokiem z prawej strony. To nasza, prawdopodobnie dziewicza, himalajska „górka”.
    2. Janusz.  W głębi ten sam szczyt.  U dołu zdjęcia  szeroki i długi płaskowyż w  pobliżu przełęczy Baralacha La.  Przełęcz jest poza zdjęciem na lewo.  Potoki które widać zasilają jezioro Suraj Tal i są właściwie początkiem rzeki Bhaga. Po kilku kilometrach, idąc w kierunku zdjęcia, prawie zupełnie płaski  płaskowyż(na wysokości 5 km) zaczyna opadać w dół, dając początek dolinie rzeki Chandra(Czandra).
    3.  Szczyty nad Panchi Nala.  W następnych postach będzie relacja o tej dolince.  I będą zdjęcia tych dobrze widocznych szczytów. Ten lekko zaokrąglony biały wierzchołek z lewej strony był prawdopodobnie naszym udziałem.
    4. Rest House. Anglicy stawiali sobie takie domki w całych Indiach. Robiąc inspekcje w  swojej kolonii musieli podróżować i spać w miarę przyzwoitych warunkach.  Ten stoi przy „Himalayan Highway”,  w Patsio(Putseo), na wysokości 3820 m, u wylotu bocznej dolinki Panchi Nala.  „Himalayan Highway” to pięćset  kilometrowa droga łącząca Manali z Leh, położonym  w Dolinie Indusu.  Przecina ona niski w tym miejscu(maksymalne szczyty średnio w granicach sześć tysięcy kilkaset metrów) łańcuch Himalajów Zachodnich.




  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 13
    Patsio
    Siedemnastego sierpnia
    Rano okazało się, że to przyjechał z Leh  generał i pułkownik ze „świtą”. Wracali z inspekcji jednostek wojskowych, nad granicą z Tybetem. Kim były te damy, to już nie dociekaliśmy. Miałem jednak wielkie wątpliwości,  że prowadzili inspekcję w towarzystwie żon?
    Generał z pułkownikiem odjechali ze świtą w stronę Manali. Przed odjazdem zapytaliśmy o  naszą górę nad Balaraczą. Wyciągli wspaniałą, wojskową mapę tych rejonów. Nasza góra, na którą wyszliśmy, miała kotę -18940 stóp, a więc mniej niż przypuszczaliśmy - bo tylko 5773 metrów. Do Leh można było iść tylko przez Padam, a potem przez Tonpongma. Potrzeba na to było od siedmiu do dziesięciu dni.
    Apetyt mi wzrasta, to bardzo dobrze. Od rana znów leje deszcz. Brudas odsypia noc. Andrzej postanawia wrócić do Manali. Obawia się o swoje płuca. Ma tylko problem, jak ściągnąć swój plecak z  przełęczy. Do przełęczy jest dwadzieścia dwa kilometry i  ponad tysiąc metrów w górę.
    Tuż nad  Patsio wznosił się piękny piramidalny szczyt, po drugiej stronie rzeki Bhaga, patrząc od nas. Mógłby być ciekawym problemem sportowym. Był „niewysoki”, bo miał może niewiele więcej, niż pięć tysięcy  pięćset metrów(miał w rzeczywistości ok. 5700 m – Googl`e). I  był ładnie ośnieżony.
    Po śniadaniu ostra dyskusja, co robić z Andrzejem. Andrzej nie bardzo jest zdecydowany, gdzie jechać. Do Manali, czy do Srinagaru? Uważa, że ktoś powinien mu towarzyszyć. Nie zna języka i jest chory.
    Z tą chorobą to jest dziwna sprawa. Płuc się nie leczy na tej wysokości, albo się jest chorym, albo nie. Jeżeli jest chory, to niech jedzie do Dehli. Tam są dobre,  jak na warunki indyjskie,  szpitale i jest polska ambasada. Moje stanowisko spowodowało, że naraziłem się Andrzejowi. Dyskusja skończyła się na niczym.
    Oczekujemy na mulnika z Darczy. Ponury dzień. Co chwilę pada deszcz. Szef Rest House`u, nazywa się „chowkidar”(czołkidar). Gotuje nam dziś  na obiad ryż z żółtym groszkiem. Przyprawiony curry, bardzo mi smakuje. Po ryżu następuje herbata z kozim, świeżym mlekiem.
    Mulnik nie przyszedł. Wieczorem, przy lampach naftowych dyskusja o Wyspie Wielkanocnej i węglu C-14. Pogoda się nie poprawia. Doliny są zapchane mgłami. Nie wiadomo, co właściwie będziemy robić. Jak co noc zasypiam, słuchając szumu pobliskiego potoku. Przewala się wściekle w głębokim, skalnym  kanionie obok domku.
    18.08
    Janusz rano proponuje, aby iść na piechotę do Leh. Mam do tego obiekcje. Po dyskusji idzie na Baralaczę po zostawiony tam sprzęt. Czołkidar  piecze mi czapati na  śniadanie. Kierownik tego małego domku jest osobistością w tym rejonie. Bez przerwy przychodzą do niego okoliczni pasterze. Odbywa się handel. Wczoraj sprzedawał mąkę.  Jeden z pastuchów tarł ziarno na mąkę  kamieniem na betonie. W tym czasie kierownik też się nie lenił, tylko skręcał  z wełny sznur - linę  używaną tu przez pasterzy.
    Ubranie miejscowego pastucha, mówiąc raczej - pasterza, bo wyglądają elegancko, składa się z krótkich spodni, koszuli, czegoś  w rodzaju tuniki. Na gołych nogach mają sandały. Owijają się dużą wełnianą chustą z frędzelkami.  Tu noce, nawet w lecie, są tu bardzo zimne. Temperatura spada do zera i pojawia się przymrozek. W dzień słońce robi swoje i temperatura szybko wzrasta. W pasie mają, wielokrotnie owiniętą, długą wełnianą  linę - sznur, służący do różnych celów, min. wiązania zwierząt, łapania ich. Pasą się tu tylko owce, kozy, muły i konie. Krów nie ma.
    Bardzo smakowały mi dziś czapati z pasztetem. Około dwunastej wychodzę z Brudasem na rekonesans do bocznej doliny, u wylotu której stoi nasz domek. Po raz pierwszy od dwóch dni świetnie mi się idzie. Przechodzimy przez mostek lodowy nad potokiem, wypływającym z niej, a potem jego lewą orograficznie  stroną idziemy w górę. Stok porośnięty jest  małymi, żółtymi kwiatkami.
    Docieramy po dwie  i półgodzinie na wysokość około cztery tysiące sześć set metrów. Z lewej strony(patrząc w górę) mamy pokryty piargiem lodowiec. Widać dalej jak łagodnie wznosi się do góry. Niestety nie widać, z powodu mgły,  wierzchołka mającego, według mapy,  sześć kilometrów i trzydzieści pięć metrów. A głównie przyszliśmy po to, aby sprawdzić, czy możliwe jest wyjście na ten szczyt.
    Znajdujemy za to świetną kolibę zrobioną przez pastuchów. Zbudowana z kamieni jest sucha i ciepła. Nawet można palić ogień małymi krzaczkami.. Podobne są trochę do jałowca. Brudas przemoczył buty i schodzi w dół. Ja zostaję, bo mam nadzieję, że może się coś odsłoni. Niestety jest coraz gorzej. Zaczyna padać  zimny deszcz. Postanawiam schodzić, a następnie biegnę w dół. Po godzinie jestem w  Patsio. Kierownik gotuje nam dziś na obiad ryż.
    20.08
    Elżbieta wybiera się na Baralaczę do Janusza. To jest kawał drogi.  Ja z Brudasem idziemy prać i myć się do miejscowego jeziorka. Stosuję metodę opracowaną w Hindukuszu. Robię zagłębienie w gruncie i kładę w nim  folię. Rano nalewam na nią wody i czekam, aż się ogrzeje od słońca. Ale jak słońca nie ma, to trudno się jest umyć. Jest za zimno i woda nie jest niestety  nagrzana.
    Coś mnie kusi, aby wyjść na stok naprzeciwko i zobaczyć dolinę, w której byliśmy wczoraj  i szczyty sześciotysięczne. Idę coraz wyżej, pomału odsłania się górna część doliny. Niestety z tej odległości trudno jest stwierdzić, jakie są możliwości wyjścia na jakiś z tych szczytów. Zbiegam na dół. Z prania też nic nie wyszło.
    Kierownik serwuje nam na obiad ryż, polany sosem z jakąś miejscową przyprawą. Chodził dookoła domku i coś tam szczypał. Nie widziałem, aby tu rosły jakieś wyróżniające się rośliny. Zresztą owce i kozy radzą sobie ze wszystkim, co jest zielonego. Ale coś tam widocznie było, co ugotowane nadaje się dla człowieka. On zna się na tym. Powstał z tego żółtawy sos i nieźle smakował z  suchym ryżem.
    21.08 
    Pogoda nam, dzisiaj dopisuje. We trójkę robimy rekonesans - Andrzej, Rysiek i ja. Idziemy w stronę kolib pasterskich. Odsłania się nam wspaniała, północna ściana szczytu sześć tysięcy sto osiemdziesiąt siedem. Z lewej strony biegnie w górę filar. W dole skalny, w górze lodowy. Zachwycają się nim  moi koledzy.
    Idziemy następnie w lewo, przez lodowiec, w kierunku małej przełączki, która znajduje się w krótkiej grzędzie  będącej początkiem tego skalnego filara. Docieram na przełączkę i czekam na kolegów. Po godzinie czekania nikt się nie zjawia.           
    Postanawiam zejść na drugą stronę na lodowiec spływający z kotła pod szczytem 6035 m. Trawersuję lodowiec. Spotykam po drodze grzyby lodowcowe, potoki płynące po lodzie i wreszcie docieram do moreny  bocznej. Obserwuję grań spadającą ze szczytu 6035 m. Wydaje mi się, że  możliwe jest wyjście na ten szczyt tą granią.
    Jestem solidnie zmęczony i postanawiam zejść do Patsio.  Wypijam prawie całą torebkę glukozy z wodą, wypływającą z lodowca. To mnie stawia na nogi. Schodzenie jest okropne. Prawa strona potoku(orograficznie) jest stroma i bez śladu ścieżki. Piarg usuwa mi się pod nogami.  Robi się ciemno.
    Wreszcie po kilku godzinach jest Rest House w Patsio. Czeka na mnie zimny ryż  i pół konserwy. Elżbieta i Janusz, wrócili  już z Baralaczy. Odgrzewam sobie ryż z konserwą  a następnie robię herbatę i świat staje się nieco lepszy. Postanawiamy jutro w południe wyruszyć na pięć dni w głąb doliny. Chcemy założyć bazę w pobliżu przełęczy, na którą schodzi grań ze szczytu 6035 m.
    22.08
    Rano trwa niemrawe pakowanie plecaków. W południe okazuje się, że Brudas z  Andrzejem dzisiaj nie pójdą w góry. Twierdzą, że lepiej jest wyjść rano. Janusz się wścieka i wychodzi razem z Elżbietą. Wychodzę za nimi i ja. Trochę rzeczy zostawiamy u czołkidara. Bierzemy żywność tylko na około pięć dni. Mimo to plecak jest ciężki.
    Docieramy do pierwszej koliby, potem trawers, w stronę potoku, wypływającego z lodowca  z północnej ściany szczytu 6187 m. Taka drogę zaproponowałem,  po wczorajszym rekonesansie, aby nie podchodzić za wysoko lodowcem i później musieć się obniżać. Byłaby to niepotrzebna strata sił, tym  bardziej,  że od wielu dni poruszamy się ciągle powyżej czterech kilometrów. Jesteśmy zapewnie już dość dobrze zaklimatyzowani.
    Przekroczenie potoku okazuje się jednak niezbyt proste. Wybieram miejsce, gdzie można zaczepić linę o skalny blok. Szukamy miejsca, gdzie jest najwęziej. W tym miejscu Janusz przeskakuje bardzo ryzykancko ze skałki  na  skałkę, po drugiej stronie rwącej wody.  Mocujemy linę do skalnych bloków  po obu stronach potoku. Transportujemy na niej  mój plecak.
    Elżbieta na własną rękę próbuje przejść potok. W pewnym momencie widzę, jak jej spada plecak i porwany prądem wody pędzi w dół.  Na szczęście zatrzymał  się niżej  w jakimś zakolu potoku, gdzie woda wirowała. Ale śpiwór, kurtka puchowa i inne rzeczy przemokły. Przeprawiam się na drugi brzeg, trzymając się liny. Prąd wody jest tak silny, że z największym trudem trzymam się liny. Jestem cały przemoczony.
    Powracam jeszcze raz po plecak Janusza. W pewnym momencie zostałem prawie cały zalany wodą. Ostatkiem sił trzymam się liny. Nie sądziłem, że parcie wody będzie tak silne.  Siła spadającej po stromym stoku wody jest ogromna. Puszczenie liny oznaczałoby raczej pewną śmierć w tej piekielnej wodzie. Pędzi w dół z topniejącego lodowca, malutkimi wodospadami, po kamienistym stoku, prawie o narciarskim nachyleniu.
    Przy powrotnej przeprawie wiążę sobie do pasa pętlę. Teraz, gdybym się puścił to pętla mnie zatrzyma. Pokazuję Elżbiecie jak ma sobie przywiązać pętlę. Mimo, że jesteśmy od siebie nie dalej niż dziesięć metrów, ryk wody jest tak silny, że nie słychać ani słowa. Wreszcie po przeprawie. Przemoczeni idziemy dalej. Po godzinie marszu  rozbijamy biwak. Elżbieta robi świetne frytki na kolację. Do tego konserwa z sosem pomidorowym.
    23.08
    Podchodzimy na morenę lodowca spływającego z kotła miedzy 6035 i 6187 m. Ciężko, jest coraz wyżej i plecaki wydają się jeszcze cięższe. Po południu, przy potoku robimy sobie zupę. Na morenie widać postać. To chyba Andrzej. Idą za nami w odległości dwóch godzin. Wieczorem rozbijamy biwak pod przełęczą.
    Miejsce przyjemne i bezpieczne. Nic nam tu nie zleci na głowę z góry. Wysokość około pięć tysięcy metrów. Z  Patsio podeszliśmy prawie tysiąc dwieście metrów. Namioty stoją na ładnej, ale wilgotnej  łączce,  na której rośnie mnóstwo kwiatków. Koledzy  niestety nie doszli  do nas. Po nocy trawa jest pokryta cieniutką warstwą krupy śnieżnej, która topnieje rano.
    Zdjęcia:
    1. „Materhorn”. Tak sobie nazwałem ten szczyt z drugiej strony doliny. Tworzył ładną, śnieżną piramidę.
    2. Pasterze. Ubrani byli bardzo elegancko.  I dobrze dostosowani do bardzo zimnych, letnich nocy.
    3. Koń. Ilustracja do czego służyła wełniana lina.
    4. Jagnię.
    5. Fajka wodna.
    6. St pasterz.
    7. Kwiatki. Wysoko rosły. Wyżej niż w Hindukuszu.
    8. Koliba. Koliba pasterska. Wypas owiec, kóz, mułów i koni sięgał  do pięciu kilometrów na stokach wystawionych na słońce(południowe).  Na stokach północnych od tego poziomu i niżej rozpoczynały się lodowce.
    9.  Szczyty. Szczyty w głębi doliny Panchi Nala(Panczi Nala).
    10. Lodowe bariery. Mieliśmy ze sobą tylko mapę „graniówkę” otrzymaną od Japończyków w Manali. Na niej były zaznaczone od prawej T2(6107 m), KR2(6187 m) i szczyt 6035 m. Ta widoczna u góry grań ma około 4 kilometrów długości.  Lodowiec widoczny na pierwszym planie ma ok. 1 km szerokości.
    11. Lodowa ściana. Spiętrzający się lodowiec i  lodowa ściana szczytu KR2(6187 m). Z prawej grań w stronę szczytu T2(6107 m). Z lewej szczyt 6035 m.  Zdjęcie zrobione  z poziomu 5000 m. Widać wyraźnie wysokie bariery lodowe i  żlebki lawinowe z urywająjących się potężnych nawisów na grani.
    12. Biwak. Nasz biwak rankiem następnego dnia.  Wysokość 5000 m. Z tyłu ciemny pas skał to grzęda w stronę szczytu 6035 m. Wyżej skały tworzyły filar.












