Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Wpisy na blogu dodane przez Zagronie

  1. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Wyprawa do Iranu 13.07-20.08.1972 r
     
    Prolog-czyli jak zorganizować wyprawę.
     
    Pytanie-jak zorganizować wyprawę? Odpowiedź na nie jest w zasadzie bardzo prosta. Trzeba mieć; bardzo, bardzo dużo entuzjazmu, odpowiednią odporność psychiczną, szczęście - no i pieniądze. Reszta jest prosta. Nas było pięcioro: Ryśka - moja żona, Elżbieta żona Janusza i Jacek, jego brat. Pasją naszą były góry. Jeździliśmy w Tatry. Schodziliśmy Riłę i Piryn. Udało nam się wyjechać w Alpy Julijskie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym przypadku w miarę wzrostu doświadczenia i poznawania nowych miejsc.
     
    Spotykaliśmy w każdą środę w Klubie. Na ulicy Basztowej w Krakowie w budynku, w którym była szkoła muzyczna, jedno piętro zajmował Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego(PTTK). Pod jego skrzydłami działały kluby. Nasz nazywał się Tatrzański . Czasami w czasie walnych zebrań z udziałem przedstawicieli, czy oficjeli z wyższego szczebla  „peteteku”, ktoś z zarządu klubu, liczącego teoretycznie kilkudziesięciu członków podkreślał, że jesteśmy jak odwrócona litera T. Na dole są szerokie masy turystów górskich, na górze „wyczynowcy”, czyli członkowie Klubu Wysokogórskiego, który zresztą był obok nas. PTTK łaskawie przydzielił im  jeden pomieszczenie, na zebrania i niezbędne papiery potrzebne do działalności.   My turyści wysokogórscy  byliśmy między nimi. Dotychczas monopol na wyjazdy w góry, nazwijmy je egzotyczne, choć mogły być w Europie, ale w strefie dolarowej, mieli tylko wyczynowcy.
     
    Więc marzyliśmy. Marzyć jest łatwo. Może Alpy, a może poza Europę.  Wszyscy marzą. No i co z tego ? Gdzieś około dwóch lat temu Janusz rzucił hasło - pojedziemy do Mongolii. Dlaczego nie! Może być Mongolia. W Mongolii nie trzeba było mieć dewiz. Góry są wysokie, posiadają lodowce, co było moim marzeniem, aby wreszcie przejść się po prawdziwym lodowcu. Są wprawdzie „lodowczyki” w Tatrach, ale i tak większość wspinaczy w to nie wierzy. W rzeczywistości jest to zlodowaciały śnieg, który, wprawdzie rzadko, ale jednak topnieje całkowicie.
     
    W ten wyjazd, po prawdzie nikt nie wierzył, może z wyjątkiem Janusza. Ale jak się tylko gada co środa i marzy, to oczywiście nigdzie się nie pojedzie. Na wiosnę dopingowani przez Janusza oraz zbliżającymi się wakacjami zebraliśmy dwunastkę chętnych na wyjazd. Zespół, może nie całkiem odpowiedni, ale lepszego nie było. Program wyprawy przewidywał wyjazd pod najwyższy szczyt Mongolii Moenche Chajchran Uuł, położony w Ałtaju Mongolskim.. Przewidywano wyjście na ten szczyt, akcję eksploracyjną w jego otoczeniu i badania biologiczne potoków górskich. Wśród  środowych dyskutantów,  przy rarytasie klubowym-kawie, były dziewczyny zajmujące się naukowo takimi badaniami.
     
    Rozpoczęły się starania o paszporty i wizy mongolskie. Paszporty otrzymaliśmy, po wizycie Elżbiety u zastępczy komendanta wydziału paszportów MO. Miała widocznie jakiś dar przekonywania. Gorzej niestety było z wizami. Strona mongolska, bo tak oficjalnie  wtedy nazywano kraj udzielający nam łaskawie wiz, odpowiedziała na pismo Klubu uprzejmie, ale  stanowczo, że wiz w tym roku nie będzie. Między wierszami, czytało się wtedy, że mamy za małe poparcie. Gdyby jakiś ważny sekretarz partii poparł naszą wyprawę? Wszyscy tak robili. Bo bez - znaczącej w naszej ludowej ojczyźnie figury - wyjazd był praktycznie niemożliwy.
     
    Nasz zespół się rozleciał. Przy tej okazji  wyciągnęliśmy smutny wniosek, że w przyszłości należy staranniej dobierać ludzi. Niezmordowany Janusz zaproponował Iran. Rzecz wydawała się jeszcze mniej realna niż Mongolia. Tym bardziej, że w „Taterniku”-  organie Klubu Wysokogórskiego można było przeczytać relacje z wypraw, z których wynikało, że na zorganizowanie takiej wyprawy potrzeba nawet dwóch lat. I znów w ruch poszły marzenia. Grupa Tacht-e-Sulejman, Alam Kuh, Demawend – to nazwy szczytów w Elbursie, gdzie chcieliśmy jechać. Góry te znane były u nas pod nazwą Alborz. Poza nimi marzył nam się Isfahan, Sziraz, Persepolis – jako piękne kulturalne dodatki do gór. Na razie w wymienionych czterech elementów, potrzebnych do zaistnienia wyprawy, mieliśmy tylko jeden - entuzjazm. Entuzjazm ten rósł lub malał w zależności jak dana sprawa się przedstawiała.  Co do pieniędzy, to istniała nadzieja, że coś się załatwi. Pozostałe dwa elementy, odporność psychiczna i szczęście były wielka niewiadomą.
     
    Na początku maja Janusz wysyła pismo do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki(GKKFiT) podając zasady na jakich będzie zorganizowana wyprawa. A były one, w pewnym skrócie takie, osiem osób, każda z nich będzie posiadać pięćdziesiąt dolarów na koncie wywozowym, działalność  w grupie górskiej Tacht-e-Sulejman i wyjście na Demawend. Cały maj łudzimy się, że coś z tego będzie. Przy końcu maja wysyłamy pismo do ambasady irańskiej z prośbą o wizy. Początek czerwca to nowe rozczarowanie. GKKFiT jest zainteresowany tylko wyjazdami sportowymi. A więc tylko wyczyn. Widocznie nie nadszedł jeszcze czas, aby zainteresować się turystą, który nie jest wyczynowcem, i nie chce, i nie zawsze może korzystać z Orbisu. Dostajemy od  nich radę, że należy się starać o wyjazd na zasadach turystycznych. Co te zasady znaczą w przypadku Iranu, tego nikt z nas nie wie. Można się domyślać,  że powinniśmy tam jechać z Orbisem zwiedzać zabytki.
     
    Był więc już początek czerwca, a wyprawa, aby miała jakiś sens powinna trwać minimum pięć tygodni. Elżbieta, Ryśka i Janusz, powinni być, ze względów zawodowych już na początku września z powrotem w  Polsce. Z tego wypływał wniosek, że powinniśmy wyjechać najpóźniej na początku drugiej połowy lipca. A my jesteśmy w punkcie zerowym. Bo poza zdobyciem pewnego doświadczenia, sprawa wyjazdu nie ruszyła z miejsca.. Do tego wszystkiego ubywa nam Janusz, który wyjeżdża do Włoch.. Powróci pod koniec czerwca. Przy tej okazji załatwia dla  mnie i dla Rysi delikatną sprawę konta dewizowego. Nie mamy dolarów i nikogo za granicą, który by nam przysłał kilka zielonych, koniecznych do wypuszczenia nas z kraju do strefy dolarowej. Kupiłem więc u konia setkę, którą Janusz zabiera ze sobą. Ma zorganizować przesyłkę.
     
    Zdołaliśmy ustalić, w przybliżeniu, zasady wyjazdu turystycznego a więc przede wszystkim dolary - potrzebne na podróż od granicy radziecko-irańskiej i na pobyt w Iranie. Dalej program działania w Iranie, przedstawiony przez Zarząd Klubu i poparty przez Krakowski Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki(KKFiT). Około dziesiątego czerwca posiadamy - to znaczy Ryśka i ja - konto dewizowe. Z Włoch nadeszła informacja do Narodowego Banku Polskiego w Krakowie na ulicy Basztowej, że na moje nazwisko i  mój adres nadeszło sto dolarów, jako darowizna. Przy tej  informacji otrzymałem list od nieznanej mi  pani, z którego treści wynikało, że jest moją daleką krewną i że daruje mi tę skromną sumę zielonych, na jakieś tam potrzeby. List ten był wystarczającym dla banku dokumentem, że darowizna jest legalna i pochodzi od mojego krewnego. Jako dokument został dołączony do moich akt w  NBP. Janusz dobrze to załatwił. Mamy więc z Rysią po pięćdziesiąt zielonych. Jako małżeństwo mogę się podzielić moim kontem z żoną.
     
    W międzyczasie telefonujemy, co pewien czas, do ambasady irańskiej, aby się dowiedzieć jak przestawia się sprawa naszych wiz.. W czasie którejś z rozmów dowiadujemy się, że nasze pismo z prośbą o wizy zaginęło. Może zostało wysłane do Teheranu - zmienili w tym czasie sekretarza ambasady - a może nie. W każdym razie nie ma w ambasadzie po nim śladu. To nic, nie załamujemy się. Bo załamanie oznaczałoby rezygnację z wyjazdu. Kolega z pracy Ryśki, jadąc na delegację do Warszawy zabiera kopię pisma, szybciej dotrze do ambasady. Postanawiamy jak najszybciej złożyć kwestionariusze paszportowe w Biurze Paszportów Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie. Mamy paszporty, ale do Mongolii. Na nie  da się na nie jechać do Iranu. Iran to strefa dewizowa, a zresztą składaliśmy podanie o wyjazd do Mongolii, więc nie możemy tak sobie zmienić kraju docelowego.  Aby uzyskać paszporty do Iranu musimy mieć poparcie KKFiT. W tej sprawie do „kakafitu” idzie Hanka, koleżanka klubowa i Ryśka. Kakafit bardzo przychylnie ustosunkowuje się do naszych zamierzeń i po dwóch dniach mamy gotowe pismo popierające nasz wyjazd. Sprawa ta jest załatwiana przed Jasiem prezesem Klubu, ponieważ były między nami różnice zdań na temat organizowania wyprawy i chcemy go postawić przed faktem dokonanym. Organizujemy tą wyprawę nie tylko dla siebie, ale i dla klubu. Byłaby to, według naszego rozeznania, pierwsza w dziejach PTTK wyprawa polskich turystów górskich w tak wysokie góry. Tym bardziej, że dla uczczenia stulecia turystyki polskiej, Klub zamierza w przyszłym roku zorganizować wyprawę eksploracyjną w Hindukusz. W tej wyprawie mamy wziąć udział Janusz i ja. Dobrze byłoby sprawdzić siebie na wysokości cztery, pięć tysięcy metrów ponad poziomem morza. Nasze największe dotychczas wysokości to niecałe trzy tysiące na Triglavie w Alpach Julijskich.
     
    Środa - dwudziestego pierwszego czerwca.
     
    Przychodzę z Elżbietą do klubu, licząc że da się nam przekonać Jasia i uzyskamy jego podpis na piśmie, popierającym naszą wyprawę,  do biura paszportowego. Elżbieta, przezornie przygotowała wcześniej jego projekt. Dyskusja z Jasiem w tej sprawie trwa prawie dwie godziny. Przez półtorej Jasiu mówi nie i nie, obawiając się, że możemy nie dostać wiz, że może się powtórzyć historia Mongolii. Żąda od nas promes wizowych. Udaje nam się przekonać najpierw Adama, członka zarządu klubu, który uczestniczy w dyskusji, i w końcu Jasia. Mamy więc już pismo naszego klubu i pismo z KKFiT-u. W pracy mój szef, podpisuje mi po raz trzeci kwestionariusz paszportowy. Najpierw Mongolia, po tym Jugosławia, która w międzyczasie wypłynęła - a teraz Iran. Pyta się – gdzie pana tak nosi?
     
    Pozostaje do załatwienia sprawa promes bankowych, że posiadamy odpowiednią ilość dewiz na podróż i pobyt w Iranie. Ale na załatwienie tej sprawy, jak się okaże za chwilę, mamy jeszcze kilka dni czasu. Dwudziestego trzeciego czerwca Elżbieta i Ryśka idą do biura paszportowego, gdzie dowiadują się, że musi być indywidualne poparcie przez „kakafit” każdego uczestnika wyprawy. Może to wydawać się proste uzyskać poparcie, ale kakafit nas nie zna. I tu rodzą się wątpliwości, czy będą mieli do nas zaufanie, że nie zostaniemy za granicą demoludów - korzystając z wyjazdu. Mieliby wtedy spore przykrości. Rysia zajmuje się tą sprawą i załatwia ją pozytywnie. Na razie mamy pierwsze małe sukcesy.
     
    Dwudziestego szóstego czerwca kolejna wizyta Elżbiety i Ryśki w biurze paszportowym. Mają przy sobie plik kwestionariuszy i wszystkie wspomniane wyżej pisma. Oprócz tego moją i Ryśki promesę dewizową z banku. Brakuje promesy Elżbiety, Janusza  oraz Jacka. Promesę Elżbiety i Janusza musi on załatwić, ponieważ tylko on ma konto dewizowe. Biuro przyjmuje część kwestionariuszy, polecając uzupełnić promesy. Jednocześnie robią nam nadzieję, że możemy dostać paszporty dziesiątego lipca. Całe konto dewizowe musi być podzielone na dwie części. Pierwsza część jest potrzebna na pobyt w Iranie, natomiast druga-na opłacenie kosztów podróży, czyli na bilety kolejowe od granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Bank oczywiście nie orientuje się jakie są ceny biletów. Trudno im się dziwić, są instytucją przeznaczoną do czego innego. Natomiast powinien tereny znać dokładnie Orbis-instytucja zajmująca się organizowaniem wyjazdów za granicę i wszystkim tym, co jest z tymi wyjazdami związane. I my też tak myśleliśmy.
     
    Poszła Ryśka do Orbisu na Rynku Głównym i tu nastąpił ciekawy dialog:
     
    „Ryśka do kasjerki, sprzedającej  międzynarodowe bilety kolejowe - proszę panią, proszę mi podać adres Orbisu w Warszawie zajmującego się sprzedażą biletów kolejowych do Teheranu -nie znam adresu - to może dyrektor będzie znał - dyrektora nie ma, ale ja pani podam prywatnie adres: hotel „Metropol”.
     
    Wcześniej, oczywiście dowiedzieliśmy się, że biletów nie można kupić w Krakowie, bo nie mają cennika. Informacja, że bilety sprzedaje Orbis w hotelu „Metropol” okazała się błędna, bo robił to oddział Orbisu na ulicy Brackiej. Zresztą adresy wszystkich oddziałów Orbisu znaleźliśmy w kolejowym rozkładzie jazdy, dostępnym w każdym kiosku „Ruchu”.
     
    Tak więc ustalenie ceny biletów kolejowych do Teheranu, wymagało będzie wyjazdu do Warszawy. Zrobi to Janusz, który tymczasem wrócił z Włoch. Przywiózł z Orbisu na Brackiej - gdzie zresztą zdziwiono się, że tak prostej sprawy nie można załatwić w Krakowie - świstek papieru z wypisaną ceną biletu z Dżulfy(Julfa) – miejsce przekraczania granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Cena biletu była wypisana złotówkach dewizowych, mówiąc prosto w dolarach. Cała ta operacja był potrzebna, aby Orbis dał nam zaświadczenie do Biura Paszportowego, że przeznaczona na koszty podróży cześć naszego konta wywozowego wystarczy na pokrycie ceny biletów z Dżulfy do Teheranu i z powrotem. Zaświadczenie to było potrzebne, aby uzyskać paszport za tysiąc - a nie za pięć tysięcy złotych. Na co Ryśka i ja nie mogliśmy sobie absolutnie pozwolić.
     
    W międzyczasie pojawiły się kłopoty z kontem wywozowym Janusza. Miał on  konto w banku Peko. A promesy do Biura Paszportowego wydawał Narodowy Bank Polski. Należało więc przelać posiadane dewizy z banku Pekao do NBP. Normalnie na decyzję w tej sprawie czeka się podobno kilka tygodni, co w naszym przypadku przekreśliłoby cały nasz wyjazd.. A my mamy już koniec czerwca. Dwudziestego ósmego czerwca pierwszy większy sukces. Telefon z ambasady irańskiej do oddziału PTTK, że Klub Tatrzański otrzymał wizy. Janusz tymczasem pomyślnie załatwił przelanie swoich dewiz do NBP. Tak więc najważniejsze sprawy formalne mamy z głowy. Wizy będą, paszporty też, otrzymamy zezwolenie z banku na wywiezienie dolarów. Pozostało nam skompletowanie sprzętu i żywności. Ustalamy wstępny termin wyjazdu na trzynasty lipca. Następny za tydzień. Różnice te są dlatego tak duże, bo pociąg z Moskwy do Teheranu jeździ raz na tydzień i granicę radziecko-irańską można przekroczyć tylko raz w tygodniu.
     
    Jeżeli wyjedziemy trzynastego lipca rano z Krakowa, to jadąc przez Warszawę, zdążymy na pociąg , który wyjeżdża piętnastego lipca rano z Moskwy do Teheranu. Do wyjazdu zostało nam więc niecałe dwa tygodnie. Mama Ryśki, Rysia i ja bierzemy pożyczki w swoich miejscach pracy. Poza tym pożyczamy pieniądze od  mojej mamy, mamy Rysi i od mojej siostry. W zasadzie nie mamy więcej źródeł pożyczek. Zgromadzona suma pieniężna powinna wystarczyć. W wolnych chwilach w pracy robię spisy sprzętu i żywości. W górach przewiduję, że każdy uczestnik powinien skonsumować około 3500 kilokalorii, a na dole, w czasie podróży dwa tysiące pięćset na dobę. Nie jest to dużo, ale na więcej nie możemy sobie pozwolić, ze względu na ciężar bagażu, który według moich obliczeń powinien się zawrzeć od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu kilogramów na osobę, licząc, że wyprawa będzie trwała około pięć i pół tygodnia.
     
    Całe popołudnia spędzam z Ryśką na kupowaniu żywności i sprzętu. Brakuje nam skafandrów przeciwdeszczowych. Ryśka nie ma odpowiednich butów. Brak nam czekana,  jeden mamy, raków, dużego plecaka ewentualnie nosiłków. I całej masy drobnych rzeczy. Poza tym istniejący sprzęt wymaga reparacji. Staramy się wszyscy także zdobyć maksimum wiadomości o Iranie, rejonie górskim, w którym będziemy działali. Zakupujemy dla wyprawy w „Polfie” bębny po lekarstwach.  Są zrobione ze sklejki, lekkie i sztywne. Wieko ma obręcz nadającą się do plombowania. Z takich bębnów korzystają prawie wszystkie polskie wyprawy górskie. Załadujemy do nich naszą żywność. Pięć bębnów przewożę z Rysią do mieszkania Elżbiety i Janusza.. Mieszkanie ich jest naszą „bazą”. Prawie codziennie spotykamy się tu w piatkę, robiąc narady, pakując żywność do bębnów. Jeszcze z ważniejszych spraw zostało załatwienie zezwolenia w Urzędzie Ceł na wywiezienie żywności z kraju. Pismo z Klubu w tej sprawie musiało być poparte prze Oddział PTTK i  KKFiT. Prawie zapomniałbym, ale musieliśmy mieć świadectwa szczepień przeciwko ospie i cholerze. Aby się zaszczepić należało mieć zaświadczenie od lekarza, że nie ma się przeciwwskazań, co wymaga z kolei badania krwi. Pierwsze szczepienie jest przeciwko cholerze, następnie za tydzień cholera i ospa i jeszcze tydzień oczekiwania na wynik. A jak będzie ujemny, to szczepienie trzeba powtórzyć. To też robimy w ostatniej chwili. Ale trudno się szczepić wcześniej, gdy nie wiadomo, czy się pojedzie. Szczepienia nie są przecież obojętne dla organizmu.
     
    Dziesiąty lipca.
     
    Paszportów jeszcze nie ma, ale mają być jutro, to znaczy we wtorek. W mieszkaniu Elżbiety i Janusza odbywa się pakowanie bębnów. I malowanie na nich napisów: „Iran-Teheran, Alborz Mountains Expedition Klub Tatrzański PTTK Kraków Poland”. U nas w domu góra bagażu, leżąca dotychczas w kącie pokoju, zaczyna znikać w plecakach.
     
    Jedenasty lipca.
     
    Paszporty są. Niestety nie wszystkie. Jacek nie dostanie paszportu, bo nie przepracował trzech lat po studiach, a wyjazd jest do kraju kapitalistycznego. Może wyjechać, ale pod warunkiem, że w przypadku gdyby nie wrócił, odpowiednia suma, będąca ekwiwalentem za studia, zostanie wpłacona do skarbu państwa. Na tę sumę trzeba znaleźć poręczycieli. Rzecz do załatwienia, ale niemożliwa w ciągu kilku godzin. Tyle jedynie godzin możemy jutro na to poświęcić, ponieważ dzisiaj jest już późno. Jest wtorek wieczór, jedenasty lipca. Mamy spakowaną żywność w bębnach. Plecaki w zasadzie też. Elżbieta nie ma jeszcze butów. W czwartek rano chcemy wyjechać ekspresem do Warszawy. Śpimy coraz krócej. Czym bliżej wyjazdu, tym bardziej jesteśmy zmęczeni. Chwilami mam tego dosyć!. Ale już tak daleko zabrnęliśmy, że musimy wyjechać. Zgodnie z teorią - zresztą bardzo słuszną - ostatnie tygodnie przed wyjazdem powinno się poświęcać na zdobywaniu kondycji, a ostatnie dni na wypoczynek. Pytanie tylko - ile wypraw tak robi? Albo ile wypraw na to stać?
     
    I tak nadszedł dzień dwunasty lipca.
     
    Dzień , w którym ilość załatwionych spraw sięgnęła szczytu. Dzień, który miał decydować, czy wyjedziemy jutro i czy rozpocznie się największa przygoda w dotychczasowym naszym życiu. Że wyjedziemy, to wiedzieliśmy już właściwie na pewno. Ale względy zawodowe Elżbiety wymagały jak najszybszego powrotu do kraju i byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy wyjechali w ten czwartek. Poprzedniego dnia umówiliśmy się, że Janusz zniesie bębny z żywnością z czwartego piętra, na którym mieszka, i zostawi je w bramie domu. Bębnów ma pilnować najmłodszy brat Janusza. Dalszym ich losem mam się zająć ja z Ryśką. Ważą w sumie sporo ponad sto kilogramów. Umawiamy się też, że spotkamy się wszyscy o dziewiątej czterdzieści pięć przed Biurem Paszportów na Placu Szczepańskim. Przychodzę rano o wpół do ósmej do pracy. Zjadam śniadanie i już mnie nie ma. O ósmej piętnaście umówiliśmy się z Rysią pod domem Janusza. Mamy być z bębnami o dziewiątej w Urzędzie Celnym na Kamiennej., aby mogli je sprawdzić i zaplombować. Jak było umówione pilnuje ich brat Janusza. Wynoszę je na chodnik ulicy Karmelickiej. Usiłujemy z Ryśką zatrzymywać samochody, może nam ktoś to podrzuci do Urzędu Celnego. Sto metrów od nas stoi ciężarówka,  która przywiozła towar do sklepu. Wysyłam do kierowcy Rysię - w myśl, stosowanej w takich przypadkach  przeze mnie zasady. Kobieta załatwia z mężczyzną. Mężczyzna z kobietą. Za chwilę jedziemy na Kamienną.
     
    A w tym czasie Elżbieta, Janusz i Jacek załatwiają sprawę poręczenia za tego ostatniego. Rzecz wymaga wizyty w miejscu pracy Jacka. To znaczy w Administracji Akademii Górniczo-Hutniczej. Uzyskanie zaświadczenia(czy też zaświadczeń - szczegółów dokładnie nie pamiętam), znalezienia poręczycieli, wizyty u notariusza, wizyty w urzędzie zatrudnienia.. To wszystko mieli załatwić w ciągu dwóch godzin. Znając tempo pracy w naszych urzędach-rzecz mało prawdopodobna. Do tego większość urzędników ma zwyczaje przyjmować interesantów o godzinie dziewiątej, dziesiątej - różnie to bywa. W każdym razie nie za wcześnie rano.
     
    Jeszcze jedna osoba jest bohaterem tego dnia - mama Janusza.. Zajmuje ona od godziny wpół do dziesiątej kolejkę do Biura Paszportowego. A kolejki teraz w wakacje są duże. Dwie, trzy godziny czekania. My tymczasem jesteśmy na ulicy Kamiennej. Wytaczamy bębny z samochodu na rampę. Kierowca dostaje cztery dychy a Ryśka idzie do celników z prośbą, aby czynili swoje. Wraca po piętnastu minutach z wiadomością, że w naszej sprawie nie ma decyzji szefa urzędu. Który ma zdecydować, czy zwolnią nam żywność od cła. Decyzja ma być około dwunastej. Mimo, że dzisiejszy termin  był dokładnie umówiony z nimi kilka dni wcześniej. Im się nie spieszy, tylko nam.
     
    Jest już po dziewiątej. Do dziewiątej czterdzieści pięć mamy niewiele czasu, a my mamy jeszcze wpłacić do banku na ulicy Pijarskiej pięć tysięcy złotych, jako opłatę za pięć paszportów. W banku, na szczęście, nie ma kolejki. I uporaliśmy się z tym bardzo szybko. Idę z Rysią do Biura Paszportów. Jest wpół do dziesiątej. Mama Janusza jest trzecia w kolejce. Dzisiaj kolejka jest nawet nie taka duża jak zwykle tu bywa. Dziewiąta czterdzieści pięć - umówiona godzina, o której mieliśmy wszyscy tu się spotkać, aby odebrać paszporty i następnie załatwić w banku odbiór dolarów i wykupienie rubli na podróż przez ZSSR. Dziewiąta czterdzieści pięć minęła, potem dziesiąta, wpół do jedenastej, jedenasta, a bank załatwia wspomniane sprawy tylko do dwunastej. Wreszcie są! Janusz i Elżbieta, ale bez Jacka, który za moment powinien wpaść. Przyjechali taksówką. Od tej chwili najmodniejszym u nas środkiem transportu stała się taksówka - z konieczności. W kolejce jesteśmy pierwsi. Cały czas tak manewrowaliśmy z Rysią, przepuszczając kolejnych ludzi, aby jak przyjdzie wspomniana trójka od razu wejść po paszporty.
     
    Elżbieta i Ryśka znikają za drzwiami. Wystarczą tylko one do odebrania paszportów. Wychodzą za chwilę z wiadomością, że paszporty będą za dwadzieścia minut. To znaczy za pięć wpół do dwunastej, ale bez paszportu Jacka. Paszport Jacka ma być o drugiej. No to pojedziemy do Teheranu we czwórkę z bagażem Jacka. Jacek nas dogoni samolotem w Erewaniu. Biegniemy z Januszem do banku na ulicę Basztową, aby zająć kolejkę. Tam też są godzinne kolejki. Gdy przybiegamy na miejsce do zamknięcia kas zostało tylko dwadzieścia pięć minut. Ale nas chyba załatwią byle mieliśmy paszporty w ręku. Stoimy w jednej kolejce, potem w drugiej. W końcu okazuje się, że załatwiamy w dwóch różnych miejscach i powinniśmy stać w dwóch różnych kolejkach. A minuty płyną nieubłaganie. Czy nasze dziewczyny zdążą z paszportami? Jest za trzy dwunasta, gdy Janusz opuszcza swoją kolejkę i idzie zobaczyć, czy czasem nasze panie nie biegną. Ja tymczasem proszę urzędniczkę, żeby nas załatwiła po dwunastej, bo my jedziemy z wyprawą do Iranu i mamy raz na tydzień pociąg. Zgadza się. Zegar ścienny, wiszący w dużej sali gdzie obsługuje się klientów wskazuje już minutę po dwunastej. No to cześć! Strażnik na pewno zamknie bramę i pojedziemy za tydzień. Ależ nie! Otwierają się wahadłowe drzwi z hallu wpada zaczerwieniony Janusz, a za nim Elżbieta i Ryśka, trzymające w rękach paszporty. W końcu wpada Jacek. Świetnie. Jest nawet paszport Jacka. Okazuje się, że Janusz w ostatniej chwili przytrzymał strażnikowi drzwi wołając:
    - jeszcze te panie, które właśnie przyjechały taksówką..
     
    Jesteśmy w komplecie i mamy paszporty. A przed nami w kolejce jeszcze kilka osób. Najpierw załatwiam ja i Rysia. Pozostała trójka robi to w innym okienku i mają tam jakieś „sęki”. Inkasuję od kasjera, który się krzywi, bo jest sporo po dwunastej,  dolary i ruble. Teraz na Kamienną, gdzie powinniśmy być o dwunastej a jest już pierwsza. Oni tam pracują do trzeciej mogą więc poczekać. Najpierw pojechała na Kamienną Ryśka, bo ja jeszcze stałem w kolejce do kasy. Następnie jadę i ja. Przyjeżdżam do urzędu i zostaję mamę Janusza, jego brata, który pilnował bębnów od rana i Ryśkę. Celnicy sprawdzają już drugi bęben Każdy ma włożoną listę zawartości. Jest to kopia przedłożona szefowi  z prośbą o zwolnienie od cła. Otwieram następne i zaczynam pakować te już sprawdzone. W domu spokojnie można było wszystko ułożyć i było ułożone. Ale tu nie mamy czasu. Trzeba pewne rzeczy dopychać kolanem. Najgorzej na tym wychodzą ciastka. Nie szkodzi-wszystko się zje. Zjawia się nasza pozostała trójka. Bębny sprawdzone. Jeszcze tylko na wagę. Pięć bębnów waży sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. A więc po trzydzieści sześć kilogramów na głowę.
     
    Mamy już godzinę drugą. Ustalamy, że Elżbieta pojedzie do San-Epidu, gdzie do trzeciej mamy odebrać zaświadczenia o szczepieniu ospy cholery. Później dołączy do niej Ryśka, która tymczasem idzie do biura Urzędu Ceł, aby odebrać decyzję o zwolnieniu od cła. Bo sprawdzenie zwartości bębnów i plombowanie sobie, a wypisywanie decyzji sobie. Ja z Januszem zawieziemy bębny na stację kolejową. Rozlatująca się ciężarówka wiezie nas z bębnami na stację. Przy okazji stwierdzamy, że drobne dziesięciozłotowe bakszysze znakomicie ułatwiają sprawę. Na stację nas nie zawiózł. Zakaz wjazdu dla takich pojazdów. Bębny zostawił przed przychodnią lekarską na ulicy Pawiej. Nie będziemy nosić kilkaset metrów tych prawie dwustu kilogramów. Janusz dostrzega na dworcu autobusowym, położonym obok przychodni, wózek pocztowy. Znajdujemy właściciela wózka, który za dziesięć złotych pozwala łaskawie skorzystać z tego pojazdu.
     
    Bębny mamy więc już na stacji. Za pół godziny zamkną nam San-Epid. A więc taksówka. Tu już są dziewczyny i Jacek. Bez sensacji odbieramy  żółte książeczki, świadczące o szczepieniu. Biegnę jeszcze do biura projektów, gdzie pracuję. Na szczęście  bardzo blisko San-Epidu i składam podanie o urlop. Wcześniej nie mogłem, bo nie wiedziałem, kiedy pojedziemy. Żegnam się z kolegami z pracy dołączam do mojej czwórki. Uff! Mamy teraz trochę czasu. Orbis sprzedaje bilety kolejowe do godziny ósmej wieczorem. Uwzględniając kolejkę, wystarczy jak tam będziemy o czwartej.
     
    W tym miejscu małe wyjaśnienie. Sądziliśmy, że jak krakowski Orbis wydał nam zaświadczenie do Biura Paszportów stwierdzające, że posiadana przez nas złotych dewizowych wystarczy na pokrycie kosztów podróży z Dżulfy do Teheranu to  i powinien nam taki bilet wypisać. O naiwni!!! Ale o tym co było w Orbisie to za chwilę. Tymczasem idąc ulicą  18 Stycznia robimy szybko krótki kosztorys. Ile nas będą kosztować bilety i ile jeszcze mamy pieniędzy. Stwierdzam, że może nam w dwójkę zabraknąć około tysiąca. W grę wchodzi tylko wujek Rysi. On jeszcze może pożyczyć. Pożyczymy jak się da dwa tysiące. Ryśka idzie więc do wujka. Ja do Orbisu z Jackiem. Janusz i Elżbieta na obiad.
     
    Po czwartej jesteśmy wszyscy w Orbisie. Biletów z Dżulfy do Teheranu nam nie wypiszą. Półgodzinna dyskusja z kierownikiem, po której nie dostajemy nawet biletów do Dżulfy. Trudno, będziemy musieli kupić bilety jutro w Warszawie. Jeszcze tylko wizyta w „Locie”, bo wykombinowaliśmy sobie, że z powrotem zamiast wracać pociągiem przez Moskwę, polecimy z Erewania do Kijowa samolotem. A Kijowa do Krakowa pociągiem. Nie będziemy mieli bagażu możemy sobie na to pozwolić, tym bardziej że poinformowano tu właśnie Janusza, że taki bilet nam sprzedadzą. Nic bardziej naiwnego, jak święta wiara w informację. Dzisiaj nam oświadczają, że takiego biletu nie dostaniemy. Przyjmiemy to spokojnie. Przyzwyczailiśmy się, że jeden pracownik danej instytucji mówi tak, a drugi właśnie- że nie tak. Celował w tym krakowski Orbis, gdzie uzyskaliśmy rekordową  ilość błędnych informacji. Wobec tego nie pozostaje nam nic innego jak jechać do Warszawy. Jutro rano załatwimy wizy, potem bilety kolejowe, a po południu pojedziemy do Moskwy. Pozostaje nam tylko jeden pociąg o godzinie pierwszej zero cztery. Będąc jeszcze w Orbisie, usiłowaliśmy kupić bilety z miejscówkami na ranny ekspres, ale miejscówek nie było.
     
    Kupujemy dzisiejszą, krakowską popołudniówkę „Echo Krakowa”. Ma coś być tam o naszej wyprawie. Załatwiła to Elżbieta ze znajomym redaktorem. Jest! Duży tytuł „Elburs 72 Pierwsza wyprawa Klubu Tatrzańskiego PTTK w góry Iranu” i dalej - „Kontynuując tradycje małych wypraw w góry Bliskiego i Środkowego Wschodu Klub Tatrzański PTTK w Krakowie zorganizował pierwszą w dziejach PTTK polską wyprawę….. Dalej z ważniejszych zamierzeń napisano- „ Uczestnicy będą prowadzić działalność w górach Elburs, ze szczególnym uwzględnieniem masywu Tacht-e-Solejman, miedzy innymi wejdą na najwyższy szczyt Iranu – Demawend… Uczestnicy wyprawy maję w planie ponadto przeprowadzenie pewnego programu naukowego, obejmującego badania geologiczne i przyrodnicze oraz przywiezienie bogatej dokumentacji fotograficznej. Wyprawa ma duże znaczenie dla krakowskiego środowiska turystycznego, stanowi bowiem…”. Wszyscy, którzy nam sprzyjali będą mieli spokojne sumienie przed władzą, że wypuścili z kraju niewłaściwych ludzi. Tak trzeba pisać o wyprawach zwariowanych zapaleńców, by kolejni mieli szanse w przyszłości wyjechać. Wszystko tu jest, i wyczyn, i program naukowy. Tak trzymać!
     
    Umawiamy się o dwunastej w nocy na dworcu. Wracam z Rysią na Kozłówek, gdzie mieszkamy. Po drodze kupujemy większą  ilość biletów tramwajowych, bo pojedziemy w nocy, gdy wszystkie kioski „Ruchu” są zamknięte. Mamy kilka godzin czasu do wyjścia  z domu. Zleciały błyskawicznie. Należało dokończyć pakowania plecaków. Zrobić sobie kąpiel, bo nie wiadomo, gdzie będzie znowu okazja. Mocna kawa i jesteśmy prawie gotowi do wyjścia. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy wszystkie okna są zamknięte, czy gaz wyłączony…i wychodzimy. Minęła przed chwilą godzina jedenasta.
     
    Dołączam zdjęcie z przed dworca w  Teheranie. To my i nasze bębny. Radośni, że są  wreszcie z nami.  Ale między moim i żony wyjściem z domu na Kozłówku w Krakowie(p. wyżej) było jeszcze dużo  ciekawych wydarzeń, które nas czekały.  Wydarzeń  zupełnie nieprzewidywanych. 

  2. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Pierwszego sierpnia.
     
    Szaro i mokro. Jacek już wstał i stoi obok namiotu. Na przeciwległym zboczu, nad potokiem pasą się owce. Pastuch zdziwiony niezwykłym dla niego widokiem, długo przygląda się naszym namiotom. W ręce ma długi kij, na nogach te niby kalosze, widziane już u mulników. Nędzne spodnie  i koszula dopełniają reszty. Jest to stary, chudy człowiek, o ciemnej cerze. Jacek zabiera się do rozpalania Juvla. Ugotujemy zupę, zwiniemy namioty i walimy do Rudbarak - proponuję. Oczywiście - kiwa głową. Mży. Zimno. Owce już zniknęły. Poszły niżej ze swoim panem. Dosyć wysoko jeszcze jesteśmy. Z pewnością wyżej od naszych tatrzańskich Rysów. Zwijam z Rysią namiot. Szukam naszych czekanów. Wreszcie są pod namiotem Janusza i spółki.
     
    Pozostała nam do zrobienia najtrudniejsza rzecz - przeprawa przez potok. Skakanie z kamienia na kamień wykluczone. Może bez plecaków by się dało. Pierwszy przeprawia się Janusz, dzielnie przechodząc w butach. Potem w tenisówkach idzie Ryśka, a Janusz wraca po Elżbietę. Usiłuję przejść boso, ale szybko rezygnuję z tej próby. Woda jest lodowata, kamienie śliskie i prąd piekielnie silny. Wreszcie jesteśmy po drugiej stronie. Zmieniamy z żoną szybko buty na cięższe i idziemy. Pozostali nas dogonią. Musimy iść szybciej, aby się rozgrzać. Na ścieżce błoto, wymieszane  przez setki małych racic. W dalszym ciągu mży i jest zimno. W dole szumi potok. Ścieżka jest przepaścista. Pozornie nic trudnego. Ale wystarczy moment nieuwagi, poślizgnięcie się, plecak waży ze czterdzieści kilogramów i nieszczęście gotowe. Nic nie uratuje przed znalezieniem się w potoku dwieście metrów niżej. W trudniejszych miejscach pomagam Rysi czekanem.
     
    Chałupa pasterska. Przez dach wydobywają się z niej kłęby dymu. Jako nieznajomi zostajemy obszczekani przez sforę psów. Pastuch przygląda nam się z ciekawością. Docieramy pod mały okap skalny. Przebieramy się. Mokre ciuchy wędrują do plecaka, z wyjątkiem drugich butów Rysi, które zatoczywszy piękny łuk lądują w potoku. Wykończyły się zupełnie. Wkłada „Zawraty” dobre na śnieg i skałę, ale nie na marsz po ścieżce. Dogania nas reszta i też zaczyna się przebierać. Po drugiej stronie potoku kilku ludzi niesie wiązanki chrustu. Znaleźliśmy się w strefie pierwszych drzew. Idziemy dalej. Vandaraban. Przechodzimy chwiejny mostek na potoku Sardab. Dolina Sarczal pozostała już  za nami. Do Rudbarak mamy około czterech godzin.  Jeden tubylców zmaga się obok ścieżki z dużym pniem drzewa. Używa do tego celu szerokiej bardzo siekiery o wymiarach tasaka. Na stokach pasą się konie. Dwa z nich spłoszone, przez nas przed chwilą, pomknęły w dół doliny. Deszcz ciągle mży. Nasze suche niedawno ubrania, namakają znowu. Gór zupełnie nie widać, tylko najbliższe stoki. Wszystko otulają nisko wiszące chmury.
     
    Prawdopodobnie taka pogoda panowała tutaj, w czasie całego naszego pobytu pod Alam Kuh. Widzieliśmy przecież ciągle, w stronę Rudbarak, tą wiszącą pod nami warstwę chmur. A sto kilometrów na południe, po drugiej stronie gór, jest ciągle słońce i czterdzieści stopni.  I  tak  dzień, za dniem, bez nadziei na deszcz. Tu nad Morzem Kaspijskim woda, zbierana przez cały rok, utworzyłaby słupek o wysokości dwóch metrów, a tam za górami  - o wysokości dwudziestu pięciu centymetrów! Tu jest zielona oaza, a tam prawie pustynia. Na razie jesteśmy przemoczeni, i  mamy dosyć chłodu,  i wody. Ale jeszcze tylko kilka dni i będziemy z powrotem w Teheranie, gdzie tęskniliśmy za zimnem i górami. Akopol. Tak nazywa się to miejsce na mapie. Na nasze spotkanie  wybiega grupka dzieci wołając - mister tea, tea! Odpoczywamy już coraz częściej. Przestało padać. Widać już pierwsze domy Rudbarak. Na drodze błoto. Pięcioro, wychudłych i przemokniętych  ludzi, wlecze się w kierunku domu pana Nagavi.
     
    Gospodarz domu osobiście pomaga nam wnieść plecaki na werandę. Dom pana Nagavi jest   bez porównania  okazalszy, niż  inne domy we wsi. Jak przyjemnie jest chodzić boso po dywanach, zostawiwszy te ciężkie, przemoczone buciory przed drzwiami. Do pokoju zostaje wniesiona lampa, i mały piecyk na naftę, i parafinę. Lampa jest lampą Alladyna - jak zapewnia pan Nagavi.  Trochę to zapewnienie psuje napis na szkiełku „made in England”.  Młodsza generacja Nagavich rozwiesza sznury po pokoju. Ten pokój, w odróżnieniu od tego, w których poprzednio spaliśmy, posiada lepsze wyposażenie. Oprócz dywanów, to na ścianach wiszą kolorowe ilustracje przedstawiające Szacha i kilka meczetów. Na dworze znowu leje. Siedzimy po turecku dookoła małego plastykowego obrusiku, z wymalowanymi meczetami w jaskrawych kolorach. Na obrusie znana już nam kolacja po irańsku. Dziś już nie mamy skrupułów, czy wypada wszystko zjeść. Jesteśmy porządnie głodni.
     