  12. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 14
    Drugi szczyt
    Dwudziestego czwartego sierpnia
    Rano jest mokro. Fotografuję sobie kwiatki. Kwiatki rosnące w surowym klimacie na jałowej ziemi. Nieraz z pomiędzy kamieni wyłania się śliczny bukiet. Stanowią  silny kontrast z lodem i śniegiem.  Śniadanie jest dzisiaj nieskomplikowane. Zupa mleczna z  proszku Humana i konserwa rybna. Nie mamy placków czapati, ani też  herbaty.
    Robimy rekonesans  z zamiarem wejścia na szczyt z lewej strony przełęczy. Idziemy przez niekończące się  moreny. Spadał tu kiedyś lodowiec, który już stopniał. Po drodze mijamy piękne jeziorka rynnowe, pozostałość po lodowcu, leżące na wysokości nieco powyżej pięciu kilometrów.
    Po drugiej stronie przełęczy otwiera się górne piętro doliny,  którą już widzieliśmy będąc  na Baralaczy i zaglądając w stronę doliny Czandry. Widać znów ten piękny lodowiec. Płynący jak rzeka w stronę doliny Czandry. Piękna lodowa dolina i piękne szczyty. Widzieliśmy je  bardziej od północy. Teraz widzimy od strony zachodnio-północnej.
    Jakie są kolosalne kontrasty w tych górach. Południowe stoki szczytów sięgających sześć kilometrów, wystawione do słońca są pozbawione śniegu, który bardzo szybko topnieje, nawet przy większym opadzie.  Nie ma wtedy warunków do tworzenia się stałej pokrywy i lodowców. I mogą nieraz być nie trudniejsze wspinaczkowo  do wejścia, niż w Tatrach.
    Inna sprawa, gdy się jest odpowiednio zaaklimatyzowanym i ma się doświadczenie alpinistyczne w tak wysokich górach.  Głównie chodzi tu o zmiany pogody. Załamanie pogody i ogromne opady śnieżne mogą spowodować, że znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia.
    Teraz widzimy  północną stronę, tych  gór. Jest diametralnie inna. Pokryta całkowicie lodowcem,  który ze szczytów spływa tysiąc i więcej metrów niżej. Panuje tu zimno, lód  i śnieg. Z południowych zboczy , stosunkowo ciepłych ciepłych gór,  przenosimy  nagle się w zimne, lodowate, nieprzyjazne góry. Teraz zasypane świeżym monsunowym śniegiem, który na południowych stokach w słońcu szybko topnieje.  Wystarczyło tylko przejść przełęcz, czy  będąc na szczycie na Baralaczą wychylić głowę na drugą stronę grani, na jego północną jego stronę.
    Podchodzimy żlebem od strony południowo-wschodniej, na szczyt z lewej strony przełęczy. Droga jest łatwa, ale niebezpieczna, z powodu lecących, od czasu do czasu, po zboczu kamieni. Jak zwykle droga na szczyt wydaje się nie mieć końca. Widać lodowiec po drugiej stronie grani spadającej ze szczytu 6035 m. Długi, prowadzi jak się wydaje, do samego tego szczytu.
    Wejście na szczyt, na który idziemy,  okazuje się o wiele prostsze niż myślałem. Janusz idzie pierwszy, ja drugi a Elżbieta daleko w dole. W pewnym momencie strącam kamień, który z ogromną szybkością pędzi w dół. Szczęśliwie Elżbiecie nic się nie stało. Około piątej po południu jesteśmy z Januszem na szczycie.
    Po jednej stronie południowej - piarżysko, z płatami śniegu,  po którym podchodziliśmy. A po drugiej - północnej lodowcowy kocioł, nad którym zwisają  ze  szczytu nawisy śnieżne. Na kotłem wisi gęsta mgła,  a z jego dołu ciągnie ziąb. Niewiele widać. Góra może mieć około sześciu kilometrów. Mamy  tylko graniówkę, od Japończyków, na której podane są wysokości jeszcze bardziej wybitnych szczytów. Nasz  jest tylko zaznaczony jako szczyt bez podania wysokości.
    Fotografuję  we lekkiej mgle Elżbietę i Janusza z proporczykiem naszego oddziału PTTK do którego należy Klub Tatrzański.  Schodzimy w dół. Do namiotów docieramy w ciemnościach, klucząc po morenach. Kolegów nie ma. Nie ma co tu siedzieć we trójkę. Rano moją decyzją będzie, że schodzimy do Patsio. Jest tu zbyt niebezpiecznie i nic tu nie zdziałamy,  praktycznie we dwójkę, bo Elżbieta się nie wspina.
    Zdjęcia:
    1. Stoki południowe.  Widoczna prawa(orograficznie) strona doliny Panchi Nala w czasie podejścia pod lodowiec Tellaman. Taką nosi nazwę. Te stoki i wyżej widoczny szczyt, czy też grań, sięgały do ok. 5700 m. Jak widać są zupełnie pozbawione, nawet większych płatów śniegu. Dlatego, że  są wystawione na silne działanie promieni słonecznych. Słońca, które w kulminacji letniej, jest prawie w zenicie.
    2. Biwak. Zdjęcie publikowane w poprzednim poście. Ale wykonane  dzisiaj. Piękny ranek. Nie mogłem się poznać na zdjęciu. Zarost, kontrastowe oświetlenie. Pomarańczowy namiot to mój. Nosiłki, jeszcze z Hindukuszu, też moje.  
    3. H-kwiatki. W dolinie Panchi Nala  rosły prawie na skale.
    4. Sześciotysięczniki._1.  Zdjęcie wykonane w czasie podchodzenia dość szerokim żlebem na nasz szczyt.  Na pierwszym planie z prawej zbocze, którym podchodziliśmy. W głębi szpiczasty szczyt(5451 m), w grani odchodzącej na północ z T2. Od lewej  z dołu ciągnie się ciemna(skały) grań w stronę szczytu 6035 m. Nie wymyślilśmy tej góry. Musiała być zaznaczona mapie od Japończyków. Być może była to tylko niewielka kulminacja, kończąca grań z KT 2(wyższy o 150 m). Tą granią być może była szansa wyjść na tą górę. Ale wydawało się prościej filarem, widocznym  na następnym zdjęciu. 
    Jest jeszcze jedna kwestia z wiązana z tym wyjściem na szczyt 6035 m. Z lewej za tą czarną granią widać lodowiec. Myśmy ten lodowiec widzieli z naszego szczytu.  Wydawało nam się, że podprowadza pod szczyt(6035 m). Odległość do niego, z naszego punktu widzenia, wynosiła w linii prostej ponad sześć kilometrów. Nie mieliśmy lornetki. Była lekka mgła na górze i byliśmy zmęczeni. Teraz oglądając wyraźnie zdjęcie widzę, że ten lodowiec kończył się wysoką ścianą skalną. Byłaby to pułapka, nie do przejścia. Jedyna szansa wejścia na kulminację 6035 m była  granią lub filarem. Obie bardzo trudne i wymagające sporo dni i sprzętu.  
    5. Elżbieta i Janusz. Jesteśmy na górze. Fotografuję moich przyjaciół. Janusz z proporczykiem PTTK w Krakowie. Wydaje nam się, że mamy około sześć tysięcy metrów. Wokół nas prawie nie ma śniegu. Ale to stok południowy. Za to z boku, od strony północnej, były duże nawisy i niżej zamglony lodowiec, z którego ciągnęło przenikliwe zimno.
    Elżbieta była bardzo dzielną kobietą. Nie wspinała się, ale jej wyjścia, w ówczesnym czasie, należały do liczących się.  Wyszła w 1972 roku na Tacht-e Sulejman(4650 m) i na Demawend(5678 m) w górach Elburs w Iranie. Teraz zaliczyła himalajski szczyt. Z Januszem weszła też na Mont Blanc(4810 m). Polskie kobiety alpinistki zaczynały wyjeżdżać w góry wysokie na szerszą skalę, dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
    6. Sześciotysięczniki_2.  Schodzimy w dół do namiotów. Słońce zbliża się do zachodu i oświetla tylko wyższe partie gór. Nieco poza środkiem zdjęcia widać filar prowadzący w kierunku, nazwijmy to kulminacji 6035 m. I dalej nad nim widać lodowy stok.  Który ma z  jego prawej strony ogromną ścianę pod KT 2. Dalej z prawej widać skały T 2. W lewo wysoka grań się ciągnie z KT 2 w kierunku KR 4(6340 m), drugiego, co do wysokości szczytu grupy górskiej w widłach Czenabu i Bhagi. Ten właśnie szczyt i jego potężną, zalodzoną północną ścianę oglądaliśmy, gdy weszliśmy na płaskowyż koło Baralaczy(post 11).  
     ____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 
    Notka, dodatkowe wyjaśnienia!
    Przy wertowaniu  materiałów z tego wyjazdu,  wyszukałem w Internecie informację o wyprawach warszawskiego Klubu Matragona w rejon, w którym się wtedy poruszaliśmy.
    W 1979 roku ich celem był szczyt KR 4 (6340 m). Który jest jako ostatni na zdjęciu nr 6. Jego  północna ścianę i lodowiec dobrze widzieliśmy w dniu 13 sierpnia(post 11) schodząc po płaskowyżu w stronę doliny Czandry. Niekorzystne warunki pogodowe spowodowały, że musieli z niego zrezygnować. Działając w rejonie doliny Panchi Nala. Byli tu więc trzy lata po nas. Wchodząc na kilka wierzchołków do 5820 m.
    W 1983r. „Matragona”wybrała sobie jako cel KR 2. Nie napisano jednak z której strony weszli na szczyt. Sądzę, że raczej od strony doliny, która prowadziła pod Mulkilę. W którą nas nie wpuścił policjant w Darczy. Dojście pod ten szczyt od tej strony jest stosunkowo długie, ale łatwe do wysokości ok. 5300 m. Dalej teren był stromszy, ale zachodni, czy południowo- zachodni, który nie był pokryty lodowcem. A nawet mógł być niżej pozbawiony ciągłej pokrywy śnieżnej. Natomiast wejście od doliny Panchi Nala, tą zalodzoną, północną ścianą byłoby wielkim wyczynem alpinistycznym. 
    W roku 2005 „Matragona” zorganizowała kolejną wyprawę do doliny Panchi Nala. Próbując wejść na szczyt T2(6107 m), sąsiada KR 2, od którego dzieli go długie(ok. 2 km) śnieżne „plato”. Chcieli wejść lewą częścią północnej ściany tego szczytu. Bazę założyli na wysokości 4450 m w dolinie Panchi Nala, w terenie, który był nam dobrze znany, z wypadów z Patsio. Bazę wysuniętą założyli na lodowcu dwieście metrów wyżej. Rozpoczęli się wspinać terenem skalnym widocznym na zdjęciu. Docierając do wysokości 5400 m. Nad nimi były wysokie bariery lodowe, a bardziej w lewo teren był bardzo zagrożony lawinami z nawisów, widocznych na moim zdjęciach. Postanowili wytrawersować, głównie po skale,  w stronę przełęczy(5380 m) między szczytem 5451 m(ostry „dzióbek szczytu) i T 2. I dalej granią północną na wybrany cel.  W opisie z wyprawy jest pomyłka - napisano zachodnią,. Tylko, że to się zupełnie nie zgadza z publikowaną „graniówką” z wyprawy. Załamanie pogody i duże opady śniegu spowodowały zakończenie wyprawy.
    Opis wypraw "Matragony"na podstawie materiałów:
    Aneta Marek. Akademia Pomorska Słupsk. Himalaje jako kierunek geograficzny polskich wypraw wysokogórskich do 1989 roku. Słupskie Prace Geograficzne 12 -2015 r. Andrzej Zboiński. Gazeta Górska „Matragona znów w Lahulu-2005 r. Załączam internetowe zdjęcia z wyprawy w 2005 r „Matragony”.  
    7.  Matragona w Panchi Nala.. Nie znam autora zdjęcia. Widać silny zespół kolegów alpinistów. Wyprawa była kierowana przez Andrzeja Zboińskiego. 
    8.  Szczyt T 2 - zdj. W. Szypuła. W środku  szczyt KT 2(6187 m). Czarne skałki u góry po prawej  T 2(6107 m). Z lewej u dołu filar, o którym  piszę w poście. 
    Porównanie moich zdjęć i z wyprawy z 2005, które dzieli okres 30 lat, wskazuje na poważne zmianie w pokrywie lodowej. Odsłoniły się na dole znaczne połacie skalne, dawniej pokryte lodem. Lodowce w Himalajach szybko znikają, jak wszędzie.
     








  13. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 15
    Powrót z gór 
    Dwudziestego piątego sierpnia
    Rano przy namiocie była bardzo żywa moja dyskusja z Januszem. Uparł się, że we dwójkę, praktyczne bez sprzętu, bez żadnego zabezpieczenia,  w postaci naszych kolegów, możemy wyjść na szczyt KR 2- 6187 m. Po tym długim lodowcu, który widzieliśmy podchodząc wczoraj na szczyt. Być może chodziło tylko o ten(kulminację) „6035 m”. Nie pamiętam. To porównywalna wysokość z tym, co już osiągnęliśmy w dobrej formie. Co świadczyło o już niezłej aklimatyzacji. 
    Lodowiec był  długi i choć wydawał się niezbyt stromy, to na pewno było tam sporo szczelin. W dodatku niewidocznych, ponieważ zasypanych monsunowym, świeżym, grząskim śniegiem. Ja też bym chciał zaliczyć tą górę.  Dobrze się znamy. Ale rozsądek zwycięża
    Wiem, jak dbał o bezpieczeństwo Jurek Wala  w  Hindukuszu. Gdyby był z nami Brudas, to bym poszedł. Rysiek posiada naprawdę duże doświadczenie.  Nie mam ochoty zginąć w tych górach. To są Himalaje. Wprawdzie nie te najwyższe, ale góry również bardzo niebezpieczne. Tutejsze lodowe ściany znacznie przerastają alpejskie. Nie byłem w Alpach, ale ze zdjęć, opisów wiem wystarczająco dużo, aby je porównać z tym co widzę.
    Tuż pod nosem mamy ponad tysiąc metrów lodu i śniegu, pożłobionych lawinami z łamiących się nawisów. A że na tą górę można ewentualnie wyjść od południa po trawie, to już inna sprawa. My musimy iść od północy z tego miejsca, gdzie jesteśmy. Jest się zdanym tylko na siebie lub na pomoc kolegów. W dodatku kolegów, których  nigdzie nie widać.
    W miejscu, gdzie dwa dni temu gotowaliśmy obiad, pod kamieniem jest karteczka. „Nie chcemy się z nimi spotkać”?  To oni schodzą do Patsio i jadą do Keylongu. Całe szczęście, że nie poszliśmy we dwójkę na ten szczyt. Gdyby były kłopoty, to kto by nam pomógł?  Schodzimy po prawej stronie potoku. Dosyć szybko to idzie.  O siedemnastej jesteśmy w Patsio. Atmosfera napięta. Po kolacji wzajemne oskarżenia.
    Dlaczego Rysiek nie chciał pójść? Może się już znudził górami. Był kilka razy w Hindukuszu.  Przekroczył siedem kilometrów. Więc go takie „górki”  może nie interesują.  A może też zdał sobie sprawę, z racji swojego bardzo dużego doświadczenia alpinistycznego, że wyjście na  KR 2 z tej strony, w takim zespole i z tym sprzętem co posiadamy, nie ma szans. Mógł to nam szczerze powiedzieć.  Może powiedział Andrzejowi. Którego dodatkowo podłamała historia z płucami na Baralaczy. Koniec marzeń, koniec Himalajów! Jutro wszyscy schodzimy do Darczy.   
    _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    Wracam teraz ciągle, pisząc ww. tekst, do zdjęcia „Sześciotysięczniki_1” z poprzedniego postu. Tego terenu Brudas i Andrzej nie widzieli, tylko my we trójkę go widzieliśmy schodząc z góry.  I to nie wyraźnie. Więc nie mógli być definitywnie przekonani, że od tej strony się wyżej nie dojdzie w stronę KR 2. Mogli  dojść do nas i mogliśmy razem wejść na ten lodowiec i ocenić dokładniej teren w kierunku tego szczytu.  Choć jestem teraz pewien, że skończyło by się to  na niczym. Widząc wysoką ścianę skalną w głębi . Zamykająca dostęp. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
    26.08
    Rano trwa pakowanie. Potem żegnamy się z czołkidarem. Załatwił nam konie do transportu plecaków. Wprawdzie nie do Darczy, ale dobry kawałek drogi. Ale najpierw trzeba złapać wolno pasącego się konia. Robią to w ciekawy sposób. Dwóch pastuchów, przy pomocy tego sznura owiniętego w pasie, łapie go za szyję.
    Idziemy. Tworzy się  mała karawana. Idąc obok nich, przyglądam się im bliżej. Właściwie strój pasterza składa się z wełnianej tuniki.  Młodszy z nich ma zatknięte za sznur w pasie coś w rodzaju małej czarki. U pasa wiszą też na małym kółku dwa szpikulce i coś w rodzaju żelaznej pincety. Może te narzędzia są potrzebne do pielęgnacji zwierząt.
    Żegnaj Patsio, żegnaj sympatyczny czołkidarze! Na drodze kurz. Z żalem rozstaję się z tą  „miejscowością”, z pysznym ryżem kierownika. Naprzeciwko nas idzie dwójka - kobieta i mężczyzna z plecakami. Prowadzą ze sobą małą owcę.  Następuje standardowe w Indiach pytanie - „What country do you come from”(z jakiego kraju jesteście)?
    Pada odpowiedź-„juesej”(USA). Aha! Amerykanie. Idą do Leh. A po co sheep(owca)? Food(żywność)!  Po drodze nie ma sklepów. A  jeść trzeba przez tydzień. „Żywność” się w ten sposób sama transportuje. Przynajmniej do pewnego czasu. Niezły pomysł! Dzisiaj nie jestem pewien, czy  ją zjedli. Była taka sympatyczna. Może nawet sprzedali z zyskiem.
    Policjant w Darczy nas poznaje. W czasie obiadu przychodzą do nas kolejni Amerykanie. Kobieta i mężczyzna. Babka ma ładny kożuszek za tysiąc rupii. To gigantyczna kwota, jak na tutejsze stosunki. Sto dolarów. W sam raz na zimno. Idą z dwoma mułami do Kargilu.  Wieje bez przerwy wiatr. W głębi doliny widać wysoki szczyt, zapewne Mulkila
    27.08
    Wstajemy wcześnie. Darcza jest końcowym przystankiem autobusu z Manali. Dalej  i  wyżej w stronę Baralaczy można tylko jechać gazikiem i to z trudem. Autobus miał odjechać o piątej trzydzieści. Jedziemy dzisiaj do Manali. Pomocnik kierowcy przygotowuje autobus do drogi. Posiada silnik diesela, trudny do rozruchu na zimnie. Ranek był zimny,  najwyżej parę stopni powyżej zera. Może nawet na trawie był szron, ale już stopniał.
    Na grubym kiju owinął szmatę, nasączoną ropą, może zmieszaną z benzyną. Zapalił to i wczołgał się pod autobus. Leży tam i chwilę coś tam podgrzewa. Nalewa następnie wody do chłodnicy. Pewnie ją spuścił, obawiając się przymrozku.
    W Himalaje niedługo zawita zima. Wsiadają pasażerowie z okolic i jedziemy. Jeden z nich jedzie z owcą. Koło miejscowości Jaspa spotykamy Ryśka i Andrzeja. Wsiadają. Jeszcze rzut oka do tyłu, na góry zostające za autobusem. Na moment widać lewą stronę wejścia do doliny, o którą walczyliśmy z policjantem.
    Trawiasty stok biegnie wysoko w górę. Brudas zauważa, że mogliśmy z tej strony wyjść na szczyt w trampkach. Ma na myśli szczyt KR 2(6187 m)? Nie wiadomo, czy to on jest widoczny? Ale zapewne jeden z sześciotysięczników w jego pobliżu. No cóż! Nie udało się przekroczyć sześciu kilometrów.  Moglibyśmy, ja mogłem, mieć swój rekord wysokości, tylko stanął nam na przeszkodzie policjant. Może byliśmy(raczej na pewno) za to pierwszymi zdobywcami  tych dwóch naszych „górek”. Ale to zupełnie bez znaczenia w morzu takich szczytów. 
    Alpiniści się rzadko zapuszczają na takie górki. A one dla nawet doświadczonego turysty,  są  zbyt trudne i niebezpieczne. Należy wziąć pod uwagę wysokość i potrzebę trochę dłuższej aklimatyzacji. Do tego dochodzi pogoda. Niewiele potrzeba, aby się nagle zepsuła i ze słonecznego, ciepłego dnia zamieni się w zimę z mrozem i zadymką śnieżną. Miejscowi się na pewno nie zapuszczają tak wysoko, bo i po co? Trawy tu już nie ma dla bydła.
    Wyjście na taką wysokość w Himalajach nie jest wybitnym alpinistycznym  osiągnięciem, szczególnie po piargu i nie za trudnej skale. Wyjście, po stromym lodowcu, z drugiej strony to jest jednak bardzo poważny wyczyn, przerastający najtrudniejsze alpejskie wyjścia.  Możemy więc sobie zaliczyć pierwsze wyjścia w Himalajach na szczyty bez nazwy.  Nazw im jeszcze długo nikt nie nada. Zrobiliśmy to nielegalnie, ponieważ z trasy trekkingowej, raczej nie wolno wchodzić na okoliczne szczyty. Trzeba mieć do tego specjalne pozwolenie. Dlatego policjant nas nie wpuścił pod Mulkilę.
    Po dwóch  godzinach  jesteśmy w Keylongu. Następuje tu zmiana kierowcy. Przystanek autobusu jest miejscem spotkań miejscowej „złotej młodzieży”. Pogoda wspaniała. Mam świetne miejsce z przodu autobusu.  Jakiś  facet nosi na drodze na prymitywnych nosiłkach kamienie. Obok nas jadą miejscowe kobiety. Mają przekłute nozdrza i wpięte małe złote kółeczka z kamieniem pośrodku.
    Tandi-miejsce,  gdzie spotykają się rzeki Czandra i Bhaga. Teraz jedziemy w górę Czandry. Drzew coraz mniej. Po naszej lewej stronie widoczne są bardzo nisko schodzące z gór lodowce.  Tu są już większe opady, w czasie monsunu. W pewnym momencie pęka nagle tylna opona. Naprawa trwa dość długo. Nie mając co robić, szukam kamyków przy rzece. Janusz znajduje żyłę kwarcu. Wydłubujemy co ładniejsze kryształy.
    Khoksar. Jemy tu  obiad. Pozwalamy sobie na ryż z fasolą i do tego jemy jeszcze dwa placki o nazwie Puti, o smaku ciasta na naleśniki. Do tego zamawiamy trzy herbaty z  mlekiem. Wszystko kosztuje trzy i pół rupii. Około jednej trzeciej dolara.  Kurs  rupii jest prawie stały i za dolara dostaje się około dziesięciu rupii.
    Podjazd pod przełęcz Rothang. Na przełęczy pojawia się mgła ciągnąca z doliny Baes. Spotykamy stada owiec i kóz idących w dół. Widocznie pasterze schodzą z górnych partii gór do niżej położonych części dolin. Zbliża się pomału  himalajska jesień.  
    W Manandi  krótki postój i znów jedziemy w dół doliny. Z okna autobusu oglądam domy  z arkadami na piętrze. Dachy kryte płytami z łupka. Które z daleka wyglądają jak dachówki.
    Po trzech tygodniach pałętania się po dolinach  Himalajów w stanie Himachal Pradesh wracamy do Manali. Hotel ten sam, co poprzednio, o dumnej nazwie „Top Hill” Wieczorem wytworna kolacja. Leczo plus wódka ryżowa i owoce. Kolację spożywamy w towarzystwie wspomnianych poprzednio sklepikarzy. Po kolacji próba sprzedaży całości wyposażenia „wyprawy”. Odkupują tylko dwie pary butów, a resztę to może ich znajomi.
    W czasie poprzedniego pobytu tutaj były opowiastki, że kupią wszystko. Dużo dymu, mało ognia.  Chętnie tu kupują mocniejsze skórzane buty, takie jak nasze pionierki i cieplejsze kurtki.  W plastykowych klapkach nie da się chodzić po śniegu. A zima w Manali jest nieco podobna do naszej.
    Nasz hotel jest domem wypoczynkowym. Teraz w Manali jest sezon na wczasowiczów. Bardziej na południu, poza górami, upał obezwładnia. A tu teraz klimat, jak u nas w lecie.  Przyjechała właśnie młoda mama z dzieckiem.
    28.08
    Rano pranie, a potem śniadanko. Przyjeżdżają kolejni goście na wypoczynek. Mężczyźni są od pasa w dół owinięci czymś w rodzaju prześcieradła. Powyżej luźna koszula. Pytamy hotelarza-co za jedni? Bengalczycy!  A „prześcieradło” nazywa się sarong. A o to się już nie pytamy, bo ktoś z nas to wiedział. W sumie jest to strój idealny na klimat indyjski. Luźny, przewiewny, łatwy do prania. Mają spory kawałek do domu nad Zatoką Bengalską. A może nawet są z  samej Kalkuty?
    Po południu sprzedaję raki i czekan członkom jakiejś grupy z Kalkuty. Przyjechali na zlot w Himalaje. Dlaczego tu? Ponieważ nie mają bliżej do takich niskich Himalajów. W Indiach najbliżej Kalkuty jest w Sikkimie Kangczendzanga. To jest zupełnie inna alpinistyczna półka, mówiąc handlowym językiem.
    Posuwając się w górę Gangesu, jedzie się wzdłuż  ponad tysiąckilometrowej granicy z Nepalem. Należałoby przekroczyć jego granicę, aby się dostać do Himalajów. Które w Nepalu są bardzo wysokie i trudno dostępne.  I o wiele silniej w lecie atakowane przez monsun. Są bliżej Oceanu Indyjskiego. A tu na północ od Dehli  można pod ładne, zalodzone sześciotysięczniki dostać się prawie autobusem.
    Wieczorem oglądamy kramy na małym placu. Miejscowa Cepelia, ewentualnie import z pobliskiego Tybetu. Kupuję sobie pamiątkę nóż Kukri. Typowy turystyczny gadżet. Używany w Tybecie. Ale ten zapewne się do cięcia nie nadaje. Chyba coś tu sprzedamy. Sikh nie chciał już nic kupić.
    Apetyt mam ogromny, ciągle mi się chce jeść. Brudas nas prowadzi na Momo. Tylko, że  te Momo są o wiele ostrzejsze, niż jedzone w Keylongu. Andrzej po zjedzeniu nie może przez chwilę przyjść do siebie. Siedzi z otwartymi ustami. Potem jemy Jelabi. Nachodzą nas ciągle różni klienci. Mają okazję coś od nas kupić.
    29.08
    Idziemy sobie rano zwiedzać miejscową wioskę, położoną obok Manali. Droga prowadzi wzdłuż wspaniałego, ni to parku, ni to ogrodu. botanicznego. Rozpoznaję drzewa, a jak nie znamy-to się pytamy: deodary, cedry himalajskie, kasztan jadalny, orzechy włoskie, modrzewie. Rośnie tu nawet lipa, buk, dąb i świerk. Lipa, buk, świerk są tu obce.
    Wszystkie drzewa są  potężne i piękne. Na małym potoku zainstalowano prymitywny tartak, napędzany wodą. Odbywa się rżnięcie deseczek na skrzynki, w które wszędzie pakuje się jabłka. To jest dolina jabłek. Dziewczyny noszą je na plecach, w lejkowatych, uplecionych koszach.
    Wchodzimy do wsi. Domy są  piętrowe. Na dole są stajnie dla  bydła. Na górze mieszkają ludzie. Wejścia do stajen są ładnie ozdobione. Ładnie też ozdobione są  balkoniki, biegnące wokół piętra. Suszy się bielizna i wiązanki roślin. Domy są kryte płytkami z łupka.
    Monsun z nad oceanu traci swą siłę na południowych stokach Himalajów. W Manali jeszcze bardzo mocno leje. A  już za kilkoma łańcuchami górskimi w Keylongu, nie tak znów daleko, deszczu jest znacznie mniej i dachy są  płaskie. Za przełęczą Baralacha góry są już zupełnie suche. Tam jest klimat tybetański.
    Przy  studni  gawędzą kobiety.  Niektóre miejscowe zdobnisie  noszą złote kolczyki w uszach, kółeczka w nozdrzach i zwisające kolczyki z przegrody nosowej. Oglądamy proste warsztaty tkackie, na których tka się materiał  z wełny owczej.
    Po zwiedzaniu wsi następuje kawa. Wieczorem sprzedajemy co się da. W sumie uzyskuję za całość sprzedanych rzeczy, gdzieś w granicach czterdziestu pięciu dolarów. Niezły zastrzyk finansowy na dalsze przygody.
    Zdjęcia:
    1. Mostek. Dziewczyny nosiły w lejkowatych koszach jabłka.
    2. Dom. To bardzo solidny dom.
    3. Chłopcy. Wejście do stajni. Mała dziewczynka schowała głowę. Widocznie się mnie bała.
    4. Krosna. Podstawowym materiałem była wełna owcza.