    Po kolacji wpisujemy nasze górskie „osiągnięcia” do dużej książki, którą przyniósł pan Nagavi, razem z małą walizeczką. Pieczołowicie trzymaną przez miłego gospodarza. Za oknem leje, a my rozmawiamy, siedząc na dywanach, ze starym przewodnikiem górskim.  Czarnym, niskim chłopem ze wsi Rudbarak. Położonej tysiące kilometrów od Polski, gdzieś na Środkowym Wschodzie, u stóp potężnych gór Elburs. Pan Nagavi  jest dumny ze swoich sześciu synów.  Jest dumny, że w jego domu nocował kiedyś brat, albo szachowej, albo Szacha. Już nie pamiętam. Jest także dumny - może najbardziej - ze swojej walizeczki, której zawartość tworzą listy, kartki pocztowe i zdjęcia skierowane do pana Safara przez ludzi z całego świata.  Ludzi, którzy kiedyś zetknęli się z nim i z Elbursem. To mu imponuje. I w tej wiejskiej społeczności stanowi o jego prestiżu i poważaniu przez współziomków. Nie mówiąc o pieniądzach. Z jeszcze jednym ciekawym człowiekiem mamy okazję rozmawiać tego wieczoru. Pan Nagavi przyprowadza do nas irańskiego biologa z jakiegoś instytutu w Teheranie, kierującego małą ekspedycją w górach. We wszystkich możliwych miejscach suszy się nasz dobytek. Gaśnie lampa Aladyna i szum deszczu kołysze do snu nasze obolałe ciała.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wracamy z  pod Alam Kuh.  Wieś Rudbarak - 1250 m npm.  Droga wzdłuż potoku Sardab. 
    2.   Wiejska uliczka w Rudbarak. Domy kryte łupkiem.  Dość osobliwa konstrukcja ścian


  3. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 18
    Penitenty
    Od prawie dwóch tygodni kursujemy między obozem pierwszym a bazą wysuniętą. Z rzadkim wypadem, niżej do bazy głównej. Właśnie taki wypad wykorzystuję, rozmyślając, jakby się tu umyć.  Brud od dłuższego czasu narasta na mnie. Ostatnie, jakie takie mycie od połowy w górę, to jeszcze było w Fajzabadzie, w Kokczy.   Wspaniała była kąpiel w wodzie z wywierzyska. 
    Strumyk na łączce z kwiatkami, gdzie stoi baza, płynie.  Wpadłem na genialny pomysł. Który powtórzyłem, trzy lata później w niskich Himalajach.  Wykopię rano dołek w kamieniach. Wyłożę go folią. Wleję wodę ze strumyka. I poczekam do popołudnia.  Słońce tu grzeje, jak kwarcówka.
    Wyszła całkiem przyjemna letnia  kąpiel. Kapitalnie!  Mydełko i na golasa. Kąpiel była  bajkowa, boska.  Na gruzowisku, pod lodospadem Khumbu, wiedzą co robią, instalując prysznice z ciepłą wodą. Która sobie odpływa do górskiego, krystalicznego potoku.
    Wychodzimy we trójkę z bazy wysuniętej. Jurek,  Maciek i ja. Jest już dosyć późno. Słońce zaczęło swoją codzienną pracę. Nasz cel - szczyt w grani głównej, dobrze widoczny na prawo od kierunku marszu - M5(6076 m).  
    Idziemy w kierunku czarnej piramidy, zachodniej ściany Nadir Szacha. Najpierw przez pole penitentów. Nie jest to szczyt przyjemności. Wolno się posuwamy do przodu. Pole jest za nami i zaczyna się lodowiec, który sobie płynie dalej, za moreną boczną obok naszej bazy..
    Pojawiają się szczeliny, coraz szersze i głębsze. Szerokie trzeba obchodzić, lub szukać mostków do przejścia.  Słońce operuje. Przybliża się ściana Nadir Szacha. Z jego szczytu główna grań Hindukuszu spada nagle, dobre kilkaset metrów, na przełęcz.   Wisi tu doskonale widoczny, lodowiec. Między Nadir Szachem i M4a. Wisi  on też nad swoją czarną ścianą. 
    Ja  mam zawodową wprawę w liczeniu w głowie. Kolega w biurze dawał takie zagadki. Strzel, nie licz! Ile jest ziarenek maku w metrze sześciennym? Policzyć nie jest tak trudno. Więc idę sobie i liczę.  Podnóże ściany Nadir Szacha to jakieś 5700 m npm.  Jego szczyt ponad kilometr wyżej. W proporcji, ten lodowiec ma około ze sto metrów grubości, i wisi nad  ścianą. Która ma też, w proporcji, z  kilkaset metrów wysokości.
    W „Taterniku” czytałem o urwaniu się wiszącego lodowca w Pamirze, w rejonie piku Lenina. Podano tam niewiarygodne dane, jak daleko poleciały odłamki.  Jak się ten nasz się  ”ocieli”, to polecimy wszyscy w kosmos. Od podmuchu.
    Mamy wyjść stokiem lodowym w prawo,  ze trzysta metrów, na dość płaską przełęcz. I  z niej jeszcze ze dwieście  metrów i będziemy mieli z  Maćkiem swoje rekordy wysokości.  Da się to zrobić. Jurek jednak się czemuś przygląda na tym stoku. Nie cały jest gładki. Na naszej drodze sterczy serak. Z daleka wydaje się być  nie dużym. Może nie duży, ale ma z dziesięć, piętnaście, metrów wysokości.
    Jurek rozmawia ze sobą. Jest południe, słońce bardzo mocno grzeje. Ten stok jest prawie prostopadły do jego promieni. Jurek jest inżynierem. Konstruktorem sprężarek. Może się ten serak ruszyć. Mróz zawsze wszystko doskonale spaja. Zastanawia się, czy nie zrezygnować. Waha się. Nie mówię nic. Mam obok siebie, jednego z najlepszych polskich znawców  takich gór.
    Szkoda tego szczytu! To czuję wyraźnie. Ale nie mówię-tylko w myślach. Maćkowi też bardzo szkoda.  Zaczyna dyskusję z Jurkiem. W ferworze - padają jakieś słowa o strachu, prawie o tchórzostwie.
    Siedzimy na plecakach i  gadamy ze sobą. Jurkowi robi się bardzo przykro. Mówi o swojej dwójce dzieci. Maciek jest nachalny. Uspokajam Jurka. Nie denerwuj się. Ty odpowiadasz!    I zawróciliśmy.
    Następnego dni wyszli inni. Tylko znacznie wcześniej. Szczyt został zaliczony wyprawie. To był praktyczny przykład odpowiedzialności i rezygnacji. Ile jest warta góra, gdy się nie wróci? Lub wróci kaleką.
    Wydaje mi się, że nasze  pozwolenie się niedługo skończy. Niedługo będzie miesiąc, jak tu siedzimy. Grani z  Nadir Szacha na Szachaur na pewno nie zrobimy. Mnie się wydawało, że  o wiele bardziej doświadczeni koledzy to zrobią. Ja będę niżej nosił swój bagaż.
    Ale pisząc to teraz uświadomiłem sobie, czytając relacje uczestników wypraw, w monografii K. Seysse –Tobiczyka. A jest tam relacja z wyprawy w 1971 roku w Hindukusz, napisana przez naszego kolegę Ryszarda Zawadzkiego, że zamierzenia swoje. A rzeczywistość na miejscu - swoja. To mi uświadomiło, że inaczej spojrzałem na nasz pobyt w  Dolinie Mandaras
     
    Zdjęcia:
     1. Penitenty i Kohe Mandaras.
    2. Pole.
    3. Penitenty. W tle szczyty M9 i M10.
    4. Ostrza. Penitenty z bliska
    5. Czarna ściana. Nadir Szach(6814 m), wiszący lodowiec, M4a(6274 m)
     6. Trawers. Przejście szczeliny po mostku lodowcowym
     7. M5.  Nasz dzisiejszy cel M5(6076 m). Na tym lodowym stoku tkwił ten feralny seraks.
     
     






  4. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dwudziestego ósmego lipca.
     
    Rano myję naczynia, pozostałe po wczorajszej kolacji, śniegiem i resztką wody. Następnie idę po świeżą wodę. Janusz rozpala Juvle. Po śniadaniu wyruszamy. Było nieco oporów ze strony dziewczyn. Powinniście wyjść na Tacht-e-Sulejman(4650 m). To najwyższy szczyt, oprócz Alam Kuh(4840 m). Nie zależy nam na tym. Na pewno zmienicie zdanie, jak będziemy w Krakowie. Nie damy rady. Jak nie dacie - to się wrócimy. Wreszcie idziemy wszyscy. Po półtorej godzinie docieramy pod szczyt Szadeh Kuh. Janusz pognał po skałkach na górę. Wraca za chwilę. I do  dziewczyn - musicie wyjść na górę! Powinniście zaliczyć nam szczyt. Dwadzieścia, piętnaście metrów  w górę. Nic się nie stanie, jak nie wyjdziemy. Po co żeśmy tu przyjechali – wtrącam się. W końcu idą. Wyszły trochę w górę i dalej nie pójdą. Jeszcze parę metrów, tam jest szczyt. Nie pójdziemy. Uznajcie nam, że byłyśmy na szczycie. Uznajemy wspaniałomyślnie!
     
    Od doliny Tacht-e-Czal ciągnie zimny wiatr. Schodzimy w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Tacht-e-Sulejman. Idę pierwszy, wyszukując drogę, ale taką, aby iść po niej z minimalnym nakładem sił. Przed nami sterczy kopuła szczytu Tacht-e-Sulejman, zasłana piargami. Jestem po jego południowej stronie i nie ma tu śniegu.  Został wytopiony przez słońce. Wyprzedziłem nieco grupę i się im schowałem, za załomem skalnym. Tacht-e-Czal dmucha coraz zimniejszym wiatrem. Po drugiej stronie doliny widzę grań szczytu Haft Chan(4528 m). Haft - znaczy siedmiowierzchołkowy. Faktycznie jest to długa grań z mnóstwem wierzchołków. Kłębią się teraz na nim chmury, odsłaniając co chwila pola śnieżne,  spadające  spod jego grani w stronę lodowca Tacht-e-Czal. Siedzimy już wszyscy za załomem. W zeszłym roku  Warszawiacy robili filar na Haft Chana - mówię do Janusza. Widzisz taką długą grańkę, kończącą się uskokiem. To jest ten filar. Pod nim jest śnieżna przełączka - wtrącam. Tak.
     
    Maszerujemy dalej. Ryśka zadaje mi tak  dobrze znane pytanie - daleko jeszcze? Niedaleko. Jeszcze, ze dwieście metrów w górę. Zaczyna narzekać - dlaczego Pan Bóg ją skarał tym podejściem. Po co ona się tak męczy. Wywołuje to oczywiście gwałtowną reakcję z mojej strony.  Kłócimy się. Moja pani nie słynęła z dużej odporności nerwowej.  Obrzydliwy piarg. Ostre, osypujące się na dół  kamienie. Bardzo niszczą buty. Trzeba uważać, aby nie zwichnąć nogi. Nie mamy niestety lekarza. Każdy wybiera sobie drogę, jak mu najwygodniej, byle tylko wyjść na wierzchołek.
     
    Nareszcie szczyt. Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt metrów. Tylko Alam Kuh jest od nas wyższa. To już jest coś. Nawet dziewczyny poweselały. Wprawdzie trochę kontrowersji wywołuje duży, pokryty śniegiem szczyt na północnym zachodzie. Janusz twierdzi, że jest wyższy od Tacht-e-Sulejman. Mnie się wydaje, że nie. Nad doliną Sarczal wiszą mgły. Wiszą tak, odkiedy w tych górach jesteśmy. Kilka pamiątkowych zdjęć i schodzimy. Po zejściu na przełęcz proponuję, aby nie iść górą przez Szadeh Kuh, tylko przetrawersować w stronę przełęczy między Szadeh Kuh  i Mian Sehczal, za którą są nasze namioty. Dziewczyny są bardzo zmęczone. Wiatr od  Tacht-e-Czal  jest coraz bardziej lodowaty. Na trawersie będziemy po stronie doliny Sarczal i  się go  pozbędziemy. Zjeżdżam kawałek polem śnieżnym w dół, przy pomocy czekana. Za mną jedzie Jacek, który nie mając tego narzędzia, to jednak radzi sobie doskonale. Potem jedzie Janusz. Zostały dziewczyny. Można po tym polu ostrożnie zejść,  wbijając pięty, albo delikatnie zjechać, bardzo wolno, z przystankami, stojąc na butach. Czekan w pogotowiu. Śnieg jest miękki i buty się w nim zapadają. A stok nie za bardzo stromy.
     
    Odważniejsza jest Elżbieta. Jedzie, ale źle. Nie siadaj - krzyczy do niej Janusz! No i stało się! Elżbieta zaczęła się zsuwać na pupie. Chwycił ją Janusz i jadą teraz oboje coraz szybciej w dół, w stronę lodowca Sarczal. Stok niżej robi się bardziej stromy, a w dodatku, w dole na  śniegu leżą kamienie, spadłe z okolicznych ścian. Jeżeli wpadną, na któryś z tych kamieni, to może być bardzo źle. Myśli przebiegają mi błyskawicznie przez głowę. Ustawiam się na torze ich jazdy i wbijam w śnieg czekan po samą głowicę. Szarpnęło mną potężnie, ale stoimy wszyscy. Nie koniec na tym. Za chwilę wyczyn Elżbiety kopiuje Ryśka krzycząc – Gienek! Ta sama operacja i trzymając wystraszoną żonę, trawersujemy razem krok, za krokiem w stronę pobliskich skałek. Nad nami północna ściana Szadeh Kuh. Ściana to jest zbyt poważnie powiedziane. Po prostu mała ścianka i cała masa luźnych bloków. Ktoś z naszych dzielnych, krajowych alpinistów robił tu nową drogę. Jak się czyta opis takiej drogi w Taterniku i człowiek widzi rysunek takiej ściany, to wydaje się, że to jest osiągnięcie. Konfrontując je z rzeczywistością, czuję się być nabitym w butelkę. Broń Boże! Nie ze wszystkimi opisami tak jest. Przykładem jest tu,  na pewno, północna ściana Alam Kuh. Gdzie trudno, przy pomocy opisu, czy nawet ze zdjęcia, oddać piękno i trudności  wspinaczkowe  na  tej ścianie.  Potężny mur skalny, o wysokości prawie sześćset metrów  i szerokości rzędu kilometra. Poprowadzono na niej kilka ekstremalnie trudnych dróg.
     
    Krótki ukośny trawers w górę i jesteśmy na przełęczy. Teraz niewielki zjazd w dół i będziemy na podeście. Elżbieta z Ryśką zrażone do zjazdów, schodzą ostrożnie w dół, przy pomocy czekanów. Z dołu doliny podchodzi duża grupa wspinaczy. Widocznie dobrzy znajomi naszych sąsiadów z podestu. Przywitane jest radosne i krzykliwe. Z pewnością tu muszą się wszyscy znać.  U nas w Morskim Oku też wszyscy się prawie znają. Alpinizm w Iranie uprawia się, przede wszystkim, pod Alam Kuh. I wspinacze grupują się prawie wyłącznie w Teheranie. Przybyła grupa, aby rozbić namioty, musi usunąć resztki konstrukcji schronu. Robią to bardzo energicznie, pomagając sobie okrzykami: raz, dwa, trzy. Nawet nasz biedny „podciąg”(lina) bierze udział w tej operacji.
     
    Któryś z nich zaczepia mnie i twierdzi, że zjedli nasze konserwy.  Zostawione w schronie Sarczal na Demawend. Ładna historia! Może jednak wszystkich nie zjedli. Układamy się do snu. Kto spał w niskiej temperaturze w śpiworze, to zna na pewno metodę samo ogrzewania się. Wydychane powietrze kieruje się z powrotem do śpiwora. Zaprzysięgłego zwolennika spania, przy otwartym oknie, ta metoda na pewno oburzyłaby. Ale cel uświęca środki.  Śpiwór jest nędzny. Tu jednak tej metody nie da się stosować. Powietrze pobrane przy wdechu, z wnętrza śpiwora, ma nieco mniej tlenu.  Co przy wyraźnym jego braku,  na tej wysokości, wywołuje prawie natychmiastowy ból głowy, wynikający z niedotlenienia  mózgu. Na tych, prawie naukowych eksperymentach, spędzam ostatnie chwile przed snem.
     
     
    Zdjęcia:
     
    1.  Powtarzam ten widok.  Teraz opis drogi na Tacht-e-Solejman.  Na zdjęciu jest jej wschodnia strona. Idziemy tak ,jak wczoraj z Jackiem na przełęcz pod Szadeh Kuh. A z stąd na  ten szczyt. Potem obejście szczytu  trawersem od północy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh a Tacht-e-Solejman.  Z przełęczy podejście w górę śnieżnym żlebem i przewinięcie się na południową stronę Tacht-e-Solejman. Ta strona była bez śniegu, wytopionego przez słońce.  Klucząc, wśród bloków skalnych i po piargu, wyszliśmy na szczyt.
    2. Kopuła szczytowa Tacht-e-Solejman.
    3.  Śnieżny żleb w czasie podejścia.  Jacek i Rysia. W  tle widać skały Alam Kuh i grań od tego szczytu w stronę szczytu Szachak(jeden z tych „ząbków”).
    4.  Na szczycie Tacht-e-Solejman.  W tle  Alam Kuh.
    5.  Panorama Haft  Chan(4529 m).  Z drogi na Tacht-e-Solejman. Siedmio wierzchołkowa ,długa grań.  W lewo od dużego kotła śnieżnego(po lewej) grań biegła w stronę Alam Kuh.
    6.  Ciąg dalszy w prawo grani Haft Chan`a.  Na dole lodowiec i dolina Tacht-e-Czal.  Widok jest piękny, alpejski.   Piękny firn.  Sto km, w lini prostej na południe, jest  teraz czterdzieści stopni. Wrócimy tam za kilka dni.
     






  5. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzydziestego lipca.
     
    Budzę się kilka minut przed piątą. Z sąsiedniego namiotu dochodzi głos Janusza - wstajemy! Tak - wstajemy. Słońca jeszcze nie ma. Ranek jest chłodny. Sprzęt przygotowaliśmy jeszcze wczoraj wieczorem. Gotujemy zupę mleczną i herbatę. Zabiera nam ta prosta czynność ponad godzinę. Gdy wyruszamy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh i Alam Kuh, słońce  wychyla się za grani, po drugiej stronie lodowca. Z tej przełęczy zaczyna się droga Steinauera.  Steinauer był Austriakiem i przeszedł tą drogę jeszcze przed wojną w 1936 roku, ze swoim partnerem Gorterem.  Zaczyna się na małej grani, biegnącej od szczytu Szadeh Kuh. Grań w przechodzi w filar oddzielający północną ścianę Alam Kuh od północno -zachodniej. Grań się wyżej wyraźnie zatraca w tej  ścianie. Jest to regularna „czwórka’ w naszej tatrzańskiej, taternickiej gwarze. Taką liczbą, oznaczane są w Tatrach, w przewodniku taternickim W. Paryskiego, drogi wspinaczkowe „bardzo trudne”. Skala jest sześciostopniowa. Przewodnik zawiera drogi bez trudności, które nie są wspinaczkowymi, tylko trudniejszymi szlakami turystycznymi. Ponieważ  są często na skale, to i trudno je nazwać ścieżkami. Pierwszą wspinaczkową drogą jest jedynka - czyli nieco trudna. Dwójka - dość trudna. Kończy się skala szóstką - skrajnie trudną. Przed nią jest nadzwyczaj trudna. A jeszcze przed  nią  jest Steinauera. Są tu na tej ścianie piękne drogi, zrobione niedawno przez naszych,  ale nadzwyczaj trudne. Wspinałem się już po takich trudnościach, na drodze klasycznej, na Zamarłej Turni w Tatrach. Ale tu, z  naszej piątki, tylko ja i Janusz nieco wspinaliśmy się w Tatrach. Gdyby pozostali byli doświadczonymi taternikami, to w ich towarzystwie można było by spróbować. A tak nie możemy za bardzo ryzykować, by nie niepokoić naszych żon i Jacka.
     
    Śnieg jest jeszcze twardy. Dobrze, że tą drogą przeszła wczoraj grupa Irańczyków, ponieważ zrobili nam stopnie, w teraz zamarzniętym śniegu. Inaczej musielibyśmy korzystać z  raków, albo rąbać stopnie czekanem. Lodowiec zostaje pomału w dole. Przełęcz wita nas lekkim wiaterkiem, wiejącym z doliny Tacht-e-Czal. Idziemy wznoszącą się łagodnie granią  w stronę  Alam Kuh, w stronę  tego filaru. Imponująco stąd wygląda północna ściana Alam Kuh. Strome pole śnieżne pod północną ścianą przechodzi w  potężne, pionowo skrzesane płyty.  Pole jest poryte setkami śladów  po spadających kamieniach. Ślady te kończą się nagle w szczelinie brzeżnej, oddzielającej lodowiec od pola. Tylko największe lawiny kamienne przezwyciężyły ta przeszkodę i potoczyły się w dół lodowca. Może się zwiążemy - zwracam się do partnera. Chodźmy jeszcze kawałek. Zwiążmy się i pójdziemy dalej z lotną asekuracją. Wyjmuję z plecaka linę, młotki, karabinki, haki, kaski i pętle. Za chwilę z normalnych ludzi zmieniamy się w taterników. Pamiętam, jak raz w Tatrach wspinałem się z moim tatrzańskim partnerem - Wackiem, na Kozie Czuby. Droga kończyła się na małej przełączce, przez którą wiodła „Orla Perć". Bardzo znany w polskiej części Tatr - trudny szlak turystyczny. Podchodziliśmy,  po ukończeniu wspinania,  w górę rodzajem trawiastego żlebu, gdy nagle gdzieś wysoko, nad nami, za skały wychyliło się kilka głów, należących chyba do wycieczki szkolnej i chór głosów zawołał - ooo, taternicy. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale i poczuliśmy pewną dumę. I tak się śmiejąc, doszliśmy wtedy do przełączki. Jaki to ma związek z dzisiejszą wspinaczką. Jakiś ma na pewno .
     
    Przed nami wyrasta potężny blok skalny siedzący na grani. Oględziny wskazują, że go nie obejdziemy. Środkiem bloku biegnie do góry rysa. Tu dopiero zaczyna się droga Steinauera.  Janusz siada sobie wygodnie, przekłada linę przez biodra. A ja obwieszam się wszystkimi karabinkami i hakami, jakie posiadamy. Przyglądam się rysie i widzę, że to nie jest czwórka. Droga jest czwórką alpejską. To nie to samo, co w Tatrach. Nasza tatrzańska czwórka ma najtrudniejsze miejsca właśnie „ czwórkowe”, czyli bardzo trudne. W Alpach uśrednia się trudności drogi. I mogą być miejsca trudniejsze od średniej. Mamy tego przykład.  Tu na początku jest piątkowa rysa. No jak tam, dopytuje się partner. Nienadzwyczajnie. Ciężko będzie. Spróbuj w lewo od rysy. Wyżej nie da rady - odpowiadam. Rysa zaczyna się małą przewieszką. Podciągam się trochę do góry.  Tu też nie będzie łatwo, ale może jakoś dam sobie radę. Na szczęście w rysie tkwi drewniany kołek z pętlą. Można mu zaufać. Zapinam na pętli karabinek i do niego wpinam linę. Schodzę niżej i odpoczywam. Podciągam się znowu i zaczynam obmyślać plan działania - lewą rękę trzeba będzie zaklinować w szczelinie, lewa noga „na tarcie”. Podciągnę się na lewej ręce i trochę wyżej jest dobry chwyt na prawą. Prawa noga na mały stopieniek.  Podciągnięcie się na prawej ręce i…, powinno być po trudnościach. Schodzę znowu. Kilka głębokich oddechów, kilkakrotne strzepnięcie rękami, aby je rozluźnić. Głębokie westchnienie ulgi oznajmia Januszowi, że już po trudnościach. Zakładam stanowisko asekuracyjne i ściągam partnera. Coraz szybsze oddechy, docierające do mnie z dołu, informują mnie doskonale o jego sytuacji.  Napinam lekko linę. Westchnienie i głos - dobrześ to zrobił.
     
    Dalej już jest łatwiej. Na grani ukazuje się piątka Irańczyków. To ci, co mieli po nas wyjść. Docieramy pod małą ściankę. Wiszący na niej kawałek liny i powbijane haki zdradzają, że można ją przejść tylko przy pomocy, tak zwanych sztucznych ułatwień. Do tkwiącego już w ścianie haka wpinam karabinek, linę, pętlę i zaczyna się gimnastyka. Jeszcze jedna pętla i ściankę mam za sobą.  Za chwilę przechodzi Janusz i oznajmia, że zrobił to w łatwiejszy ode mnie sposób. Świetnie stary. Kolejna przeszkodą jest małe, zawieszone w ścianie, pole śnieżne. Próżność ludzka każe mi poprosić mojego towarzysza o zrobienie efektownego zdjęcia, dzielnego alpinisty w pełnym rynsztunku bojowym, na stromym polu śnieżnym. Droga opuszcza definitywnie grań, która wyżej przechodzi we wspomniany filar. Po nogami pojawia się otchłań północno-zachodniej ściany. Pół kilometra niżej bieleją śniegi doliny Tacht-e-Czal. Trawersujemy ukośnie w prawo, w stronę północno-zachodniej ściany.  Docieram do małego pola śnieżnego. Tu gdzieś w tej okolicy,  jak wynika ze zdjęcia w „Taterniku”(to zdjęcie-to nasz jedyny „przewodnik”) na którym przerywaną kreską zaznaczono przebieg drogi - powinniśmy skończyć trawers. I skierować się w górę, w stronę, widocznej na tle nieba, grani Alam Kuh.  Zakładam stanowisko asekuracyjne na dużych blokach skalnych. Teren jest nieprzyjemny. Nie jest trudny alpinistycznie.  Tylko te bloki! Obchodzić się trzeba z nimi, jak z przysłowiowym jajkiem. Sytuacja przypomina nieco słonia w składzie porcelany, z tym że słoniowi w niczym to nie grozi. A tu wyważony ze swego położenia „kamyczek” o wadze kilku ton, pociągnie mnie, linę, Janusza… I w górach zabrzmi huk jeszcze jednej lawiny kamiennej.
     
    Przypomina się  Leporowski.  Było to przed wojną.  Do schroniska w  Pięciu Stawach przyszedł gość, pytający się kilku siedzących tam taterników, gdzie jest ta Zamarła Turnia?  Ponieważ on przeszedł na niej drogę.  Zdziwieni bardzo, po wyjaśnieniach, doszli do wniosku, że chyba przeszedł samotnie drogę klasyczną na Zamarłej.  Drogę nadzwyczaj trudną.  Leporowski się wspinał samotnie, solo. Lotnik z Poznania.  Był niewrażliwy na przepaście, ekspozycję, „luft”(z niemieckiego-powietrze) w gwarze wspinaczy. Wszystkie te wyrażenia oznaczają to samo.  Zginął na północnej ścianie Koziego Wierchu. Chwycił się bloku. Blok „wyjechał”- jak to się mówi. Niestety razem z  nim.
     
    Wiercę się niespokojnie na stanowisku. Na dole niecierpliwi się mój towarzysz. No, co? Da się iść dalej? Wydaje mi się, że może bardziej w lewo, w górę. Poczekaj trochę. Podejdę wyżej. Odpinam się od haka. I wspinam się kawałek w lewo, w górę. Nie, tędy nie puści. Wydaje mi się, że trzeba trawersować jeszcze dalej w prawo. Schodzę z powrotem na poprzednie miejsce. Ściągnij mnie - krzyczy Janusz. Chodź! Uważaj stary, bo….Nie trzeba dalej mówić - wszystko jest jasne. Te leżące na sobie, w sposób niezgodny z zasadami fizyki bloki skalne, mówią same za siebie. W prawo od nas biegnie w górę mały żlebik, z malutkim polem śnieżnym. Za tym żlebikiem powinno się wyjaśnić - jak dalej? Za żlebikiem się wyjaśnia o tyle, że dalej w prawo nie da się iść.  Wepchaliśmy się w płyty północno-zachodniej ściany. Czyli należy iść w górę. Ale którędy?  Na szczęście doganiają nas Irańczycy. Steinauer way - pytam? Skinienie głowy w górę.  Świetnie. To gdzieś tu.  Janusz wspina się do góry. Jest hak - krzyczy. No jesteśmy z powrotem na „drodze”.  Znów zaczynają się trudności. Ale tu skała jest mocna i szorstka. Taka skała to marzenie wspinacza.
     
    Wyjaśnia się - dlaczego Irańczycy  w piątkę tak się szybko wspinają. Przyzwyczajeni w Tatrach do solidnej asekuracji, trochę z przerażeniem patrzymy na ten „tramwaj”. Tak w Tatrach określa się zespół kilku wspinaczy na jednej linie. Są związani w piątkę jedną liną. Nie używają ani haków, ani karabinków. Pierwszy się wspina. Zresztą znakomicie. Siada na wygodnym miejscu i zaczyna ściągać drugiego. Z drugim jest gorzej, zaczyna „dojrzewać”. Analogia do owocu, który dojrzały za chwilę spadnie. Jak poleci to może ściągnąć swojego pierwszego, który dość beztrosko siedzi na bloku. Chwycą się naszej liny - a ja mam stanowisko nie najlepsze i polecimy. No! Ale przeszedł. Następnie drugi ściąga trzeciego. Pierwszy, z kolei, idzie dalej. W ten sposób tramwaj jedzie do góry. Na ich tle wyglądamy trochę archaicznie.  Stosując ściśle zasady asekuracji i brzęcząc dziesiątkiem haków.
     
    Wspinamy się po niewielkim żeberku. Jeszcze kilka wyciągów liny i powinniśmy być na grani. Najwyższa pora, bo południe już dawno minęło, a plan na dzisiaj przewiduje jeszcze sporo. Niestanne napięcie i wysokość czynią swoje. Po każdym wyciągu muszę chwilę odpocząć, zanim zacznę ściągać partnera. Żeberko się kończy. Niewielka przewieszka i musimy trochę poczekać. Tramwaj utknął. W pewnym momencie spostrzegam,  jak ostatni z nich wyjmuje z plecaka puszkę, pędzel, kilka szybkich ruchów i przynajmniej przez kilka lat będzie wiadomo, kto tu szedł. Szczyt Tacht-e-Sulejman jest cały upstrzony takimi napisami. Widocznie tu mają taki zwyczaj. Jeszcze jeden wyciąg i jesteśmy na  grani. Sprzęt można zwinąć. Na razie nie będzie potrzebny. Jest wpół do czwartej. Późno. Przed nami panorama Elbursu. Góry, góry i jeszcze raz góry. Kilka ciastek, kostka cukru i wędrujemy w kierunku szczytu. Szczyt jest obsiadły, obsadzony przez naszych wczorajszych znajomych. Z dołu dochodzą jeszcze dalsi. Ktoś prosi mnie o kluczyk do konserw. Nie mam, ale mam scyzoryk, którym otwieram, po kolei, pięć puszek. Dostajemy - mimo naszych protestów - szóstą i kawałek irańskiego chleba. Konserwa jest smaczna, przynajmniej w porównaniu z rybkami, które tkwią w plecaku. Proponują nam, żeby pokrzyczeć w stronę schronu. Może dziewczyny nas usłyszą. Wychylam głowę z za grani i brr! Co ekspozycja! Jakby ktoś na dachu siedemset metrowego domu patrzył wzdłuż ściany w dół. Żółte plamki namiotów wydają się być zupełnie blisko. Wydzieram się, nie wierząc zresztą w efekt.
     
    Musimy się spieszyć. Do zmroku zostało niewiele ponad trzy godziny. Irańczycy schodzą na południe w stronę doliny Hesarczal. I mają ze sobą sprzęt biwakowy. A nasz sprzęt biwakowy składa się z kawałka folii. Żeby tylko przejść przez szczyt Siah Sang. Dalej już możemy iść po ciemku, bo znamy teren. Wychodzę na niewielka turniczkę, która jest  zwornikiem dla  grani w stronę Mardżi Kuh(4500 m). Szczytu leżącego na południe od Alam Kuh. Mapa mówi, że turniczka to szczyt Szachak. Nie, to nieprawda, bo Szachak to następna, wznosząca się kilkanaście metrów przed nami turnia. Za nią następna. Potem dość długa grań i dopiero Siah Sang. Jestem już solidnie zmęczony. Janusz chyba nie mniej. Nie zdążymy do wieczora przejść przez Siah Sang. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Powinniśmy na noc jednak wrócić do obozu. Słuchaj - sądzę - że nie zrobimy grani.  Jest już późno. Proponuję, żeby zejść na dół, w stronę pól śnieżnych, a może lodowca niżej. Polami w stronę grani, odchodzącej z Siah Sang na południowy wschód. Przejdziemy przełęcz i będziemy dalej trawersować na północ w stronę przełęczy pod Siah Sang, którą już znamy. Teren jest łatwy i możemy iść po ciemku.
     
    Po krótkiej dyskusji schodzimy w dół. Z pod nóg Janusza rusza mała lawina kamienna. Kamienie wpadają na śnieg i długo toczą się w stronę lodowca. Zjeżdżamy w dół na czekanach. Następnie trawersujemy po śniegu w stronę przełęczy, starając się nie tracić wysokości. Słońce jest już nisko nad horyzontem. Śnieg się kończy i wchodzimy na piarżyska, prowadzące na grań. Zmęczenie coraz większe. Najgorszy jest ten piekielny, drobny piarg, usuwający się z pod nóg. Człowiek traci z takim trudem zdobytą wysokość. Cholera jasna! Wyszliśmy za wysoko. Będą kłopoty z zejściem na drugą stronę. Próbuję wypatrzyć jakąś drogę. Skałki, piarżysko, dalej jakieś pole śnieżne.  Jakoś się zejdzie. Chodź - mówię - da się zejść. Na skale leży luźny piarg. Jadę  z piargiem kilka metrów w stronę bloku, gdzie będę mógł się czegoś chwycić.  Gdy się rozminę, to pojadę kilkadziesiąt metrów w dół. Stary uważaj - krzyczę do Janusza, tu nie ma czego się trzymać. Wyciągnąłbyś do diabła czekan - objeżdża mnie mój partner.
     
    Schodzimy w stronę śniegu. Z pod nóg lecą kamienie i znikają w dole.  Śnieg jest stromy. Tu trzeba uważać. Poślizgniecie się może być tragiczne.  Hamowanie czekanem niewiele da. Schodzimy, wybijając pracowicie butami stopnie. Śnieg się zwęża, troszkę piargu, malutka ścianka i następne pole. Nagle Janusz jedzie w dół. Rozpaczliwe hamowanie czekanem.  Stało ci się coś? Nic! Pod śniegiem był lód. Zwiększam czujność. Następne pole. Tu już możemy zjeżdżać przy pomocy czekanów. Siedzimy na śniegu. Zmrok. Na zegarku godzina ósma. Wyciągam torebkę z glukozą. Śnieg do garści, posypuje się to glukozą i do buzi. Przed nami majaczy jakiś śnieżny żleb. Prowadzi prawdopodobnie na przełęcz pod Siah Sangiem. Nie mam najmniejszej ochoty się ruszać z miejsca. Nawet instynkt samozachowawczy słabo daje o sobie znać. W głowie kłębią się myśli. Możemy przecież tu biwakować. Noce są ciepłe, ale…? Właśnie jest pewne „ale”. Przedwczesna rezygnacja może przynieść niespodziewane efekty. Nigdy nie wiadomo, w którym miejscu zaczyna się górska tragedia. Musimy też oszczędzić niepokoju naszym żonom.
     
    Janusz idzie pierwszy, wybijając butami stopnie. Następnie moja kolej. Ręce na czekanie. Uderzenie lewą nogą, potem prawą, wbicie czekana o metr dalej i znowu wszystko od początku. W górze żlebu majaczą jakieś skałki. Żeby tylko dojść do nich. Potem, jeszcze kawałek i będzie przełęcz - myśle sobie. Siedzimy, odpoczywając. Niebo pokryte chmurami. Z rzadka widać między nimi nieliczne  gwiazdy. Powinien już być księżyc. Po drugiej stronie doliny Chorramdaszt, prawie na naszej wysokości pojawia się jakieś światło. Porusza się. Ciekawe, co to może być. Pasterze? To za wysoko. Znika i już więcej się nie pokazuje. Śnieg marznie i coraz trudniej jest wybijać stopnie. Odpoczywamy co kilkanaście metrów. Minęliśmy oczekiwane skałki, a przełęczy jeszcze nie widać. W głowie coraz natrętniej tłucze się myśl, aby usiąść, owinąć się w folię i spać. Nie, musimy dojść. Byle do przełęczy. Potem jakoś stoczymy się w dół i po lodowcu dowleczemy do namiotów. Człowiek normalnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie przebiega granica jego możliwości. Teraz widzę tą granicę coraz dokładniej, w miarę jak coraz częściej odpoczywamy. Piarg. Uciec od tego cholernego śniegu. Może będzie łatwiej. Daję Januszowi latarkę. Sądzi, że mu to pomoże. Można jej używać jak czołówki. W miarę upływu czasu, ręce zaczynają częściowo spełniać rolę dolnych kończyn. I wreszcie jest przełęcz. Leżymy na kamieniach. Nie pójdziemy już ani  metra wyżej! Dwie godziny szliśmy do góry. Zdaje się, że za chmurami wschodzi księżyc.
     
    Schodzimy w dół na lodowiec. Nagle w dole pojawia się światełko i słychać głos Jacka. Zaczekajcie nie schodźcie w dół! Dlaczego mamy czekać? Przecież tu nie ma żadnych skałek. Zbocze nie jest podcięte. Biegnę w stronę światła. Jacek dzielnie maszeruje do góry. Gdzie Janusz - pyta? Idzie wyżej. Masz herbatę? Mam. Daj się napić. Na dole jest Ryśka z Elżbietą. Zbiegam w dół długimi susami. Z dołu dobiegają mnie okrzyki dziewczyn - Jacek, Jacek - to ty? Zrobię im niespodziankę - myślę sobie. Ryśka jest roztrzęsiona. Chodź to cię pocałuję! Chodź!  Siłą przyciąga mnie do siebie. Ona wywnioskowała  z tych krzyków, że Gienek nie żyje - wtrąca Elżbieta. Robi mi się strasznie głupio. Oto do czego może doprowadzić moje wspinanie się!  Już raz o mało nie zerwała ze mną, z powodu wspinania się, gdy chodziliśmy ze sobą. Uczucie jednak zwyciężyło.
     
    Organizowali wyprawę ratowniczą. Od Irańczyków pożyczyli dodatkowe latarki i zamierzali spędzić noc na przełęczy. Irańczycy, wśród których byli mulnicy, obiecali pomoc, jeśli nie wrócimy przed jedenastą. Zamierzenia dobre tylko, że za dużo przy tym hałasu, przemyka mi przez głowę. Przychodzi Jacek z Januszem. Teraz Jacek robi nam awanturę. Dziwię się wam! Uważacie się za doświadczonych turystów, taterników, a robicie takie numery. Jakie numery? Przecież mówiliśmy, że możemy biwakować. Wzięliście folię, co? Usiłujemy tłumaczyć, że takie historie zdarzają się w górach często. Że przecież nieodłącznie związane są z taternictwem i alpinizmem. Oni mają rację. Ale i my mamy. Narażanie się dla człowieka, który nie zetknął się z górami, zaczyna się od chwili wejścia w nie. Dla alpinisty to narażanie się zaczyna się na zupełnie innym poziomie. Nasze panie nie są zupełnymi nowicjuszkami w górach, a my też nie jesteśmy alpinistami. Co najwyżej początkującymi wspinaczami. Niemniej nasze oceny sytuacji się różnią. Wreszcie księżyc wyszedł z za chmur i wleczemy się wolno przez lodowiec, który lśni w jego blasku. Emocje już opadły. Lina, którą niosę na plecach, obsunęła się i obija mi się po nogach. Wydaje mi się, jakbym nie był zmęczony. Już mam dość tych gór! Od siedemnastu godzin jesteśmy z Januszem na nogach.
     
    Zdjęcia:
    1.  Podejście pod przełęcz między Alam Kuh i Szadeh Kuh. Na głowie mam kask budowlany.
    2.  Alam Kuh -4840 m i jej ściany. W całej swojej krasie.  Widoczna na pierwszym planie grań, od strony Szadeh Kuh, przechodząca w filar. Po jego lewej stronie ściana północna. Po prawej ściana północno-zachodnia. Pod nią była nasza  sąsiednia dolina i jej lodowiec Tacht-e-Czal.  Grań w lewo od  Alam Kuh ciągnęła się przez  dwa kilometry w stronę Siah Sang(p. poprzedni post). W prawo grań biegła w stronę szczytu Haft Chan(zdjęcia - post wyjście na Tacht-e-Solejman). Całość była świetnie widoczna ze szczytu Tacht-e-Solejman. Tworząc wspaniałą,  alpejską panoramę.
    3.  Jeszcze raz powtórzone zdjęcie Alam Kuh.  Zaznaczona droga Steinauera.  Niejako odrysowany  jej przebieg ze zdjęcia w Taterniku.  Natomiast, widoczny naszymi oczami  przebieg, jest opisany w poście.  U góry, wzdłuż grani,  zaznaczono symbolicznie nasz powrót ze szczytu  Alam Kuh.
    4.  Zdjęcie z drogi Steinauera w dół. Na pierwszym planie płyty  skalne ściany północno-zachodniej. Dalej widać szczyt Szadeh Kuh.  Po jego lewej stronie dolina Tacht-e-Czal. Po prawej lodowiec Jachczal. Na którym, nieco poza kadrem na prawo, mieliśmy namioty. Cały czas wspinaliśmy się w dużej ekspozycji. Ciągle poniżej nas widoczny był w dole lodowiec Tacht-e-Czal.
    5.  Tak dla ilustracji, jeśli chodzi o bloki tkwiące na ścianie skalnej. Czego ten blok się trzyma? I kiedy poleci?  Zdjęcie z podejścia na Tacht-e-Solejman.
    6.  Nasi  przyjaciele z "tramwaju" na szczycie Alam Kuh.
     






  6. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Piątego sierpnia.
     
    Rano okazuje się, że Elżbiecie spuchła twarz. To zdradliwe słońce Demawendu, tak ją urządziło, mimo że nie często  było dla nas łaskawe. I się nie pokazywało. Janusz planował dzisiaj wyjazd do Isfahanu i niestety nic z tego nie będzie. Elżbieta leży na materacu, pod trzcinowym daszkiem, obok basenu. Ryśka pierze, a my we trójkę pakujemy plecaki. Właściwie to we dwójkę. Jacek i ja. Zostawimy wszystkie nasze wysokogórskie, zimowe rzeczy w ambasadzie. Weźmiemy tylko namiot, śpiwory, trochę żarcia i na południe do Isfahanu, Szirazu, Persepolis. Janusz i Elżbieta jadą w poniedziałek do Polski. Rano wreszcie się ogoliłem. Przed tym Jacek jeszcze sfotografował nasze zmaltretowane, po wysokogórskich bojach, twarze.
     
     Wyjeżdżamy po południu we trójkę do Teheranu. I znowu mamy niewielki spacerek w samo południe, z pięćdziesięciokilowym plecaczkiem. W ambasadzie spotykamy S… kich. Dopiero co wyszli z dyplomatycznego baseniku. Ociekają jeszcze wodą. Dlaczego te kropeczki? To trudno wytłumaczyć. To się rozumie, gdy w sierpniowe południe przespaceruje się trochę po Teheranie. Klucza do mieszkania nie mają, przykro im, prawdopodobnie sekretarz ambasady…, ale on śpi i nie można go budzić. Dopiero o piątej się zbudzi. Poczekamy, szarzy obywatele ludowej ojczyzny, aż się zbudzi nowożytny arystokrata, dysponujący basenem, do którego tenże obywatel, utrzymujący z własnych podatków ten Disneyland, wstęp ma wzbroniony. Siedzimy we trójkę na ławce, na bulwarze Elżbiety. Bulwar ma dwie jezdnie, które są teraz zatłoczone ciągami aut. W środku między nimi jest pas zieleni, przez który wzdłuż bulwaru płynie kanałem woda z pobliskich gór. Bulwar obsadzony jest narwanami - drzewami o kulistych koronach. Pod jednym takim narwanem sobie właśnie siedzimy. Wszystkie lepsze ławki są zajęte przez śpiących ludzi. Lepsze to znaczy takie, gdzie jest najwięcej cienia. Robotnicy, których u nas nazwalibyśmy pracownikami zieleni - podlewają trawniki. Deptakiem wzdłuż kanału przechodzą czasem kobiety z dziećmi. Właśnie jedna z nich podwinęła małemu sukienkę i bez żadnej żenady myje mu pupę w brudnej wodzie kanału.
     
    Jest senne, teherańskie popołudnie. Rozmawiamy leniwie, o wszystkim i o niczym. Jacek wzdycha, że takich samochodów, jak tu jeżdżą, to nigdy w Polsce nie zobaczy. Popularny w kraju garbus - będący synonimem dostatku - uchodzi tu za kopciuszka. Z drugiej strony piętnaście kilometrów stąd, obok naszego campingu, stoją kuliste lepianki, gdzie mieszkają też teherańczycy. Nie chcę uprawiać taniej propagandy. Ale tak jest. Marmurowe wille i całe masy ludzi, których prawdopodobnie jedynym pożywieniem jest sangak. Że bulwar Elżbiety jest ulicą bogatej dzielnicy Teheranu, świadczą choćby wysokie budynki, stojące przy tej ulicy. Zresztą te budynki są dziełem ostatnich lat. Okna wszystkich szanujących się budowli są szczelnie zamknięte. To z powodu klimatyzacji.
     
    Jest już piąta. Wracamy do ambasady. Państwa S…kich nie ma. Sekretarz też nie ma klucza, ale państwo S…cy jakby to przewidzieli(?) i zostawili numer, aby do nich zadzwonić, to postarają się coś załatwić. Telefon jest niedaleko. W sklepie, którego właściciel mówi podobno po polsku. Idziemy więc do sklepu. Zaplanowaliśmy sobie, że jak dostaniemy klucz do mieszkania, to przeniesiemy z ambasady tam wszystkie nasze rzeczy. To ciągłe się dopraszanie, o klucz do piwnicy, wychodzi nam już bokiem. Zresztą dają nam tu do zrozumienia, że robią nam łaskę, trzymając tych kilka naszych nędznych plecaków. Gdyby ojczyzna nam nie poskąpiła dolarów, z tych, czy innych względów, to może nasza sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ponieważ nam poskąpiła, to niechże nasza socjalistyczna ambasada będzie choć trochę uczynna dla uczciwych obywateli ludowej ojczyzny. Niestety idee, które nam przez lata wpajano - sobie, a życie sobie.
     