  14. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 16
     Znów Dehli
    Trzydziestego sierpnia
    Odjeżdżamy z gór do Chandigarth. Wszędzie, w dolinie rzeki Beas,  trwa zbiór jabłek. W dzień słoneczny przełom Beas między Kulu i Mandi nie robi na mnie takiego wrażenia, jak poprzednio. Przyzwyczaiłem się też do jazdy po tych eksponowanych, wykutych  w skale półkach. Za dużo już jeździliśmy w ekspozycji, i jak to się mówi - nad przepaściami - i moje odczucie strachu się stępiło.
    W Mandi zostają  Janusz z Elzbietą. Zamierzają już wrócić do kraju. Czeka ich praca na uczelni. Mijamy Bilaspur i  docieramy do  Chandigarth. Na stacji kolejowej bierzemy kąpiel. Można spać w wagonie na bocznicy. Rano będziemy pociągiem w Dehli.
    31.08
    Znów więc jesteśmy w Dehli. Tym razem przyjechaliśmy do innego dworca - Old Dehli Station. Czyli Stacja Stare Deli. Jedziemy do dzielnicy Karol Bagh, ulica Link Road. Ma tam być Youth Hosstel(Hotel Młodzieżowy, dla młodzieży). Nieważne, dla kogo,  byle tani. Po drodze małe śniadanko, kupujemy ze stoiska barowego placuszki smażone na oleju, herbata.
    Oczywiście z mlekiem. To Indiach standard wprowadzony przez wyspiarzy. Zresztą świetny wynalazek. W tym klimacie gorąca herbata powoduje wystąpienie potu na ciele, który przyjemnie chłodzi przez pewien czas ciało. Miłe uczucie po wypiciu nieco więcej, niż pół szklaneczki, mniejszej niż nasza. Taka  ilość w szklance była standardem. Tyle wszyscy sprzedający nalewali. Mleko bawolic i cukier to zastrzyk energii, tak potrzebny, aby jakoś się ruszać w tym upale.
    Hosstel  jest przyjemny w tym sensie, że jest otoczony grubym wysokim murem. Jego wyposażenie było skromne, ale dobrze dobrane. Składają się na nie dwa  stare namioty i kilka łóżek z plecionki. Gospodarzem jest  stary Hindus. Ale jest czysto. Rosną tu drzewa pokryte kwiatkami. W prysznicach jest woda. Całkiem fajnie. Była to chyba posiadłość bogatego Hindusa. Może ze sto lat temu. Został tylko mur i dwie wejściowe bramy.
    Na poczcie „na poste restante” nic na mnie nie czeka. Brudas i Andrzej dostali listy. W ambasadzie irańskiej informacja, że wizy dostaniemy za dwa tygodnie. I że możliwy jest przejazd z  Qwetty do Zahacktanu? Ominiemy w ten sposób Afganistan wracając do Polski. Pojedziemy przez południe Iranu. Iran mi jest znany z  przed czterech lat.
    Skąd tani pomysł? Ano wpadł mi do głowy, przed wyjazdem w góry, aby nie wracać do Polski tą samą drogą, przez ZSRR. Pojedziemy  z Afganistanu do Iranu. Przekroczymy granicę na południu tego ostatniego i przejedziemy tamtędy, bo podobno jest tam jakaś droga w kierunku Shiraz(Sziraz`u). Dalej już znam teren, bo byłem w Szirazie.
    Jesteśmy we trójkę - Rysiek, Andrzej i  ja.  Oszacowałem przed wyjazdem, że nie będzie mnie w pracy ponad dwa miesiące. Poprosiłem, obok należnego mi urlopu, o bezpłatny. Mam czas nie muszę wracać do kraju. Liczyłem na więcej w górach i na dłuższy pobyt. Ale jest, jak jest! Mam swoje pięć minut. Jestem w Indiach.  Nie można tego zmarnować.
    Jest szansa nieco poznać ten olbrzymi kraj.  Spotkani rodacy wspomnieli o możliwości nabycia kolejowego biletu okrężnego. Jego cena mieści się w moich możliwościach.  Przy tych tu odległościach, jedynie pociąg daje takie szanse.  Pojedziemy zwiedzać indyjskie zabytki.  Nieco o nich wiem, choćby z niezliczonych prospektów. Coś poczytałem w domu o historii Indii oraz sztuce.
    Elżbieta z Januszem wracają już do kraju. Jak się potem okazało, pierwszym ich przystankiem, po rozstaniu w Mandi, była Daramsala. Leżąca na przedgórzu Himalajów. Znana na świecie z pobytu Dalaj Lamy. Ze swoimi najbliższymi współpracownikami znalazł on tu gościnę u Hindusów, po zajęciu Tybetu przez chińskie wojska.
    Kierujemy się we trójkę na południe Indii. Korzystając z wcześniejszych informacji naszych rodaków załatwiamy dzisiaj w dyrekcji kolei północnych, mieszczącej się w Boroda House, rezerwację na jutro wieczór do Madrasu i bilet okrężny. Otrzymamy na ten bilet zniżkę. Indie popierają turystykę. Niech więc taki obcokrajowiec, jak ja, zobaczy kraj i pozna nieco ludzi. A nóż jeszcze potem przyjedzie, poleci innym…
    Wieczorem, na pożyczonym prymusie za dwie rupie, gotujemy zupę i herbatę. Do tego konserwa z sałatką i gruszki na deser. Apetyt mam ciągle duży. Odrabiam górskie zaległości. W nocy gryzą trochę komary. Jest gorąco. Nie ma niestety wiatru, bo mury nas osłaniają.
    1.09
    Czekamy do południa w ambasadzie irańskiej. Wreszcie dowiadujemy się, że wizy możemy otrzymać w ciągu dwóch dni. Mogli nam to wczoraj powiedzieć. Na dwa dni zabiorą nam więc paszporty do ich wbicia. Załatwimy to sobie przyjeździe z południa Indii.
    Wracam z Andrzejem z ambasady na camping(hosstel) autobusem. Nie za bardzo śledziłem jego trasę i w rezultacie wywozi mnie i Andrzeja na obrzeże miasta. Nie ma żadnego punktu odniesienia, aby się zorientować według planu miasta, gdzie jesteśmy? Dajemy sobie radę i o wpół do piątej znów jesteśmy w  Boroda House.
    Jest pismo upoważniające do wykupienia na stacji New Dehli biletu okrężnego.  Najbliżej mamy do Old Dehli, bo tu przyjechaliśmy z Chandigarth.  Biletu tu nam nie sprzedadzą, ponieważ na bilecie jest  New Dehli, a tu jest Old Dehli. Jadę  rikszą trójkołowcem do New Dehli. Cholerna biurokracja. Nauczyli ich tego wszystkiego Anglicy!
    To nie było takie proste, aby wykupić taki bilet. Pierwsze wrażenie, gdy weszliśmy wczoraj do Boroda House, to ogromna wysoka sala z cienkimi  kolumnami podpierającymi sufit. Między nimi, biurko przy biurku. Ile było tych biurek w tej sali. Nie liczyłem, na oko pod  setkę? Na każdym z nich stosy dokumentów sięgające miejscami, tak mi się wydawało, do półtora metra ponad biurko. To były bardzo stare dokumenty. Niektóre z tych papierzysk wyglądały tak, jakby ich od dziesiątków lat nikt nie ruszał. Pożółkłe i zakurzone. Wszyscy tu ciężko pracowali.
    Pytamy przy najbliższym biurku o taki bilet do zwiedzania. Siedzący przy nim wskazuje nam  miejsce, gdzie się to załatwia. Aha! Nie u niego, tylko tam. Tak - to tu, ale należy najpierw podać, jaką trasą chcemy jechać. Wyciągam szybko mapę i piszę szybko trasę na kartce .
    Jedziemy na zwiedzanie. Wiem dość dokładnie, gdzie są jakieś ciekawe zabytki. Więc piszę szybko: Dehli-Madras-Madurai-Goa-Bombay-Janhsi-Dehli. Wspólnymi siłami, jeżdżąc palcem po mapie, ustalamy z urzędnikiem ostateczną trasę. Potem się okazało, że to jest  około 7500 km.
    Jeszcze musi być zgoda człowieka, pod  którego pieczą zapewnie jest cała ta sala. Siedzi w pokoju za wahadłowymi drzwiami. Wyłuszczamy od nowa sprawę i otrzymujemy na to zgodę, ale odpowiedni dokument do wykupienia biletu będzie dopiero jutro.  
    02.09
    Jest środa.  Dzisiaj o dziewiętnastej trzydzieści wyjedziemy do Madrasu. W piątek rano, o jedenastej trzydzieści, będziemy na miejscu. Niecałe dwie doby. Mamy do przejechania 2188 kilometrów i dojechanie do jedenastego równoleżnika. Czyli czeka nas już prawdziwy tropik.
    Współpasażerów przedziału mamy miłych. Noc była dość przyjemna. Mam dobre miejsce na dole. Nad głową mam jeszcze dwóch śpiących. Po drugiej stronie otwartego przedziału też leży trójka. Środkowe  leżysko(ława), z drewnianych szczebelków, między ławą na dole i tą u góry pod sufitem wagonu, jest składane. Składa się go w czasie dnia i trójka pasażerów siedzi zgodnie na dole. Ich pościel leży na górnej ławie.
    Hindus pasażer pościel sobie przynosi.  Podróżny wybierając się w dłuższą drogę takim wagonem miał ze sobą pakunek, zwierający materacyk, poduszeczkę. Może coś do przykrycia. Dokładnie nie wiem. Nie sprawdzałem tego szczegółowo. Widziało się tylko takich podróżnych, z dużym tobołkiem na głowie, wsiadających do wagonu. Może to pożyczał, a może miał swoje.
    My mieliśmy materace plażowe i śpiwory. Z tym, że się leżało na śpiworze. Miałem specjalnie uszyty niby śpiwór z takiej cienkiej  popeliny, jak na prześcieradła. Służył mi za jedyną pościel (i izolację!) także w hotelach. Gdzie „pościelą” było ceratowe łóżko - leżanka, na którym spała połowa ludności Indii.
    Leżę sobie więc wygodnie na śpiworze puchowym, jeszcze robionym na wyprawę w Hindukusz. Od małego okna, zabezpieczonym poprzecznymi prętami, wieje przyjemny wiatr. Pod sufitem przedziału kręcą się sporych rozmiarów cztery wentylatory. W przejściu, wzdłuż przedziałów, też się leży, ale tylko na parterze.
    Jedziemy na południe. Krajobraz lekko pofalowany. Wszystko porośnięte gęsto, nieznaną mi roślinnością o dużych liściach. Dużo wszędzie wody. Przekraczamy rzeki niosące czerwono-brunatną wodę. To okres monsunu i są wezbrane. W rozlewiskach leżą stadka bawołów błotnych. Zwierząt nie widać w brunatnej wodzie. Że coś tam jest, można poznać po sterczących tuż nad wodą - dwóch dziurkach od nozdrzy,  oczach i rogach.
    Co kilka godzin pociąg staje na dłuższy, kilkunastominutowy postój. Pasażerowie wylegają na perony. Wszędzie na peronach można tu kupić herbatę. Nie piszę, że z mlekiem, bo to oczywiste. Zjeść sobie banana,  puti z sosem. Można też oczywiście zamówić sobie obiad w wagonie. Roznoszą takie zestawy załadowane na stacji. Tylko, że  jest to za droga, przynajmniej dla mnie, forma wyżywienia.
    Nasz bilet okrężny opiewa na trasę 7500 kilometrów i kosztuje 196,60 Rs(rupii). Czyli prawie 23 dolary. Koniecznym uzupełnieniem jest miejscówka za pięć rupii, na miejsce do spania. Miejscówka jest ważna na daną trasę. Jedziemy do Madrasu, więc mamy miejscówkę tylko do tego miasta. Gdybyśmy przerwali podróż w środku trasy, to tracimy miejscówkę. I należy kupić nową. Bilet jest dalej ważny.
    Zgadałem się z Hindusem z przedziału, wyglądającym na pracownika jakiejś instytucji. Jedzie na delegację do Madrasu. Po informacji z jakiego kraju jesteśmy - mówi, że miał do czynienia z Polakami. Z wykształcenia inżynier. Kupowali duże transformatory w fabryce w Łodzi. Z zawodu jest elektrykiem. Ja też nim jestem. I znam ten zakład, bo projektowaliśmy na ich urządzeniach.
    Mamy wspólny temat. Zarabia  sześćdziesiąt dolarów na miesiąc. Ja średnio staram się tu jakoś wyżyć za trzy dolary dziennie. Wożę ze sobą znany podręcznik języka angielskiego Candlin`a. Przygotowuję sobie w myśli pytania, bo to jest łatwiejsza dla mnie forma rozmowy, przy bardziej wyszukanym dialogu.
    Gorąco i jestem spocony po nocy.  Dobrze byłoby wziąć prysznic. W wagonie jest duży, kucany ustęp. Obok  dziury w posadce mały kranik do spłukiwania,  może też do podmycia sobie czegoś bardziej intymnego. Wody do dyspozycji jest dużo, bo co większa stacja i dłuższy postój to rozciągają po peronie węże i leją do zbiorników w wagonach.
    Ukradkiem zwijam ręcznik, który mam przy sobie, do środka wkładam mydełko i udaję się dyskretnie do "łazienki"  pod prysznic. Nie jest już wcześnie rano i  pasażerowie nie mają gwałtownej potrzeby zrobienia sobie natychmiast siusiu. Więc powinienem mieć chwilę spokoju w środku, bez walenia w drzwi.
    Rozebranie się do rosołu w „łazience” nie jest skomplikowane i czasochłonne, bo mam  na sobie mam tylko luźne spodnie  z popeliny i koszulkę bawełnianą. Majtek nie noszę, bo byłoby mi za gorąco i  zaparzyły by mi się moje klejnoty. A tak ciąg powietrza w górę w nogawkach je chłodzi i suszy. Kąpiel wymaga ode mnie  nieco gimnastyki.  Kran z wodą jest dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Ale co to za ulga!  Czuję się jak nowo narodzony.
    Niebo jest już lekko zachmurzone i temperatura nieco opadła. Przed południem zaczyna mocno lać i pociąg jedzie w silnym deszczu monsunowym. Dowiedzieliśmy się z prospektu,  że najlepszy okres do zwiedzania Madrasu to wrzesień. W sierpniu kończy się monsun letni. W październiku zaczyna zimowy.
    Pociąg jedzie przez Agrę, Janhsi(Dżansi), Hosnangabad(Itersi), Nagpur, Hedylaralbad.  Rzeka, którą minęliśmy przed Hosnangabadem to Narmanda i uchodzi do Oceanu Indyjskiego koło Bombaju. Od czasu do czasu mijamy poletka ryżowe, które orze człowiek w przepasce na biodrach, brnąc razem z bawołami po kolana w błocie.
    Jest nawet dosyć chłodno, jak na Indie. Jeden z naszych współpasażerów dostał gęsiej skórki. Brudas okrywa go kurtką puchową. Temperatura około dwadzieścia pięć stopni. Zmieniły się już znów ubiory ludzi za oknem wagonu. Na polach widać mężczyzn w białych spodniach,  białej koszuli i białych furażerkach. Nosił taką premier Indii Neru. A zdaje mi się też, że  nosił także białe spodnie i koszulę.
    3.09
    W piątek rano jesteśmy w Madrasie. Nazwa miasta kojarzyła mi się dotychczas z herbatą, sprzedawaną w naszych sklepach. A to jest przecież milionowe miasto, znane też z produkcji filmów. Jeśli mowa o filmach, to wszędzie w Indiach widuje się ogromne, kolorowe afisze filmowe. Z malunków na nich można się domyślić, że mowa jest o miłości, o bohaterach  w walce dobrego ze złym. Miłość jest raczej w nich przedstawiana w wydaniu marzeń pięknej, młodej, ubogiej dziewczyny, którą w końcu poślubia, młody, przystojny książę, czy maharadża. W Indiach produkuje się rocznie więcej filmów fabularnych, niż w Stanach Zjednoczonych.
    Plecaki zostawiamy na stacji i szukamy biura turystycznego. Po drodze  ktoś nas nagle zatrzymuje. Okazuje się, że na chodniku jest mała świątyńka i trzeba zdjąć buty, przechodząc przez nią, albo zejść na jezdnię. Obok świątyńki „urzęduje” chyba kapłanka. Ma jakieś utensylia. Rozpoznaję wśród nich maskę. W biurze informacyjnym dla turystów dostajemy prospekty i zapisujemy się na jutro na wycieczkę do trzech miejsc ze świątyniami.
    Zaczepiają nas bez przerwy sprzedawcy skór z jakiegoś węża. Sprzedają też portmonetki z tych skór. Jeden z nich jest wyjątkowo uparty i ciągle nas o coś nagabuje.  Nie wiem o co mu chodzi, bo  nie zna angielskiego, tylko powtarza ciągle jakieś słowo. Wyjaśnili  nam  potem, że w Tamil  Nadu  stanie,  którego stolicą jest Madras,  obowiązuje całkowita prohibicja. Cudzoziemcy dostają specjalne zezwolenie na zakup alkoholu. I takie zezwolenie chciał ten gość kupić od nas za dwadzieścia rupii.
    Hotel znajdujemy, po dłuższym szukaniu, za trzynaście rupii za trzy osoby. Po południu jedziemy we trójkę na plażę Marina Beach. Leżą na niej łodzie rybackie, obok małych domków ze strzechami. Leżą tu też belki z drzew palmowych, z których robi się te prymitywne łodzie.
    Mamy okazję zobaczyć, jak z taką łodzią mocują się miejscowi rybacy. Usiłują ją przepchać przez silną falę przybrzeżną.  Potem stawiają na takiej łódeczce  żagiel.  Łupinka jest prawie niewidoczna zza fal. Od czasu, do czasu widać tylko  głowę rybaka.
    Po plaży chłopcy noszą muszle. Piękne i duże.  Duży wybór. Można się potargować. Rysiek proponuje nam rybę. Która  jest smaczna, ale  i  droga. Nie wiadomo też jaka, jak wszystkie tutejsze dania.
    Uliczka prowadząca z plaży do miasta jest  bardzo kolorowa. Kwitnie w całej pełni handel. Mnóstwo straganów z plastykowymi trepkami. Całe Indie są obute w buty z plastyku, za pół dolara. Nie jest to  tak znowu tanio dla przeciętnego Hindusa. Obok naszego hotelu też  mamy małą świątyńkę.
    Zdjęcia:
    Młoda matka. „Upolowałem” ją na jakimś peronie, w czasie dłuższego postoju pociągu. Ładna dziewczyna.  W tym zawiniątku było chyba jej dziecko, niemowlak. Ulica .  W Madrasie.  Ta kobieta trzyma w ręce dwa dojrzałe orzechy kokosowe. Z takim orzechem mocowałem się w Deli, by go otworzyć. Z tyłu afisze filmowe. Jak ktoś jest dociekliwy to może zobaczyć,  że napisy na niektórych plakatach nie są pisane alfabetem łacińskim, ani też arabskim. 