    Na dźwięk dzwonka, potrąconego przez drzwi, z za kontuaru podnosi głowę starszy człowiek, o bladej mizernej twarzy. Czy możemy zatelefonować? Tak możemy - odpowiada ze śmiesznym akcentem, zmiękczając polskie słowa. Wykręcam sześciocyfrowy numer. Jesteśmy w sklepie spożywczym. Widocznie nasi z ambasady często tu coś kupują i stąd ta znajomość polszczyzny u właściciela sklepu. W słuchawce słychać wyraźny, ale przyjemny sygnał. Żadnych trzasków i zgrzytów, do jakich jesteśmy w domu przyzwyczajeni. Zgłasza się jakiś niemiecki głos. Proszę o pana S…kiego. Za chwile S…ki podchodzi do telefonu. Niestety bardzo mu przykro, ale klucz wziął administrator budynku. Oni oczywiście tego nie przewidzieli, itp., itd.….Ja też - no cóż, dyplomacja - serdecznie dziękuję, za to co dla nas zrobili(sic!).
     
    Telefon, mimo znajomości języka polskiego przez właściciela sklepu, kosztuje nas sześć rialsów.  Po wyjściu na ulicę możemy sobie pokląć. Całą sprawę komentujemy w ten sposób. Bajki o administratorze - to oczywiście bzdura. S…cy nie chcą nam dać klucza, bo dostali takie instrukcje z ambasady, która ma nas dosyć. I nie tylko nas. Wszystkich takich przyjeżdżających z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. Odczuł to już na własnej skórze Klub Wysokogórski z Krakowa. Zawsze to już dosyć daleko od Warszawy. A ja naiwny sądziłem kiedyś, że ludzie w polskich placówkach dyplomatycznych są mili, uczynni, szczególnie tam gdzie przyjeżdżających Polaków można policzyć na palcach obu rąk. Dziwna polityka, czy polityczka w stosunku do własnych obywateli.
     
    Wrócimy do ambasady i zabierzemy konserwy. Janusz dla siebie, i dla Elżbiety na dwa dni pobytu w Teheranie, i na powrót. Jacek dla naszej trójki, na cały następny tydzień. Wobec takiego obrotu z mieszkaniem, dochodzę z Jackiem do wniosku, że moglibyśmy jechać jeszcze dziś w nocy do Isfahanu. Bo, po pierwsze podróż jest ze względu na temperaturą mniej męcząca. Tak twierdzili Warszawiacy.  Autobusy nie mają klimatyzacji. Po drugie - nie będziemy płacić campingu, tym bardziej że w Isfahanie według Warszawiaków, jest bardzo tani camping. Z basenem. A wreszcie po trzecie - zaoszczędzimy niejako dzień. Podróżując nocą. Idziemy więc na ulicę Fisher Abad do T.B.T. po bilety do Isfahanu. Mamy szczęście - są bilety i to na godzinę dziesiątą czterdzieści pięć wieczorem. Wyraźnie słyszę - twenty  two, fourty five. Znamy już trochę Iran, więc pytam się następnego. Dziesiąta piętnaście - pada odpowiedź. Jeszcze jeden - wpół do jedenastej - słyszymy, ale z informacją, że lepiej już być o dziesiątej. Do takiego wniosku doszlibyśmy sami i bez tej dodatkowej informacji.
     
    Zbliża się siódma. Do placu Gumruk, skąd pojedziemy do Gol-e-Sahra, jedzie się stąd dwoma autobusami miejskimi z przesiadką. A tu, jak na złość, przejeżdża jeden, potem drugi, oba zapchane ludźmi, nie zatrzymując się na przystanku. Janusz kupił większą  ilość biletów po dwa rialsy i trzyma je w ręce  Wreszcie zatrzymuje się zielony autobus, tylko dziwnie pusty. Błyskawicznie znajdujemy wytłumaczenie tego braku pasażerów, gdy konduktor zaczyna wyrywać Januszowi z ręki bilety. Zamiast po dwa rialsy, to płacimy po pięć. Jeździ tą samą trasą, co te po dwa. Długo nam dziś trwa podróż do placu Gumruk. A jeszcze dłużej jedziemy do Gol-e-Sahra. Wyjechaliśmy o ósmej i dosłownie, co sto metrów ktoś wsiada, ktoś wysiada z autobusu. Wyjątkowo wlecze się dziś ten pojazd. A nam się spieszy, ponieważ dziesiąta jest coraz bliżej. Wreszcie jesteśmy na campingu. Gotujemy błyskawicznie herbatę. Janusz z Elżbietą przeprowadzają skomplikowane rozliczenia rialsowo – dolarowe.  Likwidujemy naszą wspólną kasę. Segregują bilety kolejowe na powrót, które też nam komplikują życie, składając się z kilkunastu różnych papierków. I wreszcie po dziewiątej wychodzimy we trójkę, żegnając się z Januszem i Elżbietą. Szkoda, że już wyjeżdżają do Polski. Nie byliśmy idealni. Kłóciliśmy się nieraz. Ale w sumie byliśmy na pewno dobrze współpracującą grupą. Te małe kłótnie, to tylko niewielkie obłoczki, na pogodnym niebie, które nieraz urozmaicają błękit.
     
    Złapany mikrobus jakby chciał odrobić straty tego, co nas wiózł do campingu. Jedziemy prawie bez zatrzymywania się do placu Gumruk. Złapany taksówkarz wiezie już dwóch pasażerów. Jedziemy do T.B.T. Dzisiaj w Teheranie święto - Constitution Day - Dzień Konstytucji. Piąty sierpnia. Ale piąty w naszym kalendarzu. U nich jest dzisiaj - dwunasty dzień, piątego miesiąca. A rok jest 1351 ery muzułmańskiej. Pewien problem, gdy się chce kupić bilet, na przykład w przedsprzedaży. Należy wtedy podać datę według ich kalendarza. A mieliśmy później taką potrzebę.
     
    Zamiłowanie Irańczyków do efekciarstwa daje o sobie znać. Na najważniejszych budynkach wiszą girlandy różnokolorowych żarówek. Główna Kwatera Policji i jakieś ministerstwo w pobliżu wyglądają, jak gigantyczne choinki. Cały budynek dookoła, od ziemi aż po dach, jest obwieszony żarówkami. Punktualnie o dziesiątej jesteśmy pod dworcem T.B.T. Taksówkarz, z braku drobnych, dostaje ode mnie sto rialsów. Wydaje tylko trzydzieści. Jak zwykle w takich momentach następuje mała kłótnia. Odjeżdża w końcu z pięćdziesięcioma rialsami. I tak nas naciął na dziesięć. Przy autobusie trafiamy na młodego Irańczyka, który umie trochę po niemiecku. Dowiadujemy się od niego, że autobus odjeżdża piętnaście po dziesiątej, a w Isfahanie będziemy o siódmej rano.
     
    Punktualnie, o dziesiątej piętnaście, autobus miękko wytacza się na ulicę Fisher Abad. Jest to niemiecki Mercedes. Jedziemy przez oświetlone ulice miasta. Domy stają się coraz niższe i brzydsze. Znikają eleganckie sklepy, na chodnikach pojawiają się gazowe lampy i po półgodzinie Teheran zostaje za nami, znacząc swoje istnienie łuną świateł na tle Elbursu.  Ledwo widocznego na tle gwiaździstego nieba.  Przez otwarte okno wpada do autobusu ciepły powiew   pustyni. Na suficie żarzą się niebieskie lampki. Po autobusie chodzi boy i rozdaje cukierki. Cukierek jest mały i cierpki. Część pasażerów śpi. Przymykam okno, zostawiając tylko małą szparkę. Usiłujemy z Rysią zasnąć. Budzę się po kilkunastu minutach. Gdzieś przed oczami mignęła  mi tablica drogowa z napisem Kum - 80 km. Święte miasto irańskich szyitów. Znajduje się tam meczet z grobem szyickiej świętej - Fatimy. Droga - o ile to można dojrzeć w świetle reflektorów - biegnie wśród niewysokich wzgórz. Od czasu do czasu mignie przydrożna czajhana. Autobus jedzie szybko. O ile to się zmieniło w ciągu trzydziestu lat.  Przecież Franciszek Machalski pisał, w czasie drugiej wojny światowej: „ Dziś o ósmej piętnaście w wyruszyliśmy w daleką drogę do Szyrazu. Niemal tysiąc kilometrów drogi przez dzikie pasma górskie i nieurodzajne pustynie”.
  7. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 5
    Jedziemy w Hindukusz
    Bębny zostały zapakowane. Średnio każdy ważył 33 kilogramy. W nich spis zawartości. Wszystko to co zabieramy, zapakowane w ten sposób, że stracenie jednego, czy kilku bębnów nie rozłoży wyprawy. Zostały zaplombowane przez celników. Mieliśmy ich trzydzieści. Każdy z napisami,  jaki jest  cel wyprawy. Bębnów nie wolno rzucać!
    Każdy z nas dostał od Jurka, powielony słownik z języka „farsi” na polski. Tym językiem rozmawiają w Afganistanie i rozmawiali w Iranie. Autorstwa Bolesława Chwaścińskiego. Na początku dedykacja -„kol. Staszkowi Bielowi z myślą o wspólnej wyprawie, B. Chwaściński 16.III.1960”. Słownik mi już blaknie. Odbity z kalki i wywołany w amoniaku. 
    Jechaliśmy pociągiem z Krakowa do Warszawy i dalej do Moskwy. Do Moskwy przyjechaliśmy rano. Odjazd  do Termezu, z dworca kazańskiego, nastąpił pod wieczór. Pociąg jechał do Duszanbe w Uzbekistanie, przez Termez.  Jechał najpierw na wschód, w kierunku Uralu. A potem skręcił na południe.  Za oknem przesuwała się kołchozowa Rosja. Patrzyłem, od rana  przez okno wagonu,  na przesuwający się krajobraz.
    Mijaliśmy wsie z kolorowymi, małymi, drewnianymi  domkami. Między którymi biegła szeroka, zakurzona wiejska ulica. Mijaliśmy pola i laski. W których rosły  białe brzozy. Pociąg się nie spieszył.  Jechaliśmy w wagonie sypialnym. Każdy miał miejsce do spania, na własnej pościeli. Przedziały były otwarte.  Na cztery „łóżka”. To nie był luksus w drodze do Iranu.  Tu jechał zwykły radziecki człowiek. Z własnym wyżywieniem. Konduktor na zamówienie pichcił herbatę w samowarze.
    Kolejnego dnia jechaliśmy przez Kazachstan. Za oknem, jak sięgnąć wzrokiem, było  płasko, czasem pojawiło się  jakieś zafalowanie terenu. Trawa już rudziała. Jechaliśmy przez  stepy.  W różnych kierunkach biegły ślady opon. Pusto, żadnych domów, czy drzewek. Tylko ta trawa.. Czasem mignął stojący przy torze  mały budynek.  Wokół nie było innych domów. Linia była jednotorowa.  Na łukach, wystawiałem głowę za okno,  patrząc na wijący się długi wąż wagonów.  Patrzyłem na te stepy i na myśl mi przychodzili nasi rodacy, których tu kiedyś wywieziono. I których dużo jeszcze tu żyje.
    Koledzy znający już tą trasę,  poinformowali nas, że jak się zbliżymy do Morza Aralskiego, to w wagonach pojawią się ryby. I rzeczywiście, na jakiejś stacji, do wagonów weszło sporo osób z pęczkami wędzonych ryb. Wiszących na drucie, za skrzela. Wagon zapachniał.  Widocznie wtedy jeszcze istniało Morze Aralskie. 
    Termez
    Przyjechaliśmy po dwu i pół dniach  do Termezu. Pociąg jechał jeszcze dalej, do niedalekiego Duszanbe. Byliśmy w Uzbekistanie. Czekała nas tu niemiła niespodzianka.  Bębny nie przyjechały naszym pociągiem z Moskwy. Gdzie one są i kiedy przyjadą? Związek Radziecki jest bardzo duży. W Termezie się nie dowiemy, co się z nimi dzieje  Na razie zakwaterowaliśmy się w jedynym hotelu w tym mieście.
    Hotel „Szark” z zewnątrz wyglądał nawet przyzwoicie.  Ale do spania, w dziewiątkę, mieliśmy jeden duży pokój. Byliśmy już sporo na południu. Było bardzo gorąco.  Na łóżkiem miałem mały termometr. W nocy wskazywał 32 stopnie. W dzień znacznie więcej.  Hotel był z restauracją, ale siku się robiło na zewnątrz. W malutkim budyneczku, gdzie byla dziura w posadce.  Teren wokół Termezu to prawie pustynia
    Siedzielismy w tym hotelu. Pytając na stacji o  los bębnów. Pewnie były, gdzieś tam, w ZSSR. Może nawet jeszcze w Moskwie. A może jechały  pociągiem w naszą stronę. A może jakiś Wania, wysłał je, przez pomyłkę, do Irkucka lub Władywostoku.  Wszystko było możliwe. Na miejscowej stacji nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Co robić? Tak czekać, że kiedyś przyjadą. Pytać codziennie, czy już są?  Czas płynie. Mamy urlopy z pracy. Bez tego bagażu wszystko inne przestało mieć sens.  Prawie roczny wysiłek grupy ludzi poszedłby na darmo.
    W Związku Radzieckim nie było książek telefonicznych. Zresztą miejscowa centrala nie połączyłaby z wybranym numerem.  Jedyną nadzieją była polska ambasada  w Moskwie. Jak się z nią połączymy,  to może tam, na miejscu u kolejarzy, coś się dowiedzą. Popchną sprawę do przodu. Nikt nie zlekceważy telefonu z ambasady. Ale nie mamy numeru. A zresztą gdyby nawet  był, to nie połączą nas z nimi. 
    Doświadczenie kierownictwa było bezcenne.  Należy się udać do miejscowego sekretarza partii. I przedstawić sprawę.  Kierownik i drugi kolega, najlepiej znający rosyjski, przedstawili  sprawę wyprawy.  Centrala telefoniczna połączy nas z ambasadą.  I  rozmawialiśmy. Będą interweniować!  Jest więc nadzieja, że bębny przyjadą. Ale dokładnie kiedy, to dalej nie było wiadomo. 
    Jurek postanawił,  że szkoda tracić czasu bezczynnie.  Kilkadziesiąt kilometrów od nas, za Amudarią w Afganistanie już  zaczyna się Hindukusz. Jakieś jego długie ramiona sięgają,  aż tak blisko, nad pustynną równinę nad   rzeką. Hindukusz w tym rejonie to jeszcze niewysokie góry. Skaliste, wapienne. Przecięte licznymi dolinkami.  Suche góry. Ale mogą w nich być jaskinie.  Które się tworzą w wapieniu. To są znane zjawiska krasowe.
    Klub Wysokogórski to także taternicy jaskiniowi, grotołazi. Niektórzy, jak mój szwagier Paweł, to  dwu-dyscyplinowcy. Podziemni i nadziemni. Sprzęt jest prawie  taki sam, jeśli chodzi o wspinanie, czy zjazdy. Odkrycie jaskini,  czy też jej „pogłębienie”,  albo rozszerzenie w poziomie, to marzenie każdego taternika jaskiniowego. Więc gdyby jakąś taką dziurę odkryć, w tym wapiennym Hindukuszu, to byłby mały sukces. Koledzy z Klubu  Wysokogórskiego mogliby zacząć ją penetrować. Nigdy nie wiadomo z góry, co się za tym kryje. Może dziesiątki kilometrów korytarzy. I  dla turystyki wspaniałe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty.
    Pojedziemy w kilku za Amudarię i  spenetrujemy obszar w pobliżu małej rzeczki, która płynąc, gdzieś z dalszych miejsc w Hindukuszu, przecina ostatnie skały na swej drodze do Amudarii, tworząc  przełom. Jurek go zna. Jechał tam, już nie jeden raz. Za tym przełomem, przeprowadzimy rekonesans w poszukiwaniu jaskiń. Czekając na przyjazd kolegów, w wynajętym samochodzie z cennymi bębnami. 
    Jestem w tej grupce, czteroosobowej. To coś nowego, zamiast siedzieć w Termezie. Nieznośny upał. W knajpie trzeba było płacić. Wóda była. Miejscowi nawet zapraszali na kielicha.  Nie zdradzę, ale jeden z kolegów miał na to ochotę. Miasteczko, gdzie dokoła jest tylko pustynia. Zresztą włóczenie się po ZSSR nie było mile widziane.
    Zdjęcie
     Hotel „Szark” w Termezie

  8. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Trzeciego sierpnia.
     
    Rano mamy słońce. Świetnie. Wysuszymy trochę nasze rzeczy. Prawie wszystko jest mokre. Nawet śpiwory są lekko wilgotne. Rozglądam się za Demawendem. Musi tu gdzieś być. Mam! Krzyczę do pozostałych. Na drzewami, widać  w głębi, bardzo wysoko w górze biały stożek. Po śniadaniu i spakowaniu naszego dobytku zaczynamy szukać jakiegoś samochodu do Rineh. Demawend jest już dobrze widoczny. Tylko na samym szczycie siedzi niewielka czapa z chmur. Potężna góra. Sterczy nad nami ponad trzy i pół kilometra. Rysia ma wątpliwości, czy my tam wyjdziemy. Z samochodem są trudności. Nikt nie chce jechać do Rineh. Mówią ciągle o jakimś Polemunie. Wnioskujemy z tych rozmów, że z Puluru nie dojedziemy do Rineh. Należy jechać najpierw do Polemunu, a stamtąd dopiero do Rineh. Przed knajpką stoi mikrobus. Zapytany jakiś obszarpaniec, wyglądający na konduktora, czy jedzie do Polemunu. Kiwa głową, że tak. Tu, żeby być pewnym jakiejś informacji, trzeba się spytać kilka razy i to człowieka, który budzi pewne zaufanie. Wszyscy tu chętnie udzielają informacji, tylko że nie zawsze ścisłych, prawdziwych. Z dobrego serca chcą pomóc. A i ze znajomością angielskiego u przeciętnego Irańczyka jest raczej bardzo krucho.
     
    Elżbieta zwraca się do sympatycznie wyglądającej Iranki, czy mówi po angielsku. Tak. No to mamy tłumacza. Ubijamy interes z obszarpańcem. Za pięć tomanów jedziemy do Polemunu.  Stamtąd rzeczywiście można się dostać do Rineh. Ona też jedzie do Rineh. Wsiadamy do mikrobusu i jedziemy z powrotem w stronę Morza Kaspijskiego. Po drodze miga tablica z napisem - wysokość nad poziomem morza -2050 m. Długi tunel Przy wjeździe, spokojny nagle mikrobus ożywia się. Słychać wymawiane słowo - Allah. Oni widocznie boją się tuneli i się modlą - komentujemy to ożywienie. Polemun. To,  ta sama miejscowość, gdzie wczoraj staliśmy i kupowałem placki chlebowe, albo chleb plackowy. Nasz obszarpaniec żąda, wbrew umowie, dziesięciu tomanów za przejazd. Temperatura dyskusji wzrasta. On jest uparty. Ja też. Dookoła nas gromadzi się mały tłumek. Sytuacje jest o tyle głupia, że oni chyba nie wiedzą o co tu idzie. Gotowi pomyśleć, że Europejczycy chcą wykiwać biednego Irańczyka. Pisałem już w kilku miejscach, że jesteśmy Europejczykami, bo jesteśmy z Europy. Tak jak Murzyn dla nas jest z Afryki, a  człowiek o żółtej cerze, to Chińczyk lub Japończyk. Ustępuję wreszcie i daję sto rialsów. Odjechał mu mikrobus. Za chwile widzimy go, jak szczerząc do nas zęby jedzie innym, ale… w stronę Teheranu. Czort by się na nich wyznał.
     
    Mamy samochód do Rineh. Tam jedzie nasza irańska tłumaczka. I ona go załatwiła.  A raczej sam się załatwił. Stoi sobie stara osobowa Chevroleta i kierowca bierze po trzy tomany do Rineh. Plus opłata za bagaż. Kursuje widocznie między Polemunem i Rineh. Nasze plecaki lądują w bagażniku, a co się nie zmieściło, to na dachu. Wsiadamy. W piątkę siedzimy na tylnym siedzeniu. Na przednim też piątka. Ale to nie wszyscy.  Przez tylne okienko widać nogi jeszcze jednego pasażera, stojącego na bagażniku. To pomocnik kierowcy. Janusz będący kierowcą - po dwunastogodzinnym kursie automobilklubu - twierdzi, że amerykańskie wozy mają nadmiar mocy. I rzeczywiście czujemy ten nadmiar. Polemun znika błyskawicznie w dole. Jedziemy wąską żwirową drogą wyciętą w  zboczu o nachyleniu  czterdzieści stopni. Kurz. Na zakrętach gaz do dechy, ryk silnika i szybkość, której nie powstydziłby się nasz Zasada. Kierowca chce widocznie dodatkowo się popisać.  Może przed Iranką, a także może przed nami. Iranka jest miłą dziewczyną, Z zawodu lekarzem. Studiowała medycynę na uniwersytecie w Tebriz.  Teraz jedzie do rodziny w Rineh. Cieszy się bardzo, że może sobie pogadać z nami po angielsku.
     
    W samochodzie panuje wesoły nastrój. Jedynie Ryśka jest trochę przerażona. Naprzeciwko nas jedzie z góry duży ciężarowy samochód. Zmieścimy się razem na wąskiej drodze, czy nie? Zmieściliśmy się. Tylko, że on zjechał na naszą stronę!  Zostawiając nam objazd od strony stromego zbocza. Gdybym był większym fantastą, to mógłbym w tym miejscu napisać - koła  ledwie musnęły skraj drogi wiszącej nad przepaścią. Wystarczyłaby chwila nieuwagi kierowcy, a potoczylibyśmy w stronę głębokiej doliny rzeki... Po drugiej stronie doliny, wysoko nad nią, widać wsie zawieszone na górskich stokach . Prowadzą do nich takie same drogi jak nasza do Rineh. Wyżej są już tylko wypalone słońcem szczyty Elbursu.  Przyjechaliśmy do Rineh. Malutkie, gliniane domki, przylepione do zbocza Demawendu, którego szczytu zresztą nie widać. Mijamy kilka osób z plecakami.  Stajemy przed stacją, albo schroniskiem IMF-u. Budynek ten, w tym otoczeniu, robi wrażenie pałacu.
     
    Robię grupowe zdjęcie całej ferajny z Chevrolety. Dziewczyny namawiaja mnie, żebym pomógł Irance zanieść walizkę  do domu. Podbiegam do niej - can I help you? Pomogę pani. Thank you – dziękuję! Z tyłu dobiegają mnie okrzyki - pomóż jej! Próbuję jeszcze raz. No, no! Nie, dziękuję!  Nie wiadomo, czy moja pomoc wyszłaby jej na dobre. Jesteśmy w kraju, gdzie się wyznaje islam.  Domownicy widzą  - latorośl  rodzinną wchodzącą  do domu z  nieznajomym. Nie wyglądającym zupełnie  na miejscowego.  My ciągle myślimy własnymi kategoriami. Ale spróbujmy sobie wyobrazić taką sytuację - na polskiej, dalekiej wsi wysiada z autobusu miejscowa dziewczyna, a za nią, niosący jej walizę - na przykład młody człowiek o żółtej cerze.  Powiedzmy - Chińczyk. Powstałaby z tego niezła łamigłówka dla miejscowych dewotek. 
     
    Przyjmuje nas w schronisku pan Abullohi, albo Marzanapur. Nie wiem, nie przedstawił się nam. Chcieliśmy zostawić tu nasze plecaki. Na Demawend weźmiemy tylko dwa śpiwory, trochę konserw na trzy dni. Jakąś dodatkową odzież i to wszystko. Do schroniska przyszło kilku Irańczyków wracających z góry. Są też ci z plecakami, co minęliśmy ich po drodze. Dwóch młodych chłopaków i trzeci starszy. Z długim kijem. Nie wiem kto z nas ochrzcił go „legionistą „.  Może z powodu furażerki, a może jego ubiór przypominał coś wojskowego. W każdym razie nazwa ta przylgnęła. Legionista pokazuje gospodarzowi schroniska jakąś legitymację. Odnosimy wrażenie, że tu bez legitymacji wyżej nie puszczają. Idzie na szczyt już drugi raz. Jest z tego powodu dumny. Jak mi się wydaje, chętnie by nam udzielił kilku dobrych rad. Z racji swego doświadczenia. Zostawiamy w schronisku plecaki. Dziewczyny proponują wynająć muła. Na górę mamy niewielkie   plecaczki. Ale muł się przyda. Zamiast muła zjawia się koń z poganiaczem.  Którego wiek stanowi dla mnie zagadkę. Kupujemy jeszcze w małym sklepiku ciasto biszkoptowe, kilka pomidorów i w drogę.
     
    Mamy nadzieję, że dzisiaj dojdziemy do schronu, położonego na wysokości ponad cztery tysiące metrów. Rineh leży na wysokości dwa tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dzielna karawana, żartując sobie i przegryzając biszkopty pomidorami, wlecze się przez wieś. Mijamy niewielką jednostkę wojskową. Strzegą Demawendu? Wieś zostaje za nami. Mijamy stadko owiec, pasących się obok drogi. Szałas pasterza to niewielka, okopcona  wewnątrz budka z kamieni, pokryta z wierzchu darnią. Koń to nie muł. Wyraźnie mu nie odpowiada niesienie plecaków. Ma ochotę szybkim galopem opuścić nasze towarzystwo. Kij i cmokanie poganiacza przywracają go do porządku. Demawend wydaje się być w zasięgu ręki. Do śniegu jeden krok, potem trochę w górę i szczyt. Złudzenia. Górskie złudzenia. Można by w to jeszcze wierzyć, gdyby nie twarda rzeczywistość. Jeszcze ponad trzy kilometry w górę na szczyt. Z góry jedzie na ośle starsza kobieta. Osła prowadzi młody chłopak. Obok kroczy młoda dama okryta czadorem, pod którym widać spodnie i buty na słupku.
     
    Trawersujemy stoki Demawendu.  Wchodzimy we mgłę. Prędzej - to jest zawieszona chmura. Koń i poganiacz, oprócz niesienia naszego bagażu, pełnią teraz rolę przewodników. Mielibyśmy na pewno trudności w odszukaniu schronu, na tym ogromnym stoku tego wulkanu.  Przechodzimy obok opuszczonych szałasów pasterskich. Szałas może się komuś kojarzyć z budowlą, powstałą z gałęzi i darni. Nie tu. Drzew tu nie ma w ogóle. Szałasy są zbudowane całkowicie z kamieni. Budowla jest prosta. Posiada tylko jedno wejście. Trafiliśmy na prawie, że osadę pasterską. Ślady ognisk. Obok jednego leży wojłokowa derka. Większe spotkanie. Dogoniliśmy jakąś grupę idącą do schronu, która wyszła przed nami. Z góry z kolei przyjechało na koniach kilku jeźdźców. Rozmawiają z poganiaczem. Dookoła nas mgła. Do schronu jeszcze spory kawałek drogi, bo zwiększamy tempo. Ryśka jest już porządnie zmęczona. Nasz poganiacz - przewodnik  trochę się niecierpliwi, ponieważ musi czekać na nas. W tej mgle można się łatwo zagubić. Jest na tym stoku tysiące ścieżek, we wszystkich możliwych kierunkach, wydeptanych przez pasące się bydło.
     
    Wychodzimy ponad mgłę. Śliczny widok. Z tego, pofalowanego morza mgieł, sterczą co wyższe szczyty. A wśród nich nasz cel - Demawend. Przerasta je wszystkie o głowę. Dziwne wrażenie, jakby się oddalił. Przed nami i za nami idą grupki ludzi. Nie będziemy sami spać w tym schronie. Moja żona jest w  coraz gorszej formie. Elżbieta czuje się lepiej, niż ona. Pogoda jest ładna. Choć, czy można mówić o pogodzie, jeśli się jest nad chmurami? Dookoła rosną ładne osty i traganki, kolczaste kule. Do schronu już nie powinno być daleko. Mijamy mały żlebik.  W nim leży resztka śniegu, z którego cieknie woda. Siedząca, nad żlebikiem, grupka młodych ludzi, proponuje nam swoje kubki - w celu zaspokojenia pragnienia. Dziękujemy. Coraz więcej ludzi idzie do góry. Doganiamy kolejne grupy. Widocznie z naszą kondycją, mimo niecierpliwości naszego poganiacza, nie jest tak źle. Przed nami idzie trójka młodych ludzi. Są widocznie nieźle zmęczeni, bo co chwila siadają. Zastanawiam się przez chwilę - czy oni mają plecaki. Bo jak mają to gdzie? A może chcieli sobie zrobić tylko szybki wypad na ten irański Giewont? Jeden z nich widząc w moim ręku torebkę plastykową z resztkami biszkoptów, prosi mnie o kawałek. Ależ  proszę - please, please - powtarzam. Za chwilę siadają we trójkę i zaczynają wcinać biszkopty.
     
    Przed nami pojawia się legionista. Też widocznie wysokość dała się mu we znaki. Słońce zachodzi. Czerwona tarcza zanurza się w  mgielnym morzu, które zostaje coraz niżej pod nami. Robi się chłodno.  Jestem tylko w koszuli z krótkimi rękawami. Zostawiam Rysię samą i przyspieszam, aby się rozgrzać. Do schronu  jest naprawdę już niedaleko i dojdzie sama, tym bardziej, że przodu i z tyłu idą ludzie. Świetnie mi się idzie. Tak szybko chodzę z Kuźnic na Halę Gąsienicową, a nie na wysokości cztery tysiące metrów. Kolosalna  różnica w stosunku do podejścia pod Alam Kuh. Jesteśmy już nieźle zaaklimatyzowani. Przed nami schron. Półokrągłe aluminiowe pudełko stojące na kamiennym podeście. Ten pod Alam Kuh wyglądał pewno podobnie, albo był nawet identyczny. Jacek zapłacił naszemu poganiaczowi.
     
    Wchodzę do środka. O rety! Ile tu ludzi? Potykam się o jakieś buty. Ktoś zwraca mi uwagę, że jak chcę wejść dalej, to powinienem zdjąć buty. Schron wewnątrz składa się z małego przedsionka, w którym teraz na kilku metrach kwadratowych, leżą dziesiątki butów, plecaków i stoi kilku ludzi. Którzy na małej półce w formie stolika, usiłują na kilku prymusach coś ugotować. W „sypialni” jest jeszcze gorzej, ponieważ właściciele tych kilkudziesięciu par butów leżą, szczelnie owinięci w śpiwory. Prawie jeden drugim. Gdzie tu się jeszcze pomieszczą te tłumy, jeszcze idące z dołu. Pocieszam się, że nie takie problemy się w górach rozwiązuje. Czytałem kiedyś takie opowiadanie, którego autor - alpinista dobijał się do jednego ze schronów w Alpach. Wreszcie go wpuszczono do środka. Był szesnastym, z kolei, w schronie czteroosobowym. Ktoś krzyczy do mnie „monssieur” O! Świetnie. Będę się mógł dogadać w jakimś ludzkim języku. Angielski już mi obrzydł. Może dlatego, że go słabo znam. Przychodzi Janusz, Ryśka i Elżbieta. Ten, który krzyczał – monssieur, robi nam trochę miejsca. Ktoś podaje nam herbatę. W schronie sami mężczyźni. Tylko nasze panie są wyjątkiem. Ale one nie są Irankami. Kiedy kobiety w Iranie zaczną chodzić w góry? Z  tego, co widzieliśmy w tym kraju, to jeszcze dużo wody w rzekach  upłynie, zanim do tego dojdzie.
     
    Dalszy ciąg wieczoru jest nieskomplikowany. Usiłujemy i my coś ugotować. Udaje nam się to z zupą i herbatą. Miejsca do spania mamy na jedną. No!  Może na dwie osoby. Na zewnątrz szaleje burza, gdzieś na dole latają błyskawice. Obok schronu pada śnieg. Jedni nam radzą, aby wyjść na szczyt o północy. Legionista, natomiast, poleca godzinę piątą i swoją osobę, jako przewodnika. Zobaczymy co przyniesie ranek. Na razie w schronie panuje totalny rozgardiasz. Ktoś śpiewa, inni się śmieją. Bez przerwy jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Mówiący po francusku twierdzi, że w schronie jest pięćdziesiąt osób. Możliwe. Wreszcie pomału wszystko się uspakaja. Śpimy. Śpimy to gruba przesada. Usiłujemy raczej leżeć w dość dziwnych pozycjach. Pięć osób w miejscu, gdzie mieści się w miarę wygodnie jedna. Oczywiście w takich warunkach piżamy się raczej nie używa. Obok mojej głowy stoi naftowa lampa. Nogi moje leżą na czyichś odnóżach. Wypadło mi najgorsze miejsce. Leżę obok wejścia. Z zewnątrz ciągnie chłód. Co się w takich momentach myśli. Czy się jest szczęśliwym. Z czego się składa nasze życie. Z robienia rzeczy wielkich.  A co to są te wielkie rzeczy? Dla jednego to jest kupno samochodu, dla drugiego budowa własnego domu, dla innych może stanowisko. Dla mnie może to jest wyjście na wysoką górę. Każdy ma jakieś marzenie, które jest jego celem. Jedni chcą przejść ścianę skalną. Inni chcą jak najniżej zejść w głąb morza. Do głowy przychodzą mi pytania. Pytania dotyczące codziennego życia normalnego człowieka. Po co pisać bzdury, że się myśli o czymś wzniosłym, nieosiągalnym dla innych. Owijam się szczelniej śpiworem. W drugim kącie wybucha śmiech i znowu cisza. O dach schronu uderzają grudki śniegu. Szeleszcząc staczają się na  dół.
     
    Zdjęcia:
    1.    Demawend. Jeden  z najwyższych wulkanów na świecie. Sterczy trzy i pół kilometra nad głową mojej  żony.
    2.   Droga do Rineh.  Miejscowości  - jako punktu wyjścia na  Demawend.  Droga miała być trudna i podjazd stromy.  Do podjechanią nią mieliśmy, według moich szacunków -biorąc pod uwagę wysokość Polemunu i Rineh - około trzystu do czterystu metrów różnicy poziomów. 
    3.   Rozładowanie  Chewrolety po przyjeździe do Rineh.
    4.   "Rodzinne" zdjęcie wesołego towarzystwa z Chewrolety.  Iranka lekarka z lewej strony. Moja  żona jeszcze bardziej na lewo.  Nie zmieściła się niestety w kadrze.
    5.   Stacja IMF(Iranian Mountainering Federation).  I  nasz bagażowy koń.
    6.   Koń to nie muł. Więc rwał  szybko do góry.
    7.   Czasem były, z tego powodu, potrzebne poprawki mocowania ładunku.
    8.   Koń i poganiacz jako nasi przewodnicy. Bezcenni, gdy wszystko otulała mgła.  
    9.  Schron pod Demawendem.  Około  - 4100 m npm. Szach nie szczędził  kasy na taką porządną budowlę dla IMF.  
     
     









  9. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Osiemnasty lipca.
     
    W nocy budzi mnie szarpanie wagonu i wydaje mi się, jak bym słyszał charakterystyczny odgłos jadącego parowozu. Ale skąd tu parowóz-myślę sobie. Przecież to linia zelektryfikowana. I zasypiam znowu. Cicho i spokojnie. Podnoszę roletę w oknie. Stoimy na jakiejś dużej stacji. Na zegarku godzina ósma. To pewnie Dżulfa. Wagon nasz stoi naprzeciwko dużego budynku dworcowego. Budynek jest zupełnie nowy. Szkło i marmur. Nawet drzwi są ze szkła. Nigdzie nie ma napisu, co to za stacja., ale na pewno jesteśmy w Dżulfie. Wychodzę z przedziału na korytarz.  Jakieś dziwne, rdzawe góry. Wyglądają, jakby je ktoś wypalił w ogromnym piecu. Nie widać na nich ani źdźbła trawy. W ładne góry jedziemy, nie ma co. Co prawda spodziewałem się, że nie będziemy w Iranie narzekać na nadmiar lasów – to nie Tatry – ale tu nie ma nawet trawy. Daleko na wschodzie widać wysoki ośnieżony łańcuch. To Zangiezurskij  Chriebiet. Jeden z łańcuchów małego Kaukazu.
     
    Na peronie ruch minimalny. Miszka dyplomatycznym gestem wskazuje toaletę. Towarzystwo w wagonie mamy międzynarodowe. Trzej Afgańczycy jadący przez Teheran do Kabulu. Studiują w Moskwie, no i oczywiście znają rosyjski, stąd to wiemy. Jeden Belg z ogromną walizką. Po co on się wlecze tyle dni pociągiem. Chyba nie cierpi, jak my, na brak dewiz. A może chce odbyć egzotyczną podróż? I jest jeszcze kilku Irańczyków. Jest też drugi wagon do Teheranu, ale tamtych nie znamy. Pożegnamy się nie za długo z  Miszką i jego kolegą, ale przedtem zjemy śniadanie i zamówimy u niego dużo herbaty. Wleje się nią do naszych zielonych plastykowych baniek na wodę - ochrzczonych  przez nas baczkami. Nazwano tak nasze bębny to  i nazwa ta nam się spodobała. Herbata będzie nam potrzebna przez cały dzień, który zapowiada się jako gorący. Poza tym po drugiej stronie granicy już wszystko za dolary.
     
    W wagonie pojawiają się kolejno: - niski, czarny człowiek, zainteresowany tym, czy mamy świadectwa szczepień, - później tamtejszy wopista, który zabiera nam paszporty i opowiada nam, że kilka tygodni temu jechała tu z Polski jakaś grupa na traktorze. Na końcu przychodzi celnik. Ten jest zainteresowany, przede wszystkim, czy mamy ruble. Tak mamy. To trzeba oddać do depozytu. Dobrze oddamy. W zamian dostajemy „kwitancję”- innymi słowy pokwitowanie. Gdzieś około wpół do dziesiątej pociąg, a właściwie tylko trzy wagony, dwa osobowe i bagażowy-ruszył. Po wagonie chodzą wojskowi i oddają nam paszporty. Stajemy i wysiadają wszyscy ci, którzy nie jadą na drugą stronę, łącznie ze strażą graniczną. Do granicy jeszcze kilkaset metrów.  Już widać niezbyt szybko płynący Araks i duży stalowy most, jedyne połączenie z Iranem. Pociąg rusza wolno dalej. Goni nas jakiś motocykl. Zatrzymują nasz ogromny pociąg i wsiadają niego celnicy. Kto z panów nazywa się Jacek T.? Co się dzieje? Znowu jakieś kłopoty! Nie, to tylko celnik popełnił małą nieformalność i dobrze, że się w porę spostrzegł. Jeszcze jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów i bylibyśmy po drugiej stronie. To nie jest tylko przejazd z jednego brzegu rzeki na drugi. To jest przejście z jednego świata w drugi. W takiej chwili, w jakiej jesteśmy, czuje się to najlepiej.
     
    Pociąg jedzie wolno dalej. Płynący pod mostem Araks ma kolor zielonkawy. Ledwo, gdy tylko przetoczyliśmy się po moście,  znowu stoimy. Janusz ukradkiem fotografuje rzekę. Do wagonu wchodzi oficer irański i jeszcze dwóch, ale niższych szarżą. Jesteśmy więc w Iranie. A jeszcze dwa miesiące temu, wydawało się to niemożliwe. Sądzę, że warto marzyć, bo spełniło mi się w życiu sporo marzeń. Inna sprawa, że były to marzenia nie pozbawione w jakimś stopniu prawdopodobieństwa. A spełniły się, bo włożyłem w ich zrealizowanie cząstkę swego życia. Nie odbiegajmy jednak od tematu. A tematem jest podróż, już nie do Iranu, bo  jesteśmy w nim, tylko w Iranie. Pan oficer w dobrze skrojonym mundurze przejrzał paszporty i nasz pociąg toczy się dalej. Z Dżulfy radzieckiej do Dżulfy irańskiej jest tylko kilka kilometrów, a tak długo wszystko to trwa. Tak, tylko że te kilka kilometrów dzieli granica. Zgrzytnąwszy kilka razy na zwrotnicach, pociąg wreszcie stanął. Dżulfa irańska.
     
    Słońce to samo, krajobraz się nie zmienił, ale coś tu jest innego. Tamtą Dżulfę można by sobie wyobrazić jako graniczną stację w Polsce. Tej - już nie. Wyczuwa się podświadomie jakiś inny rytm życia. Po tej stacji wałęsają się grupki mężczyzn. Nigdzie nie widać kobiet. Za budynkiem stacyjnym w głębi stoją równe szeregi glinianych domków o płaskich dachach. Nic się nie dzieje. Czasami tylko przejedzie między tymi domkami samochód lub autobus, wzniecając trochę kurzu. Za to w wagonie zaczyna się coś dziać. Pojawia się grupa panów w eleganckich beżowych mundurach i druga grupa, ale ubrana mniej zdecydowanie. Pierwsi-to celnicy. Drudzy-policjanci. Drugich interesują paszporty. Między nimi kręci się jegomość zainteresowany naszymi świadectwami szczepień. Panowie policjanci dają nam do wypełnienia małe karteluszki, a po ich wypełnieniu zabierają je z paszportami i znikają. Celnicy, niestety nie chcą tak szybko zniknąć. Deklaracja celna jest najbardziej skomplikowana z tych, jakie dotychczas w czasie moich podróży zagranicznych udało mi się spotkać. Dane osobiste, gdzie się urodził, skąd jedzie, dokąd, zawód i cała masa różnych szczegółów. W rubryce, dotyczącej bagażu najciekawsze były pytania - czy delikwent nie posiada narkotyków(miałby się przyznać?), złota, szlachetnych kamieni, dywanów i broni.
     
    Po wypełnieniu przez nas deklaracji,  panowie zabierają się do oględzin naszego bagażu. Na szczęście przypominam sobie jedyne słowo-jakie znam z języka perskiego(to poprawnie jest język farsi)-kunawarda. To znaczy ten co się wspina, czyli alpinista. Słówko to usprawiedliwia nasz bagaż. Zainteresowali się za to bardzo zawartością naszego zielonego baczka z herbatą.  Może sądzą, że to jest alkohol. Czyżby nie wolno było wwozić wódki? Oo! Jest tu coś ciekawego. Któryś z nich znalazł moją starą wojskową lornetkę, z podziałką w środku. Zaczynają ją ciekawie oglądać. Przez chwilę mam obawy, że ulegnie konfiskacie, ale skończyło się na strachu. Pobieżna kontrola bębna. Na drugim sprawdził tylko, czy plomba jest cała. Nawet tu wierzą plombom naszych celników. Januszowi i Elżbiecie poszło gorzej. Wybebeszyli im cały plecak, łącznie z półlitrówką wódki. Wódka jednak nie zainteresowała. Więc dlaczego tak obwąchiwali naszą bańkę z herbatą. Może jednak narkotyki, ale  w płynie?
     
    Poszli sobie. W wagonie duszno. Aklimatyzacja wyłączona, od chwili gdyśmy przyjechali do Dżulfy irańskiej. Oszczędzają akumulatory? Na sąsiedni tor po drugiej stronie peronu wjechał jakiś pociąg, chyba przyjechał z Teheranu. Nie pojedziemy w wagonach radzieckich do Teheranu, tylko musimy się przesiąść. Eleganci w beżowych garniturkach zniknęli w tamtym pociągu. Po peronie przechadzają się stróże porządku jego szachowskiej mości. Ubrani w ciemne spodnie, popielatą koszulę, wpuszczoną do spodni. Na głowie czapeczki a la  SS. U pasa dynda pistolecik z drewnianą rączką. Z pociągu, który przyjechał wychodzą pierwsi pasażerowie i wchodzą do naszego wagonu. Pora i na nas. Wynosimy cały nasz majdan na peron. Uff! Jak gorąco. Samo południe. Jesteśmy zepsuci przez klimatyzację. Dobrze, ale gdzie jest pierwsza klasa w tym pociągu? Rzut oka na wagon. To nie ten standard, co po drugiej stronie granicy. Biedne coś są  te szachowskie  koleje. Wszystko to jest  jednak niezbyt istotne w tej chwili. Ważne, abyśmy wtaszczyli nasze bębny do wagonu. O…nie! Plecaki-owszem, ale bębny w żadnym przypadku! Tylko do wagonu bagażowego. Zapowiada się dłuższa dyskusja. Nie mamy absolutnie ochoty, dopiero co po przekroczeniu granicy, wydawać naszych dolarów na bagaż. Do dyskusji włącza się jakiś gość znający farsi i rosyjski. Wreszcie jesteśmy górą. Upychamy plecaki na półkach, a bębny ustawiamy na podłodze, między siedzeniami. Nakrywamy je powłoczką ze śpiwora. Aby nie rzucały się w oczy.
     
    Przedział jest czteroosobowy pierwszej klasy. Ale to nie jest  pierwsza klasa, którą przed chwilą jechaliśmy! Dobrze, że jest chociaż klimatyzacja. Z kratki pod oknem dmucha zimne powietrze. W sumie jest całkiem przyjemnie. Może byśmy tak coś zjedli-padają propozycje. Rozłożymy to wszystko na bębnach, przecież nikt nie będzie ich nam wyciągał spod jedzenia. Eee, nie ma się co wygłupiać. I nie wygłupimy się, bo przychodzi starszy pan w mundurze, wyglądający na kierownika pociągu. Bardzo się martwi, że nam niewygodnie tak trzymać nogi i że lepiej byłoby bębny oddać do wagonu bagażowego. Posługując się łamanym językiem Szekspira, tłumaczymy mu, że jest „very good”,  i że z przyjemnością tak pojedziemy. Poszedł. A my spacerujemy po korytarzu wagonu. Okazuje się, że inni pasażerowie mają też ogromny bagaż. Tylko, że bębny są takim jego rodzajem, który zdaje się wywołuje sprzeciw. Gdyby to były worki, toboły, może walizy, wszystko byłoby w porządku. Jeszcze jedno doświadczenie na przyszłość.
     
    Na stacji pojawiają się kobiety. Jedna starsza i dwie młodsze. Pierwszy raz widzę kobiety w czadorach. Długa chusta osłaniająca całą kibić kobiety, łącznie z nogami. W razie potrzeby i twarz. Widocznie chcą jechać do Teheranu. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Bo oto do naszego przedziału wchodzi dwóch brudnych młodzieńców. Trzeci-widocznie ich szef-stoi na korytarzu. Całe to towarzystwo zaczyna wynosić nasze bębny. Rozpoczyna się dyskusja na migi, z której wynika, że chyba chcą bębny zważyć. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić bagaż. Idę z Januszem za nimi. Do odjazdu pociągu zostało około pół godziny. Nie jest dobrze, gdy te sprawy załatwia się w ostatniej chwili. Coś niecoś o tym wiemy. Obok wagi stoi, znany już nam kierownik pociągu i jakiś cywil. Tak to ten, któremu najbardziej nie podobały się bębny w przedziale. Ważą sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. W Krakowie było to samo. Dobrą wagę mają tutaj. Czterysta pięćdziesiąt rialsów za te bębny. Nie, pięćset dwadzieścia kilka.  To jest siedem i pół dolara. Nie mamy rialsów, tylko dolary. Cywil chętnie nam wymieni po siedemdziesiąt dwa rialsy za dolar. Kurs oficjalny jest o trzy rialsy wyższy-takie mamy informacje. Tu jest pies pogrzebany! Facet doskonale wiedział, że nie mamy rialsów, tylko dolary i chciał na nas zarobić, a nie po to, aby uchronić skarb szacha przed stratą. Płacimy pierwsze frycowe, bo mogliśmy dać facetowi parę dolarów i byłby się zamknął. A tak to wyfrunęło prawie osiem dolarów.
     
    Załadowali je do wagonu bagażowego, który następnie doczepili do naszego pociągu. Wracamy do wagonu. Za kilka minut pociąg rusza. Czujemy jakiś niepokój. Nie stało się najlepiej, że nie mamy bębnów przy sobie. Ruszamy punktualnie o wpół do czwartej. Do Teheranu mamy około tysiąca kilometrów. Będziemy w nim jutro rano. Coś wolno jedzie ten nasz ekspres Dżulfa-Teheran - bo taką nazwę nosi. I w dodatku staje na każdej stacji. Ale jak ma nie stawać, skoro jeździ raz na tydzień. A innego pociągu z Dżulfy do Teheranu nie ma. Stacyjką jest mały budynek, otoczony czasem kilkoma drzewkami. Nieraz wydaje się po co ta stacja tu stoi, bo w promieniu paru kilometrów nie widać żadnego domostwa. Pociąg jedzie rodzajem płaskiej równiny, ograniczonej dwóch stron toru, biegnącymi równolegle do niego kopułkowatymi górami. Pozbawionymi, jak mi się wydaje śladów życia. Tylko na dole, tam gdzie coś cieknie, ewentualnie gdy teren wskazuje na to, że tu okresowo płynie woda, potok lub rzeczka, pojawiają się plamy zieleni.
     
    A gdzie jest zieleń, tam są i ludzie. Mijamy szare, gliniane wsie. Wieś taka, to duży gliniany czworobok, a w jego środku, stoją przytulone do siebie, jak komórki plastra, domy o płaskich dachach. Wieś stanowi jakby warownię, którą zburzyć jest dziecinnie  łatwo. Wystarczy duży spychacz, który przejedzie przez nią na krzyż. Równie łatwo jest ją odbudować. Wystarczy trochę gliny i wody. Trafiliśmy na okres żniw. Trwa zbiór jęczmienia. Na polach widać całe rodziny. Jęczmień  ścina się sierpami o ciekawym kształcie, podobnym do zminiaturyzowanej kosy. Tylko osiołki, pasące się ze stoickim spokojem, nie wydają się tym wszystkim zainteresowane. Mijamy klepisko z  rozłożonym na nim zbożem i depczącymi po nim wołami. Aby z tego zboża był chleb, trzeba jeszcze oddzielić plewy od ziarna. Dokonuje się tego w genialnie prosty sposób, wykorzystując lekki wiatr. Dwóch ludzi podrzuca wymierzonymi ruchami do góry ziarno z plewami.  Plewy lecą dalej, ziarno upada bliżej. Te metody zbioru młócenia nie zmieniły się zapewne od setek, może tysięcy lat.
     
    Widać pasterza ze stadem białych i czarnych owiec z zaplątanymi  w stadzie kozami. Rosną drzewa - wierzby płaczące, platany, topole.  Obok niewielkie, zielone plamy pól. Dookoła tych skupisk ludzkich, wyschnięte góry. Taki krajobraz towarzyszy nam teraz za oknem pociągu. Zbliża się wieczór, a my zbliżamy do Tebriz, największego miasta między Dżulfą a Teheranem. Tebriz jest stolicą ostanu, czyli odpowiednika naszego województwa. Wychodzę z Januszem na peron. Musimy czuwać nad bębnami. Do tyłu pociągu przyczepili lokomotywę i zaczynają jakieś manewry, w których bierze udział wagon, zawierający nasze miesięczne wiktuały. Nie ma specjalnie obaw- stwierdzamy i oglądamy dworzec. Jest to duży, ładny budynek, zbudowany ze smakiem. Może za duży i za ładny dla tej marnej kolei. Obok niego stoi sobie spokojnie na cokole parowóz. Pomnik lokomotywy? To są chyba reminiscencje drugiej wojny światowej. Ta linia kolejowa, mająca początek nad Zatoką Perską, oddała duże usługi w czasie wojny jako szlak dostaw ze strony aliantów dla walczących Rosjan. Parowóz słusznie zasługuje na pomnik.
     
    Na peronie jest stosunkowo dużo kobiet. Wszystkie w czadorach, tylko że pod czadorami modne spodnie i buty na słupku. Oglądam z Januszem gablotę ze zdjęciami. Taka tutejsza „Centralna Agencja Fotograficzna”. Szach z  Farah Dibą i państwo Nixonowie, szach z Ali Butto, szach tu,  szach tam, wszędzie szach. Już w Dżulfie ogromny portret szacha wisiał w bagażowni. W miejscu do tego celu raczej niezbyt odpowiednim - ale to mój pogląd. A mówią, że tylko u nas i w krajach ościennych był kult jednostki. Wagon z naszymi bębnami zbliża się z powrotem do naszego pociągu. Do odjazdu zostało tylko kilka minut. Co to!? Wagon odjeżdża! Nie dogonimy go, aby wyładować bębny i wrzucić do naszego wagonu. Po peronie włóczy się nasz cywil z Dżulfy. Biegniemy do niego z naszym kwitem bagażowym. Niech coś zrobi-jak wycyganił od nas dolary.  We trójkę idziemy do następnego „cywila”, potem jeszcze innego. Do licha, czy tu największe szarże muszą być w mundurach? Ostatni uśmiecha się mile, rozkłada ręce i mówi – „tomorrow”, a więc jutro pojadą dalej nasze bębny. Pociąg rusza i wskakujemy do pierwszego, lepszego wagonu. Niech to krew zaleje, tyle już przejechały i musiały tu zostać. Wściekli idziemy do naszego wagonu. Dziewczyny po minach poznają, że coś nie jest w porządku. Co się stało? Bębny zostały! Gdybyśmy wiedziały, to byśmy pociągnęły za hamulec. Dobra myśl, ale teraz to nie ma sensu. Jesteśmy już za daleko od stacji. Jutro, tomorrow, maniana - wiemy doskonale, co to wszystko oznacza z doświadczeń innych, włóczących się po świecie. To może być w najlepszym przypadku jutro, a raczej pojutrze, bo jutro to my będziemy w Teheranie. A może też  być „jutro” za tydzień. Tydzień czekania w Teheranie, tydzień straty czasu. Przez tydzień kupowanie z naszej skromnej, bardzo skromnej  puli pieniężnej-jedzenia. Nie mówiąc o ewentualnym noclegu,  bo liczymy na spanie w ambasadzie. Może to skomplikować dosyć poważnie dalszy ciąg wyprawy.
     
    Słuchajcie-mówi Janusz. Wysiadamy z Gienkiem, czyli ze  mną, na najbliższej stacji i wracamy do Tebriz. Nie podoba mi się to rozwiązanie. Dobra, ale gdzie będziesz spał? Będziemy siedzieć na bębnach do rana. To nie ma sensu. Jest ciemno. Nie wiadomo jak dostać się do Tebriz. Pociąg wykluczony, bo właśnie nim jedziemy, tylko w przeciwną stronę. Autostopem – wątpliwe. Pytanie-czy nam wydadzą bębny? A poza tym nie byłoby dobrze, abyśmy się rozdzielali. Najbardziej protestują Ryśka i Elżbieta, ale one z obawy, żeby nam się coś nie stało. I mają rację, bo chyba byłby to dziwny widok, dwóch Europejczyków, wysiadających wieczorem na jakiejś takiej zagubionej stacyjce i szukających po ciemku drogi do Tebriz. Przychodzą sprawdzać bilety. Już drugi raz. Bo pierwszy raz nas sprawdzili zaraz za Dżulfą. Janusza ponoszą nerwy. Nie chce dać im biletów, tylko krzyczy do nich-gdzie jest nasz bagaż? Widząc, że jesteśmy rozłoszczeni nie na żarty-wycofują się. Nie mamy praktycznie nic do jedzenia, nie licząc puszki pasztetu, resztek masła-jeszcze z Polski, kilku kostek cukru od  Miszki, orzeszków w czekoladzie, cukierków i do tego trochę chleba z Kirowakanu. Zjadamy resztki chleba z masłem, pasztet zostawiając na jutro. Na deser po kilka orzeszków i zimna herbata z fusami z zielonego baczka.
     
    Jacek śpi w jednym przedziale z facetem, który nam w Dżulfie tłumaczył z farsi na rosyjski. Jest pracownikiem radzieckiej ambasady w Teheranie. Idziemy do niego, aby nam przetłumaczył, co jest napisane na kwicie bagażowym. Kwit jest wypisany w farsi a litery są arabskie-słynne „robaczki”. Zaczynamy mieć wątpliwości do wszystkiego. Wszystko jest w porządku. Bilet jest wypisany na moje nazwisko. Napisano, że bagaż jedzie z Dżulfy do Teheranu, tylko brak jest daty przybycia do Teheranu. Zabezpieczyli się cholera. A forsę to umieli wziąć! Płacimy następne frycowe. Doświadczenia nie zdobywa się za darmo. Nasz tłumacz pociesza nas, że bagaż może przyjść za tydzień. Ładna pociecha-uśmiechamy się krzywo. Na domiar złego po powrocie do przedziału widzimy, że taki jeden chodzi po wagonie i pyta, czy chcemy pościel, ale za trzydzieści centów. Dziękujemy. Będziemy w tej szachowskiej pierwszej klasie spać w śpiworach. Nie mogę zasnąć. Co będzie, jak bębny pojutrze nie przyjadą? Szkoda, że nie wyjęliśmy z nich w Dżulfie chociaż kilku puszek. Tu jedna puszka pasztetu, a tam sto siedemdziesiąt kilogramów pyszności. Wniosek na przyszłość, trzeba mieć zawsze, w takich przypadkach, przy sobie żelazną porcję żywności.  Nad górami wschodzi księżyc. Na szosie, biegnącej równolegle do toru, błyskają od czasu do czasu światła samochodów. Wagon monotonnie podryguje. Zasypiam w końcu.
  10. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 8
    Fajzabad
    Nie! Nie będziemy mogli spać, tam gdzie nocował szach. Dla nas był przeznaczony mały budynek gospodarczy, tuż przy grobli. Możemy też postawić sobie namiot. Nie jest źle. W nocy utuli nas do snu szum Kokczy.
    Wyładowujemy bębny. Postój  na wysepce będzie dłuższy. Jurek z kolega pojadą do Kabulu, po zezwolenie na działalność w górach. Owszem dostaliśmy z ambasady w Warszawie takie przyrzeczenie. Ale tu na miejscu trzeba mieć konkretny papier dla gubernatora prowincji.  No, więc będziemy czekać. 
    Czas można sobie  było skrócić włóczęgą po ulicach stolicy Badachszanu, lub też grą w bridża. Gra odbywa się w sali reprezentacyjnej szacha. Leży tu ogromny dywan. Jest nawet światło elektryczne.  Jakaś pojedyncza żarówka zwisa z sufitu
    Jestem jednym z czwórki.  Zestaw jest międzynarodowy.  Gra z nami lekarz, Amerykanin. Starszy, dość gruby facet. Pracuje tu z ramienia ONZ.  Jego język angielski był dla mnie trudny. Słowa miał jakieś gardłowe. Co za amerykański slang! Ale bridż nie potrzebuje słów.  Nazwy kolorów, licytacja. A potem wszystko widać. Toteż nie mamy problemów z grą.
    Ja się lubię, będąc w obcym kraju, włóczyć. Podglądać ludzi. Jak wyglądają. Jakie są sklepy, ulice itd. Zwracam uwagę na dzieci. Dzieci na całym świecie zachowują się podobnie.  Więc włóczyłem się z aparatem fotograficznym po ulicach. Miasto nie jest duże. Ale poza nim tylko kopulaste, puste,  dzikie góry. Bez  drzew, czy krzaków. 
    W jednym miejscu sprzedają owoce z okolic. Stoję w małej kolejce, by sobie kupić morele. Przede mną stoji żołnierz. Biedny chłopak. Widzę jak sprzedawca mu wkłada do papierowej torebki, co gorsze sztuki.  Chwyt znany na całym świecie. W Krakowie, jak się szło na dworzec, to sprzedawali tu jabłka. Sprzedawca miał ustawioną piękną, błyszczącą piramidę owoców. Każdy, co chwila polerowany tą samą brudną szmatką. W torebce były wyłącznie te  z tyłu, niewidoczne. Zwróciłem dwie morele. Nadgnite.
    W innym miejscu piekarnia. Placki, podobne jak w Iranie. Chłopak na rowerze układa sobie ich stos na bagażniku. Przyciska sprężyną. I zakurzoną ulica rozwozi do miejscowych sklepików. 
    Przyglądam się produkcji  metalowych kubków. Mistrz ma zgromadzony duży stos puszek po konserwach. Razem z odchylonymi wieczkami.  Takiego materiału nie brakuje, w miejscach gdzie biwakowali górołazcy. Z wieczka tworzy się uszko. Przynitowane do puszki. Super kubek. Trwały i tani. I jeszcze może być z ładnymi wzorami. I tak się kręciłem po ulicach.
    Mycie nasze odbywało się w rzece. Ciała i zębów. Rzeka była źródłem wody pitnej dla wszystkich. Co prawda przez miasto płynął  malutki strumyczek, z  nawet niby czystą wodą. Ale kto wie, co tam jest? Ameba jest? I inne  ciekawe żyjątka. Kokcza to masa wody. Zimnej wody z lodowców. Jakaś zabłąkana bakteria nie przeżyje. 
    Kręcąc się trafiam na człowieka nieco lepiej ubranego. Nauczyciel miejscowej szkoły. Właściwie to on mnie zaczepił, informując mnie, że są republiką! Republiką? Przecież macie szacha. To jest król.  Król został właśnie obalony. Mamy prezydenta!  Tego jeszcze  brakowało! Nie dość, że się bębny zatrzymały, to teraz jeszcze mamy zamach stanu w Afganistanie! A Jurek jest w Kabulu po zezwolenie na działalność w górach.
    Wykorzystałem naszą „Pocztówkę” i napisałem do żony. „Temperatura na pustyniach nad Amudarią osiągała czterdzieści pięć stopni w cieniu. Jesteśmy w Fajzabadzie i czekamy na  zezwolenie na działanie w górach. Wyprawa się opóźnia z powodu bagażu. Do gór mamy jeszcze 150 km”.
    Poszedłem na pocztę.  Rozpznałem ją po  skrzynce na listy. W  malutkim pomieszczeniu za biurkiem siedział urzędnik . Proszę o znaczek. No, ale do jakiego kraju?  Cena jego zależy  od miejsca na ziemi. Nie może być tańszy, ani droższy. Poland!  Holland – słyszę w odpowiedzi.  Holandię znają. Już  to samo było w Iranie. Poland to jest tutaj nie znany kraj.
    Szybko myślę, jak mu  wyjaśnić, gdzie on leży na kuli ziemskiej, mam - „between(pomiędzy) Germany and Russia”. Podchodzimy, do odręcznie narysowanej mapy politycznej Europy. Wiszącej na ścianie. Tu! Wskazuję palcem. Ale to „tu” ma granice przedwojenne!  Nieważne, znaczek był właściwy i kartka doszła.
    Zdjęcia:
    Wysepka. Z tyłu droga dojazdowa do Fajzabadu. Jechaliśmy czały czas, orograficznie lewą stroną Kokczy. Hotel Szacha. Wybudowany przed wizytą króla Afganistanu w prowincji Badachszan. Widok z okna. Widok z okna  na rzekę. Na prawo, wzmocniona podmurówką droga, którą przyjechaliśmy. Most żelazny. Miejscowi zażywający kąpieli. I skóry baranie na murku, po ich wymoczeniu w wodzie. Owoce. Mały owocowy targ w cieniu pod drzewami. W takim suchym, górskim terenie było zadziwiająco dużo owoców. Drzewa  owocowe rosły nawadniane, w śródgórskich dolinach. Słońca było nadmiar. Owoce były badzo słodkie. W pewnym rejonie za Fajzabadem, dachy płaskich domów były żółto- czerwone, od szuszących się moreli Ulica. Nie jakaś podmiejska. W pobliżu hotelu. Ten rejon miasta był reprezentacyjny. Dom. Wyglądał na opuszczony. Była to posiadłość bogatego tutaj człowieka. Piekarnia. Chleb był pieczony, w postaci dużych, dość cienkich placków. Świeży bardzo smakował. Szczególnie, gdy się go porównało z chlebem, który mieliśmy w dużych puszkach, czy pumperniklem. Gdy wysechł, kruszył się i bardzo tracił na smaku, Ablucje. Kokcza była jedynym źródłem bezpiecznej wody. Nie było wodociągów w Fajzabadzie. Źródło wody. Wszyscy się zaopatrywali w wodę z Kokczy. Czwórka przyjaciół. Panowie nie protestowali, gdy zapytałem-czy mogę zrobić zdjęcie? Więc pstryknąłem. Chłopcy. Dzieci wszędzie są ciekawe. Co to za gość je fotografuje? Zrobiłem sobie dawno temu album i podpisałem niektóre zdjęcia. Tu napisałem, czy jeszcze żyją? Dla siebie. Na zdjęciu jest rok 1973. Potem już byli dorośli, gdy zaczęła się w ich kraju wojna, trwająca do dziś.  Dostali być może w ręce pistolety maszynowe Kałasznikowa. Przyjaciel. Wracam z „zakupów” z siateczką. Spotkaliśmy się na grobli. Ja jestem jego przyjacielem. On moim. Pusztun(furażerka). Administrował hotelem samego Szacha.  Takiej funkcji nie można było powierzyć pierwszemu, lepszemu. Grajek. Poznałem drugi instrument muzyczny w Afganistanie. Piszczłkę. Schody. Wejście na taras rezydencji królewskiej. Pan gra, panowie może nucą. To teraz moje przypuszczenie. Plaża. Nad dziką Kokczą zdarzyło się i takie sympatyczne miejsce nad wodą.  















  11. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 7
    Droga do Fajzabadu
    Pewnego dnia na drodze zatrzymał się samochód. Widać na nim  było radosne buzie kolegów, siedzących na bębnach. No, nareszcie! Teraz tylko góry, lodowce, rekordy wysokości przed nami. I cel wyprawy zostanie osiągnięty.
    Złośliwość losu pojawiła się niebawem. Po niewielu kilometrach.  Z pod skały wypływał strumień krystalicznej wody. Zasilający niewielki stawek, którego kamienne dno było doskonale widoczne. 
    Ten wypływ, zwany wywierzyskiem świadczył, że mogą tu być  jaskinie.  W tym suchym kraju, woda w wywierzysku mogła pochodzić tylko z systemu jaskiń, w tych wapiennych górach. Nastąpiło jakieś nieporozumienie między Jurkiem, który powinien był znać to miejsce  i Januszem. Tu w okolicy wywierzyska powinniśmy byli szukać jaskiń.
    Co w takim momencie się myśli?  Nie myśli, tylko klnie w myśli. Mogliśmy pojechać jeszcze te parę kilometrów dalej. To byłyby cudowne dni nad tym stawkiem.  Czułem to doskonale, pływając sobie w tej ciepłej, krystalicznej wodzie. I szukanie jaskiń byłoby o wiele łatwiejsze.
    Nasz najbliższy cel - stolica prowincji Badachszan, Fajzabad.  W tej prowincji jest Hindukusz Wysoki.  Jedziemy przez miasta, Kunduz, Chanabad, Talikan. Zaznaczyłem je na mapie Afganistanu, zamieszczonej w poście nr 1. Aby tam dotrzeć należało przejechać jeszcze wzdłuż Kokczy. Górskiej rzeki płynącej z Hindukuszu.  Przejazd ten był, wśród bywalców w Hindukuszu, owiany legendami.  W opowiadaniach słynne były groźne galeryjki nad Kokczą.
    Na razie jechaliśmy nową, asfaltową  szosą do Kabulu. Wkrótce ją opuściliśmy asfalt i skierowaliśmy się na wschód. Mieliśmy do Fajzabadu około 400 km. Na razie góry były jeszcze niewysokie. Jechaliśmy szerokimi, suchymi, śródgórskimi dolinami.
    Jechaliśmy, poznając życie tego kraju. Miasteczka i wioski. Ludzi i ruch na drogach, krajobrazy.  Mój radziecki aparat foto był w ustawicznym pogotowiu.  Nic się nie działo. Nikt nie strzelał. Turysta, alpinista był wszędzie bezpieczny. Ludzie byli uprzejmi. Czasem może zbyt nachalni, ale chcieli zarobić na człowieku z Europy. Krajem rządził Szach(król).
    Dojechaliśmy nad Kokczę. Rzeka przedziera się w drodze do Amudarii przez  niewysokie, jak na Afganistan góry. Które dochodzą do samej wody. W tych miejscach wykuto często w skale półki, na szerokość samochodu. Słynne galeryjki. Jeśli z boku dochodziła jakaś dolinka ze strumykiem.  To nad nią był  lichy most.  Większe parowy wymagały solidniejszego mostu.
    Czasem teren stawał się bardziej płaski i widać było wieś. Tam gdzie jest woda, to można wybudować dom, żyć.  Zresztą już wcześnie zaobserwowałem budowę takiego domu. Jedna z metod to  wysuszone na słońcu cegły. Cegły z ziemi, może z dodatkiem trawy, słomy.  Z takich cegieł były zbudowane meczety w Samarkandzie. Na zewnątrz piękna majolika. Chroniąca te cegły przed deszczem. Ale jak odpadła, to rozczarowanie. Toż to prawie „ziemia”!
    Prostsza metoda budowy domu, to mieszanie na miejscu miejscowej ziemi ze słomą.  Z takiej ziemi wylepia się ściany, które szybko schną na słońcu. Zresztą dom z gliny ze słomą pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Nasz sąsiad sobie coś takiego wybudował.  
    Tu,  na takich  wylepionych ścianach, układa się drągi. Powstaje płaski dach. Konstrukcja z topoli afgańskiej i miejscowej gleby. Topola to  jedyne drzewo budowlane w tym kraju. Rośnie tam gdzie jest woda. Ładny zagajnik topoli trzeba nawadniać w okresie suszy. Służy ona też do wyrobu mebli wszelkiego rodzaju.
    Drewno było drogie. Gałęzie na pokrycie prostego domu, nie muszą być wyszukane.  Deszcze tu są rzadkie i tylko w chłodniejszym okresie. Jak dach przecieknie, to naprawa jest prosta.  Takie dachy są świetne do suszenia. W  pewnym rejonie za Fajzabadem były sady morelowe. Na tych płaskich dachach suszyły się te pyszne owoce.
    Jechaliśmy po galeryjkach nad Kokczą. Mijaliśmy wsie. Na ich polach rósł mak opiumowy. Wyglądał  niewinnie, jak nasz mak, tylko kwiaty miał bardziej różowe. Afganistan to było zagłębie tej produkcji. Afgańczycy nosili takie małe pudełeczka, jakby z kremu. W środku był zielony proszek. Szczypta w palce i pod język. Działanie było natychmiastowe. Człowiek się ożywiał, wracała energia.  
    Samochód nie  był na rajdzie i się nie spieszył. Upał, podrygiwanie maszyny i  zmęczenie powodowało, że w milczeniu jechaliśmy, siedząc na stercie bagażu. Otępieni. Tylko czasem, jakieś ciekawsze miejsce skupiało wzrok.  Obojętni na to, gdzie te koła jadą. Jak daleko są od skraju drogi. To była sprawa kierowcy. Rzeka  była ładna i wartka. Przypominała Dunajec w górnym biegu. Tylko o wiele szersza. 
    Czasem się zatrzymywaliśmy, by rozprostować kości. Umyć ręce i  twarz.  No i  była jeszcze  inna przyczyna dość częstych postojów.  Rolka papieru toaletowego w ręce i szukanie na chwilę ukrycia.  Nasi specjaliści jeden od „robaczków”,  drugi od krojenia ludzi wyjaśniali.  Zmieniło się pożywienie i zmieniła flora bakteryjna w człowieku. Stąd takie częste reakcje.
    Po  drodze  szła grupka maluchów. Dziewczynki. Ubiory miały nawet dość ujednolicone. W rękach miały małe, czarne tabliczki. Idą ze szkoły, czy do szkoły?  Tu jeszcze pisze się na tabliczkach?
    Fajzabad  pojawił się do nagle. Na drugim brzegu rzeki widać było pełno glinianych domów o płaskich dachach. Między nimi rosły drzewa.  Brzegi rzeki łączył żelazny most.  Skręciliśmy w lewo na niego.  Za mostem skrzyżowanie zakurzonych ulic. Ruchem, nielicznym bardzo, kieruje policjant.  Ma na środku jakiś podest, z którego wymachuje rękami.  
    Kolejny skręt w lewo.  Jeszcze kawałeczek i znów  w lewo na groblę, która łączy małą wysepkę na Kokczy z lądem. Na wysepce stał widziany wcześniej budynek, ze skośnym dachem. Ewenement!   Jak się później wyjaśniło, w tym miejscu, tą rezydencję, w porównaniu z otoczeniem, wybudowano specjalnie na przyjazd szacha, który wizytował prowincję Badachszan.
     
    Zdjęcia:
     
    Wywierzysko. Woda była cudowna. Szczególnie, gdy się czuło na własnej skórze palące słońce. Kopułki.  Tam gdzie nie ma drewna na budowę  dachu domu, to można go wylepić w postaci małej kopuły. To konstrukcja samonośna. Takie „osiedle” spotkaliśmy także na przedmieściu Teheranu. Podróźni na dachu. Często spotykany widok. Ludzie podróżowali wewnątrz i na dachu. Pola. Wykorzystwało się każdy kawałek terenu, gdzie można było coś uprawiać. Na skale się nie da siać zboża. Drugim warunkiem była możliwość nawadniania. Osiołki.  Powszechny środek transportu  na wsi i w  małych miastach. Rozmowa. Typowa ulica w małym mieście. Ten człowiek w furażerce z karakułów należy do plemienia Pusztunów. Trójka przyjaciół.  Z lutnią już się spotkałem w namiocie nad Amudarią. W środku żołnierz afgański. Czajhana.  W czajchanie nie tylko można było dostać bardzo słodką herbatę, w małej szklaneczce. Do której się dolewało z małego porcelanowego czajniczka. Ale też szaszłyki, ze świetnej baraniny. Mityng. Zrobiłem to zdjęcie. I nie zwróciłem uwagi, że na szybie restauracji jest napisane „wellcome” w jezyku angielskim i w „farsi”. Dlaczego „witaj”? Przy powiększeniu pojawia się siwy(biały) koń, z ozdobami. Przyyjechała jakaś ważna figura. I stąd tyle ludzi. Ciężarówka. Takie kolorowe ciężarówki były powszechne. Ale się nie zapędzały na górskie, wąskie drogi. Szeroka ulica, w którymś z tych małych miast, przez które jechaliśmy do Fajzabadu. Afgańczycy. Nasz przejazd budził zainteresowanie. I lubili  się fotografować. Z tyłu na górze bagażu –Maciek, Andrzej i Janusz. Galeryjka. Typowa galeryjka z prawej strony zdjęcia. Były też i wypłaszcenia nad Kokczą, gdy z boku dochodziła jakaś dolinka,  z małą rzeczką. W takich miejscach były często wsie. Autobus. Typowy. Były jak widać bardzo kolorowe. Ale nad Kokczą do transportu ludzi służyły ciężarówki, jak na następnym zdjęciu. Podróżni. Takie mieliśmy spotkania, jadąc  do Fajzabadu. I po takiej drodze trwała nasza podróż. Most.  Wyjątkowo solidny. Ale i parów do przekroczenia jest bardzo głęboki. Mostek. Samochód wyprawy,  z roku 1971, Jelcz 315 M zdaje się radził sobie z takim mostkiem. Został zatrzymany dopiero za Fajzabadem. Cegły. Wystarczyło je wysuszyć na ostrym słońcu,. I można było budować. Kokcza. Dom na skale. Z lewej umocniona droga nad rzeką Fajzabad.  Napis na zdjęciu wszystko wyjaśnia. Hotel na Kokczy. Że to jest hotel, to nie wiedziałem, widząc go z jadącego samochodu.  Umocnioną drogą, z prawej. Dalej był żelazny most. Potem się okazało, że to nie hotel, tylko była rezydancja króla Afganistanu.  




















  12. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Czwartego sierpnia.
     
    Budzę się ze snu, który składa się z chwilowych drzemek. Ktoś wychodzi na Demawend. Jest niewiele po północy. Zaczyna się. Teraz będą wstawać i wychodzić, grupami aż do rana. Jacek zmienia miejsce. Kładzie się przede mną, od strony wejścia. Altruista - czy co? Jest teraz ciaśniej dla mnie, ale za to cieplej. Jakiś Irańczyk zajął jego miejsce i musiał się przenieść. Tamten był prawowitym właścicielem tego miejsca. Zasypiam znowu. Budzi mnie duży szum. Wstają prawie wszyscy. Moi współtowarzysze niedoli też się obudzili. Patrzymy z przerażeniem, jak towarzystwo ubiera ciepłe gacie, owija się szalikami i  wkładają co tylko mają ciepłego. Liczyliśmy, że w dzień, w miarę  pogodny, nie powinno być tak piekielnie zimno na górze. A gdyby pogoda się popsuła, zrobiło nagle zimno, mgła, śnieżyca to i tak byśmy zrezygnowali z wyjścia na szczyt.
     
    Wstajemy o szóstej. Jesteśmy prawie sami, nie licząc jednego z miejscowych, który zresztą za chwilę wychodzi. Wychodzę na zewnątrz. Mgła, ale nie jest zbyt zimno. Obok schronu leży kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu. O siódmej wychodzimy. Po kilku krokach Ryśka wymiotuje. Całe śniadanie - zresztą zjedzone z samozaparciem - na śniegu. Poczekajcie - wołam. Wracam do schronu i biorę dodatkowo paczkę pumpernikla. I konserwę rybną. Moja dama ma zawsze, w takich momentach, opory psychiczne. Ona może zostanie, bo nie wyjdzie. Trzeba ją przekonywać, że da sobie radę. Na pewno później będzie żałowała, że nie była na Demawendzie. A przed nami prawie tysiąc siedemset metrów podejścia. Małymi zakosami idziemy wolno w górę. Mgła zanika i robi się cieplej. Przed nami - a wydaje się to tak blisko - idzie grupa Irańczyków. Doświadczenie mówi mi, że pomimo tej „bliskości” mają nad nami godzinę przewagi.
     
    Do jedzenia mamy we dwójkę, oprócz wspomnianego pumpernikla i konserwy, ciastka, cukier, orzechy, glukozę i kardiamid, który zawsze nosimy, gdy ktoś idzie na jakiś szczyt. Kończy się piarżysko i zaczyna małe skalne żeberko. Śniegu przybywa. Nasze pudełeczko, schron jest coraz mniejsze. Doganiamy grupkę idącą przed nami. Idziemy wolno, ale systematycznie. Oni idą bardzo nierównomiernie. I co chwilę odpoczywają. Demawend to narodowa góra Irańczyków. Widocznie każdy młody człowiek musi tu wejść. Z góry schodzą pierwsi zdobywcy. Obok po polu śnieżnym, siedząc na kawałku folii, mknie w dół nasz sąsiad ze schronu, władający francuskim. Skała jest dla mnie dość dziwna. Coś w rodzaju brązowego pumeksu. Nie jestem geologiem i nie znam się na tym. Opisuję tylko to, co rzuciło mi się w oczy. Zaczynają mi marznąć nogi. Śnieg jest sypki. Od czasu do czasu pokazuje się słońce. Jesteśmy już na wysokości pięciu kilometrów nad poziomem morza. Jestem po raz pierwszy w życiu tak wysoko. Kto nie był osobiście na takiej wysokości, nie bardzo zdaje sobie sprawę, jak tu się oddycha. Opis nie zastąpi całkowicie osobistego doświadczenia. Gdy  idę równomiernym rytmem, to tylko czuję lekki ucisk w klatce piersiowej. I to wszystko. Jestem już zaaklimatyzowany pod Alam Kuh. Więc nie czuję, na przykład, bólu głowy. Dopiero zmiana rytmu, przez przyspieszenie,  lub osunięcie się nogi, powoduje uczucie słabości, braku sił. Ucisk w piersiach rośnie i mam wrażenie, jakby brakowało mi powietrza. Stan ten trwa chwilę. Serce wolno się uspakaja i znowu zaczynam wolno kontynuować marsz w górę.
     
    Warstwa śniegu staje się coraz grubsza. Na szczęście poprzednicy wydeptali ścieżkę i ta niewdzięczna praca została nam zaoszczędzona. Dolatuje nas zapach siarki, której pierwsze ślady pokazują się w miejscach, gdzie wiatr wydmuchał śnieg. Jesteśmy przecież na wulkanie. Jednym z najwyższych na świecie. Szczyt już jest blisko. Wystarczy przejść jeszcze duże pole śnieżne i będziemy na szczycie. Nasze panie dzielnie się trzymają. Niedobrze. Skończył mi się film w aparacie fotograficznym. Na wszelki wypadek wziąłem zapasowy. Mocuję się dłuższą chwilę z aparatem, zanim film jest założony. Na polu śnieżnym dopada nas huraganowy wiatr.  Wieje z siłą podmuchów halnego. Tylko tam są porywy. A ten jest ciągły i znacznie zimniejszy. Idący przed nami Irańczycy się wywracają. Słychać wycie wiatru i łopotanie naszych skafandrów. Ryśka chce wracać. No, nie żartuj przejdziesz jeszcze sto metrów - mówię. Choć przyznam się szczerze, że rezygnacja i mnie przyszłaby bez trudu.
     
    Szczyt. Olbrzymie bloki siarki i cisza. Wydrapuję się na nie i patrzę na krater. Równiutka płaszczyzna śnieżna otoczona wokół  blokami, które widać na załączonym zdjęciu naszej  piątki. Pod śniegiem jest lodowiec.  Lodowy korek, który się utworzył, gdy wulkan przestał być aktywny.  Może sięgać nawet  kilkaset metrów w dół, do skały, ze zastygniętej lawy. Kiedyś to może wszystko wystrzeli  ze straszliwym hukiem na kilkanaście kilometrów w górę. Ale teraz wulkan śpi. Pod nami i nad nami kłębią się obłoki. W przerwach między nimi, gdzieś tam daleko w dole pojawia się jeden, czy drugi szczyt Elbursu. Znajdujemy tablicę z  napisem Demawend 5678. I fotografujemy się wszyscy razem z nią.
     
    Jestem szczęśliwy. Mamy swój rekord wysokości.  Może to jest  dziwne? A jednocześnie chciałbym już schodzić w dół. Taka podświadoma potrzeba. Czy dziwne? Siedząc w fotelu i oglądając album ze zdjęciami, nieraz marzyłem, aby wyjść na wysoką górę, posiedzieć, pokosztować się widokiem. A tu nic, tylko chęć schodzenia. Człowiek żyje jednak nastrojem chwili. I tylko świadomość przyszłości, nakazy rozumu zmuszają go do innego działania, niż działanie instynktowne.  Schodzimy dużymi polami śnieżnymi. Pola się ciągną prawie do samego schronu. Znakomity sposób schodzenia. Jeszcze lepiej by się zjeżdżało na nartach. Oszczędza się siły, jest to sposób szybki i przyjemny. Rozbawiona piątka mknie w dół. Jedni na butach. Drudzy na tej części ciał, która się zaczyna na literę „de”. W ręce czekan, jeśli zaszłaby potrzeba hamowania. Błyskawicznie jesteśmy w schronie. Na górze byliśmy wpół do pierwszej. Godzina upłynęła od tego czasu.
     
    W schronie nowa pielgrzymka. Z dołu przyszła kolejna grupa. Ci, co przyszli z góry, zakładają plecaki i wędrują w dół. Na bardziej zasobnych czekają muły, albo konie. My też powędrujemy, tylko musimy coś zjeść. O czwartej schodzimy do Rineh W międzyczasie przydarzyła mi się  nieprzyjemna sprawa. Zaginęła mi, pozostawiona w schronie moja horolezka ze śpiworem. Dopiero legionista nam przyszedł z pomocą.
     
    Janusz się niecierpliwi. Chce zejść jak najszybciej i jeszcze dzisiaj być w Teheranie. Mało to jest prawdopodobne. Zresztą po co się tak spieszyć?  Opuszczamy ścieżkę, którą podchodziliśmy do góry. Zbiegamy na przełaj do Rineh. Razem z nami zbiega kilku  Irańczyków. W dole pod nami mgła, a gdzieś pod nią Rineh.  Pogoda taka sama jak wczoraj o tym samym czasie. Warstwa mgły nad górami. Nad nią co wyższe szczyty i nasz już Demawend. Którego szczyt co chwilę otula na krótko jakaś chmurka.
     
    Najlepiej się zbiega, skacząc z jednej kolczastej poduszki na drugą. Poduszkami są oczywiście traganki.  Oby tylko się nie potknąć i nie wpaść gołymi łydkami na tę poduszeczkę, najeżoną  tysiącami drobnych kolców. Roślinność na tym stoku nie jest nadzwyczajnie bogata. Poza tragankami i kępami lichej trawy nie ma tu właściwie nic więcej,. Rosną maki  o wyjątkowo dużych i pięknych kwiatach.  Tak grupka jest celem mojej pasji fotograficznej. Czerwone maki na przednim planie, w tle biały stożek góry i granatowe niebo.
     
    Wchodzimy we mgłę. Ostatnie spojrzenie na Demawend. Już go więcej nie zobaczymy, jak pojedziemy dzisiaj do Teheranu. I znowu odczuwam tęsknotę za czymś, co ucieka, co zostaje tylko wspomnieniem. I znowu zmęczenie, i  zimno, tłok, i brud w schronie - odrealnią się. Zostaną w pamięci maki na  stoku  Demawendu, błyszczący śnieg w promieniach zachodzącego słońca i głęboki granat nieba. Błąkamy się we mgle. Rysia z Elżbietą obawiają się, czy trafimy na ścieżkę do Rineh. Czy też sobie pójdziemy w dół w stronę doliny. Mijamy niewysokie murki ułożone z kamieni. Pełnią rolę ogrodzenia. Trafiamy wreszcie na ścieżkę. Mgła rzednie i zostaje  teraz nad nami. Widać już Rineh, ale i nogi też już coraz cięższe. Bądź co bądź nie byliśmy tacy najgorsi. Trzy i pół kilometra w górę w czasie jedenaście i pół godziny. Te same trzy i pół - w niecałe cztery w dół.
     
    Idziemy prze wieś dyskutując. Janusz chce koniecznie dzisiaj jechać do Teheranu. Ja proponuję, żeby przespać się w Polemunie pod namiotami i jutro rano pojedziemy dalej. Ryśka proponuje, żeby zostać w Rineh. Wykąpać się. Pierwszy raz  po dwunastu dniach i zrobić małą przepierkę. Nie uzgodniwszy dokładnie stanowisk dochodzimy do stacji IMF.  Jest mikrobus  - krzyczy Janusz. Rzeczywiście na drodze stoi mały mynybasik. Biegiem wynosimy plecaki z budynku i ładujemy do mikrobusu. Całej operacji przygląda się pan Abullohi. Co za dziwni ludzie - zapewne sobie myśli. Przyszli wczoraj w południe, wyszli na Demawend i dziś już znikają. To ten nasz ciągły pospiech. Czasem dobry, czasem zły. To po części sprawka naszego kierownika in spe - Janusza. Ma ten człowiek energię. Janusz z Elżbietą wpisują nasze wyjście do książki IMF i już jedziemy do Polemunu. Gdzieś w dole błyszczą światła tej miejscowości. Szosą  Amol –Teheran, wiodącą przez Polemun, ciągną  sznury aut. Ich nie widzimy, tylko ich reflektory. Nasz mikrobusik powoli zjeżdża w dół.  Wyładowujemy nasz bagaż obok małego budynku, który okazuje się być posterunkiem policji. Przesuwamy się trochę, bo zatarasowaliśmy całe przejście dla „władzy”. Janusz poszedł szukać autobusu do Teheranu. Wraca za chwilkę z wiadomością, że jest autobus - dziś już ostatni.
     
    Siedzimy w piątkę na tylnym siedzeniu. Jacek usiłuje otworzyć okienko, aby wpuścić nieco świeżego powietrza. Po autobusie chodzi boy i z dużego dzbana, do tej samej szklanki, nalewa pasażerom wodę z lodem.  Zdejmuję buty i wyciągam nogi. Silnik warczy jednostajnie. Część pasażerów drzemie. Jakiś chłopak przygląda mi się ciekawie od dłuższego czasu. Dla niego jesteśmy kimś egzotycznym. Na pewno nie wie z jakiego jesteśmy kraju. Za oknem błyskają światła mijanych wsi i miasteczek.  W pewnym momencie, gdzieś w dole są ich tysiące. Dojeżdżamy do Teheranu. Błyskawice rozświetlają niebo. Czyżby deszcz? Kończymy jazdę, obok znanego już nam dworca autobusowego Iran Peymy na ulicy Amir Kabir. Sklepy zamknięte. Dzisiaj jest piątek, a też jest już dziesiąta wieczór. Zrywa się silny wiatr, a za chwilę ulewa. Pierwszy nasz deszcz w Teheranie. Chowamy się pod wystający balkon. Wściekam się na Janusza, że nie zostaliśmy w Polemunie. Teraz stoimy tu i mokniemy. Trudno się będzie dostać na camping w ichnią niedzielę i o tej porze.
     