  15. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 17
    Kanczipuram
    Czwartego września
    Postanawiamy zwiedzić świątynie w Kanchipuram(Kanczipuram) i okolicy.  Praktycznie można to jedynie zrobić wykupując wycieczkę w  jakimś biurze podróży.  Tak też uczyniliśmy.  Autobus  do Kaczipuram odjechał punktualnie. Jest to jedno z siedmiu świętych miast Indii. Odwiedzenie ich jest marzeniem każdego Hindusa. Najpierw zwiedzamy pierwszą z brzegu  świątynię.
    Wchodzi się na dziedziniec świątyni przez bramę wejściową z wysoką wieżą zwaną Gopuram. Wysoką na kilkadziesiąt metrów wieżę tworzą, kolejne piętra  zapełnione rzeźbami. Takie piętro, ma  jakieś pomieszczenia w środku  i  biegnący dookoła nich  taras, na którym stoją rzeźby. Wyjście na niego odbywa się przez otwór,  ze środka wieży,  widoczny pomiędzy rzeźbami. Tarasy są dosłownie zatłoczone rzeźbami i  kolejne piętra zwężają się w kierunku szczytu wieży, tworząc schodkową piramidę.
    W środku, po przejściu bramy,  jest właściwa świątynia podparta filarami. Każdy filar jest ozdobiony płaskorzeźbą. Centralny punkt świątyni stanowi drzewo Mango, pod którym brał ślub, chyba Wisznu ze swoja wybranką. Jeden z panteonu bogów hinduskich.
    Kapłan zaprasza mnie do obejścia drzewa. Tylko w prawo. W lewo obchodzi się przy pogrzebach. Obchodzę. Daje mi jakąś sadzonkę, pyta o nazwisko, przykłada do głowy czarkę i żąda ofiary. Jest zaskoczony niską kwotą jednego dolara. Obok  jest święty, rytualny basen. Woda w nim jednak nie zachęca do kapieli.
    Następna świątynia jest w podobnym  stylu, tylko znacznie większa. Tu przed nią widzę po raz pierwszy w Indiach słonia. I to świętego, świątynnego. Pomalowany w różne wzory. Jedzie na nim kilka osób.  Obok świątyni stały duże jakby wozy ze szpiczastymi wysokimi dachami. Miały prawdopodobnie jakiś związek z religią, bo wydawały się służyć do niczego.
    Postój na obiad. Obiad, niestety, nie wchodzi w koszty wycieczki, jak w przypadku  Agry. Postanawiam z Andrzejem(Rysiek został w Madrasie) skorzystać z  miejscowej  restauracji dla Hindusów.  Będzie na pewno taniej i  dodatkowo poznamy, jak wygląda taka restauracja.
    Przy wejściu nad korytkiem mamy kilka  kraników z wodą. Można sobie umyć rączki, ale mydło musi być własne. To i tak dużo. Siadamy na drewnianej ławie przy długim stole. Kelner w krótkiej spódniczce, z pod której stercza chude, brązowe, bose nogi,  rozkłada przede nami umyty kawałek liścia bananowca.
    Stos, tych ociekających wodą „talerzy”, piętrzy się przy wejściu. W sporym, metalowym wiadereczku  miał biały, sypki ryż. Nasypuje chochelką  na środku liścia duży, biały stożek. Paruje on i wygląda  bardzo apetycznie.
    Przybiega w spódniczce następny. W naczyńkach, które można nazwać nie dwojaczkami, ale szósteczkami, bo jest sześć takich sklejonych ze sobą czarek ze wspólnym uchem u góry, są różne, kolorowe sosy.
    Hindusi  są jaroszami, więc nie ma tu śladu mięsa. Można sobie było zażyczyć do wyboru dowolny sos - przyprawę. Przy wyborze kierowałem się kolorem. Bardziej mi odpowiadały jaśniejsze barwy. I tak nie wiedziałem, co jest z czego. Polał wybranym przeze mnie kolorami  mój  stożek.
    Hindus je, ugniatając  z  tego stożka palcami kulkę ryżową, która następnie  wkłada do buzi.  Dałoby się i nam tak robić. Potrzeba nieco wprawy. Tylko te obawy? Choroby tropikalne! Tyle się czytało o nich w książkach. Prosimy więc o łyżki. Nie chcą nam dać łyżek. Wreszcie ustępują  i  po zamieszaniu w całej restauracji, przynoszą nam gdzieś  z zaplecza dwie sztuki. Jaki z tego wniosek? Na przyszłość należy nosić własną łyżkę. Smacznie sobie podjedliśmy i tanio.
    Ostatnia miejscowość zwała  się Mahabalipuram. Sławna  ze swych świątyń nadbrzeżnych. Nadbrzeżne, bo położonych blisko morza(Oceanu Indyjskiego). Jedna stała nawet na plaży.  Metoda budowania była prosta. Wybierało się odpowiednią skałę i obkuwało z zewnątrz, aby wyglądała jak świątynia. Wewnątrz  skały wykuwano pomieszczenia. Powstawał więc  kamienny budynek, bez murowania.
    Chodzimy po piasku wokół świątyni. Stoją przy niej rusztowania. Odbywa się tu konserwacja, bo czas jednak robi swoje i kamień jest już z zewnątrz zaokrąglony, rozmyty. Stoi w dodatku tuż przy słonej wodzie oceanu.
    Z kolei oglądamy relief skalny zwany Gangawatarana – zejście Gangesu na ziemię. Jest to ogromna płaskorzeźba. Z prawej strony, u dołu jest grupa słoni. Jeden maleńki stoi pod brzuchem matki. Po skale z płaskorzeźbą chodzą kozy.
    Przenosimy się dalej od brzegu oceanu w miejsce, gdzie stoją kolejne wykute z obłej, dużej skały świątynie,  podobno Durgi i Sziwy. Na  placu obok tych budowli leży sobie duży stos zielonych kokosów.  Faceci sprzedają niedojrzałe kokosy. Mleczko ich gasi dobrze pragnienie. Mają coś w rodzaju krótkich sierpów, a może to forma maczety i zdecydowanym ruchami odcinają koniec. Robią dziurkę, podają i można pić. Smak kokosowego mleczka jest nieokreślony, ale w tym klimacie każdy napój jest dobry.
    W Dehli kupiłem raz orzech dojrzały. Z grubej zielonej skóry, które mają te na stosie, pozostały brązowe jakby włosy. Usunąłem je i dużym scyzorykiem z piłką chciałem się dobrać do środka. Wyjątkowo odporna skorupa. Ale w końcu rozłupałem go i w środku był kokos, w postaci grubej na centymetr białawej masy przylepionej od wewnątrz skorupy. Spróbowałem to jeść. Twardy  i bez specjalnego smaku. Wysuszona masa, ze środku orzecha,  zwana była koprą i wożona do Europy statkami żaglowymi.  
    Zdjęcia:
    1.  Kanczipuram, Gopuram.  Wieża świątynna, zwana Gopuram, lub Gopura. Stawiana na wejściu do świątyni hinduistycznej.
    2. Thiruvannamalai. Świątynia Sziwy w tej miejscowości. Musiałem podejść wyżej, w stronę świętej góry Arunachala, by zrobić to zdjęcie kompleksu świątynnego.  Kompleks zajmuje 10 hektarów, jeden z największych w Indiach. Był budowany między szesnastym a siedemnastym wiekiem. Ma cztery wysokie gopuram, z których największa ma 11 pięter i 66 metrów wysokości.
    3. Szczyt Gopuram_1.  Wykonany przez teleobiektyw. Gopuram nie były prostymi budynkami. Na każdym piętrze był szereg postaci wykonanych jako płaskorzeźba lub prawie rzeźba, związanych z  religią, hinduizmem. 
    4. Szczyt Gopuram_2.  Przykład innego szczytu.
    5. Basen w Arunachalaleshwarar Temple. Taką nazwę nosiła ta świątynia Sziwy. Zawiera wiele osobnych „kaplic”(shrins) poświęconych Sziwie i jego małżonce Parvati.
    6. Byk. Nani. Święty Byk. Umieszczany na fladze wyznawców Boga Sziwy. 
    7. Wozy. Dlatego taka  nazwa? Ponieważ pod tymi szpiczastymi dachami był wózek, na którym się opierały.
    8.  Mahabalipuram. Świątynia nadbrzeżna w tej miescowości. Ósmy wiek.
    9. Mahabalipuram, Gangawatarana. Płaskorzeźba  skalna o wymiarach dziesięć na trzydzieści metrów. Gangawatarana(narodziny Gangesu). Ganges symbolizowała struga wody, płynąca  z góry zagłębieniem(rowkiem) w skale do zbiornika. Wszystkie postacie z lewej  i prawej strony tego zagłębienia skierowane są ku „Gangesowi”.
    10. Słoń. Fragment  Gangawatarana.  Zagłębieniem z lewej strony słonia płynął „Ganges”. W wodzie  pływały „ryby”. Jedna, wyższa, mająca głowę i tułów mężczyzny. Niższa - kobieta. To moja interpretacja. Nie wiem, co by powiedzieli eksperci od hinduizmu.
    11. Rathas_1. Mahabalipuram. Nazwa”Rathas”  oznacza „Ritual Chariots”(Rytualne Wozy).  Wykuwane były ze stojącej skały. I mają trzynaście wieków. Nie wiadomo, czy służyły jako światynie. 
    12. Rathas_2. Tu miałem okazję spróbować mleczka kokosowego.  Sprzedawca przygotował stos zielonych koksów. Przyjechała „wycieczka” z Madrasu, więc ludziom chciało się pić.












  16. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 18
    Góry Kardamonowe
    Piątego września
    Pożegnanie z Ryśkiem jest zimne. Robi mnie i Andrzejowi  propozycje, aby z nim się zabrać. Wydaje się mu, że jak ma w kieszeni więcej zielonych i dużo czasu, to każdy ma te same możliwości. Zostaje na razie w Madrasie. Stąd w połowie września ma za sto dolarów zabrać się jakimś niewielkim stateczkiem handlowym do Singapuru. Załatwił sobie to już z kapitanem w porcie. Ma zamiar dotrzeć do Indonezji i wrócić przez Afrykę.
    Też bym tak chciał, gdybym miał dolary, nie pracował w biurze projektów, gdzie łaskawie zgodzono się na urlop bezpłatny, dołożony do zaoszczędzonego normalnego. W kraju została przecież Rysia z trzyletnim Darkiem. Za tysiąc dolarów można by było objechać świat. Do Indonezji statkiem, stamtąd do Japonii też stateczkiem.
    Przeskoczyć Ocean Spokojny do Ameryki. Na towarowym stateczku można coś tam robić, choćby czyścić  i zarobić parę dolarów. W Stanach też można  zarobić parę zielonych, jak twierdza bywalcy i do Europy. Robiłem sobie takie kalkulacje - marzenia w głowie.
    My(Andrzej i ja) natomiast jedziemy do Madurai. Do wagonu wpychamy się z Andrzejem na tak zwanego „chama”, ponieważ nie mamy rezerwacji. Proponują nam wagon typu „open”, (otwarty) - bez potrzeby rezerwacji miejsca do spania. Jest tu tyle ludzi, co śledzi w beczce. W tym klimacie jazda takim wagonem, to dla nas samobójstwo. Szczęściem współpasażerowie są mili i nie protestują, z wyjątkiem jednego typa w dziurawych skarpetkach.
    Pociąg wąskotorowy,  zwany ekspresem  Madras -Trivandrum jedzie przez kraj Tamilów. Na polach ryżowych wre praca. Po ścięciu ryżu zostały suche, twarde rżyska. Pokrywane są wodą, aby rozmiękły. Potem w tej wodzie brodzą  bawoły  ciągnąc swoje sochy. Na karkach rogatych, ciemnych zwierząt - zwanych indyjskim traktorem, zamocowano drewniane jarzmo. Od  którego biegnie do sochy długi mocny drąg. Socha to kawał  spiczastego kloca z zamocowanymi rączkami. Proste to narzędzie nie orze jak pług i nie odwraca skib. Tylko rozrywa namoczone korzenie ryżu i spulchnia ziemię.
    Z sochą mocuje się chudy człowiek, brodząc boso po kolana w błocie. Na innym miejscu, to niby zaorane sochą błoto, jest wygładzane  długą deską, ustawiona na sztorc, którą też ciągną  bawoły. Wyrównane w ten sposób błotko jest pokrywane cienką warstwą wody. Do tej wody kobiety wtykają wcześniej przygotowane sadzonki ryżu. Bardzo egzotycznie i kolorowo to wygląda.
    Ale tylko wygląda. Kilkanaście kobiet w kolorowych sari, z bosymi nogami w błocie, pochylone nad wodą w palącym słońcu, sadzi  to zboże tropików.  Sadzonki spięte w pęczki, roznoszą młodzi chłopcy. Każdą roślinkę należy w określonych odstępach wepchać w błotko ukryte pod wodą. Za rzędem  przesuwających się kobiet rośnie stopniowo zielona ruń, zasadzonego ryżu. Przed nimi jest część dziewiczego poletka czekającego na swoją kolej.
    Tło dla tej grupy barwnych, ciemnych, pochylonych nad wodą  kobiet stanowią zagajniki palm kokosowych i plantacje bananowców.  Jedziemy równolegle do wybrzeża w kierunku przylądka Komorin. Gdzieś tam daleko za cieśniną powinien już być Cejlon.
    Na horyzoncie majaczą Góry Kardamonowe. Nazwa pochodzi od rośliny, która jest znaną przyprawą. Są to góry całkowicie pokryte roślinnością. Sięgają do niecałych trzech kilometrów nad poziomem morza. Żyją w nich, między innymi, tygrysy. Obrazki dokoła  nas, jak z książki o tropikach. Niestety nie wszystko jest książkowo-różowe. Od okna leci gorący wiatr.
    Wieczorem jesteśmy w Madurai.  Przyczepia się do nas chłopak i natrętnie proponuje hotel. Nie chcemy i chodzimy razem z gówniarzem od hotelu do hotelu. Nigdzie nie ma miejsc. Co u licha!? Domyślam się, że szczeniak daje jakieś znaki za naszymi plecami. Go! Zjeżdżaj ! I okazuje się, że w następnym hotelu jest już miejsce. Noc jest gorąca. Madurai to chyba najcieplejsze miejsce na południu Indii. Leży w głębi lądu i nie sięga tutaj wpływ morza.
    6.09
    Z nieba leje się żar. W banku wymieniamy forsę. Niestety nie chcą mi rozmienić przy tym   pięćdziesięciu zielonych na mniejsze banknoty. Mam za duże banknoty i mogą być później  kłopoty w tym sensie, że lepiej jest wymieniać mniejsze sumy, bo kursy się nieco różnią w różnych miejscach.
    Ważniejsze jest jednak to, że lepiej jest mieć przy sobie dolary, niż równowartość miejscowej waluty, mającą za granicą wartość papieru. Rupie są niewymienialne. Dlatego strzeżemy naszych zielonych, jedynego naszego zabezpieczenia. Bez pieniędzy człowiek, szczególnie tu, staje się nikim.
    Po południu zwiedzamy Tirumli Kayah. Pałac pochodzi z siedemnastego wieku. Niezbyt ciekawy. Potem Meenakshi Temple. Świątynia nie jest dziełem sztuki. Ciekawe jest jedynie to, że jest czynna. Wchodzi się do niej przez hall, gdzie jest mnóstwo kramów. Dalej jest basen rytualny. Centralny punkt stanowi sanktuarium, gdzie miejscowa dewotka nie chce nas wpuścić. Jakiś gość interweniuje i możemy spojrzeć do środka.
    W głębi widać posążek Boga a przed nim długi stół. Dłuższą częścią skierowany do wejścia. Wzdłuż jednej dłuższej strony stołu stoją wierni. Po  drugiej  – kapłan z dziwną lampką  wykonujący  jakiś obrzęd, Przechodząc przy tym od jednego Hindusa do drugiego. Przed  wejściem czeka kolejka wiernych. Na wprost wejścia zamknięte ogrodzenie, w środku którego, na małym postumencie znajduje się posążek, jakby małego cielęcia.
    Ten motyw powtarza się prawie we wszystkich świątyniach. Oglądamy małe wewnętrzne kapliczki. Za ogrodzeniem są posążki przybrane szatami. W jednej kaplicy oglądam  bardzo duży posąg. Od  dołu budowa ciała kobiety z dużym gołym biustem i  głową z trąbą słonia, siedzącej na tronie. Wierni przystają i mówią kilka słów modlitwy. W świątyni składa się ofiary. Na  małych, płaskich koszyczkach znajdują się jarzyny, owoce, czy też specjalnie plecione wieńce. Niektóre sanktuaria są puste w środku. Filary ozdabiają maszkarony.
    Bramy wejściowe(Gopuram) są ozdobione  niesamowita ilością rzeźb. Trafiamy na taką bramę już  po restauracji. Posążki są  jaskrawo kolorowe, takie jakie dawniej były na wszystkich  Gopuram. Przedstawiają sceny, których treść jest mi zupełnie nie znana. Aby zorientować w tym wszystkim należałoby skończyć studia, ze specjalnością sztuka Indii. Nieco na ten temat poczytałem, ale to zdecydowanie za mało.  
    Idąc z powrotem do hotelu spotykamy krąg ludzi. W środku człowiek stojący jakby na głowie, tylko jej nie widać, ponieważ do szyji jest zupełnie zakopana w ziemi. Facet klepie się po brzuchu, a towarzystwo dookoła wybucha śmiechem. Wieczorem przez ulicę obok obok hotelu przeciąga mała procesja. Niosą obraz  oświetlony lampą i ubrany kwiatami. Nad obrazem parasol. Obraz poprzedzają osobnicy grający na wydłużonych bębnach. Rytm muzyki jest bardzo interesujący.
    Na kolację spożywamy ananasy. Chyba jeden z lepszych owoców na świecie. To jest bardziej  jarzyna, bo rośnie na polu jak buraki.
    Odjeżdżamy do Trivandrum. Jakoś zdobyło się miejsce do siedzenia, a nawet do spania. Świeci księżyc w pełni. Pociąg jedzie do góry. Przekroczymy  przełęcz w Górach Kardamonowych, zwaną Południową Bramą Indii. 
    Zdjęcia:
    1. Sadzenie ryżu. W tle człowiek z bawołem przygotowuje kolejne poletko do sadzenia.
    2. Bawoły. Rozbawione towarzystwo kobiet na wozie, który ciągną przed światynią bawoły.
    3. Kolory Gopuram. Takimi kolorami szczyciły się wieże po zbudowaniu. Setki lat i intensywne deszcze pozbawiły je kolorów. Tu kolory został odrestaurowane.
    4. Płaskorzeźba. Nie wiem, gdzie zrobiłem to zdjęcie. Sądzę, że gdzieś w świątyni w Madurai.  Płaskorzeźba jest ciekawa, ponieważ przedstawia człowieka z głową knura. Który trzyma na ręce młodą dziewczynę. Druga - niżej  stoi z błagalnym gestem. W środku, u dołu jest być może zrozpaczona matka.
    Notka!
    Kupiłem sobie na koniec pobytu w Deli książeczkę, za równowartość 2,5 $, „Indian Art”. Wydaną przez Fratelli Fabri Editore, Mediolan – 1966 r. I przetłumaczoną w 1972 r na angielski, oraz wydaną przez Octopus Books Limited w Londynie.  Kredowy papier, kolorowe zdjęcia. Obejmuje ona także - Cejlon, Afganistan, Nepal i Tybet, Tajlandię, Birmę i Indonezję. Fajnie się to czyta.
    Historię Indii tworzyli pierwotnie Ariowie(p. post nr 1), potem Persowie, Grecy i wyznawcy Islamu(Mogołowie). Pierwsz wzmianki o cywilizacji w Indiach pochodzą  z czwartego tysiąclecia przed Chrystusem. Rozwinęła się wtedy bardzo zaawansowana cywilizacja w Dolinie Indusu(miasta Harappa i Mohenjo-daro). Która zniknęła nagle po ok. dwu tysiącach lat. Przypuszcza się, że przyczyną mogły być zmiany klimatyczne, na terenie na którym się rozwijała.
    Ariowie opanowali Indie tysiąc pięćset lat przed nową erą. Przynieśli ze sobą ich święte księgi „Wedy”. Które potem tworzyły podstawy Hinduizmu, Buddyzmu i  Dźinizmu(Janism). Pod koniec ostatniego tysiąclecia przed nową erą dynastia Maurjów podporządkowała sobie liczne małe królestwa tego subkontynentu. Maurjowie wyznawali Buddyzm.  I z tego okresu pozostało w Indiach wiele zabytków.
    Hinduizm, którego początki sięgają wierzeń Ariów, nigdy nie zaniknął z kontynentu, tylko był wyznawany przez niższe warstwy społeczne. Kilkaset lat po nowej erze mała, prowicjonalna dynastia Gupta z Biharu opanowała północne i centralne Indie.  Guptowie wyznawali storoindyjską religię, w której główną część oddawano Wisznu, Krysznie i Sziwie. Zaczęły powstawać pierwsze świątynie hinduistyczne.   Buddyzm stopniowo zaczął być wypierany w stronę Himalajów.
    W drugiej połowie, drugiego tysiąclecia po nowej erze północne Indie zostały opanowane przez najeźdzców z północy(Mogołowie), przynoszących islam. Powstały wtedy tak wspaniałe zabytki, jak Tadj Mahal w Agrze.
     




  17. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 19
    Komorin
    Siódmego września
    W Trivandrum plecaki zostawiamy na stacji w przechowalni bagażu i jedziemy na przylądek Comorin, po polsku Komorin, a tu zwany Kanyakomari. Jest do niego kilkadziesiąt kilometrów. Autobus jedzie przez zagajniki palm kokosowych.  Na których, wysoko u góry, wiszą pęki zielonych owoców.  Wzdłuż całej drogi stoją domy. Na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów  droga przypomina długą, miejską ulicę.
    Instalujemy się w miejscowym hotelu. Jak zwykle pada najpierw podstawowe pytanie, czy jest  woda i czy jest bez przerwy. Nie jest podgrzewana, ale ciepła. Taka już jest w tym klimacie. W tej łazience był jeszcze kranik z umywalką,  a nad  nim nieco zdezelowane lustro.
    Byliśmy na przylądku. Powietrze jest chłodniejsze i wieje lekki wiatr od Oceanu Indyjskiego. Dość daleko w oceanie  sterczą skały. Do równika mamy tylko osiem stopni  szerokości geograficznej. Przelatuje mi przez głowę myśl, czy mi się jeszcze uda w życiu być dalej na południu?
    Na dużej skale, ze sto metrów od lądu, zbudowano mauzoleum hinduskiego filozofa i poety Swami Vivekanada. To wiemy z posiadanych prospektów. Miał podobno zwyczaj przebywać tu na przylądku i siadywać na skale, kończącej na południu subkontynentu jego ojczyznę. Od oceanu idzie silna fala. Po prawej stronie Zatoka Arabska, po lewej-Bengalska. Na wprost otwarty ocean. Za to na  południu, najbliższy większy ląd, nie licząc Madagaskaru, to Antarktyda.
    Rano na morzu widać było masę łodzi. Rybacy przy brzegu pomagali sobie wiosłami. Potem rozpinali prymitywny, ciemny żagiel, przymocowany do reji zamocowanej u góry na bambusowym maszcie
    Po południu zwiedzamy wioskę rybacką. Na plaży leżą łodzie wykonane z powiązanych ze sobą pni palmowych,. Na uliczkach, między domami wiszą, przymocowane do pni palm porozciągane sieci. W jednym miejscu skupisko ludzi. Targ. Rybacy przynoszą połów. Na długim drągu niosą nadziane, wiszące ryby. Duże, nieznane z pyskami, w których sterczą zęby jak małe piły. Na brudnym piasku porozkładane są małe rybki, podobne do sardynek.
    Ludność miejscowa to Drawidowie. Drawidowie są zaliczani przez antropologów ras do rasy czarnej. Do której też są zaliczani Aborygeni z Australii.
    Wśrodku wsi stoi duży katolicki kościół. Pamiątka po kolonizacji. Tu najwcześniej docierały statki z Europy. Na horyzoncie widać słabo zarysy Cejlonu. Wieczór jest piękny. Księżyc oświetla ocean, z którego sterczy teraz więcej skał. Pora odpływu. Na skałach kraby, muszelki, jakieś małże w skorupkach. Próbuję je oderwać,  ale są niesamowicie przyssane do skały. Brodzimy boso po wodzie.
    Zastanawiam się nad ewentualna kąpielą. Że w wodzie mogą być rekiny i inne grożne stworzenia  to wiem. Ale tak tylko kawałeczek od brzegu.  Po namyśle odrzucam ten zamiar. Może być silny prąd ciągnący w stronę oceanu. Falka jest spora. Tu nikogo nie będzie interesować,  jak będę miał kłopoty w wodzie. Lepiej nie ryzykować.
    8.09
    Wracamy do Trivandrum. Hotel za pięć rupii z tym, że drugie pięć dodatkowo jako zastaw. Pisze się tu godzinę przybycia. Dokładnie o tej samej godzinie następnego dnia mamy się wynieść, aby nie płacić za dwie doby.
    Hotele w Indiach, jak się zorientowałem, dzielą się z grubsza na dwie kategorie: europeen style i  indien style. W stylu europejskim i indyjskim. Nie wiem jak wygląda styl europejski, ponieważ zaczyna się od pięciu dolarów w górę. Co jest dla nas ceną abstrakcyjną. Może ma w ustępie europejski-sedes do siedzenia. Styl indyjski ma ustęp kucany, tak samo, jak w Iranie, Afganistanie i praktycznie wszędzie tu na wschodzie. Zresztą chyba lepiej kucać, niż trzymać własną pupę w miejscu, gdzie różne takie egzotyczne robiły sobie dobrze. Wszelki dotyk jest niebezpieczny.
    Hotel w Trivandrum jest taki typowy, indyjski. Pokój z ceratowymi leżankami. Wielki wentylator z dużymi czteroma łopatami pod sufitem. Na ścianie regulator biegów. Można sobie wolniej, lub szybciej mieszać powietrze w pokoju. Okno się otwiera do środka, bo na zewnątrz ma kratę. Zresztą, co jest za oknem, to nas  zupełnie nie interesuje. Z pewnością nie jest to widok z hotelu pięciogwiazdkowego na Lazurowym Wybrzeżu.
    Najważniejsza jest woda. Mam kilka bawełnianych podkoszulków. Wychodzę z pod prysznicu, wkładam wyprany i zaraz piorę ten, co go zdjąłem. I tak w kółko, parę razy na dobę. "Wyższe" kategorie łazienek(taka jak na przylądku) mają coś w rodzaju umywalki, ze zdezelowanym lustrem. Ale to jest zbyteczny gadżet. Lusterko do golenia wożę ze sobą. Na nogach nosimy sandałki. Skarpetki to też zbyteczny i szkodliwy gadżet.
    To cała filozofia ubioru w klimacie, gdzie nawet w nocy, temperatura nie ma ochoty spaść poniżej trzydziestu kilku stopni. A w dzień  osiąga na ulicach miast sporo ponad czterdziestkę, w cieniu. W słońcu przekracza pewnie pół setki stopni „C”. Po pytaniu o wodę oglądało się  pokoje. O`key! Najważniejsza rzecz, cena za dobę – to było pierwsze pytanie przy wejściu. Nie powinna  była przekraczać jednego dolara.
    Po południu jedziemy do akwarium morskiego. Rozczarowanie!  Szumna reklama i trochę rybek. A przecież w tym oceanie żyją cuda. Chodzimy potem po plaży. Wzdłuż niej leżą łodzie. Południe i nikt nie łowi. Mężczyźni  grają w karty w cieniu drzew. Co chwila spotykam gówna. Po prostu robią sobie kupy na plaży, licząc, że ocean to zabierze. Zaczepiają nas dzieci, pokazując  na brzuchy. Znaczy, że są głodne i potrzebują pieniędzy. Nawet źle nie wyglądają. Ryb tu chyba nie brakuje. Są bezczelne. Nic tylko money, money. Pieniądze, pieniądze.
    A tak w ogóle to tu na południu wszyscy  są strasznie natrętni. Pieniądze, wszyscy chcą pieniędzy. Dzisiaj, po raz pierwszy dałem małemu dziesięć pesa(rupia się dzieliła na pesa). Przyczepił się, powtarzając bez przerwy babu, babu. Trącał mnie i Andrzeja.  W końcu ustąpiłem. Miał wypracowaną dobrą metodę, bo nazbierał całą garść drobnych.
    Trwa tu bez przerwy bezlitosna, straszna walka o byt. Kto jest słabszy, ma mniej szczęścia, jest spychany w dół. Aż w końcu, na zbyt wczesną starość, staje się szkieletem leżącym na ulicy, nie mającym już prawie sił do żebrania.
    Cholerny kraj. Spotyka się tu trędowatych. Pierwsze znamiona, to odbarwiona skóra, jasnoróżowa na nogach. Potem brak części ciała. Wracając z plaży widzimy takiego człowieka siedzącego na ulicy. Brak mu jednej nogi, a u drugiej – stopy.
    Zdjęcia:
    1.  Skały przylądka.  Dalej na południe jest tylko Ocean Indyjski. Pierwszy większy ląd to dopiero Magdagaskar.
    2. Łodzie na morzu. Poranny połów. Rybacy postawili trójkątne żagle. W takim  domku może podziwiał  ocean poeta indyjski Swami Vivekanada.
    3.  Przybicie do brzegu. Było pewnie łatwiejsze, niż wypłynięcie na połów.  Wypłynięcie obserwowałem w Madrasie.
    4.  Łodzie z pni palmowych. Materiału na łodzie nie brakowało. Palmy koksowe mają nawet odpowiednio wygięte pnie, zdjęcie dalej.
    5. Suszące się sieci.
    6. Naprawa sieci.
    7. Rybak. I jego sieci. Pod liścimi palmowymi leżą belki palmowe na łódź.
    8. Domy rybaków. Domy pod palmami. Kryte jej gałęźmi.
    9. Wioska rybacka. Na przylądku Komorin. To nie była biedna wieś indyjska z głębi lądu.
    Świadczą o tym widoczne domy. Łukowato wygięte, wysokie i gładkie pnie palm kokosowych. Widoczne zielone orzechy. Zbiór tych zielonych orzechów wymagał sporej ekwilibrystyki. Wyjść wysoko po gładkim pniu i odciąć orzechy. Miałem okazję się przyglądnąć tej pracy, gdy jechaliśmy z Trivandrum na przylądek.
    10. Domy rybaków.
    11. Połów. Nie wiem, co to za ryby. Wyglądają od ogona, jak małe rekiny.
    12. Ryby na głowie.  Może mamy na forum morskiego ichtiologa? I podpowie, co to za ryby?
    13. Drawidowie. Rodzinka Drawidów. Nie wiedziałem przed wyjazdem do Indii, że tu też żyje rasa czarna - Drawidowie. O Aborygenach w Australi to już wiedziałem. 
    14. Chłopiec z piłką.  Piłka co prawda bez powietrza. Ale to jest skarb dla malutkiego chłopca.
    15. Kościół. Tą część Wybrzeża Malabarskiego(wybrzeże Indii od strony Zatoki Arabskiej), od Goa do przylądka, kolonizowali Portugalczycy. Została po nich pamiątka. Nie tylko ryby były tu podstawą utrzymania się. Na zdjęciu są krowy. Żyli tu zapewne chrześcijanie, więc nie było problemów, że krowa jest święta.















  18. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 20
    Koczin
    Dziewiątego września
    O dziewiątej wyjeżdżamy z Trivandrum do Ernakulam. Po drodze przesiadka w Villon. Pociąg jedzie przez lasy palm koksowych. Miejscami wśród zagajników palmowych widać laguny, ze strasznie brudną wodą przy brzegach. Pola ryżowe. W jednym miejscu odbywa się zbiór ryżu w innym - sadzenie.
    Ryż, w zależności od klimatu się sadzi i zbiera do czterech  razy w roku. Każdy kawałek ziemi jest tu wykorzystany, albo pod palmy kokosowe, albo pod pola ryżowe. Między tym wszystkim są upchane domy. Dużo tu jest tej wody. Z Gór Kardamonowych płyną w stronę Morza Arabskiego krótkie, ale obfite w wodę rzeki.
    Po drodze do Ernakulam odwiedzamy Fort Cochin(Koczin). Atrakcją są tu bardzo ciekawe sieci do łowienia ryb. Dawniej, za panowania brytyjskiego, byli tu Chińczycy. Sieci są chińskie. Konstrukcja przypomina ogromnego żurawia z  powiązanych pni bambusa. Na  szczycie wiszą cztery ramiona na których u dołu jest  podwieszona sieć, o orientacyjnych wymiarach dwanaście na dwanaście metrów. Moje  inżynierskie oko to oceniło. Na przeciwnym końcu żurawia znajduje się przeciwwaga z owiniętych linami kamieni. 
    Z żurawia po stronie sieci zwisają  cztery grube liny. Sieć obsługuje czterech rybaków. Opuszczają ją do wody, ciągnąc za liny i następnie, zwalniając liny, sieć wynurza się z wody. Jeżeli w momencie wynurzania nad siecią jest ryba, to już jest złowiona. Obserwujemy połów. Co drugie, trzecie zanurzenie przynosi łup w postaci jednej, lub dwóch małych rybek. Podobno są w stanie średnio złowić około dziesięć kilogramów dziennie, wartości sto rupii, czyli z dziesięć dolarów. Tak nas informuje młody człowiek, który prowadzi nas następnie na smażoną rybę.
    Rybę smarzoną sprzedaje facet w budzie, w pobliżu żurawi,  zrobionej z bambusa i liści palmowych. Do tego pozwalamy sobie na dwie szklaneczki araku, który nam poleca szef interesu.  Dobry, ale zbyt rozcieńczony wodą.  W czasie konsumpcji informuje nas, że umarł Mao-Tsetung. Niemożliwe! Umarł Mao! Jako dowód przynosi nam gazetę w języku angielskim. Faktycznie! Na pierwszej stronie duże zdjęcie Mao, w czarnej obwódce.
    Rachunek jest wysoki. Droga była ta rybka. Stary  coś na ucho szepcze Andrzejowi, który nie zna angielskiego, więc potem mnie. Tłumaczę Andrzejowi o co chodzi i wybuchamy śmiechem. Ma do sprzedania książki seksualne.
    Po morzu pływają łodzie z małymi żagielkami. Wyglądają jakby były zrobione z pęcherza.  Czasem przepłynie, całkiem blisko, do niedalekiego  portu, a może z portu, bo nie wiemy, gdzie ten port jest, duży oceaniczny statek.
    W autobusie do Ernakulam towarzyszy pasażerom grajek i jednocześnie  śpiewak. Mały chłopiec śpiewa, akompaniując sobie małymi klapkami. Wczoraj w pociągu też mieliśmy takiego śpiewaka, tylko że niewidomego. Jego klapki miały jeszcze brzękadełka. W pewnym momencie wskoczył do pociągu czyścibut. Obszedł cały wagon, ale bez rezultatu. Wtedy odłożył szczotki i pastę i zaczął śpiewać, akompaniując sobie klepaniem po brzuchu. Rezultat tego wysiłku był też finansowo mizerny.
    Niewiele dzisiaj ujechaliśmy,  zaledwie dwieście dwadzieścia kilometrów. W Ernakulam zostajemy do jutra. Wieczorem kolacja składa się z ryby „Fish  and curry” i  Porotta(Borotta). Do tego smaczne placuszki. Wymiary ich zależą do okolicy. Do popicia jak zwykle kawa. Nie mogę zasnąć. Coś mnie gryzie i jest gorąco. Nie pomaga wentylator pod sufitem. Dwa razy chodzę pod prysznic i mokrej piżamie kładę się na łóżku. Pobolewa mnie wątroba. Andrzeja też. Podobno to jest objaw ameb.
    09.10
    Nic ciekawego nie zanotowałem w dzienniczku rano w Ernakulam. Po południu  jedziemy dalej pociągiem do Bangalore. To duże miasto indyjskie, położone przed wjazdem na Wyżynę Dekańską. Do Bombaju pojedziemy przez Dekan.  Krainę na południu  Indii, położoną  na średniej wysokości  tysiąca metrów.
    Wyjazd poprzedzony jest bieganiem z jednego końca pociągu na drugi i kłótniami z konduktorami w poszukiwaniu wolnego miejsca do spania.  Krajobraz za oknem, wolno sunącego po jednym torze pociągu, taki jak  wczoraj do południa.
    Jedziemy dalej przez stan Kerala. Podobno najpiękniejszy w Indiach. Laguny – i „pola ryżowe w wodzie mokną, bawoły groblą ciągną wóz…”. Tak było w piosence Połomskiego. Budziła tęsknotę za tropikiem. Za jego pięknem i egzotyką.
    Przez przesuwające się okno pociągu widzimy ten tropik. Jest piękny, to prawda, z daleka. Ale ma też drugą stronę. Nędza, ciężka praca na polach ryżowych. Nawet to, że laguny są ładne na zdjęciu, a nie w bezpośrednim zetknięciu się z nimi. Z ich brudną i pełną zarazków wodą.  Ale o  tym  piosenka nie mówi.
    Zdjęcia:
    1. Załoga żurawia.  Po całym dniu pracy, „zmuszanie” sieci, aby się zanurzyła do  wody(wynurzała się sama), można było zarobić 10 dolarów, ze sprzedaży ryb. 
    2. Żurawie.  W mieście Cochin, stan Kerala.
    3. Statek.
    4. Sprzedawca ryb.
    5. Waga. System ważenia bardzo popularny od Iranu do Indii.
    6. Rybak. Ten zdaje się pracował solo. Ale zdaje się nie łowił ryb. Miał łopatę i może wykopywał coś jadalnego przy wodzie.
    7.  Arak. Serwowany pod smażoną rybkę w tej budzie.
    8. Riksza. Nie było problemu, aby dotrzeć do domu, gdy się wypiło za dużo araku.
     