    Nie potrzebnie się wściekam. Nie mam zresztą racji. Za chwilę jedziemy, za piętnaście tomanów, do Gol-e-Sahra. W miarę oddalania się od  miasta, w stronę campingu, ulice są coraz suchsze. Przy campingu wcale nie padało. Camping leży na południe od Teheranu w stronę pustyni. Burza szalała nad Elbursem, który otacza miasto od północy. Stoję w kabinie pod prysznicem i resztkami mydła, jakie nam pozostały, usiłuję zmyć z siebie grubą warstwę, dziesięciodniowego brudu. Ze zdziwieniem spoglądam na swoje ręce. I nogi, które zrobiły dziwnie cienkie, choć do ułomków nie należę. Klatka piersiowa przypomina, ze względu na żebra, urządzenie z blachy zwane w  mojej rodzinnej wsi praczką.   Przyjemnie jest wyciągnąć się na śpiworze, popatrzeć na znajome teherańskie niebo. Zasypiam w poczuciu, że jestem czysty i jest mi ciepło.
     
    Zdjęcia:
    1.   Startujemy na  szczyt. Jest godzina siódma. Pogoda nas nie zachęca.
    2.   Mgła znikła. Widać wyraźnie wierzchołek wulkanu.
    3.   Coraz wyżej. Z góry schodzą  pierwsi "zdobywcy".
    4.   Rysia i Jacek.
    5.   Krater już "blisko".  Kawałecek paniusiu! Jak mawiano w Zakopanem.
    6.   Nasze panie w towarzyskiej pogawędce.
    7.   Zdobywcy szczytu zawsze sobie robia takie "rodzinne" zdjęcie. Na nim jest jego wysokość. Z tymi wysokościami, niektórych gór to jest cały cyrk. Wysokość Demawendu "zaczynała" się od 5604 metrów.  Która jest prawdziwa?
    8.  Wyszedłem na te żółte bloki, by zrobić sobie zdjęcie. Najbardziej mi się spodobała wypiętrzona chmura. Ale załapało się coś dziwnego. Duża tablica z napisem w języku farsi, ale napisana alfabetem arabskim. Jakaś staroć. Może dla uczcenia pierwszych zdobywców...?
    9.  Roślinność poniżej śniegów.  Kolczaste poduchy - traganki. Skok z jednej na drugą. Mocny but chronił nogę. Szybkość "schodzenia" i amortyzacja znakomite.  No i te ładne maki. Rosnące na wulkanicznej glebie.
    10.  Skała w Elbursie mnie zawsze intrygowała.  Ta, bardzo czarna pod Alam Kuh, to zapewne czarny bazalt. Tu był ciemno brązowy. Nie bedę tego dalej analizował, ponieważ mogę się,  jako laik,  narazić geologom. Ale jako ciekawostkę dodam, że  Aleje Trzech Wieszczów w Krakowie były wyłożone kostka bazaltową. Dużą, śliską. Na tej kostce rozegrano wyścig motocyklowy. Potężne maszyny. Smród eteru, etanolu(?). Jeden nawrót przed Mostem Dębnickim. Drugi - na wysokości Parku Krakowskiego. Na nawrotach bele słomy. To utkwiło w głowie piętnastolatka.  Kto to pamięta?
     










  13. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Siedemnasty lipca.
     
    Terkot budzika. Przecieram oczy i wyglądam przez okno. Widok bardzo ograniczony. Stoki górskie porośnięte rzadkim lasem,  raczej krzakami. Od czasu do czasu migają za oknem skałki, w miejscu gdzie wycięto, pod tor kolejowy, kawałek zbocza. Dzwonek budzika obudził Ryśkę. Jest już Tbilisi? Nie, nic nie widać. Piszczą koła pociągu, który skręca gwałtownie raz w jedną, to w drugą stronę. Przejeżdżamy tunele dłuższe, krótsze. Zasypiam znowu. Budzę się około godziny ósmej. Szkoda, przespaliśmy Tbilisi. W drodze powrotnej  będziemy w nim wieczorem i też nic nie zobaczymy. Wychodzę na korytarz. Widziałeś Tbilisi-pytam się Jacka. W Tbilisi będziemy za dwie godziny. Nie żartuj! Poważnie, pociąg się spóźnia. To fajnie! Góry wyłysiały. Rośnie na nich tylko trawa. Jedziemy wzdłuż jakiejś rzeki. Rzut oka na mapę. Tak, to Kura. Przepływa przez stolicę Gruzji i  wpada potem do Morza Kaspijskiego. Ładna rzeka, tylko trochę mętna. Góry się oddalają i stają się bardziej płaskie. Za oknem migają od czasu do czasu nędzne domki z szarej gliny, potem jakiś obóz pracy. Pociąg wolno wtacza się na stację. Jesteśmy w stolicy Gruzji. Godzina dziewiąta. Jest ciepło, ale nie upalnie. Tbilisi jest położone dość wysoko nad poziomem morza, a poza tym, to jeszcze rano. Usiłujemy kupić chleb, który jest nam potrzebny na śniadanie. Można dostać tylko bułki. Jak zdążyłem zauważyć prawie na każdej stacji, że można dostać pieczoną kurę z chlebem, rzadziej rybę. Słodkie bułki i ciastka. Do popicia piwo i tak zwany „kruszon”- coś pośredniego między oranżadą i sokiem owocowym. Klient dostaje to wszystko opakowane w prasę codzienną.
     
    Czytałem kiedyś książkę o Albanii napisaną przez Austriaka, który tam wędrował  na skuterze razem z żoną. Otóż kupił pewnego razu w prowincjonalnej aptece maść. Maść tę sprzedawca zapakował w gazetę. Oburzył go ten drobny incydent do tego stopnia, że zaczął wątpić w osiągnięcia, w innych dziedzinach życia, tego małego kraju. Rzecz jest błaha i nie warta wzmianki, tym bardziej, że robiona jest bez złej woli. Wynika to z braku „mocy przerobowych” przemysłu papierniczego. Natomiast warta jest wzmianki mentalność pań, sprzedających wspomniane wyżej wiktuały. Pod tym względem nasze rodzime przekupki są wzorem grzeczności. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałem sobie, że jak przyjadę do Gruzji, to będą mnie otaczały stosy owoców, wspaniałe winogrona. Jedziemy od wczorajszego popołudnia przez Gruzję i nie możemy nic kupić. Co prawda nasz rejon poszukiwań ogranicza się tylko, z konieczności, do stacji kolejowych.
     
    Pociąg szarpnął i zaczął się następny etap podróży-do Erewania.  Wszyscy pasażerowie wagonu wylegli na korytarz. Mamy wspaniały widok na miasto, które leży w dole. Dwa kolory dominują- czerwień dachów na małych domkach i zieleń. Te czerwono-zieloną mozaikę przecina w środku Kura. Mijamy małe charakterystyczne kościółki, widoczne na wzniesieniach, zbudowane na planie krzyża. Po drugiej stronie rzeki potężny srebrzysty pomnik…. Pociąg skręca, przejeżdża po moście nad Kurą i Tbilisi znika nam z oczu. Jeszcze tylko na szczycie góry, dominującej nad miastem widać budowlę podobną do widzianych niedawno kościółków. Ciekawe, kto kiedy i po co ją zbudował. Potem i ona znika. Odnoszę wrażenie, jak byśmy jechali na północ. Gdyby nie słońce i mapa, skłonny byłbym w to uwierzyć. Ale my w rzeczywistości jedziemy dokładnie na południe. Na horyzoncie wyrastają, przed nami powoli potężne góry. To łańcuch Małego Kaukazu. Mijamy jakąś wieś i obok toru pojawia się rzeka. To Debied, wpadająca do Kury. Będziemy jej towarzyszyć a ona nam, aż do jej źródeł. Brudna, bardzo brudna woda. Co, albo kto jest sprawcą tego zabrudzenia? Pociąg pędzi na spotkanie gór. Zbocza wznoszące się po obu stronach rzeki są coraz wyższe. Mijamy tunele, półtunele - czyli po prostu okapy chroniące tor od spadających kamieni i skał. Pociąg staje i jesteśmy w miasteczku Aławerdy. Dokoła nas góry ze skałkami na ich zboczach. Budzi się we mnie i Januszu duch wspinacza. Wymieniamy uwagi-ile tu można nowych „dróg” zrobić.
     
    Pociąg rusza. Usiłuję ukradkiem fotografować z okna. Ładne miasteczko na tle gór. Na zboczach pojawiają się pojedyncze drzewa. Za chwilę, w trakcie jazdy, rośnie już na nich gęsty las. Nasz długi pociąg wije się jak wąż. Przejeżdża teraz dziesiątki tuneli. W dole płynie, niestety dalej brudna - Debied. Najwyższe szczyty górskie skryte są w chmurach. Po którymś z zakrętów Debied znika nam z oczu i jednocześnie znika las. Górskie „kopy” pokryte teraz są tylko trawą. Po kilkudziesięciu minutach jazdy rzeka pojawia się znowu i razem z nią pojedyncze domy.  Po drugiej stronie rzeki ciekawy cmentarz. Widziałem cmentarze w Polsce, cmentarze muzułmańskie w Jugosławii, gdzie grób kobiety od grobu mężczyzny różnił się tylko tym, że mężczyzna miał na kamieniu nagrobnym wykuty turban, a kamień na grobie kobiety był prosty. Biedni muzułmanie nie mieli takich szykan, tylko  po prostu zwykłe kamienie wetknięte w grób.  Ale ten jest jeszcze inny. Groby,  grobowce jak miniaturowe świątyńki. Grobowiec jest otoczony malutkim ogrodzeniem przez znającego swój zawód kowala. W środku na czterech małych kolumnach daszek, a pod nim grób. To jeden z takich jego modeli. Skąd tu, w zagubionej w górach i chyba biednej miejscowości, taki kult zmarłych. Te groby były z pewnością bardzo kosztowne.
     
    Ta zagubiona miejscowość okazała się Kirowakanem. Miasteczko to jest uzdrowiskiem, do którego jedzie towarzysz z przedziału Jacka. Skłonny byłbym w to uzdrowisko uwierzyć, gdyby nie duży zakład przemysłowy, który teraz skutecznie zadymia okolicę i  który na pewno jest sprawcą zabrudzenia biednej rzeki Debied.  C`est la Vie!  Usiłujemy kupić chleb. Już pora na „obiad” złożony z konserwy i chleba, bo bułki, kupione rano w Tbilisi, już się skończyły. Dostajemy duży, ciemny chleb, który najpierw został zważony a potem wyceniony na osiemdziesiąt sześć kopiejek i zapakowany w gazetę. Pociąg wciąż jeszcze jedzie do góry. Tu gdzieś w pobliżu powinien być jeden z najwyższych szczytów- a może najwyższy Małego Kaukazu - góra Aragac. Wydaje mi się, że w głębi widać duży szczyt z pasemkami śniegu. To Aragac. Pozostała czwórka pokpiwa sobie ze mnie, że wszędzie węszę śnieg. Aluzja do jazdy nad Morzem Czarnym. Tam też wydawało mi się, że widzimy momentami ośnieżone szczyty Kaukazu. Przyznam się szczerze, że lubię wodę pod tą postacią fizyczną. Bierze się to zapewne stąd, że narciarstwo jest jedną z moich pasji.
     
    Debied wyraźnie zmalała. Cieknie w dół już tylko cienka strużka. Drzewa zniknęły definitywnie, tylko wzdłuż naszej rzeczki rosną jakieś nędzne krzaki. Mijamy wsie, rozłożone u wylotów małych dolinek, spadających z pod kopulastych szczytów. Pociąg ma niestety spore opóźnienie. Liczyliśmy, że przyjedziemy około drugiej po południu do Erewania. Według rozkładu jazdy pociąg w Erewaniu miał stać około siedmiu godzin. Można więc było w ciągu tego czasu zobaczyć przynajmniej śródmieście. Chcieliśmy też   pójść do Inturistu, bo wykombinowaliśmy sobie, że może się da wymienić nasze powrotne bilety kolejowe do Moskwy na lotnicze. Cena prawie ta sama, a oszczędność czasu ogromna. Zdaje się, że z tego wszystkiego będą nici. Jest już późne popołudnie, a do Erewania jeszcze spory kawał drogi. Długi tunel i... - przez dłuższą chwilę - siedzimy ciemnościach. Światła w wagonie palą się tylko na korytarzu. Koniec tunelu i pociąg lekko przyspiesza. Jesteśmy więc po drugiej stronie gór. W dole przed nami widać dość duże miasto. To pewno Leninakan,  nazwa dla uczczenia wodza rewolucji.  Drugie co do wielkości miasto Armenii. Tak, bo już jesteśmy od kilku godzin w Armenii. Jeszcze tylko kilka wężowych ruchów pociągu i stoimy na stacji w Leninakanie. Stąd przez Kars i Erzurum biegnie linia kolejowa do Ankary. Wychodzimy wszyscy na peron. Temperatura taka, jak i u nas o tej porze roku. Leninakan leży wysoko nad poziomem morza. Teraz pojedziemy tylko ciągle w dół. Aragac jest już dobrze widoczny. Można rozróżnić dwa wierzchołki oddzielone od siebie dość głęboką przełęczą. W podszczytowych partiach leży jeszcze dużo śniegu.
     
    Pociąg jedzie wzdłuż granicy radziecko-tureckiej, biegnącej wzdłuż rzeki Achurian. Po drugiej stronie rzeki, płynącej malowniczymi zakolami, stoją domki o glinianych płaskich dachach. To turecka wieś. Horyzont po stronie tureckiej zamykają pasma niewysokich wzgórz, biegnących równolegle do Achurianu. Gdzie ta kwitnąca Armenia? Bo krajobraz, który widzimy, wygląda raczej na księżycowy. Jakby jakiś olbrzym szedł po tych niewysokich pagórkach i ze swej sakwy czerpał garściami kamienie, wielkości dyni i rozsiewał je w regularnych odstępach dookoła siebie. Między tym kamiennym nasieniem tulą się do ziemi nędzne trawy. Tylko nad Achurianem, który oddalił się wprawo i zniknął nam z oczu, były większe  partie zieleni.
     
    Mamy okazję obejrzeć sobie dokładnie granicę radziecko-turecką. Dzieli kraj socjalistyczny od kapitalistycznego. Widziałem granicę między ZSRR a Rumunią. Szeroki, zaorany pas ziemi. Po jego obu strona wysoki płot ze słupów betonowych, między którymi rozciągnięte są rzędy drutów kolczastych. Oddalonych od siebie o kilkanaście centymetrów. W Bieszczadach miałem okazję być z Rysią na granicy ze ZSRR. Ale tam był tylko wycięty szeroki, trawiasty pas i słupki z pięcioramiennymi czerwonymi gwiazdami. Ta granica, którą widzę teraz, jest imponująca. Szeroki bardzo pas zaoranej i  gładkiej, prawie świeżo  zabronowanej ziemi. Posiada po obu stronach, nie jeden rząd, ale trzy rzędy kolczastych płotów. Od swojej strony widzę, że na słupach są zamontowane izolatory, podtrzymujące druty. Jako elektryk z zawodu wiem, że izolatory się stosuje tylko po to, aby przewód odizolować od ziemi i wpuścić do niego prąd. Ściślej -między ziemią a przewodem - jest różnica potencjałów nazywana napięciem. Człowiek usiłujący sforsować taki płot zawsze dotyka ziemi. Zresztą druty kolczaste, nie zamocowane do izolatorów mogą być doskonale uziemione. I między nimi, a tymi na izolatorach jest wysokie napięcie. Nawet nie musi być za wysokie, aby człowieka porazić i obezwładnić. Ta wspaniała zapora graniczna jest uzupełniona jeszcze stojącymi na pasie reflektorami przeciwlotniczymi. Stoją w takiej odległości od siebie, aby jeden zapalony reflektor oświetlał doskonale pas, aż do następnego. Na tym urządzeniami czuwa człowiek żołnierz na wysokiej wieży, też niezbyt daleko oddalonej od następnej. Na pewno nie dalej, niż w zasięgu skutecznego ognia z karabinu maszynowego. Wspaniała granica. Mucha się nie przeciśnie. Tylko w którą stronę chciałaby lecieć?
     
    Czeka nas większa trakcja. Mamy nadzieję zobaczyć najbardziej chyba znaną przed odkryciem Everestu, górę świata. Biblijny Ararat.- noszący turecka nazwę Buyuk Agridag. Według mapy wznosi się tu za granicą, wzdłuż której jedziemy. Od pewnego czasu wypatrujemy go. To z jednej, to z drugiej strony pociągu, w zależności od tego, jak pociąg skręca. Mam! Zobaczyłem pierwszy. Na tle lekko zamglonego nieba, oświetlonego zachodzącym słońcem, widoczna jest bardzo słabo biała, ogromna piramida. Po chwili cała nasza piątka rozróżnia go na tle nieba. Zbliżamy się coraz bliżej do Araratu, ale go więcej nie zobaczymy, ponieważ  zapada wieczór. Szkoda! Jeszcze chwilę błyszczą, jego szczytowe śniegi, w blasku znajdującego się już za horyzontem słońca. Potem to wszystko znika. Ale zdążyłem z okna wagonu zrobić mu zdjęcie. Gdzieś się zawieruszyło. Na pierwszym planie plątanina drutów telefonicznych. Według mapy, w linii prostej to jakieś piętnaście kilometrów od granicy. Wysoka góra. Ma przecież ponad pięć kilometrów. W prawo do głównego wierzchołka szerokie siodło, przełęcz. Dalej szczyt Małego Araratu.  Gdzieś tu zapewne usiadła Arka Noego. Archeolodzy nie wierzą w biblijny potop.  Jakaś gigantyczna powódź na terenach wokół Eufratu i Tygrysu, to było możliwe.  Przecież to były rejony bardzo rozwiniętej cywilizacji.  Będziemy na terenie starożytnej Persji. Jej potęga została zakończona przez Aleksandra Wielkiego. Mamy nadzieję zobaczyć Persepolis.
     
    Obok toru pojawiają się pierwsze drzewa. Mijamy od czasu do czasu małe domki, stojące w małych sadach. Ktoś na korytarzu wagonu mówi po rosyjsku, że w tych okolicach była kilka dni temu duża katastrofa kolejowa. Więc może stąd to nasze opóźnienie. Zakłócenia w ruchu kolejowym trwają aż do dziś. Wszyscy z natężeniem wypatrują miejsca katastrofy. W pewnej chwili, w małym lasku, obok toru, widać w świetle, padającym z oświetlonych wagonów, resztki pociągu osobowego. Straszliwie pogięte wagony i cała masa kół, leżących między drzewami na trawie. Wieść gminna, kursująca po wagonie, podaje dwieście zabitych. Jaki procent z tego jest prawdziwe to trudno dociec.
     
    Horyzont przed nami robi się coraz jaśniejszy. Sprawcą jasności jest Erewań stolica Armenii. Jest godzina dziewiąta wieczorem, gdy wysiadamy z pociągu. Duży, ładny dworzec. Dzielimy się na dwie grupy, jedna grupa będzie stać obok wagonu, bo nie wiemy kiedy pojedziemy do Dżulfy. Przypuszczamy tylko, że około dwudziestej trzeciej. Druga pójdzie coś zjeść. Zostaję z Ryśką. Wracają po kilkunastu minutach. Jedli tylko jakieś ciasto biszkoptowe z  kakaem. Teraz na nas kolej. Jemy to samo. Nie ma po co włóczyć się po dworcu. Coś się dzieje na torze, gdzie stoi nasz wagon. Wyciągną go na bocznicę i szukaj wiatru w polu. I rzeczywiście, ledwo tylko wsiedliśmy, już gdzieś nas ciągną. Odciągnęli kilka kilometrów od dworca i zostawili na przedmieściu. Nie pozostało nic innego jak tylko pójść spać. Elżbieta pyta  się Miszki, czy możemy się myć, no bo pociąg stoi właściwie na stacji. Łaskawie pozwala. Mija już czwarta doba, odkąd wyjechaliśmy z Krakowa. Jutro będziemy w Dżulfie, a pojutrze w Teheranie. Oczywiście jak się nam pechowego nic nie przydarzy. Zasypiam momentalnie.
  14. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 13
    Baza wysunięta
    Kierownictwo zdecydowało, że na wysokości 5150 m npm. Na cyplu skalnym, nad lodowcem, płynącym pod ścianą Kohe Mandaras, założymy bazę wysuniętą. Zwykle obozy, powyżej bazy,  nazywano-obóz pierwszy, obóz drugi,… Tu będzie baza wysunięta. Może dlatego, że obóz to coś mniejszego, a baza większego. Nieważne.
    Ważne jest, że każdy dostał przydział około 20 kg, by to tam zanieść.  Osiemset pięćdziesiąt metrów do góry. Będziemy się aklimatyzować czynnie. Tak powinno być. Nie musimy deptać po lodzie. Cała droga jest kamienista. Teren doliny otwiera się na południowy zachód.  Najbliższe stoki  są ciepłe i nie zalodzone. Hindukusz to suche góry. Opady w nich nie są duże. 
    Jedyny problem z podchodzeniem,  to  był potężny stożek piargowy z lewej strony. Coś z niego często się toczyło na  trasę naszego marszu do góry. Trzeba było pilnie obserwować to rumowisko, czy coś tam nie wyskakuje. Jak wyskakuje, to gdzie poleci?  Parę razy, ze strachu, zdarzył  mi  się  szybki sprint z plecakiem na  przeciwległy stok.  Poza tym, to strasznie nudna robota. Nie ma w niej nic z „alpinizmu”. Nie trzeba też  być człowiekiem, który ten „sport” uprawia. Wystarczy przysłowiowa, chłopska  krzepa.
    W bazie wysuniętej toczyło się znowu życie bazowe. Widoczki tu  już były bardziej rozległe, ciekawsze. Najbardziej mi utkwiła w głowie wschodnia ściana Kohe Mandaras.  Od lodowca, płynącego pod nią, do szczytu, według mojej przybliżonej oceny było   tysiąc osiemset metrów.
    Patrząc wprost na nią, wydawała się bardzo stroma, z wiszącymi lodowcami. Ale ta stromizna zwykle nie jest tak dramatyczna, gdy się ją da ujrzeć z boku. Lub, gdy się wejdzie w nią.  Wydawało mi się w tym czasie, na podstawie relacji z wypraw, ze zdjęć, że taki teren jest jeszcze nie do przejścia. Bardzo się myliłem w tej ocenie. Upłynęło tylko parę lat, kiedy w 1977 roku  została pokonana przez zespół  polsko-brytyjski – Jasiński, King, Kowalczyk, Zawada.
    W górach wysokich zaczęły wiać inne wiatry.  Skończył się amatorski alpinizm. Którego celem były pierwsze wyjścia na szczyty. Z reguły, najłatwiejszym trenem. Pojawili się sportowcy, prawie „zawodowcy” od wspinania.  Sportowiec stawia sobie cel do realizacji. Przykład- wejście tą ścianą, jej środkiem, „diretissimą”. I tak trwa to do dziś. Dla amatorów jest jeszcze wielkie pole do popisu.  Hindukusz jest ogromny. I gór dziewiczych takich, jak najtrudniejsze w Alpach, jest tu  ogromna liczba.  A jeszcze są Himalaje, Karakorum.
    Profesjonaliści się skupią na największych problemach. Ośmiotysięczniki, czy niewiele niższe. Najtrudniejszymi ścianami. Na „wprost”, na szczyt. A nie „zygzakiem”. W zimie. W temperaturach kilkadziesiątków stopni poniżej zera. W lodowatym wietrze. A w górach, dwa tysiące metrów niższych, będą się wspinać „amatorzy”.  Taki był ciąg, w historii zdobywania gór. W Tatrach i w Alpach.
    Mamy według zamierzeń zrobić tą grań od Nadir Szacha do Szahaura.  Nadir Szach jest widoczny z bazy wysuniętej. Widać wyraźnie jego południowo-zachodnią ścianę.  Cała czarna i bardzo wysoka. Lodowiec się tu nie utworzył. Słońce ją bardzo mocno ogrzewa. Tędy się nie wyjdzie. Wykluczone. Kruszyna.   Łupek. To dla przyszłych pokoleń wspinaczy.
    Szachaura nie widać. Jest daleko na wschód, w sąsiedniej dolinie. Mamy założyć wyżej obóz pierwszy. W kotle lodowcowym, na wysokości 5650 m npm. Kocioł znajduje się za szczytami M3a(5900 m) i M3b(5918 m), dobrze widocznymi z bazy wysuniętej.
     Zdjęcia:
     1.  Cypel. Baza wysunięta. Baza była w bezpiecznym miejscu na cyplu skalnym. Tu gdzieś  mieli obóz Poznaniacy w 1062 roku. Na pierwszym planie grzęda Kohe Mandaras. Pierwsza turnia grzędy „sterczała” nam nad bazą główną. W tle lodowe stoki M9(6028 m)).
    2. Baza wysunięta. Baza  pod wysokim wałem moreny. Widok z bazy wysuniętej na M3a-obcięty(5900 m ), M3b(5918 m) i Nadir Szach(6814 m). Opis na zdjęciu jest niedokładny.
     3. Ekipa. Maciek, Rysiek, Wojtek, Andrzej, Karol i Jurek. W tle M9(6028  m).
     4. Mgła. Nad nią widoczny szczyt Kohe Madaras.
     5. Jurek. Kierownik wyprawy na tle Kohe Mandaras.
     6.  Autor. Gienek w bazie wysuniętej.
     7. Ściana. Wschodnia ściana Kohe Mandaras(6631 m). Tysiąc osiemset metrów lodu i skały.
     8. Lodowiec. Lodowiec pod wschodnią ścianą Kohe Mandaras. Zdjęcie z okolic bazy wysuniętej.
     9.Bloki. Baza wysunięta, widoczna góry. Transport z bazy wysuniętej do obozu I.
     









  15. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 4
    Wyprawa Klubu Tatrzańskiego w Hindukusz-1973
    Nosiło nas w Klubie! Co skończyło się wyjazdem do Iranu w 1972 r, w góry Elburs(blog-„Egzotyczny Iran”).  Rok później  PTTK obchodziło swoje stulecie.  Sto lat wcześniej(1873 r) powstało Towarzystwo Tatrzańskie.  Z siedzibą w Krakowie.  Należeli do niego tacy ludzie, jak min. - Chałubiński, Eljasz, Sienkiewicz, Modrzejewska, Witkiewicz. Członkowie  TT wędrowali po górach, mając w klapie odznakę,  ze stylizowaną głową kozicy.
    Stulecie to jest coś bardzo poważnego. Ktoś rzucił hasło - Klub Tatrzański zorganizuje z tej okazji wyprawę w Hindukusz. Może Heniek Ciońćka, którego dobrze znał prezes klubu Jasiu.  I który był już w Hindukuszu. Klub jest w PTTK.  To coś bardziej masowego dla władz, niż elita z Klubu Wysokogórskiego. Władze  to poprą. Dostaniemy dolary(po130 na osobę). To była najważniejsza rzecz, aby opłacić wynajem samochodu i kulisów, niosących wyposażenie wyprawy do bazy. Reszta będzie za złotówki.  Reszta - to znaczy sprzęt i żywność.  Wszystko musi być krajowe. Były wtedy fajne rzeczy na zachodzie, na wyposażenie wypraw, ale za dewizy!
    To będzie poważna wyprawa. Klub Tatrzański nie miał takich alpinistów. Ale od czego są sąsiedzi z za ściany z Klubu Wysokogórskiego. Chętnie pojadą. Wykorzystywało się każdy pretekst, by dostać poparcie, dolary i wyjechać w  wyższe góry. Kierownikiem zostaje Jerzy W.  Firma o znanym nazwisku, tym bardziej, jeśli chodziło o Hindukusz. Jego zastępcą został Karol J., uczestnik wyprawy z 1962 r  w te góry.  W składzie mamy gwiazdę pierwszej wielkości, też już znającego Hindukusz. Kiedyś znakomitego wspinacza z Dolomitów i Alp  Ryśka  Z.,  zwanego w Klubie Wysokogórskim „brudasem”, ponieważ się często mył.
    Janusz W., biolog z UJ.  Jedzie w Hindukusz po raz drugi, zbierać swój materiał  do badań.  To byli sprawdzeni ludzie w  górach wysokich.  Wystarczy przeczytać to, co już wcześniej napisałem o wyprawach w Hindukusz.  Razem było nas dziewięciu. A  więc jeszcze dwójka doświadczonych członków Klubu Wysokogórskiego - Leszek Z. i  Wojtek K..  Maciek D., chirurg z Kopernika(ulica w Krakowie z klinikami), goprowiec. Andrzej G. należy do naszego klubu, ale też i do KW. Jest w nim członkiem zwyczajnym. Ja też jestem członkiem KW, ale tylko uczestnikiem. Mam  za małe doświadczenie w Tatrach.
    Zostałem zaakceptowany przez kierownika. Jeszcze nie znałem Jurka. Tylko tyle,  co wyczytałem o nim w  monografii K. Seysse-Tobiczyka „od Andów po Hindukusz”.  Iran coś mi pomógł.  On znał Elburs  w Iranie i rejon Alam Kuh. Był tam na wyprawie w 1969 roku, razem z Stanisławem  Bielem, jako kierownicy grup z Krakowa. Tylko że  ja(my w klubie?) o tym nie wiedziałem.  Ale on wiedział o naszym wyjeździe i działaniu w tym rejonie. 
    Mieliśmy też przed wyjazdem do Iranu rozmowę w klubie z  Bielem.  Góry Elburs go  nie interesowały(już w nich był). Ale gdybyśmy zorganizowali wyjazd  w góry Hoggar(na Saharze) to pojedzie z nami. Biel już wtedy rezygnował z poszukiwania wyzwań w górach.  Od coraz co wyżej stawianej poprzeczki. Czego nie można powiedzieć o wielu późniejszych znakomitych alpinistach. Którzy nie mogli się „oderwać” od gór i w nich zostali.
    Gdyby nasza działalność w Iranie była lepiej znana(rozpropagowana). Być może w kolejnej monografii K. Seysse-Tobiczyka „Himalaje-Karakorum” (1974 r)  znalazł by się opis naszego działania, jako polskiej wyprawy w Elbursie. Jest w tej książce opis działania Polaków w Iranie, w latach poprzedzających nasz wyjazd(Andrzej Marczak - Iran i Azja Mniejsza).  Nasze informacje pochodziły tylko z „Taternika”. Monografia K. Seyyse-Tobiczyka ukazała się rok po naszym pobycie w rejonie Tacht-e Sulejman.
    Pisząc posty w  blogu „Egzotyczny Iran” zupełnie zapomniałem, że leży u mnie na półce.   Biwakowaliśmy na czterech kilometrach. Przeszedłem razem z Januszem drogę Steinuera na Alam Kuh. Na Demawendzie poznaliśmy, co to jest rozrzedzone powietrze. Dla naszych pań(Elżbiety i Rysi), kobiet turystek, nie wpinającyh się, wyjście na Demawend  było pewnym osiągnięciem.
    Przy kompletowaniu obsady na Hindukusz dowiedziałem się, jak w się praktyce,  dobiera zespół na  wyprawę. Wybiera kierownik. Ale już wybrany może kogoś zaproponować, którego zna praktycznie.  Kierownik ma głos decydujący.  Wybór członków jest sprawą najwyższej wagi. To ma być zespół współpracujący, a nie zespół egoistów, realizujących swoje, prywatne cele. Cel jest jeden. Cel wyprawy.
    Zostałem więc jej członkiem. Byłem najmniej doświadczony spośród kolegów. Dobrze będę „tragarzem”- myślałem.  Zawsze większość członków wypraw to tragarze. Ludzie od czarnej roboty. Ktoś musi nosić coraz wyżej, sprzęt i żywność. Zakładać obozy i liny poręczowe. Elita jest oszczędzana na atak szczytowy. Ale zawsze można mieć nadzieję, że wyjdzie się dość wysoko.  Może na sam czubek góry, gdy mój organizm będzie super silny.
    Wyprawa jako oficjalna miała swoją pieczątkę i papier firmowy. Z  napisami także w języku angielskim, z podaniem konta PKO I.  Mieliśmy „pocztówki”,  wykonane przez drukarnię. Ze zdjęciem pięknego szczytu w Hindukuszu, Kohe Baba Tangi(6513 m) Ryszarda Zawadzkiego. Z kolorowym obramowaniem, oraz odbiciem znaczka klubowego. Z gadżetów na podarunki mieliśmy znaczki, które można było wpiąć do klapy. Miały one w swej treści wmontowany znaczek klubowy. Stylizowaną głowę kozicy. Byliśmy klubem tatrzańskim, to zobowiązywało.
    Jurek rozdzielił robotę. Mnie przypadła działka pod nazwą żywność. Dostałem listę około dwudziestu produktów, sprawdzonych na poprzednich wyprawach w Hindukusz. Oczywiście tylko polskich.  Należało je stopniowo zdobywać. Więc pisałem pisma, na papierze firmowym, o zapomogi. Mogą być produkty, albo gotówka. Produkty najlepiej w puszkach. Inaczej się zepsują. Nie liczyłem pism, ale zebrało się ich kilkadziesiąt. Głównie do fabryk produkujących żywność.
    Pozostali koledzy też nie próżnowali. Każdy miał swoją działkę. Potrzebne były namioty, „puchy”(kurtka,  śpiwór). Śpiwór - kilo czterdzieści gęsiego puchu. Kurtka - siedemset gramów. Puch skupywała jakaś firma od drobiu.  Więc nam może  „podarują”, jako sponsorzy, lub sprzedadzą. Brakującą ilość należy szukać na wsi od „baby”.   Kurtki i śpiwory dla wypraw szyła pani Momatiukowa z Katowic. Żona znanego alpinisty. Wiedziała jakie są wymagania od  tego sprzętu. I  jaki materiał ma być na pokrycie? Mocny i lekki. Tylko stylon. W Łodzi go produkują na eksport. Znów pisma.
    Ktoś musiał wykonać czekany i raki. Czekan to głowica, odkuwka, nie spawana. Drzewce to nie problem. Raki mają być ze stali elastycznej, ale też dającej się hartować. I też nie spawane. Namioty zrobi Legionowo. W Krośnie produkują liny alpinistyczne. W Wałbrzychu  opracowali buty podwójne, na warunki w górach wysokich. „Lekkie metale” w Kętach pospawały nam stelaże, z rurek aluminiowych, pod wory. To z grubsza wszystko. Pakowane do żółtych bębnów, z fabryki lekarstw „Miraculum” w Krakowie.
    Od jesieni, przez zimę, toczą się narady, jak  sprawa posuwa się naprzód i co trzeba zrobić.  Pojedziemy pociągiem do Termezu. Razem z nami bagaż. Droga jest znana. Jurek, Karol i Rysiek już tam jeździli.  Jedziemy do Doliny Mandaras.  Jurek postawił cel. Bardzo ambitny.  Przejście grani Nadir Szach – Szachaur.  I jednocześnie pierwsze polskie wejście na Szachaur.   Droga cały czas na wysokości blisko siedmiu kilometrów.  
    Ja się nie zastanawiałem, czy to będzie możliwe. Nie znałem Hindukuszu. Tylko z monografii K Seyyse-Tobiczyka.  Moje doświadczenie górskie, w stosunku do kierownika, było minimalne. Zresztą było to wtedy takie odległe. Wszystkie moje siły były skierowane na bieżące sprawy. Robiłem swoją robotę. Wiedziałem,  bo obliczyłem, że średnio na jednego członka wyprawy, na jeden dzień, potrzeba będzie nieco ponad kilogram różnych produktów. Na śniadanie, obiado-kolację. Licząc dziewięciu członków, liczbę dni w górach i dojazdy(powroty) wychodziło do półtony, które trzeba będzie zgromadzić.  Potem zapakować razem ze sprzętem do bębnów.
    Tym się zajmowałem.  Wszyscy mieli podobne problemy. Wszyscy gdzieś pracowali przez sześć dni w tygodniu. Nikt nas nie sponsorował, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Nikt fizycznie się nie przygotowywał  do ciężkiej pracy, w rozrzedzonym powietrzu. W noszeniu ciężkich worów. To był amatorski alpinizm.  Taki jeszcze wszyscy u nas  uprawiali.
     
    Zdjęcia:
    1. „Pocztówka”.
    2. Cel wyprawy – Grań łącząca szczyt Nadir Szach(z prawej - 6814 m) z  Szachaur`em(z lewej – 7116 m). Grań ma ok. pięciu kilometrów długości. Na tle czarnej ściany Nadir Szacha widać szczyt M3(6300 m)oddzielony od niego przełęczą.
     Zdjęcie autora postu,  zrobione ze szczytu M1(6020 m),  w czasie  wyprawy.  Dolina Mandaras jest na prawo, poza zdjęciem. 
     Nadir Szach został zdobyty po raz pierwszy przez wyprawę poznańską(Dobrogowski, Gąsiorowski, Mitkiewicz - 1962 r). Na ww. przęłęczy ustawili obóz II(6000 m). Namiot kolejnego obozu został ustawiony na wysokości 6650 na lodowcu, spadającym ze szczytu
     


  16. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 6
    Afganistan(Mazar-i Szerif)
    Wsiedliśmy na kuter, po odprawie celnej. Kuter miał zwyczaj płynąć raz na tydzień, na drugi brzeg Amudarii. W Afganistanie byli Rosjanie. Ściśle, obywatele Związku Radzieckiego. Nawet sporo. Specjaliści od geologii,  wraz z rodzinami. Ta ziemia była nieznana. Kryła  jeszcze sporo tajemnic. Kuter pełnił rolę mostu między  brzegami. Nie było go wtedy   między ZSSR i Afganistanem.  Wystarczył kurs raz na tydzień. Ktoś z Rosjan tam jechał. Inny wracał. Lub też ktoś z rodziny. 
    Zabrali nas na drugi brzeg. Kuter płynął około dziesięć kilometrów w górę rzeki i przybił do brzegu, na którym była  goła ziemia. Poza kilkoma krzaczkami tamaryszku nie było tu nic. Z kutra na brzeg została rzucona długa deska, pełniąca rolę trapu i pomostu. 
    Pasażerowie przeszli po desce na brzeg. Na którym stała  drewniana buda. Pełniąca rolę posterunku  granicznego.  Oprócz tej budy stało tu także kilka namiotów.  Nieco dalej widać było początki asfaltowej drogi i jakieś samochody.  To była zupełnie nowa droga.  Wcześniejsze wyprawy w Hindukusz jechały  przez pustynię. Jak okiem sięgnąć była pustka.  Urozmaicona kępkami roślinnymi. Nic się nie działo. Był upał i spokój.
    Pasażerowie na brzegu, czekający na kuter, weszli na pokład. Który odpłynął do Termezu. W dół  Amudarii, która była szeroka i mętna.  Była pełnia lata. W Hindukuszu  i Pamirze topniały szybko lodowce. Wody w rzece o tej porze nie brakowało.  Na tych Rosjan, co wysiedli, czekał mały autobus.  Zabrali nas nim do Mazar-i Szerif.
    Przejście graniczne nazwało się Ajratan.  Wcześniejsze wyprawy wyładowywały się  w na brzegu Amudarii w różnych miejscach. Wyprawy, wyładowujące z kutra swój bagaż,  podlegały kontroli celnej. To nic, że to są alpiniści. Porządek musiał być. Każdy kraj ma prawo kontrolować przyjezdnych. 
    Praktyka, poprzednich wypraw wykazała, że drobne upominki, zwane potocznie „bakszyszem”, ułatwiają bardzo tu taką kontrolę.  Herbata, cukier, rybki w konserwie. Broń Boże świnina!  Każdemu celnikowi małą paczuszkę, od wdzięcznej ekspedycji za ciężką pracę.  Ale to nie było nasze zmartwienie. My nie mieliśmy nic. Koledzy z bębnami się pomęczą.
    Przez okno  autobusu, wpadał bardzo ciepły, pustynny wiatr. Jechaliśmy tą nową, asfaltową szosą do Mazar-i Szerif. Tam można było wynająć samochód, lub taksówkę. Z niego do Kabulu, poprzez łańcuchy Hindukuszu, prowadziła, też świeżo zbudowana szosa. Około  600 kilometrów, poprzez przełęcz Salang.  Podobno częściowo budowana przez polskie firmy. Jechaliśmy idealną, nadamurską równiną. Zamkniętą przed nami, od południa, górska barierą.
    Za oknem pojawiło się kilka wielbłądów.  Skubiących sobie  suche, kolczaste roślinki.  Wielbłąd nie ma unerwionych swoich warg. I dlatego może miażdżyć złośliwe kolce. Coś przecież musi jeść. Wiem to od Janusza, biologa. Dostarczał nam w czasie wyprawy sporo ciekawych informacji, o różnych zwierzęcych istotach. Drugim źródłem rozrywki był Maciek, chirurg. Ten z kolei opowiadał, jakie ciekawe przypadki spotykało się w szpitalu, wynikające z tzw. ludzkiej głupoty.
    Dojechaliśmy do szosy, prowadzącej  do Kabulu. Skręciliśmy w przeciwną stronę i po kilkunastu kilometrach, przed miastem pojawiło się po lewej stronie osiedle, zbudowane z bloków, podobnych nieco do moich na Kozłówku w Krakowie. Dosyć spore. Metalowy, szczelny płot otaczał ten teren. Nawet były jakieś zielone miejsca, do wypoczynku między budynkami. Co to za osiedle?  Rosyjskie osiedle, dla pracujących w tym kraju Rosjan wraz  z rodzinami. Czuwał nad tym podobno generał.  Teraz wyjaśniła się do końca rola kutra na Amudarii. 
    Wjechaliśmy do miasta. Z kolei, z prawej strony drogi, ukazał się  nam wspaniały duży meczet. Też otoczony metalowym ogrodzeniem. Tylko znacznie ładniejszym, niż rosyjskie.  Będzie co fotografować-pomyślałem  sobie!  Jechał  z nami Janusz, który tu już był wcześniej. Znał  miasto.  Kwaterujemy się w  hotelu. Luksusów nie było. Spać się dało w jednej sali na łóżkach. Pościel mamy swoją. Śpiwory i materace. Był też kran z wodą. Ważny element wyposażenia.
    Musieliśmy wymienić zielone na Afgani.  Miejscową walutę. Jedyny bank, gdzie można to było uczynić, był skromny.  Pracownicy mieli swoje biurka,  ale stojące na klepisku. Nie, nie wymieniają dolarów! Masz babo placek! Był kraj na świecie, gdzie nie chcieli  zielonych! I to jeden z najbiedniejszych. Udaliśmy  się do dyrektora. Miał gabinet ze znacznie większym biurkiem, ale też stojącym na gołej ziemi. Zgodził się na wymianę pięćdziesięciu  dolarów. To była tu duża suma. Wystarczy nam na pobyt w poszukiwaniu jaskiń.
    Chodziłem  po mieście, które było największe na północy Afganistanu. Położone na równinie baktryjskiej, która  jest przedłużeniem pustyni  Kara-kum Włóczyłem się z aparatem fotograficznym. Niestety meczet dla  niewiernych był niedostępny. Tylko mogłem go sobie obejrzeć z zewnątrz.  Meczet zwany Błękitnym. Święte miejsce dla szyitów. Obchodzą w nim Nowruz. Perski „Nowy Rok”, według kalendarza muzułmańskiego w Iranie. Z którym spotkaliśmy się tam, kupując kilka dni wcześniej bilet na autobus dalekobieżny. Według niego była na nim podana data odjazdu.
    Obchodziłem meczet dookoła. Fotografując go  z różnych kierunków. Zaintrygowała mnie  duża ilość białych  gołębi siedzących na meczecie.  Jeszcze  więcej ich  było na placu przed meczetem. Gdzie były karmione. Tysiące białych, identycznych gołębi.  Jak się dowiedziałem, to podobno każdy gołąb, który przyleci do meczetu, z biegiem czasu bieleje.
    Przyglądałem się życiu ulicy. Fryzjer miał swój „gabinet” na ulicy, pod ścianą domu. Wodę mieszkańcom dostarczali nosiwodzi. W bukłakach z owczej skóry. Sporo ważył  taki ładunek. Transport miejski odbywał się na przy pomocy dwukółek. Z daszkiem chroniącym przed słońcem  Do dyspozycji były też dorożki, z końmi pięknie ozdobionymi.
    Sfotografowałem dość duży, niski budynek z szarej gliny. Jego dach złożony jest z szeregu kopułek.  Nad nim sterczą dwie wieżyczki. Mniejsza z oknami. Większa z otworami. Można się było domyśleć, że dla muezzina. Wzywającego pięć razy dziennie do modlitwy. Budynek jest zapewne skromnym meczetem.
    Przed glinianym murem tego meczetu spotykam małego, bosego chłopca. Ze swoim skarbem w rękach. W innym miejscu, na pustym placu czekały na uwiecznienie w aparacie, dwie zalotne panny.
    Przeskoczę na chwilę w relacji, o niecałe dwa miesiące w przód, gdy wracaliśmy z gór i zatrzymaliśmy się w Mazar-i Szerif. Jurek urządził nam wycieczkę do miejsca, gdzie znajdowała się starożytna Baktria.  Miejsce nie  przypominało miasta Aleksandra Wielkiego. Ale skoro historycy i  archeologowie tak twierdzą, to widocznie  tu było.
    Założył je, po pokonaniu Persów i spaleniu  Persepolis(p. Egzotyczny Iran). Dotarł tu,  aż nad Amudarię.  Dalej na wschód już były tylko zimne, wysokie góry.  Nie miał wyboru. Postanowił, że skieruje się na południe, do Indii. Gdzie będzie ciepło i będzie co jeść. 
    Nie była to prosta sprawa.  Drogę do doliny Indusu, gdzie już jest płasko, zamykały ramiona Hindukuszu. Z Baktrii i z Mazar-i Szerif widać było je niedaleko na horyzoncie, w kierunku na południe. Są to  pierwsze wzniesienia tych gór. Za nimi, kolejne wyższe. Przed Kabulem sięgające pięć kilometrów.  Do Indusu było, w linii prostej, około osiemset kilometrów.  I cały czas  należało przekraczać przez grzbiety  górskie, prostopadłe do kierunku marszu jego armii. To był wyczyn znacznie większy, niż przejście wojsk Hannibala przez Alpy.
    Moi koledzy odwiedzili też wtedy Polkę, mieszkającą kilkanaście kilometrów od miasta.  Stęskniona była za Polakami, za naszą mową. Ah! Te polskie dziewczyny!  Zakochała się.  Chłopak był przystojny. Miał parę dolarów w kieszeni. Po kursie czarnorynkowym to była spora suma. Może opowiadał, że ma bogatą rodzinę. Piękny dom w rajskim ogrodzie. A tu jej mąż pracował w małej cementowni.
    Skończył na AGH wydział ceramiczny. Gdzie zawsze było dużo dziewczyn. Ceramika, to przecież porcelana, piękne zestawy na obiad. I wspaniałe kolory zdobień. Jednak  na wydziale AGH „ceramika”, to były materiały ognioodporne(szamotowe), na wykładziny w piecach hutniczych. Cementownie.
    Wróciliśmy do naszego zadania. Szukania jaskiń.  Pojechaliśmy wynajętym samochodem. Góry rosły. Horyzont był zamknięty. Przed nami wyrósł wysoki, skalny  mur. Niemożliwe, aby tu był przejazd na południe, w stronę Kabulu.
    Ale pojawiła się szczelina między skałami. Którą mała  rzeczka sobie wycinała sobie przez miliony lat. Piękny przełom. Przepiękny. Niedługi był  ten wąwóz i teren się rozszerzył.  Nad szosą pojawiły się suche zbocza.  A  jeszcze wyżej  sterczały  skały. 
    Tu mieliśmy szukać jaskiń. Za tym przełomem.  Było bardzo gorąco i sucho.  Jedynym miejscem do biwakowania  była kamienista plaża nad rzeczką. Kolor jej wody był jakiś podobny do mocno rozrzedzonego mleka.  Skąd  płynęła? Czort to wiedział. I co w niej płynie, to była rola następnego czorta.  Gdzie płynęła, to się już niebawem dowiedzieliśmy.
    Sprawa biwaku była prosta. Materac plażowy rzucony na kamienie. Na to śpiwór, dobry na lodowe warunki. W nocy spałem na śpiworze. Deszczu tu w lecie nie zobaczymy. Woda, po przegotowaniu i wsypaniu do miski herbaty, dała się pić. Była wstrętna, ale nieszkodliwa. Rzeczka była płyciutka. Ledwie, by zamoczyć nogę do kostek.  Noc była względna. Ale w dzień, w tym miejscu  można się  było usmażyć.  
    Ratowaliśmy się chowaniem się w cieniu, w rozpadlinach z czerwonej, miękkiej  ziemi. Wypłukanymi przez wodę.  Nawet coś tu rosło. Czerwona ziemia,   „terra rosa”.  Znana z biwaków na południu Europy. Życie nasze się toczyło po jednej, lub drugiej stronie rozpadliny. W miarę obracania się słońca.
    Przerywane wypadami do przełomu.  Gdzie był cień. Biwakować się tutaj  nie dało, ponieważ między szosą i skałą było tylko miejsce na rzeczkę. Ale tu były wspaniałe rzeczy. Stało kilka wózków. Była to drewniana skrzynia na kółkach. W skrzyni była woda, a w niej pływały kawałki lodu i butelki koki, „seven up”.  Boskie napoje! Siadało się  na murku, z boku szosy i sączyło ten zimny eliksir.  Niestety, tylko jedna  buteleczka na dzień. 
    Idąc za biegiem rzeczki, trafiliśmy na małe  miasteczko Chulm. Z niskimi, glinianymi domkami.  Istnienie swoje zawdzięczało rzeczce. Która mu dostarczała wody dla roślin i ludzi.  Nie dopłynie do Amudarii. Zostanie wykorzystana ostatnia jej kropla.
    Mieliśmy szukać jaskiń.  Nie mogliśmy zawieść kolegów. Mobilizujemy się. Na nogach mamy wysokogórskie, podwójne buty. Botek wewnętrzny, sznurowany, ze skórki. Używałem go potem w Koninkach, jako ciepłego pantofla. But z wibramem. Coś ogromnego i ciężkiego. Musi pomieścić botek. W którym też można było spać w wysokich górach.
    Nie pójdziemy w sandałach, w których można było chodzić nad rzeczką. Kamienie, ostre trawy, węże. Słońce prawie w zenicie. I czterdzieści parę stopni. Buty wzniecały kurz. Łaziliśmy po okolicznych stokach. Patrzyliśmy na skały.  Są tu jaskinie, czy ich nie ma? Chyba nie było?
     