    patę
     







  19. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 3
    Mazar-i Szarif, Kabul
    Dwudziestego trzeciego  lipca
    Dzisiaj mamy przeprawić się  przez Amudarię do Afganistanu. Czekamy na odprawę celną. W międzyczasie piszę kartkę do Rysi. I znów to samo miejsce, co przed trzy laty. Tylko nie ma już darmowej  wody gazowanej, której można się było wtedy napić z dystrybutora. Świat ciągle drożeje. Przeprawa kutrem na drugi brzeg rzeki kosztuje trzy i pół rubla. Do stojącego gdzieś na rzece kutra jechało się autobusem, więc każdy z nas płacił jeszcze po sześćdziesiąt kopiejek. Wnosimy na kuter nasz majdan i płyniemy w górę rzeki do Ajratanu.
    Czekała  nas tu spora niespodzianka, gdy dobiliśmy do afgańskiego brzegu. Zniknęła szeroka deska, po której schodziło się dawniej z kutra na brzeg. Przy brzegu jest przycumowana barka, do której dobija kuter. Poza nią nie było widać większych zmian, od czasu naszej wyprawy. Celnik afgański bawi się w biurokrację. Wypełniamy jakieś papiery. Zwleka z odprawą. Wyraźnie oczekuje bakszyszu. Do Mazare-i Szerif jedziemy z Rosjanami ich autobusem
    Hotel również ten sam, co poprzednio. Nic ma w tym nic dziwnego, ponieważ  żadnego wyboru tu nie ma. Drogo, sześćdziesiąt afgani za noc. Spotykamy Polaków. Grupa z Poznania oczekuje wyjazdu do Agramu. Był tu też niedawno Rysiek K. z wyprawą w Hindukusz Wysoki.  Mój dawny instruktor na kursie w Tatrach. I adiunkt na wydziale  AGH, gdzie studiowałem. W Mazare-i Szerif jest sporo Afgańczyków,  którzy studiowali w Polsce.
    Notka! 
    Kto nie czytał mojego blogu „Afganistan(Hindukusz 73)” może  zobaczyć zdjęcia z Mazar-i Szerif, zrobione w czasie wyprawy w Hindukusz(post „Afganistan(Hindukusz 73)_cd5”. Nic specjalnego się w tym mieście nie zmieniło, w ciagu trzech lat.
    24.07
    Jedziemy dzisiaj wynajętą taksówką do Kabulu. Nie była to impreza dla nas tania i łatwo nie ustąpiliśmy przy ubijaniu interesu. Wydawało nam się, że oprócz naszej piątki i naszych potężnych plecaków, nikt więcej do taksówki się nie przyplącze. Ale tutejsze  zwyczaje były całkowicie inne, niż nasze. Tu decydował kierowca o dopuszczalnym obciążeniu i dogęszczeniu pojazdu. Nie miało sensu protestowanie, bo po co psuć miłe i „przyjacielskie” z nim stosunki. Więc mieliśmy jeszcze dodatkową dwójkę pasażerów z tobołami. W sumie osiem osóbz kierowcą i sporo ponad dwieście, na oko licząc,  kilogramów bagażu.
    Przed nami było około sześćset kilometrów. Najpierw wjechaliśmy w znajomy, mnie i Andrzejowi, wąwóz z wyprawy w Hindukusz. W którym się siedziało na murku i sączyło zimne napoje z „lodu”,  który pływał w brudnej wodzie w skrzyni na kółkach. W blogu o wyprawie w Hindukusz można więcej poczytać o przejeździe  szosą  z  Mazar-i Szerif do Kabulu.
    W Kabulu kwaterujemy się w znów w hotelu  Friends. Nocleg kosztuje dwadzieścia pięć afgani. Kawałek drogi nosimy ciężkie plecaki. Każdy ma dwa plecaki - wory. Moje razem mają ponad pięćdziesiąt kilogramów. Śpię w ogrodzie, na materacu. Noc jest, jak na te warunki, całkiem przyjemna. Zresztą Kabul leży na wysokości  dwa kilometry nad poziomem morza. Więc i w lecie temperatury są tu znośne.
    25.07
    Rano na śniadanie jest jajecznica  na pomidorach.  „Brudas” z  Andrzejem poszli kupować koszule na bazar. Za niewiele centów, przeliczając afgani na dolary, można było sobie kupić używany peweksowski, zachodni ciuch. Po południu mała sprzeczka. Janusz chce koniecznie jechać dalej następnego dnia. Rysiek i Andrzej chcą jeszcze posiedzieć tu dłużej.
    Można to nawet zrozumieć. Całkiem przyjemnie się teraz nam żyje. Wieczorem chodzę z  Januszem i Elżbietą  po bazarze. Potem zajadamy szaszłyki. Potrawa jest pewna, bo zdjęta, bezpośrednio z ognia. A ogień, jak wiadomo, zabija wszystko i nie trzeba się martwić w jakim stanie było mięso przed nabiciem na szpikulec.
    Mieliśmy właśnie tego przykład dzisiaj,  włócząc się po Kabulu. Weszliśmy w boczną, zakurzoną  uliczkę. Środkiem płynęła skądś z góry dżuja(rów z wodą). Przed sklepikami wisiały połcie mięsa baraniego,  które z zapałem atakowały roje much. Nie było z nimi problemu, wystarczyło tylko zdjąć połeć z haka i wypłukać w dżuji.
    Zresztą woda w niej służyła także do mycia zębów. Wystarczyło włożyć do niej palec i wilgotnym przecierać zęby, powtarzając wiele razy. Janusz w pewnym momencie nie wytrzymał i mówi do mnie – stary! Tego się nie da opisać! To trzeba zobaczyć na własne oczy! Iran był o wiele bardziej cywilizowany. Nie było  winą tych ludzi, że tak myją zęby, żeby nie powiedzieć o innych, bardziej intymnych,  ablucjach w miejscach, gdzie było nieco płynącej wody do dyspozycji.
    26.07
    Dzisiaj zwiedzam ponownie  muzeum w Kabulu, ponieważ Janusz z Elżbietą też chcieli je zobaczyć. Nic nie przybyło od poprzedniej wizyty. Potem zajadamy się arbuzem i szukamy grobu założyciela dynastii Mogołów – Barbura. W końcu go znajduję - ale sam. Jest w pięknym ogrodzie, u stóp góry. Wracam do hotelu na piechotę. Wieje silny wiatr z kurzem.
    Notka! 
    Podobnie, jak w przypadku Mazar-i Szarif, można obejrzeć zdjęcia z Kabulu z przed trzech lat(post „Afganistan(Hindukusz 73)_cd20”). Także i tu nie zauważyłem, zmian rzucających się w oczy  Wojny w Afganistanie jeszcze nie było. Rządził być może jeszcze zięć obalonego szacha.
  20. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 21
    Bombaj
    Jedenastego września
    Rano wita nas duże miasto Bangalore. Ładny dworzec. Pociąg do Bombaju mamy za dwie godziny. Śniadanie - bo mamy ranek następnego dnia - składa się z omletów i kawy. Na deser banany, które tu są wyjątkowo tanie. Osiem sztuk za rupię, czyli za dolara było by ich osiemdziesiąt.
    Pociąg znów jest wąskotorowy. Jedziemy do stacji Miraj(Miradż) a tam przesiadka do Bombaju. W sumie trzydzieści sześć godzin jazdy do tego miasta.  Krajobraz mało ciekawy. Wjechaliśmy już na wyżynę Dekan.  Monotonię jazdy urozmaicają,  od czasu do czasu pojawiające  się jakieś małe, skaliste wzgórza. Porośnięte są rzadkimi drzewkami.
    Jest dość chłodno i pada czasem deszcz. Temperatura dwadzieścia kilka stopni. To wszystko z powodu wysokości na poziomem morza. Niżej jest ze dwadzieścia stopni więcej. Mnie  też jest chłodno i dostałem kataru.
    O dwudziestej pierwszej dwadzieścia wyjazd  z Miraj do Bombaju.   Na szczęście, mamy miejsca do spania. Dzisiaj zjadłem dziewiętnaście bananów. Krajobraz w dalszym ciągu monotonny. Jadąca z nami w przedziale rodzina hinduska częstuje nas ciastkami domowego wyrobu. Jedno jest słodkie i zrobione z orzecha kokosowego. Drugie – to precelki  zrobione z kokosa i ryżu, smażone na oleju. Potem jeszcze częstują nas czapati, tylko na słodko.
    12.09
    Jak ten czas leci! Z Dehli wyjechaliśmy pierwszego września. A my ciągle jedziemy i  jedziemy. Mamy w plecakach prymus, benzynę, menażki. Więc na śniadanie robimy sobie  jajka sadzone. Potem sześć bananów i tradycyjne kawy.   
    Dobrze, że przynajmniej banany tanie. Jest to w pewnym sensie moje główne pożywienie. W ciągu dnia dochodzę nieraz do dwudziestu sztuk. Idealny owoc na te tropiki. Pożywny i  idealnie sterylny. Wystarczy delikatnie paluszkami odwinąć,  począwszy od czubka, skórkę i środek jest nieskażony. Ręce dotykają wszystkiego. Okazje do ich umycia są tylko w  hotelu. Zresztą woda też tu jest podejrzana, nawet z kranu. I myj tu, na przykład, winogrona.
    Banany są różne, w zależności od rejonu. Zagięte, prawie proste, pękate i  duże, malutkie i o skórce różowawej. W Dehli były tanie i głównie te najczęściej spotykane - to znaczy zagięte i zielone. Jadąc w kierunku na południe - drożały. Pomarańczy tu prawie nie ma. Też dało by się je jakoś pozbawić skóry, bez dotykania wnętrza.
    Przez wagon przeciągają bez przerwy jacyś grajkowie. Śliczna była trójka – chłopak około dziesięciu lat, dziewczynka siedem, osiem z wyglądu, z  chłopczykiem czteroletnim. Dziewczynka była bardzo ładna. Przeciąga sporo niewidomych. Jeden z nich miał coś w rodzaju mandoliny z dwoma strunami.
    Wieczorem pociąg zaczął zjeżdżać z Dekanu w stronę Bombaju. Zrobiło się mokro i zielono. Ładnym krajobrazem kończył się płaskowyż. Jedziemy teraz  przez Gatty Zachodnie. Tak nazywają się geograficznie „zbocza”, którymi opada wyżyna Dekan w stronę Zatoki Arabskiej. Teren jest poryty głębokimi dolinami, porośniętymi bujną roślinnością.  Widać liczne wodospady.  Pociąg, jak wąż,   przewija się przez ten  malowniczy, zielony krajobraz. Zbliża się wieczór. Ciemność w tropikach następuje nagle, bez ostrzeżenia, jak u nas stopniowo następującą szarością  po zachodzie słońca.
    W miarę zbliżania się do Bombaju narastał we mnie jakiś podświadomy niepokój. Nawet nie wiem dlaczego, bo nigdy nikt mnie nie ostrzegał przed Bombajem. I rzeczywiście! Po wyjściu z dworca miasto przywitało nas od razu slumsami. Ohydne budy zrobione z byle czego, potem jakieś wyludnione domy, ludzie śpiący pokotem na ulicy, albo pod miniaturowymi daszkami ze szmat, przyczepionymi do ścian. Domy, które wyglądały jak mrowisko, ciemne, ohydne zaułki.
    Ledwo wyszliśmy ze stacji i już się do nas przyczepili.  „Cheap hotel”, tani hotel, przenieść bagaż - jaki? Bo mamy tylko plecaczki. I temu podobne zaczepki. Dość porządny hotel, obok  dworca. Nie ma miejsc. Idziemy, chyba tutejszą główną ulicą. Nie ma hoteli. W jednym są miejsca, ale za trzy dolary.
    Dotychczas kosztowało nas to średnio nieco powyżej  połowy „one”(jeden dolar). Boimy się zapuścić w boczne ulice. Wyglądają ponuro. W jednym miejscu leżą jakieś strasznie chude krowy. W innym coś, mało apetycznego  cieknie z budynku wprost na ulicę. Z pewnością  kanalizacja. Bez przerwy ktoś nas zaczepia. Jest dziesiąta wieczór.
    Jest wreszcie hotel za półtora dolara. To jest chyba jedyne bezpieczne miejsce w tym mieście. Stary przyjmujący nas  ma wygląd doświadczonego sutenera. Hotel, mimo  że przy głównej ulicy jest ohydną budą. Mieszkamy na drugim, albo też wyższym piętrze. Trudno jest stwierdzić, na którym,  bo przy każdym zakręcie wąskich schodów są jakiś pokoiki. Co za miasto! Zobaczymy jak wygląda w dzień.
    13.09
    Nie lubię nocy. Dzień jest jednak znacznie przyjemniejszy. Uliczki, które wczoraj wyglądały ponuro są trochę przyjemniejsze. Mimo to dzielnica, którą oglądamy, ma wygląd slumsów. Domy brudne. Między nimi płynące ścieki. Na ulicy nawóz. Za to banany są bardzo tanie, dwanaście sztuk za rupię. Znajdujemy, po dłuższym szukaniu miejsce w porcie, z którego płynie kuter do Elephanty. Tam jest świątynia, która nas głównie interesuje w Bombaju.
    Woda w porcie jest brudna. Na redzie dużo statków, oczekujących na wejście do portu. Bombaj od strony morza wygląda nawet przyjemnie. Przy nabrzeżu stoją wysokie reprezentacyjne budynki, z czasów potęgi wyspiarskiego imperium. Po godzinie dobijamy do małej przystani. Wróciliśmy na stały ląd, bo Bombaj właściwie leży na półwyspie.
    Proponują nam lektyki. Do świątyni idzie się w górę, po schodach. Lektykę nosi czterech kulisów. Świątynia jest ciekawa. Typu groty hinduskiej, wykutej w skale. Ma trzy sanktuaria, w których jedyną rzeźbą wysoką na prawie metr i stojącą w środku pomieszczenia jest phallus. Poświecona jest Bogu Sziwie, którego symbolem jest to męskie narzędzie zapładniania. Liczy sobie od tysiąca trzystu do tysiąca czterystu lat.
    Przed wieczorem zapuszczamy się w dzielnicę bazaru. Choć na dobrą sprawę wszystko tu jest bazarem. Brudno. Jakieś domy, podobne do naszych bloków, które wybudowało chyba miasto dla koczujących na ulicy. W otworach okiennych, bo okien w nich nie ma,  widać kłębiące się mrowisko ludzkie.
    Zaczepiamy młodego człowieka o wyglądzie wskazującym, że zna więcej niż kilka angielskich słów. Wyjaśnia, że faktycznie miasto zbudowało te domy. Ale do tych, co w nich zamieszkali, przyjechali krewni z dalekich wsi. Nie wypada odmawiać krewniakowi, nawet dalszemu. Ponieważ budynek nie jest z gumy, więc powstał ten efekt mrowiska.
    Na ulicy koczują całe  rodziny. Coś sobie pitraszą na ognisku pod murem. Cały dobytek to kilka szmat i jakiś osmolony garnek. Szczególnie mi żal dzieci w wieku mojego syna Darka. Brudne, ubrane jedynie w podarte majtki, leżące na gazecie, albo kawałku folii. Wydaje się, że śpią, a obok tętni życie miasta, jeżdżą auta, autobusy, słychać krzyki ludzkie. Nie wiadomo, kto je spłodził i kto je żywi. Ich wychowanie i wyżywienie, jeśli tak można to nazwać,  przejęło obojętne środowisko dookoła nich.
    Złakomiłem się na dużego ananasa. Gorszy od tego z Madurai, nie jest tak słodki. Ale ważne, że ma dużo soku. Siedzę pod dworcem i  scyzorykiem obieram go, wydłubując z niego wszystkie ciemne zagłębienia. Robię to ostrożnie tak, aby nie dotknąć palcem miąższu.  Ucinam scyzorykiem delikatnie kawałek. Nabijam na scyzoryk i do buzi. Pełna higiena spożywania tego rarytasu tropików. Jedziemy dzisiaj dalej pociągiem, do Jalgaon.
    Zdjęcia:
    1.  Bombaj ulica.  Ulica w reprezentacyjnej części miasta, w pobliżu portu. Domy z okresu potęgi brytyjskiego imperium. W głębi nowoczesne wieżowce.
    2.  Życie na ulicy_1. To zdjęcie i następne to też Bombaj. Nie ma potrzeby ich komentować.
    3. Życie na ulicy_2