           Zdjęcia:
          Część z nich był zrobiona, gdy wracaliśmy po górach. Nic się w Mazar-i Szerif nie zmieniło w tym czasie.
     
                        1.  Kuter. Kuter przewożący pasażerów między dwoma brzegami Amudarii. 
                       2.  Ajratan. Afgański posterunek graniczny.
                      3.  Lutnia. Lutnia to był prosty i bardzo popularny instrument w Afganistanie. Począwszy od dwóch strun. Człowiek, z papierosem z filtrem w butonierce i sygnetem
                             na  palcu, chodzi boso. I ma uszkodzony duży palec u prawej nogi.
                      4.   Autobus. Rosyjski autobus. W adidasach Janusz. Nasze plecaki czekają na załadownie.
                      5.   Szosa do  Mazar-i Szerif. Pasące się wielbłądy na pustyni, nad Amudarią. Na horyzoncie Hindukusz. Zdjęcie zrobione przez szybę autobusu.
                     6.   Portal. Portal Błękitnego Meczetu.  Na placu jest studnia z pompą. Dalej przy wejściu, pod ścianą leży bukłak z owczej skóry, napełniony wodą.
                     7.   MS Błękitny Meczet.
                    8.   Błękitny Meczet,  szeroki widok.
                    9.   Minarety. W głębi widać Hindukusz.
                   10.  Gołębie. Każdy gołąb bielał, z przylatujących do meczetu.
                         Naprawdę to  raczej  inne, niż białe, były zabijane.  
                  11.  Przechodnie.  Ogrodzenie Błękitnego Meczetu
                  12.  Mułła.   Mułła  z towarzyszami.
                  13.  Meczet i chłopiec. Prawdopodobnie też meczet. Ale bardzo skromny. Bosy chłopiec ze swoim skarbem.
                 14.  Panny. Tak ubrane chodziły dziewczynki w Afganistanie. Pantalony i chusta na głowie.  Burka i „krata” na na oczach  pojawiały  się dopiero u mężatek.
                 15.  Ulica w Mazar-i Szerif. Pięknie kwitnące rośliny. Zieleń musiała być nawadniana. Woda była wpuszczana okresowo do rowów w pobliżu roślin.
                      W lecie przez wiele miesięcy nie  spadała  tu ani kropla deszczu. Nawet chmury na niebie były rzadkością. Afganistan jest położny na południu.
                      Na wysokości północnej Afryki.
                 16.   Mazar-i Szerif ulica. Inna skromniejsza ulica. Meczet i zaznaczające się łańcuchy Hindukuszu.
                 17.    Dwukółka. Bardzo praktyczny pojazd w tym klimacie.
                  18.   Dorożki.  Zapewne do wynajęcia na większe uroczystości.
                  19.    Nosiwoda. Człowiek ten dostarczał ludziom wodę. Bukłak, jak widać, jest zrobiony z owczej skóry.
                  20.    Dwóch nosiwodów. Podejrzane jest stojące wiadro i bukłak postawiony na sztorc. 
                           Czyżby napełniony z tego rowu? Z tyłu kobiety w burkach.
                   21.   Baktria. Tutaj dotarł Aleksander Wielki. Do Amudarii jest kikadziesiąt kilometrów. Dalej na wschód jest Hindukusz, coraz wyższy i po drugiej stronie rzeki Pamir.
                          Musiał się  wrócić do Persji, albo iść na południe do Indii.  Nie było innej alternatywy. Tu była wokół pustynia.
                   22.   Przełom. Nowa szosa do Kabulu. Niedawno zbudowana. Za tym przełomem mieliśmy szukać jaskin. Na stronie 85 w monografii „od Andów po Hindukusz”
                          K. Seysse-Tobiczyka jest zdjęcie czarno białe tego przełomu, w czasie wyprawy w 1960 r. Droga jeszcze była bita.
                   23.   Biwak. Biwakowaliśmy na tą rzeczką. Andrzej i Janusz(leży).
                   24.   Rozpadlina. Nasze dzienne życie się toczyło w cieniu. Herbatka, zupka, czy też makaronik, wszystko było gotowane na wodzie z rzeczki.
                           Na prymusie „Juvlu”. Leszek, Janusz, Andrzej.
                   25.  Tamaryszek. Widoczek jest ładny, kolorowy. Nie oddaje jednak upału.. Wyżej, w tych skałach, mieliśmy szukać jaskiń.
                   26.   Pola uprawne. Teren dalej nad rzeczką był bardziej płaski i przeznaczony  na pola uprawne. Obok rzeczki widać asfaltową szosę  do Kabulu.
     
     
     


























  17. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 1
    To już ostatni z trzech moich blogów o podróżach, na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Głównym ich motywem były góry i alpinizm. Ale też byłem zawsze ciekaw jak żyją ludzie w danym kraju i jaka jest ich kultura, historia. Więc jak była możliwość, to po górach udawało się nieco poznać ten kraj. 
    Indie
    Subkontynent, rozciągający się od zimnego Tybetu po przylądek Komorin, leżący w na ósmym stopniu szerokości północnej, w strefie tropiku. Liczba ludności ok. 1,4 mld, niewiele mniejsza, niż sąsiada  z za łańcucha Himalajów. 
    Indie są znane na świecie, jako społeczeństwo kastowe. Każdy, kto się rodzi przynależy do jakiejś kasty. Nie ma wyboru. Nie ze swojej woli. Nie może już  tego zmienić w życiu. Drugą wyróźniającą cechą tego kraju jest religia. Nie ma w tej religii jednego Boga, jak w chrześcijaństwie, islamie, czy buddyzmie.  Trzecia cecha to ogromna nędza. Nie są wyjątkiem na świecie, ale tu nędza dotyka setek milionów. To jest prawdziwy ocean nędzy.
    Indie to  kraj o bardzo starej kulturze i historii. Która sięga do czasów Ariów, ludu koczowniczego żyjącego na terenie dzisiejszej Europy, od Karpat po Kaukaz. Ariowie skolonizowali  kilka tysięcy lat przed nowym wiekiem Iran i Indie. W Indiach żyje wiele narodów mówiących językami, które są niezrozumiałe dla sąsiadów. Jest to jednocześnie kraj bardzo rozwinięty. Jeden z najszybciej rozwijających się na świecie.
    Zwiedziłem Indie w 1976 roku.  Poznałem nieco „sześciotysięczne” Himalaje. I odbyłem podróż okrężną tego subkontynentu pociągiem na trasie 7500 km. W czasie tego pobytu prowadziłem dzienniczek. Opisując codziennie ciekawsze wydarzenia. Rozszerzyłem go bezpośrednio po powrocie, mając świeżo w pamieci przeżyty okres.  Z tej podróży pozostało mi ok. 200 zdjęć, wykonanych na filmie Orwo Color.
    W Himalaje Pradeszu
    Jechaliśmy w piątkę. Janusz z żoną Elżbietą, znani czytelnikom mojego blogu „Egzotyczny Iran”.  Andrzej i Rysiek, których można było poznać czytając kolejny mój blog „Afganistan(Hindukusz 73)”. Na tym mógłbym skończyć, dlaczego pojechaliśmy do Indii,  ponieważ  w „Taterniku” nr 3 z 1977(str. 114) jest jednostronnicowa relacja „ Eugeniusz B. – w Himalajach Pradeszu”, napisana przeze mnie po powrocie z Indii.  Taternik ten jest dostępny w sieci.  Wyjaśniłem tam, jaki był cel naszego wyjazdu.
    Ponieważ jest to pewien kłopot, więc króciutko opiszę, dlaczego wyjechaliśmy w ten rejon Himalajów? Byliśmy członkami Klubu Tatrzańskiego z Krakowa.  Klub ten zorganizowal już dwie wyprawy w góry,  w poprzednich latach(p. powyższe  moje blogi). Jako Klub mogliśmy zorganizować taki wyjazd. Wyjazd indywidualny, bez instytucjonalnego poparcia, był wówczas praktycznie niemożliwy. Mając takie poparcie można było dostać promesę dolarową(130 dolarów), zakupić je w NBP, po kursie o wiele niższym, niż na „czarnym rynku”. I legalnie je zabrać za granicę.
    Zamierzaliśmy jechać  w Himalaje, w tę ich część, która leży na północ od stolicy Indii  Deli(New Dehli). Mieliśmy informacje, że tu dość głęboko w góry można się dostać transportem publicznym. A więc bardzo tanio, jak na wyprawę w tak wysokie i odległe góry. Zamierzaliśmy  wyjść na jakiś dziewiczy szczyt powyżej 6000 m. Niedawno(1973 r) w rejonie, który braliśmy pod uwagę, działała wyprawa z Lublina. Zaliczyli dziewiczy „sześciotysięcznik”. Niestety skończyło się to dla nich nieszczęśliwie. Zginęły dwie osoby.
    Nasz bardzo skromny zasób dolarów zmusił nas do tego, aby absolutnie wszystko zabrać ze sobą. W tym żywność na cały okres pobytu w górach, dojazd, oraz na powrót. Na szczyt o wysokości, w granicach sześciu kilometrów, nie wejdzie się ot tak sobie,  bez odpowiedniej aklimatyzacji  i sprzętu. Jak na Himalaje  to jest może mizerna „górka”. Ale to przecież  były szczyty znacznie przekraczające najwyższe szczyty Alp. Były tam też już  spore lodowce.
    Po wyprawie w Hindukusz zostało w naszym Klubie sporo sprzętu.  Kurtki puchowe, śpiwory, czekany, raki oraz drobniejszy sprzęt wspinaczkowy. W górach zamierzaliśmy biwakować w namiotach. Nie mogliśmy zabrać tego wszystkiego do bębnów,  których używaliśmy w Iranie  i które były standardem naszych wypraw w Hindukusz. Nie mogliśmy, ponieważ w transporcie, tak zwanym – publicznym, czy też wynajętym(taksówka) nie tolerowali sztywnych opakowań. Zresztą przenoszenie nawet bardzo ciężkiego plecaka jest  znacznie łatwiejsze, niż bębna.
    Natomiast zaobserwowaliśmy, w czasie poprzednich wyjazdów,  jak w tym rejonie Azji taszczy się ze sobą czasem niesamowitą ilość bagażu w pakunkach, czy jakichś miękkich opakowaniach. I to wszystko ładowane jest na dach autobusu, taksówki.  Czy też upychane na półkach w pociągu. Da się więc  przewieść i nasze potężnie wypakowane  plecaki.
    Nie mieliśmy lekarza. Więc osobnym zagadnieniem była dobrze wyposażona apteczka.  Z kilkudziesięcioma  lekami, łącznie z antybiotykami i  na choroby tropikalne. Było  też i lekarstwo na ameby. Zawierała również  środki do odkażania wody. Dobór jej zawartości był konsultowany z  lekarzem, znającym się na chorobach w klimatach i otoczeniu do których zdążaliśmy. Załatwiła to Elżbieta. Mogliśmy się prawie sami leczyć. Jednak tam, w razie choroby o ile się dało, należało szybko zmykać do własnego kraju.
    Wyprawa
    Osiemnastego lipca.
    Budzimy się z żoną około drugiej w nocy. Moja Rysia  jedzie ze mną i z plecakami Syreną na stację kolejową w Krakowie. Potem przywożę Elżbietę i Janusza. Jedziemy wszyscy w piątkę pociągiem do Przemyśla i po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Bałagan przy odprawie celnej.  Po południu docieramy do Lwowa. Rysiek załatwił nam nocleg u swojej znajomej. Przywozimy ze sobą parę podarunków z Polski. Do wieczora zwiedzamy nieco miasto. Między innymi zniszczony kościół Świętej Elżbiety i ładny zespół cerkiewny Iljuja. Wieczorem znajoma Ryśka  urządza,  nieco zakropione, małe przyjęcie.
    19.07
    Chwilowo, najbliższym celem naszej podróży,  jest miasto Termez w Uzbekistanie nad Amudarią. Gdzie znajduje się  jedyne przejście graniczne do Afganistanu od strony Związku Radzieckiego. Jak dalej pojedziemy do Indii, to będzie się szczegółowo wyjaśniać po drodze. Ogólne zarysy znamy -  po przejechaniu przez Afganistan, do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. Stąd  do Lahore w tym kraju  i dalej pociągiem, przez granicę pakistańsko-indyjską, do New Dehli w Indiach.
    Do Termezu dotarliśmy w czasie wyprawy w Hindukusz-koleją, przez Moskwę i Taszkient. Z Krakowa podróż do Termezu zabrałaby prawie tydzień  jazdy pociągiem  uwzględniając, że można było dojechać tu  tylko z  Moskwy. Teraz chcielibyśmy tam dolecieć samolotem, szybciej i wygodniej. Bilety lotnicze w Związku Radzieckim były wówczas na liniach krajowych dosyć tanie.
    Z Lwowa do Termezu  było  kilka tysięcy kilometrów. Szukamy w Lwowie samolotu lecącego w „kierunku” Termezu. W biurze radzieckich linii lotniczych ”areofłocie” rysuje się jedynie możliwość otrzymania miejsc w samolocie do Baku. Ale nie chcą nam zrealizować „voucherów”.  Inturist też nam odmawia. Musimy jechać dalej na wschód pociągiem.  Janusz z Ryśkiem załatwili bilety na nocny pociąg do Kijowa.
    Mając przed sobą cały dzień do dyspozycji, zwiedzaliśmy Lwów. Najpierw zwiedzamy kościół(katedrę) łacińską. Potem poszliśmy na wzgórze zamkowe. Widok Lwowa  stąd był bardzo ładny, szczególnie starego miasta. Miał on coś z widoku z Kopca Kościuszki w Krakowie. Obiad jemy w ładnej knajpie, obok ratusza.
    Po obiedzie nastąpiło zwiedzanie Cmentarza Łyczakowskiego. Oprowadzała nas Polka, która niedawno pochowała tu trzynastoletnią córkę. Pracuje na tym cmentarzu. Pokazuje nam polskie groby - Grottgera, Zapolskiej, Konopnickiej. Rzeźby orłów polskich mają  poubijane  głowy. Wandalizm! Widzimy krzyże powstańców z 1863 roku. A tu jest miejsce pochówku powstańców z 1830 roku – wskazuje przewodniczka.  Ten cmentarz  jest Polską Nekropolią. Podobnie jak Rakowicki w Krakowie. Między rozsypującymi się grobami, gdzie niegdzie, widać było  małe czerwone obeliski z desek.  Z czerwoną gwiazdą u góry.  Nowoczesny teraz sposób chowania zmarłych towarzyszy partyjnych.
    Pytamy - gdzie leżą Orlęta Lwowskie? Pani prowadzi nas w kierunku dziurawej siatki i znika. Wychodzimy poza obręb oficjalnego cmentarza. Po lewej stronie mamy jakieś garaże i kręcącą się tam ludzie. Po prawej - wysoka sucha trawa i dalej sterczą resztki czegoś, co było kiedyś łukiem  triumfalnym. Wchodzimy w zakurzoną trawę. Leżą w niej ledwo widoczne kamienne płyty. To są groby „Orląt Lwowskich”!  Na płytach zostały wyryte napisy, ale prawie zupełnie niewidoczne. Ktoś  zadał sobie wiele trudu i płynnym betonem pojechał po literach. Wyraźna chęć zmazania z powierzchni ziemi tej części cmentarza.
    Pani, u której spaliśmy, stawia nam na pożegnanie wspaniałą kolację. Niestety spóźniamy się do pociągu, którym mieliśmy jechać do Kijowa. Był następny, ale dopiero o północy.  Czekam z  Andrzejem przy plecakach, na peronie.  Potem idziemy sobie do kawiarni przy ratuszu na kawę i wino. Tanio jest u przyjaciół ze wschodu. Wagon sypialny do Kijowa  był typu „śmierdziel”. Tak nazwaliśmy wagon sypialny z otwartymi przedziałami, którym już podróżowaliśmy do Termezu, w czasie wyprawy w Hindukusz.
     
  18. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Drugiego sierpnia
     
    Wstajemy około ósmej. Wynik suszenia jest więcej niż marny. Śniadanie jest w swoim zestawie podobne do wczorajszej kolacji.  To znaczy - sangak, ser, cebula i herbata. Kolejną czynnością jest pakowanie, które trwa aż do dziesiątej. W małym - jakby domku  - na podwórzu kobiety przygotowują ciasto na podpłomyki i sangak. Jak zauważyłem typowy ubiór kobiety wiejskiej w tych stronach składa się ze spodni(szarawarów), wykonanych ze wzorzystego materiału. Spódnicy w małe kwiatki i dużego, białego szala. Którym tutejsza elegantka owija się dookoła głowy, spuszczając końce na plecy.
     
    Nieco kłopotu sprawia nam ustalenie ceny, za podejmowanie nas przez gospodarza. Znowu te pieniądze! Ale dla nas każdy dolar jest cenny. W IMF oświadczono nam, że płaci się tylko za poczęstunek. Noclegi obciążają IMF. Dajemy pani Nagavi sześć dolarów. Krzywi się - mało. No to dziesięć. O`key! Przepłaciliśmy prawdopodobnie. Ostatnie zdjęcie. Pan Nagavi otoczony przez dzielnych alpinistów z Klubu Tatrzańskiego z Krakowa. Post, post - powtarza. To znaczy, że należy posłać mu pocztą zdjęcie, które powędruje do cennej walizeczki. Idziemy w stronę Hasankif, małego miasteczka, oddalonego o trzy kilometry od Rudbarak.   Z którego podobno można dojechać autobusem do Czalus. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Puluru, położonego pod Demawendem. Mijamy domy zbudowane z nieociosanych cienkich belek drewnianych, zachodzących w  węgłach na przemian na siebie. Szpary miedzy belkami wypełnione są gliną. Dach jest pokryty płytami z łupka,  i obciążonymi dużymi kamieniami.
     
    Próbuję robić zdjęcia dzieci, goniących za nami. Wykrzywiają się przed obiektywem, lub zakrywają sobie oczy. Jest samochód. Na drodze stoi taksówka bagażowa. Krótki targ i za pięć tomanów jedziemy do Hasankifu. Droga pokryta gliną, po ostatnich deszczach. Samochód dosłownie po niej pływa. Musiało tu, podczas naszego pobytu w górach, porządnie lać. Hasankif, niewielkie miasteczko. Bank Melli Iran, kilka sklepów, jedna ulica i to wszystko. Za moment już siedzimy w potwornie zadymionym mikrobusie do Czalus. Właściciel pojazdu inkasuje pieniądze i jedziemy. Po dwóch kilometrach stajemy i kierowca zakłada łańcuchy na koła. Przed nami pracuje spychacz, usiłując zebrać wierzchnią warstwę drogi, składającą się z lepkiej mazi. Jacek robi uwagi, że u nas, gdyby kierowca zaczął się bawić z autobusem, jak ten tu, to od razu powstałaby awantura. A tu nic. Stoimy już prawie pół godziny i nikt się nie denerwuje. Góry w dalszym ciągu są otulone szczelnie mgłą. Mikrobus zatrzymuje się obok małego koślawego glinianego budyneczku. Na nim kilka napisów, z których  i tak dla nas nic nie wynika. Ale jest żółta skrzyneczka. Poczta. Mikrobus zabiera worki z pocztą.
     
    Po przejechaniu przełęczy kierowca zdejmuje z kół łańcuchy. Dalej droga jest już asfaltowa. Zjeżdżamy w dół do Marzunabadu. Na polach obserwujemy ciekawy sposób przechowywania słomy. Wybiera się do tego celu niewielkie kuliste drzewa i w koronie robi się stóg.  Na bardziej stromych i kamienistych zboczach rosną szkółki młodych pinii. Mijamy Marzunabad i jedziemy teraz w stronę Czalus. Góry maleją.  Na nich coraz więcej drzew. Aż las  staje się tak gęsty, jak u nas. Coraz cieplej. O trzeciej jesteśmy w Czalus, mieście nad Morzem Kaspijskim. Zieleń, palmy i duszno. Mikrobus zajeżdża na mały dworzec. Dyskutujemy chwilę - co robić? Elżbieta chciałaby zostać przynajmniej jeden dzień nad morzem, aby wypocząć. Jej mąż chce jechać dalej. Mnie też się wydaje, że lepiej jest jechać dalej. Wyjść na Demawend, zostawić gdzieś ten piekielny ciężki bagaż i spokojnie posiedzieć nad morzem.
     
    Żeby jednak jechać dalej, trzeba mieć rialsy. Wymiana jest możliwa tylko w banku Melli, który korzysta z sjesty do piątej. A może nie tylko w banku - może w hotelu? Dajemy dziewczynom kilkadziesiąt rialsów, aby kupiły  jarzyn i owoców. Ja z Januszem idziemy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można wymienić dolary. Zaczepia nas jakiś młody chłopak, który twierdzi, że tu w pobliżu jest hotel i że ma ojca, który zna język niemiecki. W tym hotelu wymienimy dolary. Hotel okazuje się obskurną budą, prowadzoną prawdopodobnie przez ojca młodego naganiacza. Ojciec nie wymienia dolarów, ale daje nam karteczkę do dyrektora jakiegoś towarzystwa naftowego, który podobno wymienia zielone. Tam więc idziemy. Na ulicy, mimo południowej pory, ruch. Ale to południe nie jest takie upalne, jak w Teheranie. Jest duszno, mimo że nie ma słońca. Na sobie mam swetry ubrane jeszcze rano w Rudbarak. Trochę jest mi w tym za ciepło. Centrum Czalus to praktycznie jedna ulica. W jej centralnym punkcie, obok niewielkiego skrzyżowania stoi oddział Banku Melli Iran. Niedaleko niego jest dworzec autobusowy, na którym leżą nasze jeszcze ogromne plecaki, czekając na transport do Puluru, razem z ich właścicielami.
     
    Przechodzimy obok piekarni. Usiłuję sfotografować jej wnętrze.  Jakiś starszy jegomość zaczyna mi machać chusteczką przed obiektywem. Jest widać oburzony, że usiłuję sfotografować coś, co widocznie nie może być  powodem do dumy. Duże wspaniałe budowle - to są osiągnięcia. Ale piekarnia?  Niestety turysta przyjeżdża, aby zobaczyć, między innymi taką piekarnię. Ja też jestem takim ciekawskim turystą. Hotel. Może tu wymienimy nasze cenne dewizy. Wędrujemy na pierwsze piętro.  Duża, obskurna restauracja. Obleśny barman zapytany, czy w tym hotelu można wymienić, przywołuje właściciela. A ten z kolei prowadzi nas do pokoju, gdzie pokazuje nam łóżka. Chce tylko po trzydzieści tomanów od osoby. Pomyłka? Źle się zrozumieliśmy? Chodź - mówię do Janusza - który usiłuje go przekonać, aby nam jednak wymienił pieniądze. Nie podoba mi się ten „hotel”. Mam skojarzenia, że mogą nas tu „obrobić”. Wychodzimy na ulicę. Bank, ale tym razem „Pars”. Spróbujemy. Nie, urzędnicy uśmiechają się do nas, tylko Melli. Pozostaje jedynie to towarzystwo naftowe. Przechodzimy obok warsztatu mechanicznego. Nie byłoby w nim nic ciekawego. Ot zwykły irański warsztat!  Gdyby nie chłopcy, a właściwie jeden z nich, trzymający z trudem dużą szlifierkę. Snopy iskier rozpryskują się na wszystkie strony. Mały bez okularów. Przyzwyczailiśmy się do widoku dzieci pracujących w warsztatach. Ale ten może stracić oczy. Zdaje się, że to tu nie jest problemem. Znajdą się inni, bez trudu, na jego miejsce.
     
    Dyrektora(Rais) nie ma. Usiłujemy wymienić na stacji benzynowej. Jest chętny - oficer irańskiej armii. Daje po siedemdziesiąt rialsów za dolar. Mało. Nie skorzystamy z transakcji. Poczekamy do otwarcia Banku Melli. Wracamy na dworzec autobusowy taksówką. Płaci się tu jednego tomana za taki kurs. Na dworcu nasza trójka rozmawia żywo z rodakiem. To pan S…ki z żoną, która kłania nam się z mikrobusu. Jadą do Teheranu. Wracają właśnie z małego wypoczynku w Czalus. Zapomniałem napisać poprzednio, że poznani w Teheranie Warszawiacy nocowali w mieszkaniu państwa S…ich. Dali nam adres i poradzili nam, aby po powrocie z gór przenieść się z campingu do tego mieszkania. Które stoi puste, ponieważ S. cy mają już inne, większe z klimatyzacją. Klucz będzie w ambasadzie. Teraz właśnie mamy okazję poznać naszych przyszłych gospodarzy. Muzycy. Pan S.  ki jest nawet z Krakowa. Rozstajemy się miłym nastroju, życząc sobie wzajemnie przyjemnej podróży.
     
    Dziewczyny kupiły winogrona, pomidory i cebulę. Polewamy winogrona wodą, udając, że je myjemy. Jeszcze było trochę poszukiwań za jakimś autobusem do Peluru. I wreszcie jakiś facet zaproponował nam za pięćset rialsów mikrobus. Poczekał, przy tym, na otwarcie Banku Melli, gdzie wymieniłem czterdzieści dolarów. Facet okazał się właścicielem mikrobusu. Wyjazd wyglądał w ten sposób, że w czasie jazdy przez Czalus wystawił głowę prze okienko krzycząc - Teran, Teran! Tak nazywają tu w Iranie swoją stolicę. Prosta metoda zdobywania klientów.  Wiadomo gdzie jedzie. Kto w tamta stronę - to proszę. Jedziemy wzdłuż  morza, tuż przy brzegu, na wschód,  w kierunku na Amol. W miarę jazdy dochodzimy do wniosku, że to dobrze, że  nie zostaliśmy tutaj. Mielibyśmy trudności z kąpielą. Jedziemy ciągle wzdłuż niekończącego się szeregu kamiennych murków. Widocznie każdy kawałek brzegu do kogoś należy. A murki stanowią granicę prywatnych parcel. W dalszym ciągu nie ma słońca. Jest! Ale dalej nad morzem. Warstwa chmur, urywa się, jak nożem uciął, w pewnej odległości od brzegu. Morze jest szare, nawet brudne przy brzegu.
     
    Wsiadają dwie dziewczyny. I dwóch chłopaków. Pytają się skąd jesteśmy. Oni prawdopodobnie są studentami. Dziewczyny są bez czadorów, prawie że w mini. Rzadki przypadek. Wysiadają przy dużym campingu, znajdującym się obok szosy. Kierowca jedzie z fantazją. Naprzeciwko nas jedzie duży samochód, wyprzedza go jakiś osobowy. Nie zdąży go wyprzedzić - wpadnie na nas! Nie, nie wpadł. Nasz kierowca cierpliwie poczekał, a potem w ostatniej chwili lekkie naciśnięcie na hamulec, ruch kierownicy w prawo i tamten się zmieścił. Jacek  wtrąca - że wcale się teraz nie zdziwi, gdy wyczyta w gazecie, że gdzieś w jakimś kraju na wschodzie, zginęło kilkudziesięciu pasażerów autobusu.  Przy szosie stoją ciekawe domy pokryte strzechą. Obok domu szopa  na czterech palach, ze szpiczastym słomianym dachem. Podobno, gdzieś po drugiej stronie morza, nad Wołgą stoją takie domy. Amol. Niewielkie miasteczko u wylotu doliny rzeki…Skręcamy w stronę gór. Teraz pojedziemy na południe. Rzeka jest mętna. Nad górami wisi gruba warstwa chmur. Z pod niej widać tylko najbliższe stoki. Mikrobus staje obok szosy. W łożysku rzeki leży duży samochód ciężarowy. Właściciel pojazdu z kierowcą wysiadają  i zaczynają dyskutować z grupką, która się przygląda. Po drugiej stronie pole, obok niego mały daszek na czterech palikach. A pod nim ognisko. Wydaje się, że to dom właściciela  poletka.
     
    Jedziemy dalej. Zapada zmrok. Kierowca zapala światła. Oprócz nas, kierowcy i właściciela  mikrobusu, czyli - mynybasa, jedzie jeszcze jeden Irańczyk. Było więcej osób, ale tylko w czasie jazdy nad morzem. Wsiadali, właściciel wyciągał rękę, pasażer wkładał pieniążek i to była cała operacja. Dziś taki mynybas jedzie do Teheranu.  Jutro pojedzie tam, gdzie będą klienci i będą z nimi pieniądze.  A to tylko bogowie wiedzą. Samochód wjechał w góry. Czasami w jego światłach błyśnie mętna rzeka, przemkną za oknem światła przydrożnych czajchan i znowu ogarnia nas mrok, przerywany od czasu do czasu  reflektorami jadących z naprzeciwka. Wznosimy się coraz wyżej.  Jakaś większa miejscowość. Większa w odniesieniu do tych, co już  minęliśmy. Przed dużą restauracją stoi kilka autobusów. Kierowca z właścicielem poszli coś zjeść. Na szaleństwa restauracyjne pozwolimy sobie ewentualnie później, pod koniec pobytu. Na razie mamy węża w kieszeni. Rzeczywistość jest twarda. Kupujemy ciastka i pijemy dug - perską maślankę. Prosto z lodu. Nie wszystkim ten napój odpowiada. Mnie smakuje. Szukam chleba. Jesteśmy głodni. Za sobą mamy tylko śniadanie u Nagaviego. Jest piekarnia. Spróbujemy irańskiego chleba. Na sklepieniu pieca, od wewnątrz, pieką się irańskie placki. Duże, cienkie płaty z jakby dziurkami. Pytam się - ile? Słyszę po angielsku czterdzieści. Trochę za dużo. Już mam rezygnować, gdy młody chłopak, który pytał mnie  skąd jestem, wciska mi na siłę jeden placek. Jest mi trochę głupio. Pytam się jeszcze raz - ile ten placek kosztuje. Cztery rialsy. Coś niedobrze jest z moją znajomością angielskiego.  Proszę jeszcze o pięć. Świeżutki, pachnący chleb. Moja czwórka jest zachwycona. Pałaszujemy go z pomidorami i cebulą.
     
    Jeszcze nie koniec jazdy w górę. Na stoku, obok szosy, dużo świateł. Może duża wieś, albo miasteczko. Właściciel mynybasa tłumaczy, że niedługo będzie przełęcz. To dobrze. Do Puluru już niedaleko. Wydaje mi się, że może wyjdzie księżyc. I gdzieś w  jego blasku zobaczymy Demawend. Ten, prawie sześciotysięczny olbrzym, powinien błyszczeć swoimi śniegami w świetle księżyca. Niestety, gdy wysiadamy w Pulurze otacza nas czarna, głęboka noc. Nawet gwiazd nie widać. Mała przydrożna knajpka. Obok stoiska z owocami, oświetlone gazowymi lampami. To jest Pulur. Namawiamy właściciela mynybasa, aby zawiózł nas do Rineh. Z początku nie chce słyszeć o tym, ale potem żąda od nas pięćset rialsów,  ponieważ droga jest bardzo zła i biegnie ostro w górę. Trudności drogi zostają podkreślone dosadną mimiką. Dajemy dwieście. Nie pojedzie za dwieście. Trzysta. Też nie! Janusz dopadł kierowcę stojącej niedaleko nas taksówki bagażowej. Uśmiechając się do nas głupio, wymachuje  nad głową rękami, co ma oznaczać, że to bardzo wysoko, i że bardzo trudno jest tam dojechać. Za pięćset może pojedzie. Dziewczyny stanowczo protestują. Nie podoba im się ten uśmiech. My też nie pojedziemy, ale z powodu ceny.
     
    Zainteresował się nami jakiś starszy gość. Dopytuje się skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Rineh - kręci głową. To wysoko. Przez to duże tempo, przed wyjazdem do Iranu, nie zaopatrzyłem się mapkę okolic Demawendu. Wiem - a pozostali to wiedzą ode mnie, że z Puluru jedzie się do Rineh, a stamtąd na Demawend. Na Demawend można też iść z Puluru, ale to długa droga i dodatkowe podejście w górę. Poza tym mamy list polecający do Rineh.  Nie ma co debatować! I tak dzisiaj nigdzie nie pojedziemy. Jest już po dziesiątej. Po drugiej stronie szosy jest mały, ni to ogród, ni – zagajniczek. Idziemy w tamtą stronę. Ślady między drzewami wskazują, że były tu rozbijane namioty. Dwa jakieś nawet stoją.
     
    Zaczyna się normalne zajęcie. Rozbijanie namiotów, gotowanie zupy, herbaty. Przygrzewanie konserwy. Od strony restauracyjki, stojącej obok ogrodu, zbliża się do nas, ujadając duży pies. Za nim podąża chyba jego pan. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić za rozbicie tu namiotów.  Podchodzi do nas i pyta się - co my tu robimy? My chcieliśmy jutro iść na Demawend. W porządku, możemy tu zostać. Teraz dopiero poznał nas, w półmroku  panującym między drzewami. To ten, co niedawno pytał się, skąd  jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Oczywiście nie płacimy ani grosza.  To jest - rialsa. Nasycamy nasze pragnienie. Na deser ciastka kupione na ostatnim postoju przed Pulurem. Wślizguję się do mokrego, jeszcze z Sarczal namiotu. Moja dama już leży. Z dołu dochodzi szum potoku, płynącego tuż obok ogrodu. Z knajpki dochodzi dudnienie agregatu, oświetlającego okolicę. Zasypiam szybko, mimo tego mało romantycznego hałasu. Jestem zmęczony.
     
    Zdjęcia:
    1.   Fatalnie!  Nie wyszła fotka!  Niemniej to jest dokument.  W kapeluszu pan Safar. Za nim jego syn.
    2.  Rudbarak.  Typowy dom i miejscowa elegantka z szalem.
    3.  Skąd ci ludzie są? Po co przyjechali-to wiadomo.  Dlaczego się tak męczą?  Ale  mają rialsy!
    4.  Boskie napoje! Zimne, z lodu.  Koka i "seven up". W środku kierowca, który nas przywiózł do Czalus.
    5.  Piekarnia.   Metoda wypieku znana  chyba wszędzie na Środkowym Wschodzie. Podobne placki widziałem w Afganistanie.  Duży placek, jakieś czterdzieści centymetrów na dwadzieścia pięć. Ciasto jak na makaron, ale znacznie grubsze. Piekarz palcem robił w nim, co kawałek,  dziurki.  I do pieca.  Który był, jakby głębokim dołem, z obłymi ściankami. W dole żar.  Placek się przylepiał do gorących ścian. Za chwilę był już gotowy. Gorący  i elastyczny bardzo smakował. Po wyschnięciu  kruszył się i  tracił bardzo na smaku.  Zawsze się zastanawiałem z jakiego zboża? Myślę, że głównie z jęczmienia, może z dodatkiem pszenicy.
    6.  Jacek i Rysia pilnujący plecaków.  Czekają na wymianę zielonych i na transport do Puluru.
     





  19. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    .
     
    Dziewiętnasty lipiec.
     
    Budzi mnie słońce. Krajobraz od wczoraj wcale się nie zmienił. Jedziemy wzdłuż Elbursu, gór w których przyjdzie nam działać. Mamy ponad godzinę opóźnienia.  Karadaż(Karadaj).  Przez to miasto będziemy musieli jechać za parę dni, chcąc się dostać pod Alam Kuh(4804 m). Jest to najciekawszy rejon wspinaczkowy w Elbursie. Szczyt ten jest prawie identycznie wysoki jak Mont Blanc. Zbliżamy się coraz bardziej do Teheranu. Obok toru pojawia się coraz więcej domków. W pewnej chwili, po prawej stronie pociągu duży obóz wojskowy. Długie szeregi samochodów, dział, czołgów. Wszystko to tak stoi, bez maskowania, na otwartej przestrzeni. Jacek żartuje, że to demonstracja siły dla przyjeżdżających do Teheranu. Zabudowa jest coraz bardziej zwarta. Glinianki mają już okna i drzwi, nawet anteny telewizyjne, na płaskich dachach. Pociąg staje. Jesteśmy w Teheranie. Wychodzę z wagonu z dużym plecakiem. Jak na tym peronie piekielnie gorąco! To częściowo wina znakomitej klimatyzacji w wagonie, która nas „rozhartowała”. Patrzę do góry. Tak wysoko słońca jeszcze nie widziałem. Nic dziwnego, nie byłem jeszcze na trzydziestym szóstym równoleżniku.
     
    Z tyłu pociągu przyczepiony jest wagon, podobny do tego, do którego ładowano bębny w Dżulfie. Cudów nie ma, skąd by się tu znalazł? Został przecież w Tebriz. Ale tonący brzytwy się chwyta. Zostawiamy plecaki na peronie i usiłuję z Januszem zajrzeć do środka. Ktoś podnosi krzyk. Rezygnujemy. Idziemy przez tory w stronę rampy bagażowej. Za chwilę za nami jedzie wagon, do którego usiłowaliśmy zajrzeć. Zdążyliśmy już zauważyć, że wszyscy pracownicy państwowi mają tu małe tabliczki ze zdjęciem i napisem. Przyczepione do marynarki. Zaczepiamy takiego z tabliczką i pokazujemy mu kwit bagażowy. Prowadzi nas na górę do małego biura. Widocznie siedzi tu kierownik całego tego interesu. Zaczyna się rozmowa w języku angielsko-migowym. Tłumaczymy mu, że jesteśmy kunawardi - wspinacze. Że w bębnach mamy żywność i że chcemy jechać w góry. Niestety bębnów nie ma, będą jutro - tomorrow. Skąd jesteśmy? Poland. Widać po twarzy, że nie bardzo kojarzy. Gdzieś mi się przypomina, że w Persji Polskę nazywali Lechistan. Uśmiecha się do nas.  Okay. Może zadzwoni do Tebriz. Gdzieś rzeczywiście telefonuje. Przykro mu. Ale…, tomorrow. Można się wściec ze złości. To i tak nic nie pomoże. Po prostu stykamy się z inną mentalnością i musimy się do tego przyzwyczaić, aby się niepotrzebnie nie denerwować.
     
    Wracamy na peron i wychodzimy wszyscy przed dworzec. Kobiety!  Dużo jest tu starych kobiet w czadorach, siedzących na chodniku przed dworcem. Przy bliższym przyglądnięciu się, okazuje się, że to nie czadory i to nie są Iranki. Pod spodem mają pantalony. Na to coś w rodzaju koszuli nocnej, a na głowie turban. Wszystko na czarno. Twarzy nie mają zasłoniętych. I jeszcze ciekawy szczegół - na rękach i na nogach mają metalowe pierścienie. Kobietom towarzyszy grupa zajadle kłócących się mężczyzn. Na głowach mają pasiaste czarno-białe turbany. Ich wysuszone twarze sugerują, że dawno rozpoczęli drugą pięćdziesiątkę swojego życia. To są, podobno, Kurdowie. Dzielny, ale i egzotyczny naród, żyjący na pograniczu Iranu, Iraku i Turcji. Elżbieta wyraża obawę-jak oni się tu kłócą, to co będzie, gdy znajdziemy się gdzieś w Iranie, na wsi?
     
    Przed nami ulica teherańska. Na pierwszym planie ogromny pomnik jeźdźca na koniu(później dowiedzieliśmy się, że to pomnik Szacha Rezy - tatusia miłościwie teraz panującego). Trochę dalej perspektywa ulicy Pahlawi i zupełnie daleko wysoka góra z pasemkami śniegu pod szczytem. Mamy do załatwienia, pierwsze - wymienić dolary na rialsy i drugie-dostać się do ambasady. Z wymianą nie będzie kłopotów. Na dworcu jest kantorek banku Melli. Banku Narodowego Iranu. Kurs dolara- siedemdziesiąt sześć rialsów i dwadzieścia pięć setnych za jednego dolara. Pytamy się człowieka, wymieniającego dolary, jak dojechać do polskiej ambasady. Najlepiej taksówką, tylko że należy zwracać uwagę na licznik. Widocznie tutaj taksówkarze nie są wcale lepsi od naszych. Może pojedziemy autobusem. Podobno są nie drogie. Takie informacje uzyskałem w kraju. Niedaleko budynku dworcowego jest przystanek autobusu, to znaczy domyślam się, że to jest chyba przystanek, bo autobusy się zatrzymują. Tylko którym można dojechać do naszej ambasady?
     
    Mam przy sobie plan Teheranu, pożyczony od jednego z uczestników wyprawy w 1969 roku. Nazwy głównych ulic są podane w języku farsi i angielskim. Niestety nie na  nim zaznaczonych linii autobusowych. Polska ambasada - zaznaczona  kropką na tym planie - znajduje się na rogu ulic Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shirazi. Patrzę na przejeżdżające autobusy. Są różnorodne-normalne, piętrowe jak w Londynie. Niebieskie i żółte. Całe upstrzone „robaczkami”. Usiłuję zagadnąć kilka osób. Nic z tego. Sprawa jest beznadziejna. Autobusem nie zajedziemy. Do normalnej taksówki wszyscy z naszymi worami  nie wejdziemy. Pozostała taksówka bagażowa. Ale one nie mają liczników. Do naszej ambasady-jak wynika z planu jest około sześciu kilometrów. Ile się płaci za taką odległość? Nie mamy pojęcia i najmniejszej ochoty na to, żeby nas nacięto. Taksówkarze widząc, że jest okazja zarobić i to podwójnie, bo klient na pewno nie zna tutejszych cen, zaczynają nas ciągnąć do swoich pojazdów. Musimy jakoś ustalić cenę.  Pytam się jednego-ile? Pokazując palcem na planie, gdzie chcę jechać. Rozkładam pięć palców drugiej ręki. Pięć osób! Piętnaście  tomanów. Nie wiem, ile to jest rialsów. Pytam-sto pięćdziesiąt. Aha! Oni tu używają określenia „toman” na dziesięć rialsów. Trzeba to zapamiętać. Zobaczę, co powie drugi. Ten chce dziewięć tomanów. Oo…, już lepiej. Spróbujmy się potargować. Cztery tomany - i cztery palce lewej ręki są w ruchu. Nie! Osiem. Cztery…, siedem. Pięć-proponuję. Sześć- za mniej nie pojedzie. Nie to nie! Poszukamy innego. Pozostała czwórka zaczyna się łamać. Chcą zapłacić sześć tomanów-czyli sześćdziesiąt riasów. Nie, nie możemy tak szybko rezygnować. Trzeba się nauczyć targować, bo inaczej z tymi dolarami, co  mamy, to nie mamy co szukać w Iranie. Widząc, że nie zapłacimy więcej, taksówkarz rezygnuje. Ładujemy nasze plecaki do środka. Razem z nimi ładują się moi dzielni „alpiniści”- oprócz mnie. Ja wsiadam do szoferki, jako coś w rodzaju przewodnika.
     
    Plan, który mam, nie jest zrozumiały dla kierowcy. Za dużo jest na nim napisów angielskich. Dopiero, powtarzanie nazwy ulicy Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shiraz, wyjaśniło sprawę. Kierowca chyba wie, gdzie jechać. Tak samo nazwa  Polish Embassy - nic mu nie mówiła. Na kolanach mam rozłożony plan miasta. Jedziemy. Szyba jest opuszczona, lekki wiaterek wpada do środka. A upał jest potężny. Coś dziwnie tu jeżdżą! Wyprzedzają z lewej strony, z prawej. Czasami naraz z obu stron. Rowery i motocykle urządzają sobie slalomy między autami. W środku jezdni jest ciągła biała linia, ale jakby nie istniała. Nikt jej tu nie respektuje. Czasami, gdzieś w tym strumieniu samochodów, zaplącze się jakiś pieszy, ale dziwnym trafem nie zostaje rozjechany. Co ciekawsze, to samochody zatrzymują się przed nim, choć idzie sobie na skos  i nie korzysta z żadnej zebry. Jedziemy ulicą Pahlawi. Po obu stronach jezdni ciągną się płytkie kanały - aryki, w  których płynie niezbyt czysta woda. Wzdłuż kanałów rosną drzewa platanów. Obrazu ulicy dopełniają sklepy, które wychodzą na ulicę. Sklep to jakby duża wnęka w budynku. A co się w niej nie zmieściło, to wisi nad chodnikiem, albo na nim leży. Wszechobecny hałas znakomicie uzupełniają klaksony. Nasz kierowca też co chwilę uruchamia ten piekielny mechanizm. Takie były pierwsze moje wrażenia z teherańskiej ulicy.
     
    Kierowca skręca i… przestaję się orientować, gdzie jesteśmy. Ale kierunek jazdy jest mniej lub więcej dobry. Co chwilę przejeżdżamy  skrzyżowania z małymi rondami w środku. Prawie na każdym takim rondzie stoi pomnik. Ulica Tacht-e-Jamshid. Tu powinna być ambasada. Już widzę z daleka Orła na budynku. Rozcapierzony Orzeł - nasze godło. Mamy go w Polsce na monetach, w urzędach. Nikt na niego nie zwraca uwagi.  Orzeł to Orzeł. Ale tu w tym budynku jest Polska. Tam są Polacy - lepsi, czy gorsi, ale Polacy. To się czuje, gdy zewnątrz otacza człowieka ten obcy hałas i dźwięk nieznanej  nam zupełnie mowy. Gdy na plecach ma się kilkadziesiąt kilogramów, a w kieszeni, jak na tutejsze ceny,  raczej pustki. Gdy do kraju jest tysiące kilometrów i w dodatku przez granice. Dziwne, ale takich okolicznościach zwraca się uwagę na najmniejsze oznaki polskości. Śmieszne, bo stojąca na ulicy beczka blaszana z napisem Poland, przynależąca zapewne do ambasady nagle wywołuje zainteresowanie. Stop. Kierowca staje. Płacę mu pięć tomanów. I żegnamy się, jak dwaj biznesmeni, zadowoleni z transakcji.
     
    Na dźwięk polskiej mowy portier otwiera bramę. Plecaki zostawiamy na klatce schodowej do piwnicy, a sami idziemy na pierwsze piętro. Przyjmuje nas pani w średnim wieku. Prosimy ją, czy by ambasada nie interweniowała na stacji, w sprawie naszych bębnów. Przekazuje tę sprawę jakiemuś panu, który bez entuzjazmu oświadcza nam, że wyprawa ze Szczecina czekała - bo mieli taką samą historię z bagażem - tydzień. Ładna historia! Zatelefonują na stację, ale musi to zrobić Iranka, która pracuje w ambasadzie. Iranka okazuje się być młodą dziewczyną. Wypytuje nas o szczegóły związane z feralnymi bębnami. Musimy teraz poczekać na rozmowę z drugim sekretarzem ambasady, bo pierwszy wyjechał na urlop do Polski. Siadamy tymczasem w fotelach, stojących w małym hallu na pierwszym piętrze. Przyjemnie tu jest, przede wszystkim z powodu klimatyzacji. Przeglądamy leżące na stoliku prospekty. Przyjmująca nas poprzednio pani przynosi nam klika egzemplarzy Trybuny Ludu z uwagą - pewnie państwo chcielibyście wiedzieć co się w Polsce dzieje? Trybuna Ludu nosi datę jeszcze z przed naszego wyjazdu.
     
    Kto z nas jest kierownikiem? Prosi sekretarz ambasady. Idź stary - mówimy do Janusza. Oficjalnie, a właściwie nieoficjalnie, to nie mamy kierownika. Po telefonie na stację, dostajemy wiadomość, że bębny są na stacji. Coś tu jest nie w porządku. Skąd się tam wzięły? Przecież z Tebriz jest tylko jeden pociąg na dobę, ten którym przyjechaliśmy. Ale to trzeba sprawdzić. Janusz dość długo nie wraca od sekretarza. Wreszcie jest. Coś nie jest w porządku? Jakie przyjęcie? Więcej niż zimne. Opowiem wam na ulicy. W każdym razie z noclegu w ambasadzie nici. Bagaż nam przechowają. Jakoś tę noc gdzieś prześpimy. Jutro pojedziemy w góry.  Ale wcześniej musimy znaleźć „Iranian  Mountainering Federation”- Irańską Federację Górską. Są przecież gospodarzami w tych górach. Nasz adres IMF składa się - podobnie jak naszej ambasady - z kropki na planie Teheranu. Kropka jest na ulicy Shirazi. Kropka jest oddalona od ambasady o parę kilometrów.  Pójdziemy tam piechotą. Plecaki zostają w piwnicy, więc nie powinno być tak źle. Wychodzimy na ulicę z ambasady. W cieniu można jakoś wytrzymać, ale stanie w słońcu absolutnie do przyjemności nie należy. Idziemy w kierunku tej Federacji.
     
    No i co ci powiedział sekretarz?  Objechał mnie, że wyprawa nie zgłoszona. Wie pan –powiedział - jak to wpłynie na stosunki polsko - irańskie, gdy wam się coś stanie? Od razu, z góry zastrzegł, że noclegu w ambasadzie nie będzie. Zaczął mnie straszyć, że zawiadomi ministerstwo, że przyjeżdżają „dzikie grupy”. Pokazywał mi nawet telegram do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Musiałem mu jeszcze zostawić spis naszych nazwisk.  Co do noclegu to polecił mi hotel za czterysta pięćdziesiąt rialsów na dobę ze śniadaniem, ewentualnie sto riasów mniej, gdy doba jest bez śniadania. Jest też za lotniskiem camping,  po piętnaście rialsów za osobę. Ta ostatnia informacja jest dla nas najciekawsza. Jednym słowem przyjęcie rzeczywiście raczej zimne. A nam się marzył basen w ambasadzie. Eh! Optymiści.
     
    Tak rozmawiając idziemy w stronę ulicy Kouroh-e-Kabir. Jest pora  południowej sjesty. Można to poznać choćby po postaciach leżących na chodniku Avenue Kourosh-e-Kabir. Łóżko leżącego składa się z dwóch kawałków gazety. Ulica Shirazi. Tu gdzieś powinna być IMF. Idę z Jackiem w głąb ulicy. Reszta zostaje w cieniu jakiegoś drzewa. Upał jest jednak bardzo dokuczliwy, szczególnie dla naszych pań. Zaczepiam jakiegoś chłopaka - gdzie jest  IMF- podając pełną nazwę. Nie bardzo wie o co chodzi. Na migi pokazał, aby czekać, a sam pobiegł do domu po drugiej stronie ulicy. Za chwilę pojawił się drugi, trochę większy. Ten drugi zna widać język angielski. Prowadzi nas ze sobą. Stajemy przed małym, ale ładnym domem. Tu ma być IMF. Na murze nie ma żadnej wywieszki - wskazującej, aby taka organizacja miała tu swoją siedzibę. Nasz Klub Wysokogórski - odpowiednik ich Federacji też nie ma żadnych szyldów. W drzwiach domu pojawia się starszy człowiek. IMF się stąd wyniósł. Gdzie? Nie wie gdzie. W tym momencie Janusz, który doszedł z dziewczynami, daje mi jakąś kartkę IMF jest na ulicy Fisher Abad. Skąd to wiesz? Dostałem adres od sekretarza. Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? Po cholerę włóczymy się po tej ulicy. Mówiłem ci. Nie słyszałem. Nie kłóćcie  się – wtrącił się ktoś z pozostałej trójki.
     
    Pod adresem, który zresztą nie zawiera numeru domu,  jest numer telefonu. Spróbujemy zatelefonować. Nikt nie odpowiada. Rozkładamy plan miasta, który nam pożyczył sekretarz. Jest znacznie bardziej dokładny od naszego.  Na ulicę Fisher Abad nie jest daleko. Jedziemy taksówkę zadecydowały Ryśka i Elżbieta.  One maja dosyć tego chodzenia. Spacer w Teheranie w lipcowe południe do przyjemności nie należy.  W taksówce pobieramy pierwszą lekcję  arabskiego. Lekcji udziela nam taksometr. W okienku wyskakuje lekko zakrzywiona pionowa kreska - to jedynka, obok niej serduszko, odwrócone do góry  - to piątka. Poznanie cyfr arabskich do dziesięciu jest dla mnie sprawą istotną. Jesteśmy już na ulicy Fisher Abad. Gdzieś tu musimy się zatrzymać i  poszukać naszej Federacji. Przyjemnie się bardzo podróżuje taksówką. Tylko te pieniądze! W tym przypadku wyniosły dwadzieścia siedem rialsów.
     
    Znów zaczepiamy, tym razem przystojnego mężczyznę z czarnym wąsem. Ogląda kartkę z adresem IMF i wskazuje  na budkę telefoniczną z automatem za dwa rialsy. Janusz wykręca numer i ma wyraźne kłopoty z dogadaniem się. Ściągamy do budki naszego „przystojniaka”, prosząc go, aby się dowiedział o numer domu, w którym jest IMF. Sprawa jest widocznie niezbyt łatwa, bo rozmowa trwa dłuższą chwilę. Wreszcie idziemy wszyscy, razem z właścicielem wąsików. Po drodze wchodzimy do jakiegoś biura, potem do drugiego. Nasz przewodnik widocznie się dopytuje, gdzie jest ten IMF. Wreszcie jesteśmy, tym razem chyba we właściwym budynku. Jest szyld, ale coś w rodzaju ministerstwa sportu. Budynek ma klimatyzację. Cudowna rzecz. Na szóstym piętrze ładna mała metalowa tabliczka „ Iranian Mountainering  Federation”.  Śliczne apartamenty ma ten ichni klub wysokogórski.
     
    Na ścianie w korytarzyku wisi duża panorama Alam Kuh i Tacht-e-Sulejman. Nikogo nie ma. Pokoje pozamykane. Nie, jest ktoś! Młody Irańczyk, pełniący pewnie obowiązki stróża. Uśmiecha się do nas i powtarza uparcie - six a`clock. Godzina szósta punktualnie. Widocznie tu dopiero ktoś jest o szóstej, z kim można coś załatwić. Żegnamy się z naszym uprzejmym wąsatym przewodnikiem. Nie mamy wcale ochoty wychodzić na ulicę. Nie ma jeszcze czwartej. Pojedziemy teraz na dworzec, sprawdzić tą rewelacyjną informację o bębnach. W taksówce trwa dalsza moja nauka arabskich cyfr. Zero-to malutki rombik. Dwójka jest prosta w zapamiętaniu. Dziewiątka też. Siedem jest takie same jak osiem, tylko odwrócone. Piątkę już znam. Najgorzej jest z szóstką i czwórką. Kurs kosztuje czterdzieści pięć rialsów. Bębnów, oczywiście, nie ma. Ale za to jest pięć znakomitych coca-coli z lodu, w restauracji dworcowej, w której właśnie siedzimy. Jest oczywiście klimatyzacja i ogromny portret szacha na czołowej ścianie. Na bocznej, jest już mniejszy jego małżonki - Farah Diby, a nad bufetem najmniejszy księcia.  Nie wiemy jakiego. Ale następcy tronu. Przyjemnie się tak siedzi, sącząc coca-colę. Mam nadzieję, że jutro nadejdzie nasz bagaż i pojedziemy w góry. Tam będzie chłodno i spokojnie. Pobyt gdzieś w górach, nad potokiem, wydaje mi się teraz rajem.
     
    Wychodzimy przed dworzec. Elżbieta przeprasza, że za chwilę wróci. Nie ma jej dosyć długo. Gdzie byłaś?  My tu wszyscy na ciebie czekamy. Byłam u Master Station - czyli po naszemu jakby zawiadowcy stacji.  Świetny pomysł. No i co? Był tam jakiś cerber, ale weszłam obok niego i Master zatelefonował przy mnie do Tebriz. Ten telefon może mieć decydujące znaczenie. Taksówka po raz trzeci dzisiejszego dnia. Jest już ciemno. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy dzień się skończył. Wspaniale wygląda Teheran wieczorem. Neony mnóstwo neonów, bajecznie różnokolorowe, ruchome. I do tego girlandy różnokolorowych żarówek. Jednym słowem Teheran By Night.
     
    I znów jesteśmy w IMF. Na korytarzu leżą na podłodze liny, młotki, haki. Obok grupki dyskutantów. Znana mi atmosfera. Przyjmuje nas prezydent Federacji pan Rafatiafshar - profesor ekonomii na Uniwersytecie Teherańskim. Pan Rafatiafshar przedstawia nam pana Osseina Adili - zdobywcę Fudżijamy,  jak go reklamuje. Siedzimy w przyjemnie urządzonym pokoiku. Na ścianach proporce klubów górskich, prawie z całego świata. Włoskie, francuskie, japońskie, chilijskie. Jest też proporzec Klubu Wysokogórskiego z Krakowa. Całości dopełniają ogromne biurko, za którym siedzi pan prezydent, mała szafka z albumami, czekan na ścianie i  kilka ładnych zdjęć. Między innymi Demawendu. Znany nam, już z południowej wizyty, Irańczyk przynosi herbatę. Wręczamy panu prezydentowi nasz proporczyk, album, krakowską ludową laleczkę. Rozmowa z panem Rafatiafshar toczy się w miłej atmosferze, spowodowanej dobrą znajomością  francuskiego przez Elżbietę i jej urokiem. Pyta się nas, czy podoba nam się Teheran w nocy. Radzi nam poznać jego nocne życie. My też na to mamy ochotę. Tylko za co?
     
    Pan prezydent wygląda imponująco, starszy, siwy pan, otoczony telefonami. Dostaniemy, oczywiście,  listy polecające do Rudbarak-skąd się wyrusza w grupę Tacht-e-Sulejman i do Rineh, punktu wyjścia na Demawend. Listy polecające? W  kraju dowiadywałem się, że nie potrzeba żadnych zezwoleń na działalność górską. Taki list jest formą zezwolenia. Nie bardzo mi się to wszystko podoba. Pan prezydent mówi, że między alpinistami nie ma granic, nie tylko państwowych, ale i rasowych, religijnych. Elżbieta szybko pisze po francusku dedykację na albumie, który przywieźliśmy. Album jest z Tatr i pan Rafatiafshar zadaje parę grzecznościowych pytań - jak wyglądają Tatry? My ze swej strony zapraszamy go w nasze góry. Jeszcze jedna kolejka herbaty. Dostajemy książkę, do której wpisujemy nasz program działania. Przed nami zrobiło to już kilkadziesiąt wypraw. Przeważnie irańskie. Ale jest i wpis naszych kolegów z Krakowa, którzy tu byli w 1969 roku. Wydaje się, że  nic już nie zdoła zakłócić tej miłej atmosfery. Niestety! Listy polecające dostaniemy dopiero w sobotę wieczorem. No trudno, dobrze, że chociaż dostaniemy. Jakoś wytrzymamy jeszcze trzy dni w Teheranie. W grę wchodzi tylko nocleg na campingu.
     
    A więc jazda na camping. Tylko, gdzie on jest?  Stara droga do Saveh, dziesięć kilometrów za lotniskiem - tylko takie mamy informacje z ambasady. Jest już późno, dziewiąta wieczór. Machamy rękami na przejeżdżające samochody. Może się zatrzyma jakaś taksówka. Stanął duży kremowy samochód. Prawie amerykański „krążownik”. Pojedzie w stronę Saveh za czterysta riasów. To jest sześć dolarów. Bardzo dużo. Proponuję sto. Do targowania się to wypychali pozostali zawsze tylko mnie. W końcu jedziemy. Za dwieście. I tak jest nieźle. Hotel za jedną dobę kosztuje trzysta  pięćdziesiąt  Jedziemy szeroką aleją, na końcu której, na dużym rondzie stoi ogromny, nowoczesny łuk triumfalny.  Za rondem kierowca skręca w jakąś boczną drogę. Miga nam znak campingu i liczba dziesięć. A więc dobrze jedziemy. Jeszcze dziesięć kilometrów.
     
     
    Kierowca krzywi się na dwieście rialsów. Chce jeszcze pięćdziesiąt, że niby droga długa. Nie mam ochoty mu dać, ale pozostali-daj mu! Te pięćdziesiąt - daleko jest. O, naiwni! Nie wiemy w tym momencie co czynimy. Wchodzimy przez wysoką bramę na camping. Nikt nas nie pyta o dokumenty. Kilka niewielkich cyprysów. Wierzby płaczące, między nimi trawa. Parę samochodów stoi pod drzewami, a obok nich namioty. Niewielki camping. Rozkładamy namiot na ziemi. Będziemy spać w piątkę na rozłożonym namiocie. Mamy dwa śpiwory. Jeden pod spód, drugim się przykryjemy. Noc jest wystarczająco ciepła. Nie to jest jednak najważniejsze, bo chce nam się potwornie pić. Nie piliśmy przez cały dzień nic, za wyjątkiem coca-coli na dworcu i herbaty w IMF. Wody z kranu pić nie chcemy, ze względu na ameby. Tylko co pić? Nie mamy herbaty, cukru, z wyjątkiem kilku kostek od Miszki. Obok bramy campingu jest mały sklepik i po drugiej jej stronie - bufet.  Poszli tam państwo E i J. Napijemy się choćby wody przegotowanej. Wracają. Kupili paczkę herbaty, pięć jajek- bo tanio i paczkę herbatników. W sumie zapłacili jednego dolara. Nie jest tu zbyt tanio. Miłe perspektywy, jeżeli trzeba będzie czekać tydzień na naszą żywność w bębnach. Uszczuplimy bardzo nasz zapas cennych dewiz.
     
    Herbata jest gorzka, ale świetna. Do tego po jednym jajku i po kilka ciastek. Niewiele zjedliśmy dzisiaj, a mimo to nie odczuwam głodu. Nie wiem jak inni. Inni są jednak głodni. Elżbieta i Janusz zgłaszają propozycję, aby zjeść pasztet. Nie ma sensu jeść dzisiaj-oponuję. Przychodzi mi to łatwo, bo nie jestem głodny.  Jakie masz argumenty? Tu na campingu nie robimy nic, więc nie potrzebujemy dużo jeść. A co będzie, jak będziemy musieli przez tydzień kupować żarcie. Widzicie, ile to kosztuje. Do tego opłata za camping. Za camping zapłaciliśmy przed chwilą. Chodził taki jeden z zeszytem, zapisał sobie skąd jesteśmy, zainkasował dwieście dwadzieścia rialsów - po czterdzieści na osobę. I dwadzieścia za namiot. A więc nie po piętnaście, jak poinformował Janusza pan sekretarz. To była cała biurokracja campingowa.
     
    Kontynuuję - jak  dostaniemy bębny to sobie odbijemy to głodowanie. Chcesz cały tydzień głodować - wtrąca Elżbieta. Pojedziemy później wyczerpani w góry i co zrobimy. Nie uratuje nas ta puszka pasztetu, jak ją zjemy dopiero jutro. Mnie się wydaje, że lepiej ją zostawić. Zarysowały się dwa obozy - Elżbieta i Janusz oraz ja, Ryśka i Jacek. No to głosujemy. Trzy do dwóch na naszą stronę. Janusz – wściekły - rzuca w  brata jakimś ciężkim przedmiotem. Stary! Co się wygłupiasz. Atmosfera staje się z miejsca bardzo nieprzyjemna. Po cholerę się kłócimy!  Wszyscy stali się jacyś drażliwi i wybuchowi. To wszystko wina sytuacji, zmiany warunków, zmęczenia. Musimy jednak za wszelką cenę unikać konfliktów. Taka kłócąca się grupa jest nic nie warta. To nic w sumie nie daje. Łatwiej to jest jednak sobie wytłumaczyć, niż zastosować praktyce.
     
    Camping jest jednak przyjemny. Można wziąć  prysznic. Jest nawet basen. Leżymy w piątkę na jednym rozpiętym śpiworze, typu rozpinana kołderka. Noc jest pogodna. Nie ma obawy, że pogoda się zepsuje. Tu w okresie letnim deszcze są zupełną rzadkością. I tylko jedynie w postaci burzy. Patrzę na niebo, usłane leciutkimi barankami, podświetlonymi księżycem, który schowany jest za wysokim murem, otaczającym camping. Oo…! Leci sputnik. Gdzie? Tu - pokazuję palcem. Wszyscy szukają sputnika. Ryśka twierdzi, że widzi. Nie, to tylko chmury przesuwają się szybko na tle gwiazd i jedna z nich najmniejsza sprawia wrażenie jakby była sputnikiem Ale to co ja widziałem, to był naprawdę sputnik. Tłumaczę. Nastrój wśród nas trochę się poprawił. Nie jest dobrze - myślę sobie. Bębnów nie ma. Zezwolenie na działalność w górach  otrzymamy dopiero w sobotę. Może to skomplikować nasz program, który przewidywał - dwanaście dni w grupie Tacht-e-Sulejman, trzy do czterech dni na Demawend, a resztę na zwiedzanie Iranu. Oby tylko bagaż nie zaginął. Bo i  taka myśl mnie nurtuje.
     
    Objaśnienie zdjęć(w kolejności zamieszczania)
    1. Typowy sklepik prz ulicy.
    Takie ulice, poza  reprezentacyjną  częścia śródmiejską, ciągnęły się kilometrami.  I sklepiki były po obu stronach.  Przechodząc obok, należało wykazać całkowitą obojętność. Spojrzenie na towar, przystanięcie na moment, wywoływało gwałtowną reakcię właściciela interesu. Ryba poczuła przynętę.  Zaraz nadzieje się na haczyk...I  wyciągnie się ją z...- tj. wciągnie do środka.  "Wędkarz" jej nie zwolni.   Ma cenę kilkudziesięciu rialsów.  Sama  musi odzyskać wolność!
    2.  Gdzieś w Teheranie, na ulicy. To jest bardzo dobre miejsce dla chwilowego wypoczynku. Kwiatki kwitną. Upał leje się z nieba.  Ale jesteśmy  w dawnej Persji. I to się liczy.  Jacek, Ryśka i  chyba autor postu.


  20. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Ósmego sierpnia.
     
    Budzę się. Jednak mimo wygodnego, lotniczego siedzenia trudno się w autobusie wyspać. W pewnym momencie widzę przez okno zbliżającą się do szosy karawanę wielbłądów, oświetloną reflektorami samochodu. Trącam śpiącą Ryśkę. Budzi się - ale karawana została daleko w tyle. Przed nami pojawiają się góry o dziwnych kształtach. Góra w kształcie ekierki. Góra w kształcie walca, stojącego na kołowej podstawie, albo góra płaska,  jak stół. Miga tablica z napisem –Persepolis, ileś tam kilometrów. Dziwne są koleje ludzkości. Dwa i pół tysiąca lat temu kwitła tu potężna cywilizacja. Budowano takie wspaniałe  rzeczy, jak Persepolis. A u nas, w naszej części Europy, nasz przodek żył prawie w epoce kamienia łupanego. Teraz  prawie się to odwróciło. Chłop perski, czy egipski niezbyt daleko odbiegł od tej epoki. Jedziemy śródgórskimi dolinami. Ślady zieleni wskazują, że tam jest woda.  Od chwili wyjechania z Teheranu, nasza droga wiedzie prawie równolegle do gór Zagros.  Niewiele niższych od  Alp. Ostatnio było tu już parę wyjazdów z naszego kraju, w poszukiwaniu odkryć. Zagros ciągnie się od północnego zachodu na południe Iranu, w kierunku zatoki perskiej, albo arabskiej. Równolegle do granicy z Irakiem. Sąsiedzi tej zatoki nazywają ją po swojemu. Sziraz  ma  jeszcze do niej, około dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Isfahan, ze swym wysokim położeniem, leżał już w Zagrosie.
     
    Za oknami mignie czasem jakaś wieś. Przesuną się gliniane chaty przylepione do stoku, obok drogi. Sziraz jest chyba już blisko. Miasto pojawia się dość nagle.  Między dwoma niewysokimi górkami widać w dole gliniane dachy. Dachów tych jest już dużo. A więc to może być tylko Sziraz. Na szczycie lewej góry widać niewielką budowlę. To chyba świątynia ognia. Symbolu Boga Światłości i Dobra -Ahura Mazdy. Grecy nazwali go Zoroastrem. Potomkowie wyznawców Zoroastra żyją  jeszcze w Indiach pod nazwą Parsów, gdzie wywędrowali po najeździe arabskim na Persję. Przed wyjazdem do Iranu przygotowałem się „kulturalnie”. Resztę dopełniły prospekty. Stąd domyślam się, że to ich świątynia. Do Szirazu wjeżdżamy przez bramę ozdobiona, jakby inaczej, majoliką. Autobus przejeżdża nad wyschniętym łożyskiem Rudkhan-e-Khosk. Jeszcze kilka minut jazdy  i zatrzymujemy się  na niewielkim placyku, obok wspomnianej rzeki,  wybrukowanym kocimi łbami.  
     
    Na pierwszy rzut oka widać, że na tym dworcu, w zgodnej symbiozie żyje kilka linii autobusowych. Wysiadamy i od razu stajemy się obiektem zainteresowania taksówkarzy. Są wyjątkowo nachalni. Ale my, w ciągu trzytygodniowego pobytu w Iranie, też zdobyliśmy pewne doświadczenie. Idziemy więc do miasta na poszukiwanie INTO. Po drodze mija nas taksówka z roześmianym towarzyszem podróży Jacka. Siedzieli obok siebie w autobusie. Być może odczuwa satysfakcję, że biali(on też jest biały)Europejczycy muszą teraz chodzić na piechotę. A przecież jeszcze kilkanaście lat temu biały tu, to był pan. Nam to jest zupełnie obojętne. Najwyżej pomyślą sobie, że Europa, albo matka Anglia robią bokami. Dla nas liczy się teraz Sziraz. Miasto perskiej poezji. Tu żyli, i tworzyli Saadi, i  Hafiz. Miasto wina i kwiatów - jak jest reklamowane. Podobno jego historia  zaczęła się w czasie, gdy powstawało Persepolis. Odległe stąd o kilkadziesiąt kilometrów. A może jeszcze wcześniej. Świadczyć ma o tym fakt, że w Persepolis znaleziono napis, w którym wspomniano o mieście „Szi Razi isz” i o robotnikach pochodzących z tego miasta. Właściwy rozwój  miasta zaczął się dopiero w erze islamu. Ściślej w dziewiątym wieku. W dziesiątym wieku Sziraz był stolicą dynastii Dejlamitów. W dwunastym, trzynastym i czternastym stuleciu miasto zaliczało się do największych pod względem wielkości miast islamu.
     
    Następne wieki nie były dla miasta łaskawe. Miasto zostało zburzone i dopiero za panowania szacha Abbasa Wielkiego - początek siedemnastego wieku, zostało odbudowane. Karim Khan Zand, panujący w osiemnastym wieku, wybrał Sziraz na swoja stolicę. W tym okresie wybudowano bazar, wiele meczetów, ulic i pałaców. A jak odbywała się budowa, to możemy się dowiedzieć, czytając  Mohammada Sadegh Szirazi, autora historii „Giti Ghoszaj Zand”. Pisał on: „Przy wznoszeniu budynków było zatrudnionych dwanaście tysięcy robotników, którym pracę umilali muzykanci”. Nic tylko budować! Gdy skończyła się epoka dynastii Zand, Sziraz został ponownie zburzony.
     
    A dziś ?  „ Jest miastem trzystutysięcznym zabudowanym, jak wszystkie miasta  irańskie, parterowymi i piętrowymi budynkami z gliny, które zamieszkują gościnni ludzie. Jest to miasto, gdzie można dostać dobre wino. A w okresie Now Ruz - Nowego Roku(21 marzec) miasto tonie w kwiatach. W powietrzu unosi się zapach kwitnących pomarańcz, wypełniających ulice”.
    Tyle dowiedzieliśmy się z prospektu.
     
    Na razie maszerujemy ulicą Kari Khan-e-Zand w kierunku INTO. Na wąskim pasku zieleni, oddzielającym jezdnie, rosną małe palmy. Drugi raz w Iranie spotykamy ten symbol subtropików. No cóż! Niezbyt przyjemny klimat mają Irańczycy. W lecie upały, a w zimie mróz. Rysię zostawiamy na ławce do pilnowania plecaków,  a sami idziemy do INTO. Za wcześnie. Otwarte od ósmej. Obok biura niewielka budowla. Styl pracy robotników jest dziwnie znajomy. Wracamy do mojej żony. Obok ławki, na której siedzimy we trójkę, zaczyna rozkładać swój towar, na ruchomym wózku, sprzedawca papierosów, gumy do żucia i całego majdanu drobnych rzeczy. Znowu nasuwa mi się porównanie z naszymi kioskami, tylko bez gazet.
     
    W INTO dostajemy informacje, gdzie jest camping. Jedziemy taksówką w jego kierunku. Czterdzieści rialsów kosztuje nas ta przyjemność. Ale za to camping jest „very cheap” - bardzo tani - jak oświadcza nam recepcjonista. Siedzący w niewielkiej klimatyzowanej budce obok wejścia. To „very cheap” jest podkreślone zbliżeniem dłoni. Camping jest rzeczywiście very, very. Tylko mała niespodzianka. Śliczna trawa, której Anglicy by się nie powstydzili,  jest nie do rozkładania namiotów, ale do podziwiania. Namiot rozbijamy na nieco zakurzonym i kamienistym terenie z tyłu campingu. Na pociechę nie tylko my. Poznajemy naszych miłych Francuzów z Isfahanu.  Nieco dalej stoją jeszcze inne namioty. Można, oczywiście, nie spać we własnym namiocie. Do dyspozycji są duże campingowe namioty. Cena umiarkowana pięćdziesiąt rialsów. Od osoby.  My płacimy tylko połowę. Czym bliżej końca, tym przyjemniejsze stają  się dni naszego pobytu w Iranie. Leżymy obok basenu pod młodymi narwanami. Słońce w zenicie. W dali wypalone góry Zagrosu. Kwitnące oleandry i basen. Czegóż można chcieć więcej?
     
    Po południu jedziemy taksówką do miasta. Przed nami prześliczna kopuła meczetu, a właściwie grobu Sajeda Ahmada zwanego także Szachem Czeraghem. Brata Rezy ósmego Imama szyitów. Zwiedzamy? Kobiety - no!  Starszy człowiek daje nam do zrozumienia, że Rysi nie puści! Może wejść, jak założy czador. I  pokazuje dużą czarną płachtę. Rysia rezygnuje. W bramie tłum, na dziedzińcu jeszcze większy. Na ziemi siedzą grupy ludzi, przeważnie kobiety z dziećmi. Meczet jest dla irańskich szyitów miejscem pielgrzymek. Zdejmujemy buty i oddajemy na przechowanie do małej budy, w której pracuje cała rodzina właściciela tego biznesu.
     
    Dalszy ciąg naszego zwiedzania jest trudny do opisania. Nie wiadomo co opisywać - wnętrze mauzoleum, czy fanatyzm religijny. Nie mogę znaleźć innego, właściwego słowa, które opisywałoby to co widzę. Słowo fanatyzm użyłem tu tylko w celu podkreślenia atmosfery. Nie zaś w sensie ujemnym! Nie chciałbym nikogo obrażać. Szanuję każdą religię! O nas, katolikach, też tak można byłoby napisać. Zacznę od wnętrza, które absolutnie całe jest wyłożone kawałeczkami lustra mocowanymi przy pomocy srebra. Wnętrze jest jednym lustrem, tylko, że nie płaskim, ale takim pogiętym.  Pogięcie - jakie wynika z ukształtowania ścian , sufitów, filarów. W środku duża, srebrna klatka. Grobowiec Imama.  Drzwi do niej zamknięte na dużą srebrną kłódę. Dziesiątki ludzi tłoczą się dookoła klatki. Dziesiątki ust całują srebrną kłódkę. Trudna do określenia atmosfera. Jedni płaczą, inni jakby się śmiali. Na podłodze koczują kobiety w czarnych czadorach z dziećmi. Obok mały remont. Robotnicy spawają i śmieją się głośno.
     
    Ostrożnie, nie pozwalając sobie na najlżejszy gest lekceważenia, czy choćby uśmiech, zwiedzamy mauzoleum. Niektóre spojrzenia dają nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widzianymi gośćmi. Odnoszę wrażenie, że łatwo mogłaby powstać sytuacja, która mogła by się źle dla nas skończyć. Wracamy do Rysi.  Żona zdecydowała się na włożenie czadoru. Teraz we trójkę idziemy do wnętrza.  Zwiedzamy jeszcze raz. Obok znajduje się małe muzeum. Za trzydzieści rialsów. Wchodzimy do środka. Dwa mikroskopijne pokoiki. Jakieś nieznane zbroje. Przedmioty z mosiądzu, których wieku i przeznaczenia nie mogę się domyślić.
    Wychodząc z meczetu oddajemy czador.  Ku naszemu zdziwieniu, wypożyczający nie chce jednego tomana. Dlaczego? Otóż, gdyśmy wchodzili do meczetu, to przeczytałem wiszący nad bramą napis: „Honorowe panie  proszone są o włożenie czadoru”. Rysia była honorowa i stąd zaoszczędziliśmy dziesięć rialsów. Choć odniosłem wrażenie, że czadory wypożyczano nie tylko ze względu na świętość miejsca.  Bardziej ze względów bardziej prozaicznych. Petunia…
     
    Kolejnym punktem naszego dzisiejszego zwiedzania jest meczet Nowy. Budowa jego rozpoczęła się w roku tysiąc sto osiemdziesiątym piątym i trwała siedemnaście lat. Budowniczym był podobno, opiewany przez Saadiego - Sad Zangi. Nazwa jego wzięła się stąd, że był często restaurowany, a poza tym został wybudowany później, niż Meczet Piątkowy. Dziedziniec meczetu ma powierzchnie prawie dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych, to jest dwa hektary. Spacerujemy po nim. Cisza i spokój. Gwar rozpalonego popołudnia został za nami. Potężne stare platany dają miły cień. Meczet jest zniszczony. W cieniu siedzą, lub spacerują  z zeszytami młodzi ludzie, ale tylko chłopcy. Rysia z zawodowego przyzwyczajenia bierze jeden zeszyt. Chemia. Znane wzory. Z jednej strony po arabsku(litery), z drugiej - po angielsku. Meczet jest znakomitym miejscem do nauki.
    Meczet Vakil to nasz kolejny cel. Na środku ma prostokątny basenik. Sala kolumnowa z czterdziesto ośmioma pięknymi kolumnami. Śliczne kwiatowe wzory na krużgankach. Meczet jest stosunkowo nowy. Pochodzi z czasów Karima Khane Zanda. Wszystkie budowle z tego okresu są bardzo mocne. Dowodem tego jest fakt, że wytrzymał dwa silne trzęsienia ziemi, jakie zdarzyły się  od momentu jego powstania. Trwoniąc dewizy, wracamy taksówką na camping. Innego wyjścia nie mamy. Nie jest wprawdzie daleko, ale przy tych temperaturach to nawet kilkuset metrowy spacer jest wystarczająco wyczerpujący. Basen, kolacja i śpimy. W nocy gryzą komary i gniotą kamyczki pod podłogą namiotu. Skąd biorą się te bestie w tym wypalonym na wiór kraju. Trudno zgadnąć.
     
    Zdjęcia:
    1.   Camping w Szirazie. 
    2.   W cieniu narwana i nad  basenem.
    3.   Kopuła  mauzoleum Sajeda Ahmada.
    4.   Pod platanami meczetu Nowego.
    5.   Piękne kolumny meczetu Vakil





  21. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dokumentacja wyprawy
     
    Dalsza część naszej przygody w górach będzie, o wiele bardziej zrozumiała, po przeczytaniu podanego dalej materiału. Dlatego postanowiłem napisać ten dodatkowy post.
     
    Nie jechaliśmy do Iranu „na wariata”. Zebraliśmy w czasie przygotowań, jak najwięcej materiałów o  górach Elburs. O interesującym nas rejonie działania. Ponieważ już wcześniej tu działali Polacy, więc były publikacje w „Taterniku”, czy  też w innych pismach. Relacje w  „Taterniku” skupiały się głównie na wspinaczce. Na trudnościach „dróg wspinaczkowych”.  Wiadomości, o jakichś ciekawych, nowych górach, rozchodziły się zawsze szybko  wśród  wspinaczy.  Materiałów tych nie było wiele. To co posiadaliśmy fizycznie, ilustrują podane dalej zdjęcia.
     
     
    Informacje o górach Elburs
     
    Góry Elburs(noszące też nazwę Alborz) tworzą potężne pasmo  o odługości 900 km. Nie mylić z Elbrusem, najwyższym szczytem Kaukazu. Okalając  południowe wybrzeże Morza Kaspijskiego.  Wybrzeże to  jest bardzo wąskie.  Stoki gór szybko rosną do wysokości ponad cztery kilometry. Teren ten jest ogrodem Iranu. Napływające  powietrze, znad Morza Kaspijskiego i dalszej północy, dosłownie opiera się o ten wysoki łańcuch górski. Stanowiący dla niego potężną zaporę.  Powietrze traci całą wilgoć,  w miarę wnoszenia się.  Padają tu obfite deszcze. Rzeki są krótkie i spływają do Morza Kaspijskiego. Iran, na południe od tych gór,  jest krajem gorącym w lecie i suchym.
     
    W czasie naszego pobytu, bez przerwy widzieliśmy, w kierunku północnym, równomierną, niżej położoną pokrywę chmur. Morze było niewidoczne. Z wysokości ponad cztery kilometry, powinno  być widoczne na horyzoncie.  Mieliśmy z powodu takiej sytuacji bardzo ładną pogodę pod Alam Kuh. Przypominała, w pewnym stopniu, pogodę w czasie wyżowej inwersji. W dolinach mgły. A u góry słońce i ciepło.
     
    Wybrzeże Morza Kaspijskiego  było głównym celem urlopowym Teherańczyków. Tych, co sobie mogli na to pozwolić.  W  Teheranie nie  jeździło  się na urlop nad Zatokę Perską. Tam jest pustynia i sporo ponad tysiąc kilometrów.  Niewiele też  się różni klimatycznie od sąsiadów, z drugiej strony Zatoki
     
    Informacje  o grupie Tacht-e-Solejman
     
    Jest to najciekawszy wspinaczkowo teren  w górach Elburs. Cytuję,  prawdopodobnie z czasopisma „Poznaj Świat”: „Granie Tacht-e-Solejman opadają ku dolinom olbrzymimi polami piargów, bądź ścianami sięgającymi do 700 m wysokości. Doliny Sarczal i Barur  mają zdecydowanie alpejski krajobraz. Zlodowacenie plejstoceńskie pozostawiło tu ślady, w postaci jedynych w całym Elbursie lodowców dolinnych. Mają one do 5 km długości i przeważnie pokryte są gruzem skalnym. Obszary frnowego zasilania lodowców są stosunkowo małe. Na skałach krystalicznych rozwinęło się wiele ścian, wśród nich najpiękniejsza-północna Alam Kuh.
     
    Załączone zdjęcia
     
    1.  Mapka grupy Tacht-e-Solejman.
     
    Mapkę opracował Jerzy Wala.
     
    Grubą linią zaznaczyłem(w czasie pobytu) mój i Janusza  powrót do namiotu, po wspinaczce drogą Steinauera na Alam Kuh.  Później będzie to opisane.
     
    2.  Widok ze szczytu Siah Kaman na otaczający teren.
     
    3.   Strona „Taternika” , miesięcznika Klubu Wysokogórskiego.  Podane tam  były różne "drogi "na północnej i północno-zachodniej ścianie Alam Kuh. Wśród nich Polaków, nry: - 3, -4, -6.  Były to, przypuszczam, wszystko nowe drogi „piątkowe”. Steinauera(5) była „czwórką”.
     