  21. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 22
     
    Adżanta
    Czternastego września
    Jalgaon(Dżalgon) typowe indyjskie prowincjonalne miasteczko, choć ludności liczy zapewne nie mniej od Krakowa. Wychodząc z pociągu idziemy kładką nad torami do hali dworcowej. Jesteśmy wyżej i widzimy halę z góry. Jest bardzo wczesny ranek. Z góry posadzka hali wydaje się być usłana szczelnie szarym płótnem. Nieco zaspani dostrzegamy jednak, że to są szare szmaty, z pod którym wystają bardzo chude ludzkie nogi. Hala służy za miejsce do spania. Wracając pod wieczór z Adżanty była jeszcze pusta. Po ulicy gonią czarne, brudne świnki. Targ owocowy,  góry pomarańcz, bananów, jakieś dyniowate owoce.
    Wysiedliśmy w Jalgaon, aby zwiedzić Adżantę(Adjanta).  Do naszego dzisiejszego celu jedziemy  dalej autobusem. Na każdym postoju do autobusu dosłownie rzucają się sprzedawcy, różnych orzeszków, groszku, bananów. Towarzyszą im żebracy. Tu każdy klient, potencjalny posiadacz gotówki, jest na wagę złota.
    Nasza jazda wokół tego subkontynentu przypomina polowanie na zabytki. Poczytałem sobie w domu nieco o sztuce indyjskiej. A i prospektów tu nie brakuje. Szkopuł w tym, że jeden zabytek od  drugiego  leży w odległości pięćset, czy tysiąc kilometrów.
    Adżanta. Jest to kanion małej rzeki Wakhora, położonej na wyżynie Dekan. Posiada ona, po swojej orograficznie lewej stronie, wysoki mur skalny, ciągnący się na pewnej przestrzeni.  W  skale tej wykuto, między drugim wiekiem przed nową erą i szóstym-nowej ery, około trzydziestu grot. Służyły jako świątynie buddyjskie(czajtie) i miejsca zmieszkania w klasztorze (wihary). Pokryte były wewnątrz malowidłami, znanych pod nazwą fresków z Adżanty. W kilku z nich zachowała się jeszcze ich część.
    Niektóre posiadają wspaniałe portale, zachowane w niezłym stanie. Tematem jest głównie Budda. Całość robi duże wrażenie, między innym ze względu na ogrom włożonej pracy, aby to precyzyjnie wykuć w dziewiczej skale.
    Wracając kupuję sobie na pamiątkę rozłupane kawałki opalu. W środku są ametysty. Zabarwione na fioletowo kryształy kwarcu. Wieczorem mamy pociąg do Dehli. To już ostatni odcinek z  siedmiu tysięcy pięciuset kilometrów. Nie mamy rezerwacji, ponieważ przerwaliśmy jazdę w  Jalgaon, aby zwiedzić Adżantę.
    Na stacji nie ma miejscówek na nasz pociąg. Wiemy już z poprzednich jazd, jak wyglądają wagony typu „open”-bez  rezerwacji. Lepiej ich unikać za wszelką cenę. Spróbujemy wejść bez miejscówki do wagonu z rezerwacją. Czasem ktoś wysiądzie na niedalekiej stacji. A może konduktor ma zamelinowane jakieś miejsce?
    Konduktor nie chce nas wpuścić do wagonu. „No place gentelments”- nie ma miejsca panowie.  Tłumaczę, że kończy się nam wiza i musimy być w Dehli. Nie jest to całkiem prawda, ale nie będzie sprawdzał paszportów. Nie i nie! Więc „dżentelmeni” wpychają się na siłę do środka i wyciąga nas za chwilę stamtąd  policjant, wezwany przez konduktora.
    Sąsiednie wagony „otwarte” są dokumentnie zapchane. Przez drzwi się nie da wejść. Na szczęście ich okna nie mają, typowych w indyjskich pociągach  poziomych prętów. Staliśmy my się na chwilę obiektem zainteresowania  jadących w  pociągu. Pasażerowie w środku „otwartego” zrozumieli naszą trudną sytuację i pomagają nam jak mogą,  przy wciskaniu się przez okna. A jest ono wielkości jednej czwartej okien w naszych pociągach.
    Byliśmy w takim typowym przedziale, gdzie jak  już pisałem,  mając miejsce do spania, miało się po jednej stronie trzy twarde ławki do spania. Po drugiej - drugie trzy. Tak więc jesteśmy w takim przedziale z tym, że teraz tu jest ponad dwadzieścia osób, na pewno z tobołami. Dokładnie tego nie widać,  bo jest wieczór a w wagonie palą się tylko jakieś mizerne lampki.
    Mamy więc niezłe atrakcje na koniec podróży. Do Deli mamy co najmniej dobę jazdy. Jadą z nami  pasażerowie o wyglądzie Tybetańczyków. Z całego towarzystwa tylko oni wzbudzają we mnie zaufanie. Tłumaczą nam, że siedzący na ławce bezzębny dziadek niedługo wysiada.
    W Indiach niedługo, to pewnie tak jak i u nas, u górali – bliziutko, kawałecek panie. Na razie siedzę na jakiejś skrzyni dziadka, a Andrzej na tobołku Tybetańczyków. W następnym przedziale jedzie grupa policjantów. Jeden siedzi na podłodze po turecku, przyciskając do ławki karabin. Co stacja, to okna zostają zamknięte, żeby grupa żądnych miejsc nie wtargnęła do środka.
    Po kilku  godzinach tych atrakcji wysiada dziadek i ja też - przez okno. Biegnę do wagonu z rezerwacją. Są miejsca! Będzie można spać i jest nadzieja, że nie okradną. A do Deli jeszcze osiemnaście godzin jazdy.
    Kradzieże to też był swego rodzaju problem. Opisywano u nas różne historie, które się przydarzyły Polakom w indyjskich pociągach. Znanemu operatorowi i podróżnikowi ukradziono wszystkie wartościowsze rzeczy. Mimo, że miał je wszystkie przy sobie. Do pociągu wsiadła orkiestra. Zaczęła grać i przeciskać się przez wagon. Zrobił się rozgardiasz, ścisk. Chłop stracił dokumenty, pieniądze i sprzęt filmowy.
    Mam specjalną malutką saszetkę na paszport, książeczki szczepień, pieniądze. Trzymam to na pasku  pod spodniami, w strefie między pępkiem i  zewnętrznym dowodem męskości. Mam nadzieję, że w tłoku nikt mi tu łapy nie włoży.
    15.09
    Trochę się wyspałem. Niżej mam niesympatyczną, starą babę. Coś do mnie gada.  Ma o coś pretensje. Andrzej, śpiący na środkowej, składanej na dzień ławie, miał rano awanturę. Śpiący niżej facet zażądał złożenia półki Andrzeja, bo on chce siedzieć. Andrzej sprowadził konduktora. Ten wyjaśnił, że noc w indyjskich pociągach trwa  formalnie do szóstej. Anglicy nauczyli ich znakomicie biurokracji a  i  przy okazji porządku.
    Jest pogodnie, ale bez zbytniego upału. Krajobraz monotonny. Właściwie częścią tej trasy jechaliśmy już do Madrasu. Kółko się zamyka. Dalsza cześć dnia przechodzi bez specjalnych wrażeń.
    W hotelu, to znaczy w dwu namiotowym  hosstelu, nas rozpoznają. Starego nie ma. Zostawiliśmy tu parę rzeczy u niego. Nie wydadzą nam. Mamy do dyspozycji na noc tylko jedno tutejsze łóżko na dwóch, z plecionki na drewnianym stelażu. Po losowaniu przypada ono Andrzejowi, a mnie pozostało spanie na materacu plażowym na ziemi.
     
     Zdjęcia:
    1.  Adżanta, widok_1. Następne widoki bardziej w prawo. Zdjęcia były robione z  niewielkiego wzniesienia po drugiej stronie rzeczki Wakhora(niewidoczna niżej w zieleni).
    2.  Adżanta, widok_2.
    3.  Adżanta, widok_3.
    4. Budda, Portal_1. Tematem jest głównie Budda.
    5  Budda, Portal_2.
    6. Budda_lotos. W pozycji lotosu.
    7. Wnętrze, Stupa. Stupa(„kapliczka”) wewnątrz świątyni buddyjskiej(Czajtie)
    8. Restauracja wejścia jaskini. Dzisiaj widać w sieci skutki restauracji. Przykładowo, ze Stupy na poprzednim zdjęciu, usunięto widoczne tu plamy.








  22. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 23
    Ameba
    Szesnastego września
    Rano w biurze turystycznym dostajemy prospekty z rejonu Bombaju. Douczę się kulturalnie. Potem szukamy ambasady afgańskiej, aby dostać wizy na powrót. Upadła  wiec wersja powrotu przez Iran. Jest zbyt ryzykowna. I może trwać nie wiadomo ile czasu. Ta część Iranu od granicy z Pakistanem jest praktycznie pustynią i bardzo rzadko zamieszkana. Jest tam jedyna droga, która prowadzi w kierunku gór Zagros. Środek Iranu to prawie całkowita pustynia.
    Nie mam też czasu, ponieważ jeszcze z  przylądka napisałem do mojego kierownika pracowni w biurze, że proszę o ewentualny bezpłatny urlop, gdy nie przyjdę do pracy następnego dnia po urlopie. Nie przyjdę! Nie wiadomo, gdzie jest pracownik? Nieusprawiedliwiona nieobecność, bumelka  i dyscyplinarka.
    Napisałem, że do Polski mamy około trzynaście tysięcy kilometrów(„zgzakiem”) i stąd nie wszystko się da przewidzieć. Wracamy więc przetartym szlakiem. Wizy będą na jutro, z tym że musimy jeszcze jechać w stronę Comonwelth Place, aby wymienić forsę.
    W naszej ambasadzie dostajemy informację, gdzie możemy się zbadać na obecność ameby. Gdzie jak gdzie, ale  tu powinni mieć dobrych fachowców. Szukamy następnie poleconego lekarza, który bada, czy się  ma amebę. Doktor Kuhrana nazywa się ten pan. Adres - D-64 Defence Colony, obok hotelu Vikran.
    Doktor jest sympatyczny i ma bardzo ładną laborantkę. Studiował w Kijowie. No to pogadamy po rosyjsku – pomyślałem!  Nie pogadamy, bo rosyjski to zna pan doktor, a my mówimy rosyjskim, w jego polskiej wersji.  Rosjanin by się domyślił. Ale pan doktor nie, ponieważ zna porządny, literacki język.
    Wracamy więc do języka Angoli. Andrzej robi od razu kupkę na miejscu. Mnie nic nie wychodzi, chociaż  laborantka wręczyła mi małe naczyńko i dyskretnie wskazała ubikację. Trudno się mówi. Przyjdę jutro rano.
    Kolejnym punktem dzisiejszego dnia jest muzeum. Dużo rzeźb, płaskorzeźb, obrazów. Podzielone na okresy historyczne(kultury). Zaczyna się od prehistorii, potem kultura Harappy i Mohenjo-daro w dolinie Indusu. Następnie Ariowie, Kuszanie i tak dalej, aż do czasów obecnych. Nie zdążyłem do końca obejrzeć. Muzeum jest bardzo duże.
    17.09
    Rano ożywiona dyskusja w hotelu,  hosstelu, campingu – jak prawidłowo nazwać to miejsce. Zdaje się, że  nazwa jest używana w zależności od potrzeb. Bez starego nie wydadzą nam naszych rzeczy, które u niego zostawiliśmy dwa tygodnie temu. Może będzie o jedenastej. Pojechał na urlop poza Deli.
    Paszporty w wizą afgańską dostajemy  w południe. Potem wizyta na poczcie. Nic dla mnie nie ma. Po drugiej jesteśmy u lekarza. Wyszedł. Laborantka pochodzi z  Kerali. Ma więc sporo do domu, że trzy tysiące kilometrów. Nie wie, gdzie są wyniki. Przychodzi pan doktor.
    Dostajemy certyfikaty opisane po angielsku. Nie mamy ameb, ale nasi koledzy niestety złapali. To jest ta  dwójka,  z którą Andrzej zawarł znajomość jeszcze w Warszawie. Też objechali Indie. Tylko, że oni pili wodę na stacjach, a my nie.
    Na każdej prawie stacji stały  takie duże stągwie z gliny. Glina ma pory i dobrze chłodzi wodę. U dołu był kranik i przyczepiony na łańcuszku metalowy kubek. Pisało na tej stągwi „drinking water”- woda do picia. Hindusi wysiadali z gorącego pociągu, więc chciało się im pić. Tak więc z troski o człowieka przygotowywano dla nich taką możliwość.
    Wysoko w górach, gdzie jest zimno, woda była pewna. W dużych miastach, można było domniemywać, że wodociągi miały wodę  kontrolowaną. Czym mniejsza miejscowość to zaufanie nasze do wodociągu   malało. Inne źródła, poza wodociągiem, nie wchodziły w rachubę. Z tym, że surowej wody nigdy nie piliśmy. Tylko płyny z kapslowanych butelek.
    Niemniej trzeba było myć zęby, czasem myć owoce. Mieliśmy środki(chlor) do odkażania wody. Ale na ile były one skuteczne? Nie było mi to wiadomo. Jedynie zaufanie miało się do gotowania, z tym że praktycznie już nie mieliśmy takiej możliwości. Przeszliśmy całkowicie na miejscowe, „restauracyjne” wyżywienie.
    Plecak horolezkę mi wydano. Lekko zapleśniały skórzane paski. Starego dalej nie ma. W nocy pojedziemy do Amritsaru. Pożegnalny spacer po Deli. Zwiedzamy świątynię Jinistów(Dźinistów). Ta religia wyodrębniła się około dwa tysiące lat temu z Buddyzmu. W środku małe sanktuaria, w których widzimy postacie Buddy.
    Powtarza się motyw - Budda w otoczeniu dwóch nagich mężczyzn. Wchodzimy do dużej sali, która pełni rolę czegoś w rodzaju „zakrystii” Na ścianach bardzo duże obrazy. Centralne miejsce zajmuje portret nagiego mężczyzny. Trwają tu przygotowania, jakby do posiłku, dla większej liczby osób. Świątynia jest bardzo czysta.
    Następnie wizyta w „Red Fort”- Czerwony Fort. Duża budowla z czerwonego piaskowca. Nie robi na mnie specjalnego wrażenia.  Andrzej usiłuje sprzedać aparat fotograficzny – niemiecką  Praktikę. Nie chcą  dać gotówki, tylko kamienie półszlachetne, których począwszy od Afganistanu,  jest tu zatrzęsienie.
    W nocy w pociągu do Amritsaru  nie mogę spać. Jestem cały zlany potem. W przedziale jest bardzo gorąco.
    Pakistan, Afganistan
    18.09
    Rano jedziemy dalej z Amritsaru do Lahore. Stacja graniczna. Odprawa przebiega bez kłopotów, ale celnik, przeglądając paszport, sprawdza czy mam aparat fotograficzny. Gdyby go nie było, należałoby opłacić cło. Wydajemy ostatnie rupie. Dalej mają wartość papieru. Kupujemy ostatnie tanie banany.  
    Lahore. Znów jesteśmy w Pakistanie. Plecaki zostawiamy na stacji. Decydujemy się na autobus, na dalszą drogę. Włóczę się po bazarze. Miejscowe knajpy strasznie brudne. Masy much. Plącze się po ulicach jakieś bydło. Zjadam porcję szaszłyków z plackami. Wreszcie dobry kawałek mięsa. Na deser kupuję kilo gruszek, które obierając scyzorykiem  zjadam, siedząc obok kościoła protestanckiego. Jest to jedyne miejsce, gdzie można usiąść.
    Po drodze na stację autobusową sprzedaję swego rosyjskiego Feda za sto dziewiętnaście rupii, ale pakistańskich. Autobus odjeżdża o dwudziestej. Przed odjazdem wypijam kilka szklanek ciepłego mleka. W nocy jest zimno. Marznę w cienkiej koszulce. Autobus jedzie bardzo szybko do Peszawaru. Gdzieś koło czwartej nad ranem zjadamy placki w przydrożnej knajpie. Gorące i smażone na oleju. W Peszawarze  jesteśmy przed szóstą rano.
    Gruby ryksiarz wyczuł interes i za dziesięć rupii wiezie nas do miejsca, skąd odjeżdżają afgańskie autobusy do Kabulu. Autobusy już stoją, a w autobusie nasi przygodni znajomi z Amritsaru - Anglicy, Amerykanie. Małżeństwo z dwu i pół letnim dzieckiem.
    Żeby wykupić bilet trzeba mieć wizę wjazdową do Afganistanu. Nie dostaniemy, niestety,  herbaty ani czegoś do jedzenia. Post. Zaczął się Ramadan. Od szóstej rano do szóstej wieczorem nic nie jedzą i nie piją.
    Nasi zagraniczni znajomi zostali w Peszawarze. Tutejsi ryksiarze tak się wycwaniaczyli, że wożą ich od hotelu do autobusu, do konsulatu. Wiedzą gdzie, co trzeba załatwić. Oczywiście cena za rykszę wzrasta dwukrotnie
    Przed wyjazdem mała awantura. Przejeżdżający inny autobus, obok naszego, urwał mu lusterko wsteczne. Kłótnia trwała pół  godziny. Wreszcie jedziemy. W autobusie są wolne miejsca. Z nami jedzie tylko dwóch „białych” z dużym instrumentem muzycznym. Kupiony zapewnie w Indiach.
    Jedziemy znów w górę w stronę przełęczy Khajber. Za nami zostaje zieleń, palmy, banany, mango. Jednym słowem tropik. Gorąco jeszcze będzie, ale to już będzie upał pustynny. Granica pakistańsko-afgańska jest warta powieści. Znów całe masy cinkciarzy. Kurs rupii pakistańskiej jest niski. Tracę przy wymianie na afgany parę dolarów. Dolar też poszedł w dół o dwa afgany.
    Urzędnicy na tej granicy są bardzo leniwi. Celnikowi nie chce się zupełnie coś robić. Dane z paszportów do dużej księgi za niego wpisują sami klienci. Kontrola paszportów tak wygląda,  że jeden z typów przepisuje z nich dane  na maszynie i rzuca wściekły je potem po stole. Widać, że z powodu podróżnych ma dodatkową robotę.
    Teren dookoła nas wygląda jak wypalony. Przez te dwa miesiące, gdy byliśmy w Indiach, nastąpiły tu duże zmiany.  Góry  dookoła  zupełnie wyschły. Znów przejeżdżamy przez miasteczko Dżelalabad. Herbaty, oczywiście, nie dostaniemy – ramadan. Zjadamy z Andrzejem duże placki biszkoptowe, jeszcze z Pakistanu. Potem zjadam kilo wspaniałych winogron. To był błąd - za dużo i zbyt łapczywie.
    Do zasnutego kurzem Kabulu dojechałem z bólem żołądka. A tu, jak na złość, nigdzie nie ma herbaty. Wreszcie ją dostajemy w jakiejś czajchanie. Ładuję w siebie węgiel, Hydroxinum i Mexaform. To jeszcze pozostało nam z zapasów naszej apteki. W Friends Hotelu wymiotuję całą menażkę. Wszystkie absolutnie winogrona ze mnie wyszły. Jest mi zimno i mam dreszcze. Śpiwór puchowy to jednak świetna rzecz, nawet w ciepłym klimacie.
  23. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post24
    Kabul
    Dziewiętnastego września
    Kabul to jest dla mnie miasto, gdzie można wypocząć. Człowiek czuje się tu prawie jak w domu. Mamy już połowę drogi za sobą. Dużo jest tu teraz Polaków. Zwęszyli interes. Kupują kożuchy i inne rzeczy. Nawet starsze panie się tu zapuszczają. Dojazd nie jest trudny, jak się załatwi samolot przez ZSRR i ma się lekki bagaż. Kabul się zna.  
    Na bazarze Sikhowie wymieniają walutę. Trzy i pół rubla za jednego dolara. Czterdzieści trzy i pół afgani za jednego zielonego. Chustki kaszmirowe, które świetnie idą w Termezie, kosztują 135 „afsów”(afgani). Uzbeczki powariowały na ich punkcie. Poprzetykane „złotymi” nitkami idą jak woda.
    Produkcja zdaje się japońska. W każdym razie robią je znacznie dalej na wschodzie. Przebicie jest kilkukrotne, takie mamy informacje od kolegów alpinistów. Mimo długich targów handlarze nie chcą spuścić. Kupuję cztery chustki. Andrzej zaś dwadzieścia.
    Po południu przychodzi do nas chłopak, pełniący rolę menedżera hotelu. Ma dziecko chłopca, siedmiomiesięcznego, który bez przerwy wymiotuje i ma biegunkę. Był z nim trzy razy u lekarza i nie pomogło. Mówi, że bardzo lubi małego. Rozumiemy z Andrzejem jego uczucia. Też przecież jesteśmy ojcami. Tłumaczę mu, że jest niebezpiecznie dawać dziecku leki, gdy się nie jest lekarzem. Widocznie jednak ma duże zaufanie do Europejczyków. Mamy tylko Mexaform i węgiel. Mexaform jedna czwarta tabletki, trzy razy dziennie. Potłuc i zmieszać z mlekiem.
    Wieczorem sprzedaję na bazarze aparat fotograficzny Leszka, kolegi, z którym pracuję w  biurze projektów. Kupuję za to trzy chustki. Pożegnalna kolacja. Kebab i herbata. Dyskutujemy z chłopakami hotelowymi. Chcemy się obudzić o czwartej trzydzieści. Obiecują, że obudzą. Wcale w to nie wierzę.
    Mazar-i Szerif
    20.09
    Obudziliśmy się dlatego, że Andrzeja bolał brzuch, po wczorajszej kolacji. Te bóle są spowodowane gwałtowną zmianą odżywiania. Jarskie w Indiach i ostre. A tu baranina z tłuszczem. Bardzo zresztą sycąca.
    Autobus już stał, jak przyszliśmy. Pełny  Afgańczyków i pełen bagażu na dachu. Rano w Kabulu już jest chłodno. Jesień i dwa kilometry nad poziomem morza robią swoje. Od okna ciągnie zimny wiatr. Ładny wschód słońca.
    Wjeżdżamy w dolinę pod  Salangiem. Szczyty już są oświetlone słońcem, a w dolinie jeszcze cień. Wszystkie czajchany zamknięte. No cóż ramadan! Przełęcz  Salang, a ściślej kilkuset metrowy tunel pod przełęczą. Strategiczna droga, łącząca północ kraju z Kabulem. Zimno. Za  przełęczą  mały postój. Jemy zimny Pulao.
    Zjazd w dolinę rzeki Kunduz. Na polach trwa zbiór ryżu. Tu ryż zbiera się chyba tylko raz w roku. Klimat jest w zimie ostry. Krajobraz dookoła jest smętny. Zniknęły resztki zieleni. Wszystko zżółkło, spopielało. Nawet drzewa, w pobliżu domów, są pokryte kurzem. Wszędzie kurz. Afganistan w jesieni jest zakurzony.
    Mijamy miejsce naszego biwaku z przed trzech lat, następnie miasteczko Chulm i  dojeżdżamy do Mazare-i Szarif. Herbaty, oczywiście nie ma. Dopiero po szóstej. Miasto jest bardziej ortodoksyjne niż Kabul.
    Jutro przeprawa przez Amudarię. Rosjanie obiecali nam, że zabiorą nas do portu. Wieczorem zjadam świetną zupę. Niezbyt tłusta o smaku zupy ogonowej z torebki. Do tego kawałki baraniny i sałatka z pomidorów. Zupę je się z chlebem. Tutejszym. Widzę ją po raz pierwszy. Może ją jedzą tylko w czasie Ramadanu. 
    Potrawy w czasie postu różnią się, jak mi się zdaje, od codziennych. Widzę gdzieś zsiadłe mleko. Jedzą winogrona. Dużo się teraz piecze specjalnych placków i ciast. W pozostałym okresie jedli tylko Pulao i Kebab.
    21.09
    Rano awantura z posługaczem w tym dennym hotelu. Woda jest tu tylko okresowo i nie podoba mu się, że się za długo myję. Jest tak bezczelny, że ogląda mnie od strony ustępu. Może jest ciekawy, jak wygląda nie obrzezany facet. Mam ochotę mu przylać, ale to mogłoby opóźnić nasz wyjazd.
    Rosjanie nam robią niemiłą niespodziankę. Autobus jest pełny i nas nie biorą. Do Termezu jedzie teraz większa grupa Polaków. Razem jest nas dziewięć osób. Załatwiamy za osiemset „afsów” autobus. Mamy z Andrzejem tylko dziewięćdziesiąt. Resztę nam pożyczą rodacy, ale w zamian za ruble.
    Amudaria bardzo opadła. Wyszły ogromne łachy. Lodowce w górach przestają się topić. W Hindukuszu Wysokim zbliża się zima. Góry to przecież siedmiotysięczne. Kuter lawiruje między łachami. Polaków jest na nim jest szesnastu, reszta Rosjanie.
    Po odprawie granicznej i celnej na radzieckim brzegu, szukamy z Andrzejem hotelu. Niestety nie ma miejsc. Mamy jeszcze do spuszczenia chusteczki. Cenna rzecz.  Szybko dowiadujemy się, gdzie można je sprzedać. Wiozą nas tam samochodem.
    Andrzej dość dobrze mówi po rysyjsku i podpuszcza Uzbeka, że chcemy się napić herbaty. W rezultacie przynosi  Pulao, Nany(placki) i zieloną herbatę.  Do tego wymuszamy na nim koniak. 
    Potem następuje  handel. Chusteczki oceniają kobiety. Są właściwe, te które tu idą. Ponieważ w Kabulu były różne. Tęga Uzbeczka sięga za obfity biust i  wyjmuje gruby, zwinięty plik rubli i odlicza Andrzejowi i mnie odpowiednią sumę. Niewiele jej z niego ubyło. Tyle rubli jeszcze nie miałem, to dla mnie prawie fortuna.
    Rano pojedziemy sobie na lotnisko. Kupimy za to bilety do Baku przez Taszkient. Czytałem już coś o Baku. Stolica ropy nad Morzem Kaspijskim. Wieże stoją podobno w morzu. Dla inżyniera - takiego jak ja – ciekawostka techniczna. Chwalono tam też ładne, stare miasto. Nocujemy u uzbeckiej rodziny.
     
     
     
     
  24. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 25
    Termez, Taszkient
    Dwudziestego drugiego  września
    Przed małym budyneczkiem portu lotniczego w Termezie, gdzie kupiliśmy bilety na lot do Baku,  rośnie kilkanaście drzew. Pod nimi jest czajchana.  Czajchaną nazywamy wszystko, gdzie sprzedają herbatę i coś do jedzenia. Zresztą nazwa wywodzi się od czaju i  chyba domu. Nazwa nie łączy się koniecznie z budynkiem. Może to być miejsce pod drzewami.
    Tu nie ma budynku. Tylko jakby duży stół, bardziej przypominający szeroki, niski podest z desek. Na nim dywan. Można sobie na tym usiąść, jak komu wygodnie.  Do jedzenia są tu, jak  i w Afganistanie, szaszłyki z baraniny. Piecze je facet, na rożnie w kształcie podłużnego koryta z blachy, wypełnionego  gorącym węglem. Smakowicie sobie skwierczą kawałki mięsa z cebulą i jeszcze czymś tam, ponabijane na drut. Obracane co pewien czas dla równomiernego przypieczenia.
    Jesteśmy w Związku Radzieckim i nie dziwią mnie stojące na dywanie znajome butelki z jakimś, zapewne mocnym płynem. Towarzyszą im szklanki z grubego szkła. Widok tych butelek za niedaleką  Amudarią, w afgańskiej czajchanie, byłby zupełnie abstrakcyjny.
    Że facet robi świetne szaszłyki, to czuje się  nosem. Andrzej przynosi z pobliskiego sklepu wino. Nie mamy  wyboru, jest tylko słodkie. Popijemy sobie przed lotem do tych szaszłyków. Interes z chusteczkami poszedł  nam wczoraj nadzwyczajnie dobrze. Wypijamy. Od strony butelek z wódką dolatują do nas zachęcające głosy, aby się koniecznie do nich przysiąść. Też, jak mi się zdaje, czekają na ten sam samolot.
    Stakan, czyli szklanka, zostaje napełniona nieco ponad połowę. Należy to wypić jednym ciągiem. Smaczny ten szaszłyk. Pijący zamawiają kolejne u „rożnownika”. Łatwo się rozmawia po rosyjsku w takim nastroju. Nie warto nawet pisać, że słoneczko świeci, bo w Termezie świeci sobie, tak bez przerwy, przez calutki cały dzień od kilku miesięcy. Miły jest za to cień pod drzewami i  perspektywa przyjemnego lotu do Baku, bez nudnej jazdy pociągiem przez  stepy.
    Po trzeciej półlitrówce, wypitej wspólnie z gościnnymi ludźmi,  czuję że za chwilę będę leżał pod tym niskim stołem. Przepadnie bilet lotniczy. Musimy się od nich odczepić! Jeden z nich ma samochód i proponuje, że zawiezie nas na stacje kolejową, gdzie zostawiliśmy w przechowalni nasze plecaki. Nie dziękujemy,  pojedziemy autobusem do miasta.  Po wyjściu z autobusu wymiotuję.
    Dopada nas  facet z Wołgą. Przyjechał jednak za nami. Koniecznie  chce nas jeszcze kawałek podwieźć  na  stację. Jakoś w końcu odczepiliśmy się od niego. Ale dzięki za dobre chęci. Nie mam wcale ochoty jechać taksówką, której kierowca jest kompletnie urżnięty, mimo, że to radziecki człowiek. Idziemy z Andrzejem między domy. Siadamy pod płotem i rzygamy.
    W pobliżu sterczy z ziemi rurka  z  kranikiem.  Okoliczni mieszkańcy biorą sobie zapewne stąd wodę. Głowa, raczej głupi łeb, pod kran i zrobiło mi się lepiej. Stara kobieta, która to widzi, mówi do nas coś tam w stylu - rebiata, rebiata.
    Rebiata za mocno się zetknęły z cywilizacją radziecką. Pierwszy raz w życiu tak się upiłem. Gorąco i zmęczenie też swoje dołożyły. Bardzo rzadko piję wódkę. Według polskiej miary jestem prawie abstynentem. Według rosyjskiej – to już zupełnym.
    Samolot jest niezbyt duży - AN 245. Niektórzy pasażerowie też wyglądają na lekko wstawionych. Lecą także ci z naszego stolika. Mam miejsce przy oknie. Nie leci wysoko. Najwyżej na wysokości kilku kilometrów. Widzę  niezbyt  wyraźnie jakieś wypalone góry. Rude i  brązowe. Głowę mam ciężką i  słabą ostrość widzenia, po tych ekscesach w czajchanie.  Przed Taszkientem trochę rzuca.
    Lot do Baku mamy jutro, o ósmej czasu miejscowego. Jesteśmy pod opieką Inturistu i  miejsce w hotelu mamy zapewnione. W Związku Radzieckim nie można tak sobie szukać hotelu, będąc „inostrańcem”. Dostajemy za pięć rubli pokój w hotelu dla wojskowych, tuż przy lotnisku. W pokoju jest toaleta z prysznicem i duży telewizor. Gałka kanałów się w nim coś kiwa. Niestety nie będzie atrakcji. Zepsuty. Wieczorem chodzimy sobie trochę po śródmieściu Taszkientu. Sklepy już pozamykane.
  25. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 26
    Baku, Kijów
    Dwudziestego trzeciego września
    Rano lecimy do Baku. Samolot jest już znacznie większy.  Odrzutowiec TU-135. Pogoda kiepska. Widać z góry szare pustynie, potem pojawia się morze. A na nim wieże naftowe. Morze Kaspijskie jest płytkie. Pomiędzy wieżami biegną nad wodą pomosty. Wież przybywa, jest ich coraz więcej, lepiej też już widocznych, bo samolot schodzi w dół. Pomostów też przybywa. W wodzie stoi już cały las wież. Widać Baku. Plątanina pomostów dąży w kierunku miasta. Lądujemy.
    Po obu stronach drogi z lotniska do miasta wieże i rury do transportu ropy.  Biegnące po ziemi we wszystkich możliwych kierunkach. Jesteśmy w Baku. Idziemy spacerkiem nad morze. Ładna zatoka i przyjemny bulwar z restauracyjkami.
    Mamy nieco miejscowego grosza, po udanym handlu. Herbatę podają tu z dużych samowarów.  Trochę na sposób afgański. Dostaje się duży, ceramiczny czajnik herbaty i do tego szklaneczkę. Na spodku leżą kawałki cukru, które się ssie, popijając ze szklaneczki gorącą, gorzką herbatą.
    Ma tu być ładne stare miasto. Zobaczymy więc, jak to jest w praktyce. Już nieco się naciąłem na Samarkandzie. Orbis organizował tam wycieczki i pisano dużo u nas, jaka tam jest  egzotyka i wspaniałe zabytki. W czasie powrotu z  Hindukuszu nieco sobie tam pospacerowałem. Z dużym jednak rozczarowaniem.
    Widzimy mury miejskie Baku. Od trzynastego do dziewiętnastego wieku. Dość prymitywnie to tu restaurują. Stare miasto jest wewnątrz nich.  Wąskie uliczki. Meczet. Jakieś fragmenty dworu Szirwanszacha. Zdaje się szesnasty wiek. Nic specjalnie ciekawego. Może już jestem zepsuty po Iranie i Indiach.
    Hotel jest najbardziej luksusowy, jaki  mamy w  ZSSR, ale otrzymany po małej awanturze. Jest telewizor. Niestety, tak jak w Taszkiencie - zepsuty. Łazienka nieco zdewastowana. Ale za  to z gorącą wodą.
    24.09.
    Lecimy dziś do Kijowa. Wczoraj w Inturiście,  przy kupnie biletu lotniczego, wyrażono wielkie zdziwienie. Skąd my znaleźliśmy się w Baku? Nie mieliśmy prawa tu być!  Z Termezu powinno się nas było wyekspediować najkrótszą drogą do Polski.
    A mnie chodziło po głowie, że mając sporo rubli jak na mnie, moglibyśmy ewentualnie polecieć sobie do Irkucka i zobaczyć Bajkał. Jedno z moich marzeń. Zarzuciłem tą myśl, bo nie chciałem stresować żony, dodatkowym opóźnieniem i niewiedzą, gdzie jestem. I tak była wystarczająco zestresowana moich wyjazdem do Indii. Wiedziała przecież z praktyki w Iranie, jakich niespodzianek można się spodziewać w czasie takich wojaży jak nasze. Teraz wiedziała, że już wracam do domu. Pisałem kartkę o przewidywanej trasie powrotu.
    Teraz tu w Baku było już wiadomo, że nad żaden Bajkał byśmy nie polecieli. Nie sprzedano by nam biletów. Kasjerka na lotnisku w dalekim Termezie była zdaje się nie bardzo gramotna  i nie powinna nam była sprzedać lotu do Baku, Tylko wprost do Kijowa przez Taszkient. No więc musieli z konieczności nam załatwić jak najszybciej lot do Kijowa, by „inostrańcy” nie włóczyli się po terytorium bratniego kraju.
    Lecimy razem z jakąś polską wycieczką starszych pań, które tu węszą za złotem. My też powęszymy. Bo co robić z rublami, które kupiliśmy za dolary, w pośredni sposób, poprzez chusteczki dla Uzbeczek?  Kupimy złoto czternastokaratowe, bo tylko takie tu sprzedają  i sprzeda się go u nas u Jubilera.
    W sumie cała operacja, biorąc u nas czarnorynkowy kurs zielonego, daje pewne dobre przebicie. Musimy sobie, jak jest okazja, powetować nieco straty, poniesione w Indiach przez głupią żądzę przygody. Nie lepiej to byłoby siedzieć w domu i ciułać na samochód?  Podliczając te kilka eskapad - do Iranu, Afganistanu i Indii zebrałoby się może na jakąś, giełdową Skodę.
    Samolot znów inny. Tym razem Ił-18. Turboodrzutowy. Mam szczęście. Znowu mam miejsce przy oknie. I to właściwej strony. Czteromotorowy. Spoglądam przez okienko na skrzydło z przyczepionymi dwoma potężnymi silnikami. Każdy ma  ogromne śmigło z czterema łopatami.  Nagle łopaty skrajnego silnika zaczęły się pomału obracać. Szybkość ich wzrosła i z silnika buchnął bury dym.
    Silnik zaskoczył. Obroty śmigieł  gwałtownie wzrosły. Już nie było widać pojedynczych obracających się łopat, tylko lekko drgające w miejscu śmigieł  powietrzne koło. Silnik grzmiał. Przyszła potem kolej na  następny, a  z drugiej strony na  pozostałe dwa. Koncert czterech potworów zagłuszał wszystko. Samolot drgał. Po uniesieniu się powietrze drgawki ustały, ale huk i wirujące koła za oknem pozostały.
    Lecimy najpierw na północ, omijając łańcuch Kaukazu, od strony Morza Kaspijskiego, a potem wzdłuż tego łańcucha na zachód. Właściwa strona dla mnie jest ta, z której widać góry. Oglądam wspaniałą panoramę  ośnieżonych gór. Wprawdzie trochę daleko, ale widać nieźle.
    Nie leci też tak wysoko, jak duże odrzutowce. Wysokość gór wzrasta. Widać jakąś dużą grupę. Może to Uszba? Opisywana często w literaturze górskiej zalodzona grupa górska w Kaukazie.
    Potem widać potężny, dwuwierzchołkowy szczyt o łagodnych stokach. Wiem doskonale jak się nazywa - Elbrus. Najwyższy szczyt Kaukazu. Też podobno wygasły wulkan jak Demawend w Elbursie. Zaledwie niższy do niego tylko kilkadziesiąt metrów. Ale za to potężnie zalodzony. Tylko to on może być. Widać doskonale przełączkę między szczytami. Po minięciu tej góry samolot bierze zwrot na północ i Kaukaz znika. Widok był wspaniały. Białe chmury w dole i białe góry na horyzoncie. Kończy się moja indyjska przygoda.
    Epilog
    Co mi pozostało w pamięci po poznaniu Indii? Zaledwie po ich dotknięciu, a raczej muśnięciu. Pozostała wdzięczność Stwórcy, że się urodziłem w Polsce, a nie w Indiach! Byłem wykształcony, miałem pracę. Mieliśmy mieszkanie M-4 i telewizor czarno-biały. Wprawdzie się często psuł, ale zawsze udawało mi się go naprawić. Mieliśmy syna i nawet nowy samochód  Syrenę.
    W niedzielę, a potem nawet w sobotę, bo Gierek pozwolił na sześć wolnych sobót w roku, jechaliśmy do Okocimia, gdzie mama spędzała z moją siostrą wakacje. W zimie były wypady na narty. Byłem szczęściarzem życiowym. Spłynął na mnie ogromny spokój. Nasze polskie problemy były jakieś małe, nikłe, bez porównania w stosunku do tego, co tam zobaczyłem.
    Ceny
    Termez - 5 rubli za przewóz kutrem po Amudarii do Ajratanu w Afganistanie.
    ● Afganistan
    Ajratan - Mazar-i Szerif - 30 Afs(afgani-waluta w Afganistanie).
    Hotel w Mazar-i Szerif – 30 do 60 Afs.
    Mazar-i Szerif – Kabul(ok. 600 km) - wynajęta taksówka – 100 Afs plus bagaż(pow. 20 kg – 15 Afs za 7 kg).
    Hotel w Kabulu - 25 Afs(Friends Hotel – Shar-I Nau).
    Kabul – Peszawar(ok. 500 km) - 100 Afs, plus opłata za bagaż jak z Mazar-i Szerif.
    Wymiana: 1$ = 43 do 45 Afs
    ● Pakistan
    Peszawar Hotel, ok. 5 Rp(rupii pakistańskich).
    Peszawar – Lahore – 25 Rp autobus(może wrosnąć do 40 Rp – zależnie od pojazdu).
    Hotel w Lahore – 6 Rp.
    Lahore – Amritsar – pociąg - ok. 6  Rp.
    Wymiana 1 $ = 9,5 Rp
    ● Indie
    Przelicznik; 1 $ = 8,7 R .W niektórych rejonach Indii  dawano za dolara nieco ponad 9 R
    Amritsar – Deli – pociąg - ok. 26 R(rupii indyjskich).
    Hotel(w stylu indyjskim) w Deli – 2 do 10 R.
    Deli – Chandigarth – pociąg (266 km)- 18 R.
    Chandigarth – Manali –autobus(300 km) - 23 R, plus bagaż.
    Manali – Hotel – 6 R.
    Manali – Keylong – Darcha (170 km)– 13 R.
    Hotel w Keylong – 3 R.
    Kulis – 25 do 30 R na dzień do 30 kg.
    Koń(muł) – średnio 25 R na dzień – 60 kg.
    Pociąg na trasie Dehli – Madras – Trivandrum – Bangalore – Bombay – Janhsi  - Dehli- 7500 km. Bilet specjalny zakupiony w Boroda House p. 35. Tzw. circular ticket – 196,9 R.
    Ceny autobusów – średnio- ok. 6 do 8 R za 100 km.
    Ceny pociągów – 40 R za 1000 km(2 klasa-sypialny), plus opłata za rezerwację miejsca 5,5 R
    Autobusy miejskie 30 pesa(z podziału rupii na 100 części).
    Potrawy w Indiach
    Mutton biriyani – ryż z baraniną(kawałkami), cebulką i kapustą – smaczny.
    Reis biriyani – ryż po wegetariańsku do tego 4 do 6 różnych bardzo ostrych sosów - podawany na południu Indii.
    Porotta albo Barotta – bardzo smaczne placuszki o różnych wymiarach, zależnie od okolicy – spotykane tylko na południu.
    Puri – też smaczne placuszki o dość różnej konsystencji – sprzedawane na północy.
    Placuszki z ryżu(południe) – niezbyt smaczne.
    Czapati(Chapati) – placki z mąki i wody, cienkie i o smaku przypieczonego ciasta na makaron – północ kraju.
    Jajka – sadzone, gotowane, omlet.
    Ryba z curry, ryba pieczona – południe, wybrzeże.
    Napoje
    Herbata z mlekiem – całe Indie
    Kawa(naturalna) z mlekiem – więcej na południu, gdzie jest tańsza od herbaty z mlekiem
    Mleko słodzone(bawolic, kozie)
    Napoje butelkowane – cola, fanta, woda sodowa i jeszcze inne – raczej słodkie
    Owoce
    Piru – owoc podobny do jabłka, ale smaku bliżej nieokreślonym, smak może pośredni między papierówką a dynią
    Ananas
    Orzech koksowy – dojrzały posiada mało mleczka a dużo miąższu. Niedojrzały gasi dobrze pragnienie. Zawiera ok. trzy czwarte szklanki mleczka. Są z grubsza biorąc - podłużny i podobny kształtem do orzecha laskowego – tylko b. duży.
    Banany – duże i małe żółte, zielone, czerwono-brązowe.
    Jabłka – tylko północ.
    Gruszka-jabłko? – smak podobny do gruszki.
    Mango – sezon lipiec, sierpień.
    Pomarańcze – mało soczyste i smaku gorszym od tych kupowanych w naszym kraju.
    Cytryny – malutkie z cienką skórką(limonki).
    Japoński owoc – czerwony, podobny do pomidora o zwartym miąższu. Zatyka jak niedobra gruszka.
    Winogrona.
     
                                                                                                                            
     
     
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...