    4.   Taki schron stał pod Alam Kuh. Zniszczony przez lawinę śnieżną. Identyczny stał pod Demawendem.




  22. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Szóstego sierpnia.
     
    Oj! Nie wyspaliśmy się tej nocy!  Mieliśmy miejsca najbardziej w tyle. W dodatku były to jedyne nierozkładalne miejsca w autobusie. Rysia próbuje skorzystać z niewielkiej budki, w tyle autobusu. Zdziwiony boy z początku usiłuje ją odwieść od tego zamiaru. Ale potem rezygnuje. Niestety budka jest przeznaczona tylko dla panów. Czy więc zawsze, używając sloganów, należy myśleć tylko o prawie wyborczym dla kobiet? Kilka niewysokich domów i autobus wjeżdża  na brudne podwórze. Dotarliśmy do Isfahanu. Wychodzimy na ulicę. Pierwszą czynnością jest wyjęcie mapy drogowej Iranu. Na odwrotnej stronie jest, między innymi, plan Isfahanu. Co chcemy robić to wiemy. Chcemy dojechać, albo dojść do campingu, umyć się, coś zjeść i spać. Powiedziałby ktoś, kto zaczął czytać, w tym miejscu, tą  moją grafomańską pisaninę - dlaczego nie spytać się kogoś, lub wsiąść w taksówkę? Dlaczego, że tak proste rozwiązanie nie jest tu żadnym rozwiązaniem. To można się dowiedzieć, przeczytawszy wspomnienia z Teheranu, lub najlepiej całość.
     
    Szukamy najpierw  INTO - Iranian National Tourist Organization. Czyli coś w rodzaju naszego Orbisu, tylko lepiej zorientowanego w tym, co ma robić. Na planie miasta INTO oznacza mały globusik. Ustalamy gdzie jesteśmy i w drogę. Jesteśmy w dzielnicy - jakby to można było powiedzieć - linii autobusowych. T.B.T., P.M.T., Mihan Tours, Iran Peyma  i inne. No, przynajmniej wiemy, skąd dalej pojedziemy. Po drugiej stronie ulicy ukazuje się małe architektoniczne cacko - śliczny błękitny meczet. Przyjemność obejrzenia go odkładamy na później. Jest godzina siódma. Otwierane są pierwsze sklepy. Ruch samochodowy na ulicach jest jeszcze niewielki. Skręcamy w prawo i idziemy ulicą Chaharbagh Avenue. Jacek chce wymienić w napotkanym banku dolary. Urzędnicy uśmiechają się i mówią, że dopiero o ósmej. Założymy nową wspólną kasę. Tym razem na trójkę. INTO niestety też zamknięta. Siadamy przed wejściem i oglądamy jeszcze raz plan miasta. Jest namalowany jeszcze jeden globusik. Są więc dwa biura INTO. Naprzeciwko nas po drugiej stronie ulicy znajduje się meczet. Jego wspaniała kopuła błyszczy w promieniach porannego słońca. Czekają nas tu niezłe rozkosze ducha.
     
    Po kilkunastu minutach jesteśmy w tym drugim biurze. Ryśka została pilnować plecaków. Młody, o nieśmiałym uśmiechu człowiek, prowadzi nas do sekretarki, a sekretarka do szefa. Szef sadza nas na skórzanych fotelach, a ja w języku francusko-angielskim tłumaczę mu, że chcemy się dowiedzieć, gdzie jest camping. No i czy można otrzymać prospekty Isfahanu. Oczywiście - odpowiada szef. Tylko czy w wersji francuskiej, czy angielskiej. Francuskiej - mówię. Rysuje na małym planie miasta, umieszczonym w prospekcie, miejsce naszego aktualnego pobytu. I miejsce campingu. Do you have a car? - czy mamy samochód - pada pytanie. Non – nie! Poleca taxi. My jednak spróbujemy autobusem. Ah - te pieniążki! Po drodze trafiamy z Jackiem na jakieś biuro linii lotniczych. Siedzący w biurze chłopak nie bardzo wie, czego tu szukamy, ale też nie protestuje, jak dobieramy się do prospektów. Komplet prospektów to nieraz najlepszy przewodnik po kraju. Można tu znaleźć informacje, dziwnie omijane w specjalnych przewodnikach. Które tylko dbają o to, żeby turysta poznał rzeczy wspaniałe i ważne. Ale nie interesują się tym, że ten turysta musi coś jeść, czymś jeździć, gdzieś spać, nie mówiąc o innych, jeszcze bardziej przyziemnych potrzebach. Jeszcze inna cenną zaletę mają prospekty, Można je przeglądać, wspominać. A wspomnienia im są starsze, tym bardziej są kolorowe - jak prospekty.
     
    Wracamy do Rysi. Biuro, obok którego siedzi, jest już otwarte. Dostajemy tu tylko jeden prospekt Isfahanu. Camping wydaje się być, nie za bardzo odległy, od miejsca w którym jesteśmy. Idziemy na piechotę, licząc, że po drodze wsiądziemy do autobusu. Po kilkuset metrach rezygnujemy i wsiadamy do taksówki. Pokazuję kierowcy plan miasta z prospektu i miejsce, gdzie ma dojechać. Nie bardzo jestem pewien, że wie, gdzie ma jechać. Zapyta się ktoś - nie zna własnego miasta? Zna, tylko, że plan miasta jest opisany po angielsku. Parę słów w tym języku to  zna dużo ludzi. Ale czy potrafią czytać - tu już mam ogromne wątpliwości. Jedziemy jednak dobrze. Po prawej stronie ulicy ukazuje się krzywa strzałka z napisem „camping”. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i stoimy pod wysokim murem. Więc tu jest camping! Bez pomocy INTO nigdy byśmy tu nie trafili. Kierowca nie chce słyszeć o dwudziestu rialsach.  Jak stoi w prospekcie za trzy osoby. Prospekt nas informuje, że transport - jak byśmy to nazwali - komunalny - obsługują taksówki i autobusy. Opłata za taksówkę jest zryczałtowana i wynosi dziesięć rialsów za jedną osobę, piętnaście - za dwie i dwadzieścia - za trzy.  Dopiero, po otrzymaniu czterdziestu rialsów, odjeżdża. Przez dużą bramę, zasłoniętą czymś w rodzaju kurtyny, wchodzimy  na coś w rodzaju dużego podwórza. Rzeczywiście jesteśmy na campingu. Kilka samochodów, jakaś przyczepa campingowa z lodówką i kilka namiotów. Nieco dalej w głębi malutki basen i niewysoki budynek z tarasem. Na którym, przy stolikach siedzą - już na pierwszy rzut oka to widać - bardzo znudzeni ludzie. To pewno ci kapitaliści - właściciele „carów”. Budynek jest małym hostelem, czyli jakby hotelem dla młodych, niezasobnych. Dla młodych, to znaczy dla takich, którzy mają cztery, czy pięć dolarów na nocleg.  Za postawienie naszej płóciennej budki płacimy pięćdziesiąt rialsów, czyli trzy czwarte dolara. I jeszcze dwadzieścia za basen. Basen sobie darujemy.
     
    Po śniadaniu i kąpieli(pod prysznicem!), leżymy sobie w cieniu drzew, i czytam Ryśce, i Jackowi prospekt:
    „Isfahan-Nesfe Djahan" - znaczy Połowa Świata. Legenda przypisuje założenie tego miasta Tahmurezowi, zwycięscy demonów, lub też Keikawusowi. Inna legenda mówi, że założycielem był Kawe. Biedny kowal pochodzący z Faridanu, małego miasteczka w okolicy Isfahanu, który się zbuntował przeciwko tyranii Zahhaka.  
    Pierwsze wzmianki o Isfahanie pochodzą  z epoki Achemenidów, pięćset lat przed nową erą.  Isfahan był  stolicą Persji za panowania Seldżuków - jedenasty, dwunasty i trzynasty wiek. Oraz za panowania Safawidów - wiek szesnasty, siedemnasty i osiemnasty. Za panowania Safawidów Isfahan był wielkim centrum politycznym i handlowym. Z tego okresu pochodzi więc nazwa Nesfe Djahan(Dżahan). Czyli - Połowa Świata. Znany podróżnik francuski tego okresu - Chardin ocenił liczbę mieszkańców na sześć set tysięcy do miliona. Za panowania tych dwóch dynastii, sztuka islamu  perskiego osiągnęła swoje apogeum.”
    Wspaniale!
    A teraz poczytamy sobie, co się dzieje tutaj dzisiaj.  A dzisiaj jest to centrum kulturalne, posiadające uniwersytet i będące stolicą ostanu. Isfahan jest drugim, co do wielkości miastem Iranu. Miasto jest położone prawie na wysokości naszej Śnieżki - to jest na 1590 m nad poziomem morza. Na północy i na wschodzie miasto otacza jałowa pustynia. Na zachodzie - ogrody. A na południu wznosi się góra Soffe. I   dalej…-  czytam, mojej drzemiącej dwójce. Liczne odnogi rzeki Zayande Rud, która przepływa przez Isfahan, zraszają miasto i pola jego przedmieść. Chłodny i świeży cień drzew rosnących nad Zayande Rud zaprasza do spacerów. I tak dalej…
     
    A tymczasem słońce coraz wyżej i coraz mocniej przygrzewa. Przeskoczyliśmy dzisiaj w nocy kilka równoleżników na południe. Idę sobie znowu wziąć prysznic. Tak zwane sanitaria są dobrze pomyślane, tylko wszędzie jest brudno. Znudzone towarzystwo z tarasu zniknęło. Kładę się obok Rysi w namiocie i usiłuję zasnąć. Jacek śpi na materacu, obok namiotu. Wyrywa mnie ze snu jakiś okropny ryk. To głośnik, gdzieś w pobliżu, całą siłą swojej membrany wzywa wiernych do modlitwy. Piekielna technika. Dwa lata temu w Sarajewie chcieliśmy o dwunastej w południe usłyszeć i zobaczyć muezina.  A usłyszeliśmy głośnik. 
     
    Po południu i po obiedzie postanawiamy dostać się w okolice placu Majdan-e-Nadhch-e-Djahan. W pobliżu tego placu jest najwięcej wspaniałości architektonicznych. Plac ten, położony w centrum Isfahanu był zbudowany za panowania Szacha Abbasa Wielkiego. Kilka przystanków jazdy autobusem numer siedem i już jesteśmy na placu. Prospekt nie kłamał. Plac jest wspaniały. Przed nami w głębi wznosi się meczet Szacha. Po lewej stronie mamy meczet szejka Lotfollaha. A z tyłu za nami znajduje się portal Cheisariye, tworzący bramę wejściową do bazaru. Niestety słońce, nadmiernie przychylne przez cały dzień, tym razem poskąpiło nam swoich łask. Nad miastem pojawiły się chmury. W tej sytuacji zwiedzanie meczetów odkładamy do jutra, jako że chcemy nasze wrażenia uwiecznić na dłużej. Krokiem amerykańskich turystów okrążamy plac zmierzając w kierunku bazaru. Piękny jest ten Majdan-e-Naghch-e-Djahan. Plac ma kształt prostokąta. Na środku placu jest basen z fontanną. Przechodzimy obok sklepików miniaturzystów. Miniatura, sztuka tak typowa dla Persji, teraz Iranu - rodzi się na naszych oczach. Właściciel sklepiku jest jednocześnie artystą. Malutkim pędzelkiem maluje swoje dzieła, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co się dzieje na ulicy. Dopiero wejście do sklepiku przerywa ten proces.
     
    Doszliśmy pod portal Cheisariye. Za nim ukrywa się największy bazar w Iranie. Na portalu, trochę już zniszczonym przez czas, Szach Abbas Wielki walczący na czele swoich żołnierzy przeciwko Uzbekom. Wchodzimy do środka i po kilkuset metrach czuję, że tego nie sposób dokładnie zwiedzić. Trudno to nawet opisać. Niektórzy może sądzą, że to jakaś gigantyczna tandeta, lub taki pchli targ, jak Paryżu. Nie widziałem, nie wiem, tylko przypuszczam. Ale bazar nie jest tym, ani tamtym. Bazar w Isfahanie to szereg długich na kilkaset metrów naw. Wzajemnie prostopadłych i pokrytych dachem w kształcie kopuł. Przez otwory w nich wpada do środka światło dzienne. Bazar to gigantyczny dom towarowy, i jednocześnie fabryka, i zakład usługowy. Towary tu sprzedaje, ale i produkuje. Wszyscy tu sprzedają i wszyscy kupują. Idziemy uliczką złotników. Nisze po obu stronach, to warsztaty pracy tych ludzi. Niewielkie szklane gablotki wypełnione cackami z tego metalu. Jackowi, ktoś w Polsce powiedział, że tu za bezcen można kupić złoto. Ja jako jedyny z trójki, jako tako znający angielski, pełnię rolę tłumacza. Wybrany przez Jacka pierścionek wędruje na wagę. Trzy i pół grama. Osiemnastokaratowe - informuje złotnik. Może tak, może nie. I tak nie jesteśmy w stanie tego  sprawdzić How many - ile? Pięćset rialsów.  Szybkie przeliczenie na dolary. Dolary na złote i już wiemy, że na złocie w Iranie Polak kokosów nie zarobi.
     
    Uliczka kowali. W głębokich niszach, w oparach różnych roztworów chemicznych, służących do barwienia miedzi. W hałasie, dymie, przy ogniu - pracują kowale.  Arystokracja w tej branży pracuje obok pałacu Ali Ghapu i meczetu Szacha. Na cudeńka tam robione rzuciliśmy tylko okiem. Dokładniej to sobie obejrzymy jutro. Weszliśmy na teren, gdzie robią i sprzedają buty. W niszach pracują szewcy, zszywając cholewki. Kolejne nisze to krawcy. Wystarczyłoby wejść. Mistrz by zmierzył i na oczach klienta powstałoby ubranie. Dywany. Słynne perskie dywany. Cetrum tej sztuki był i jest właśnie Isfahan. Co prawda technika, a raczej biznes zatriumfował i w tej dziedzinie. Dzisiaj dywany robi się masowo w fabrykach. Tutaj następuje dalsza ich „obróbka”. Dywan kładzie się na beton, pokrywający uliczki bazaru. Pokrywa go kurz, depczą po nim ludzie, przejeżdżają małe trójkołowe samochody, rozwożące towar. Dywan się „starzeje”. Później kupiec, albo jego naganiacz - szepnie nam na ucho -„old carpet”, „ancienne tapu”- stary dywan. Rzecz nadzwyczaj cenna, bo wiadomo, że dawniej były tylko „hand made”- robione ręcznie. Pytamy o ceny.  Niewielkie o powierzchni jednego metra kwadratowego kosztują, zależnie od wzoru - od tysiąca do trzech tysięcy rialsów.  Duże do dziesięciu tysięcy - czyli około stu pięćdziesięciu dolarów. I znowu zmiana nastroju. Na tackach kawałki żółtego cukru, ciasta, coś w rodzaju stożkowych serów. Sklep - nisza z nieznanymi nasionami, pestkami. Teraz nici, tysiące szpulek. Obok sklepik ze stertami sweterków, skarpet. Z jednego takiego sklepiku wystarczyłoby towaru dla kilku naszych komisów, ponieważ towary są z całego świata. Przed naszymi, znużonymi już od patrzenia oczyma, defiluje bazar. Przechodzimy obok stosów towarów, przeciskamy się obok ludzi w nawach, usiłujących nam coś sprzedać. Miny obojętne, nogi zmęczone. Błysk zainteresowania z naszej strony budzi od razu reakcję kupca.
     
    Zbliża się wieczór. W sklepach - niszach zapalają się gazowe lampy.  Wszędzie tylko sami mężczyźni. Oni sprzedają i oni kupują. Czasem wśród tego tłumu przejdzie kilka kobiet w jasnych i ciemnych czadorach. Przejdzie elew z miejscowej Medresy w białym ubiorze. Przeciśnie się na motocyklu, albo na rowerze, mały ciemnoskóry chłopak. Zupełnie skołowani wychodzimy z bazaru. Niestety nie tam, gdzie chcieliśmy wyjść. Trafiliśmy na wąskie, kręte uliczki, ograniczone po obu stronach wysokimi glinianymi murami. Za nimi ludzie się rodzą, pracują i umierają. Jacek żartuje, że lepiej byłoby, aby nas zmrok nie zastał w tych wąskich uliczkach, pozbawionych światła. Któż bowiem wie z naszych bliskich, oprócz nas samych, co my robimy i gdzie jesteśmy. Wychodzimy z tego labiryntu na normalną asfaltową ulicę. Z czasów Abbasa Wielkiego przenieśliśmy się w dwudziesty wiek. Po kilkunastu minutach kluczenia, kupując po drodze smakowity sangak, dochodzimy do placu Majdan-e-Szach. Czekając na autobus rozmawiam z młodym Irańczykiem. Zaczyna od stereotypowego pytania - skąd jesteśmy? Poland. Widzę, że nie bardzo się orientuje, gdzie ten kraj jest. Dopiero nazwa Lechistan wyjaśnia sprawę. Studiuje w Teheranie, a tutaj ma rodzinę. Był sześć miesięcy na praktyce w ZSRR, ale rosyjskiego zupełnie nie zna. Twierdzi, że w Isfahanie są źli ludzie. Wszędzie są dobrzy - w Teheranie, w Szirazie, tylko tu źli. Dlaczego? Tego się już nie dowiemy, podjeżdża autobus. Krótkie,  by - część i jedziemy na camping.
     
    Jeszcze kilo pomidorów w małym sklepiku, winogrona i pitrasimy kolację. Nie tylko my należymy do campingowych nędzarzy. Obok nas stoi niewielki namiot, a nieco dalej drugi. Przed tym dalszym siedzi sobie młoda para. Słowa dolatujące do moich uszu, każą się domyślać, że to Anglicy. A z tymi, z bliższego namiotu, już zawarliśmy znajomość. Właśnie wrócili ze zwiedzania miasta i informują nas, że niedaleko stąd można tanio zjeść Czelou-Kebab, narodowe danie irańskie. Tylko czterdzieści pięć rialsów. Są Francuzami.  Studiują w Paryżu. Przyjechali do Iranu na zaproszenie jakiejś organizacji studenckiej. Jeszcze dzisiaj wybierają się do Szirazu. A później do Kuwejtu, Damaszku i powrót do Paryża, przez Instanbuł. Nic tylko pozazdrościć. Przez koronę nieznanego mi drzewa, pada na namiot światło lamp, stojących na campingu. Usiłuję zasnąć leżąc na podłodze namiotu. Ale to światło mi przeszkadza. Minął następny dzień irańskiej przygody.
     
    Zdjęcia:
    1.   Isfahan. Majdan-e-Naghch-e-Djahan.  Także: Majdan-e-Szah. A po upadku Szacha - Majdan-e-Imam.  Więc nazwa zależała od okresu historycznego.  Nazwa  dawniej  też  była pisana, w różnych źdródłach, w  różnej transkrypcji(angielskiej, francuskiej).  W czasie naszego pobytu był to spokojny plac z zielenią. Teraz sobie można poszukać w sieci, jak on wygląda.
    2.  Wejście  na bazar.  Budynek  i atmosfera wewnątrz się zapewne nie zmieniły.  Pewne towary z pewnością.


  23. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Dziewiątego sierpnia.
     
    Postanawiamy wstać wcześnie. Jedynie rano i wieczorem można, bez specjalnego wysiłku, zwiedzać Sziraz. Taksówką podjeżdżamy pod mauzoleum szacha Czeragha. Stąd kilkaset metrów i jesteśmy na dziedzińcu Meczetu Starego, zwanego inaczej Meczetem Piątkowym.  Masdjed Jame  Atigh. Meczet został wybudowany w siedemset sześćdziesiątym ósmym roku na rozkaz Amra Ibn Leith Safari. Szach Abuleshagh, panujący w czternastym wieku, kazał wybudować na środku dziedzińca czworokątny budynek imitujący Kaabę w Mekce. Rogi budyneczku mają małe baszty, pomiędzy którymi  jest mały balkonik z dwoma niewielkimi kolumnami.  W środku budyneczku jest niewielkie pomieszczenie w którym przechowywano Koran. Jeszcze jedna ciekawostką tego meczetu jest zimowa sala - Szabestan.  Tu też jest dużo uczącej się młodzieży. Na balkonikach wspomnianego budyneczku śpią w cieniu starzy ludzie. Przez dziedziniec przejdzie czasem kobieta z dzieckiem. Pojawi się mułła w turbanie. Jest cicho i spokojnie. Tylko słońce przypieka.
     
    Pasja fotografowania  powoduje, że ciągnę za sobą moją dwójkę po wąskich uliczkach miasta. Aby zrealizować motyw - wąska uliczka, zamknięta w tle kopułą meczetu i kobieta w czadorze na pierwszym planie. Jesteśmy w labiryncie. Wysoki gliniany mur z obu stron uliczki. Nagle skręcającej pod kątem prostym. Czasami mamy wrażenie, że znajdujemy się w długiej bramie jakiegoś domu, by za chwilę wynurzyć się  z mroku na zalaną słońcem uliczkę. Z uliczki przez niewielkie otwory, w tym wysokim murze, wchodzi się w mroczne labirynty irańskiego szyity. Ale to strefa zakazana dla obcych, a tym bardziej dla niewiernych. Jedynie nędzne sklepiki są dostępne dla każdego. Tu już nie zagląda bogaty turysta. Dla niego jest Persepolis. I wspaniałe meczety. Tu też, jak w Isfahanie słyszymy - hallo mister! Hallo-madam!
     
    Nasza chęć do zwiedzania maleje w miarę wznoszenia się słońca w stronę zenitu. Bazar. Można go określić jednym zdaniem. Gdzie mu tam do isfahańskiego! Chociaż budynek jest może ładniejszy. Za to mieszanina ludzka jest coraz barwniejsza. Czadory. Oprócz czarnych, popielato-brązowych są też białe w małe kwiatuszki. Na głowach coraz więcej zawojów, turbanów. Jesteśmy coraz bliżej irackiego, perskiego Arabistanu. Dwieście kilometrów na południe jest Zatoka Perska. Za nią Kuwejt, Arabia Saudyjska. Orient. Arabski świat. Widzimy kobiety w czarnych czadorach, posiadające na twarzy coś na kształt masek na balu karnawałowym. Zasłaniają  nos, policzki czoło, pozostawiając otwór na oczy. Chodząc w półmroku po bazarze i słuchając dolatującej muzyki Wschodu, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy na gigantycznym balu maskowym.
     
    Wchodzimy do dużego ogrodu. Przed nami ośmioboczny budynek z okresu panowania Karim Khan Zanda. Obecnie muzeum „Pars”. Ogród jest naprawdę śliczny. Wchodzimy do wnętrza muzeum. I małe rozczarowanie. W zasadzie jedyne eksponaty tworzą szabla fundatora budynku i Koran napisany pismem kufickim. Rozglądamy się daremnie za wspaniałościami opisywanymi przez prospekt. Obok budynku są trzy małe baseniki. Przyjemnie jest patrzeć na niebiesko -zieloną wodę i siedzieć w cieniu rozłożystych pinii i cyprysów, szczególnie gdy na ulicy jest temperatura ponad czterdzieści stopni. Jednak, mimo cienia,  upał daje nam się we znaki. Postanawiamy wrócić na camping.
     
    W tym momencie każde z nas widzi się zanurzającego w „chłodnej” wodzie basenu. Ale przed tym wchodzimy do banku Pars, aby wymienić ostatnie nasze dolary. Miły chłód, klimatyzacja, miękkie skórzane ławy. Duży hall, z pracującymi za półkolistym kontuarem urzędnikami. Obok gabinet dyrektora. Przez uchylone drzwi widać szefa piszącego coś na biurku. Nad nim portret szacha Rezy Pahlawi. Szach na portrecie ma pozycję podobną do dyrektora. Ot - właściwy portret władcy do gabinetu dyrektora. Na ścianie obok gabinetu duży termometr. Wielka czerwona skala, z lewej strony, w stopniach Celsjusza, z drugiej Farenheita - dwadzieścia osiem stopni wskazuje Celsjusz. A my odczuwamy miły chłód. Co to znaczy aklimatyzacja. Nie do wysokości, ale do temperatury. I znów rozpalona ulica. Południe.
     
    Całe popołudnie spędzamy nad basenem, z małą tylko przerwą  na obiad. Zresztą to jedyny sposób przeżycia szirazkiego południa. Camping położony jest poza miastem. Otoczony gustownym metalowym płotem. Czasem przyjeżdża z miasta jakiś samochód, wysiadają  niego mężczyźni  i siadają za tym płotem. Posiedzą pewien czas i odjeżdżają. Z ich strony za płotem widać kobiety w bikini. Szok!  Kobiety w kostiumach kąpielowych. W Teheranie i Isfahanie campingi otaczał wysoki mur. Tylko obsługa oglądała, mówiąc trywialnie - „gołe baby”.
     
    Niedaleko campingu jest mauzoleum Saadiego, cel naszej dzisiejszej popołudniowej wędrówki. Saadi wielki perski poeta żył w trzynastym wieku. Na miejscu prymitywnego grobowca Karim Zand wybudował mauzoleum. W ostatnich latach budynek mauzoleum został przebudowany przez Związek Ochrony Pomników Narodowych. Za  jedyne dziesięć rialsów wchodzimy do uroczego ogrodu. W jego środku w obszernej krypcie znajduje się  grób poety. Na ścianach cytaty z dzieł Saadiego. Na grobem wisi ogromna lampa z brązu. Obok krypty grobowej słynne źródełko poety. Od kilku stuleci ogród i źródło jest miejscem spotkań literatów, i ludzi zakochanych w poezji, i literaturze. Siedzimy na schodach prowadzących do krypty. W dole zapalają się światła Szirazu. Wiatr delikatnie porusza koroną rosnącej obok palmy daktylowej. Ile ona może mieć lat?  Zastanawiamy się we trójkę. Jest już stara, a przecież palmy nie rosną szybko. Podchodzi jakiś pan i delikatnie przypomina, że już siódma i że zamykają mauzoleum. Czas wracać. Za nami zamyka się brama z cytatem poety:
    „Pył z mojego ciała poniesie zapach miłości, nawet gdy tysiące lat przeminie”.
    Przekład mojego autorstwa z prospektu, w wersji angielskiej lub francuskiej. Więc proszę wybaczyć! Na skale, obok drogi, którą wracamy, zapala się kolorowy neon. Prawdopodobnie jest to też cytat z Saadiego.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wejście na teren mauzoleum Saadi`ego. W głębi niski już Zagros.
    2.   Mauzoleum poety.


  24. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Siódmego sierpnia
     
    Rano. Zanim zacznie się ten piekielny upał, wyruszamy w kierunku Majdan-e-Szach. Bardzo miłe są dzieci w Isfahanie. Co kilka metrów jakiś mały berbeć  woła do nas - hallo mister, albo rzadziej - hallo madam! To ostatnie skierowane jest do Rysi. Idziemy ulicą w stronę przystanku autobusowego i bez przerwy odpowiadamy - hallo.  Plac Majdan-e-Szach jest wypełniony promieniami porannego słońca, przebiegającymi między budynkami, prześwitującymi pomiędzy gałęziami drzew. W słońcu błyszczy  pomarańczowo - niebieska kopuła meczetu szejka Lotfollaha. Kolor niebieski ma również woda w basenie na środku placu, niebo  i cały meczet królewski. Nie gorączkujmy się - wszystko po kolei. Najpierw zwiedzamy meczet szacha(królewski). Kilka danych historycznych. Meczet  zbudowany przez Ostad Ali Akbar-e-Esfahani na polecenie szacha Abbasa Wielkiego. Jest to największy meczet zbudowany za panowania Safawidów. Fronton bramy wejściowej zdobią cytaty z Koranu. Białe kufickie pismo, na niebieskim tle, biegnie  w górę po obu stronach wejścia.
     
    Przez piękną  bramę wchodzimy na podwórze meczetu. Chodzimy po krużgankach, podziwiając śliczne kaszi. Właściwy meczet jest wewnątrz. Jego fronton zdobi wspaniała płyta przedstawiająca dwa pawie w kolorze szmaragdowym, z niebieskim wazonem pośrodku nich. Wewnętrzny ejwan(krużganek) wyłożony jest majolikowymi płytami, wspomnianymi kaszi, w tonacjach żółtych, niebieskich i zielonych. Stoimy pod olbrzymią kopułą. Do szczytu kopuły mamy dziewięćdziesiąt stóp. Podobno pod nią rozlega się, aż jedenastokrotne echo. Właśnie widzimy, jak irański tata demonstruje swojej pociesze figle echa. Tupią obydwoje o posadzkę, a pod kopułą jeszcze długo słychać tupanie. Dzieciak się cieszy. Podziwiamy olbrzymią kazalnicę wykutą z jednej bryły alabastru. Mihrab też jest wykuty z jednego bloku tego kamienia. W jednej z sal wystawa fotograficzna. Jego wysokość Szach Reza Pahlawi podczas różnych uroczystości religijnych. Szach modlący się z odsłoniętą, gołą piersią. Szach w jakimś świętym miejscu w otoczeniu notabli. I na dziesiątkach zdjęć Szach. Ile w tym pobożności, a ile wyrachowania politycznego - to trudno zgadnąć.
     
    Marzy mi się takie ujęcie fotograficzne - na pierwszym planie duchowny muzułmański w turbanie, a w tle minarety i niebieska kopuła meczetu. Owszem - duchowni są i kopuła jest, tylko nie w takim układzie, jaki mi się podoba. Za to ten nie ma problemów. Ten - to jest malarz wykańczający pod kolumnami malutkim pędzelkiem swoje  arcydzieło. Wszystko tu jest - i kopuła, i minarety, i mędrcy w turbanach. Tonacja obrazka sina. Obok mniejsze „dzieło” czeka na klientów. Wychodząc z meczetu spotykamy przed wejściem wycieczkę  amerykańską. Towarzyszy im irański przewodnik. Nie wydają się być zbytnio zainteresowanymi jego objaśnieniami. Obok na murku siedzi  duchowny i przygląda się temu z obojętną miną.  Przed chwilą w meczecie spotkaliśmy również Amerykanów. Dwie panie i jednego pana w towarzystwie prywatnego przewodnika. Tamci byli bardziej zainteresowani. Przynajmniej panie, które zawzięcie fotografowały.
     
    Idziemy w stronę pałacu Ali Ghapu(Kapu). Część obrzeża placu, między meczetem królewskim a Ali Ghapu, jest zajęta przez kowali. Ale jakich kowali! Słynna uliczka kowali z Sarajewa, ani się do nich nie umywa. Ogromne tace o średnicy jednego metra. Koronkowe, zdawało by się, wazy. Czajniki, samowary, dzbany na wodę. Wszystko to błyszczy czerwonawym kolorem miedzi, w wysoko już stojącym słońcu. Towar jest wyłożony na chodniku. Ogromny czajnik sięgający mi prawie do pasa. Wieżyczka zapewnie minaretu, wysoka prawie na trzy metry. Oczy błądzą po tych cackach kowalskiej roboty i po niebieskiej kopule meczetu, tworzącego tło tego niepowtarzalnego widoku. Kto robi te cuda, możemy się za moment przekonać. Mistrz siedzi przed warsztatem i ostrym rylcem rysuje na miedzianej blasze swoje wzory. W głębi warsztatu słychać stukanie malutkich młoteczków, które poruszają jeszcze dziecinne ręce. Mali chłopcy punkt, po punkcie, wykuwają te misterne wzory na  blasze, umieszczonej na grubym podkładzie z filcu. Powstanie z tego piękna taca.
     
    Wchodzimy do pałacu Ali Ghapu. Po krętych schodach, których sklepienie i ściany ozdobione  są, nieco już startymi motywami roślinnymi, dostajemy się do sali osiemnastu kolumn.  Na środku sali znajdował się dawniej basen z wodotryskami. Pozostała z niego niecka, zbudowana ze znitowanych blach miedzianych. Kolejną atrakcją w pałacu jest sala skrzypcowa. W niej ściany i sufit pokrywają małe nisze w kształcie skrzypiec. Przez otwory w niszach płynęła muzyka, z innego pomieszczenia. Wykonywana przez orkiestrę  dla zgromadzonych w sali skrzypcowej pań. A pań w tym pałacu było dużo.  Podobno około dwieście  pięćdziesiąt. Pałac służył bardzo prozaicznemu przeznaczeniu. Był haremem szejka Abassa Wielkiego. Pod sklepieniem stoi rusztowanie i robotnicy konserwują  malowidła, powstałe z ręki Reza Abbassi, słynnego miniaturzysty z epoki Safawidów  i jego uczniów. Wychodzimy na najwyższe piętro. Pod naszymi stopami rozciągają się gliniane dachy domów Isfahanu.  W głębi, w rozpalonym słońcu, sterczy szczyt góry Soffe.
     
    Zbiegamy w dół.   Teraz kolej na meczet - Shikh Lotfolah Mosque - szejka Lotfolaha, teścia  szacha Abbasa.  Zięć polecił zbudować ten meczet dla królewskiej rodziny. I być może to zadecydowało, że Mohammad Reza  budowniczy, nadał  mu zdecydowanie inny kształt, niż meczety dotychczas przez nas oglądane. Meczet nie ma podwórza, ani minaretu. Kopuła, z zewnątrz,  żółto-niebiesko-zielona należy do najładniejszych w Iranie. Przez biegnący łukiem korytarz wchodzimy do wnętrza, pod kopułę. Wnętrze, swoim pięknem, nie ustępuje wcale kopule. Dominuje kolor niebieski. Ściany meczetu zdobią napisy arabskie - katiby. Tajemnicze dla nas litery, biegną w górę po niebieskim tle, by skończyć się w szerokim zapisanym pasie biegnącym dookoła pod kopułą. Mihrab jest ozdobiony misternymi wzorami. Na te właśnie wzory - zwraca uwagę licznej wycieczce Francuzów - przewodnik. Większe elementy majoliki, jak na przykład kopuła, wykonywane były przez dawnych mistrzów majolikarstwa z płytek fajansu z namalowanymi wzorami. Wyższą formą tej sztuki było układanie wzorów z malutkich różnokolorowych kawałeczków fajansu, ściśle przylegających do siebie. Możemy się teraz przekonać, oglądając ten meczet, ile ta praca wymagała wyobraźni, precyzji i cierpliwości od jego twórców.
     
    Kolejną  pozycją na dzisiaj w naszym planie zwiedzania  jest Czahel-Sotu. Czyli pałac czterdziestu kolumn. Zwany też pałacem na wodzie. Został zbudowany na rozkaz szacha Abbasa II.  Przed pałacem rozciąga się, być może najdłuższy basen na świecie. Sto dziesięć metrów długi, a szeroki na – szesnaście. Odbicie w wodzie zwielokrotniło liczbę kolumn, bo w rzeczywistości jest ich tylko dwadzieścia i stąd prawdopodobnie pochodzi nazwa pałac o czterdziestu kolumnach. Lub pałac na wodzie. Z kolei, w innej wersji, pałac miał  rzeczywiście czterdzieści kolumn, ale odbudowany po pożarze otrzymał ich tylko dwadzieścia.  Pałac służył Szachowi do oficjalnych przyjęć. Z krużganku, oficjalny gość szacha Abbasa Drugiego wchodził do westybulu, pokrytego lustrami, złożonym  z małych kawałków połączonych srebrem. Podążając tą samą drogą, którą chodzili kilkaset lat temu władcy tych ziem, wchodzimy do reprezentacyjnej auli. Ściany pokryte są malowidłami. Bitwa szacha Emaila pod Chalderanem. Szach Tasmab przyjmujący króla Indii - Homajuna. Uczta szacha Abbasa. Przed naszym wzrokiem wiją się gibkie tancerki, patrzą na nas otyli władcy tych ziem. Czerwienią - zwraca uwagę przekrojony melon.
     
    Siedzę z Rysią pod kolumnami. Jacek poszedł w głąb ogrodu, w którym stoi pałac. Poszedł zobaczyć, co tam jest - jak się wyraził. Jesteśmy z Ryśką może mniej odporni na zmęczenie, lub mniej zapaleni. Z nieba leje się - oczywiście - żar. Zielonkawa woda basenu zachęca do zanurzenia się. Pomiędzy drzewami wiszą girlandy kolorowych żarówek. Pozostałość po Dniu Konstytucji. Zbliża się południe. Z głośnika umieszczonego w pobliżu, widocznie w jakimś małym meczecie, rozlega się wezwanie do modlitwy. Wraca Jacek. Wychodzimy na rozpaloną ulicę. Za nami zatrzaskują bramę do ogrodu. Pora na południową sjestę. Tylko nie dla nas. Nogi nas wiodą do Iran Peymy, po bilet autobusowy do Szirazu. Po drodze wykorzystujemy każdy kawałek cienia, prześlizgując się przy ścianach domów, pod drzewami. Prawie każde biuro linii ozdabiają dwa portrety-Szacha Rezy Pahlawi i Alego zięcia Mahometa.  Podobizny Alego spotykaliśmy w prawie każdym autobusie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Za sto trzydzieści rialsów nabyliśmy prawo przejazdu do Szirazu. Wracamy do miejsca, z którego odjeżdża autobus „ósemka”. Na chodnikach, pod drzewami leżą ludzie. Starają się przespać, tę najmniej przyjemną porę dnia. Czekamy na autobus. Obok rozłożył swój interes właściciel kilkudziesięciu butelek coca-coli. Z lodu sterczą długie ich szyjki. Nasze przyjście  na przystanek zwiększyło jego czujność. Jego rozczarowanie wyraziło się w wymownymi splunięciu. Do licha z taki klientami! Wyglądają prawie jak Anglicy, a nie mają osiem rialsów na butelkę koki.
     
    Pierwszą rzeczą, którą się wykonuje w takim przypadku, po powrocie na camping, jest udanie się pod prysznic.  Po południu znów jedziemy do „miasta". W planie mamy najpierw meczet piątkowy - Masdjet  Djame. Największy i najstarszy meczet Isfahanu, ale nie najładniejszy. Jego budowa rozpoczęła się jeszcze za panowania Dejlamitów - dziesiąty wiek. Główna jego część została wzniesiona w okresie  panowania Seldżukidów. Nawet Mongołowie maczali tu swe palce. Skończyli rozbudowę Safavidzi. Trwało to wszystko przez stulecia. Osiem wieków architektury irańskiej pokazują te kamienie - od dziesiątego do siedemnastego. Kopuły Kadje Nezam-ol-Molk i Tadj-ol-Mlk ministrów szacha Maleka są podobno wzorem architektury z epoki Seldżuckiej. Nie znam się na tym, aby twierdzić, czy jest tak, czy nie. Meczet robi na nas kiepskie wrażenie. Poza ślicznymi kolumnami, reszta sprawia wrażenie zaniedbania i rozpadu. Widać jedynie tylko nikłe ślady konserwowania. Na środku podwórza basen do rytualnych ablucji. Obok niego niewielkie kamienne podwyższenie, na którym się modli kilkadziesiąt osób. Powraca Ryśka, która zapuściła się gdzieś do wnętrza. Widziała modlące się kobiety. Modliły się w czymś w rodzaju kaplicy. Był z nimi mułła. Przedmiotem kultu była jakaś płyta, którą gładziły i krata, którą całowały.
     
    Jedziemy autobusem do szkoły muzułmańskiej. Po drodze przypominam sobie, że jeszcze nie zrobiłem zdjęć tych kowalskich cudeniek, na placu Majdan-e-Szach. Wracamy z powrotem i w  rezultacie, jak przychodzimy do Medresy, to na podwórzu robi się zmrok. Ostatni król z dynastii Safavidów, Szach Zoltan Ossein był podobno bardzo pobożny. On to właśnie, przy ulicy Char Baugh, polecił wybudować szkole Char Bagh School dla studentów teologii.  Jak w każdej Medresie, dookoła podwórza znajdują się cele uczniów. Cela ma drzwi od  dziedzińca meczetu i malutkie zakratowane okienko. Miał tu swoja celę również szach Zoltan Hossein.  Cela ta mieściła się na północnym skrzydle meczetu. Jedynie niewielkie różnice dekoracji odróżniały ją od pozostałych. Na dziedzińcu szkoły rosną wspaniałe pinie i platany. Środkiem płynie woda w betonowym kanale. Nad którym siedzi teraz Iranka z kilkoma dziećmi. Obok kanału okrągły basenik do mycia nóg. W zapadającym zmroku przechadzają  się po dziedzińcu elewi w turbanach. W innym miejscu modli się kilka osób. Zegar wskazuje czas, płynący w Mekce. Śliczne są majoliki Medresy. Wyłożono nimi prawie wszystko co się dało. Główne dominujące kolory  zielony, żółty  i niebieski. Do pokrycia ścian, minaretów i kopuły wykorzystano całe doświadczenia mistrzów tej sztuki z epoki Safavidów.
     
    Wychodzimy na ulicę. Tu jest znacznie jaśniej. Słońce jeszcze nie zaszło. Wrażenie, że zapada zmrok spotęgowały wysokie mury Medresy. Kolejnym naszym celem są mosty na Zayandeh Rud. Rzece, która płynie przez Isfahan. Jesteśmy przy moście – Pole Si-o-seh-czesmeh u si-o-seh-pol,  czyli most o trzydziestu trzech przęsłach. Nazwa trochę przydługa. Most zbudował generał szacha Abbasa Wielkiego – Allah - Verdikhan. Most znajduje się na przedłużeniu ulicy Czar Baugh. Długi na trzysta sześćdziesiąt metrów. I szeroki na czternaście. Dotrwał do naszych czasów w doskonałym stanie. Popędzam moją dwójkę, bo słońce ma wyraźną ochotę schować pod ziemię swoja tarczę, a błona filmowa nie lubi takich figli. Idziemy do następnego mostu. Pol-e-Khadju. Za czasów Szacha Abbasa Drugiego znajdował się wtedy na drodze do Szirazu. Zapada zmrok. Obok mostu zapalają się reflektory, służące do jego oświetlania. Chodzimy po arkadach. Jezdnia jest bardzo wąska. Zaledwie jeden samochód osobowy się przeciśnie. No tak, ale jego budowniczy nie zakładał, że jego dzieło dotrwa do dwudziestego wieku i będą po nim jeździły, w nadmiernych ilościach, jakieś dziwne, warczące stwory. Gdy płynąca teraz z szumem pod mostem, niewielka i niezbyt czysta Zayande podnosi swoje wody, to most się „zatyka” i powstaje małe sztuczne jezioro.
     
    Wracamy na camping. Wędrujemy przez przedmieście Isfahanu. Wreszcie rezygnujemy z braku czasu z tego spaceru i postanawiamy złapać taksówkę. Gdzieś w głębi nad Zayande Rud porusza się jakieś czerwone światełko, za moment widać zielone. To samolot. Maszyna nabiera wysokości na tle ledwo widocznej Soffe. Samolot skręca i bierze kurs na Teheran i znika na wygwieżdżonym niebie. A my za godzinę pojedziemy w przeciwnym kierunku -do Szirazu. Szybko pakujemy nasze graty do plecaków. Płacę pięćdziesiąt rialsów za nocleg, zabieram paszporty i przy okazji kilka prospektów. Gotujemy herbatę i nalewamy do zielonej bańki. Nasze obawy przed amebą ciągle istnieją, aby pić darmową wodę z kranu. Czy słusznie nie wiem. Na cuda kapitalistyczne - kokę i „seven up” nie możemy niestety sobie pozwolić. Musimy z tymi paroma dolarami tu jeszcze pobyć i wrócić do domu. Zresztą herbata doskonale gasi pragnienie.
     
    Wychodzimy. Po kilkuset metrach jesteśmy na znajomym przystanku autobusowym, z którego jeździliśmy do Majdan-e-Szach. Sprzedawca biletów przy przystanku kończy swoją pracę  i chowa rozłożone bilety, ale nam jeszcze sprzedaje. Bilety mamy, tylko autobusu nie widać. Zbliża się dziesiąta i widocznie kończą pracę. Jedziemy taksówką - denerwuje się Rysia. Spokojnie -mamy czas - odpowiadam. W końcu rezygnujemy i jedziemy taksówką. Bilety zostaną na pamiątkę. Autobus do Szirazu stoi na brudnym podwórzu. Bez pytania o bilety, ktoś z obsługi przyjmuje nasze plecaczki. I ładuje na dach. Pasażerowie robią pożegnalne siusiu. W dworcowej, dokładnie podwórzowej latrynie i jedziemy. Latryny takie są nawet przy większych przystankach w terenie przy drodze. Mała kamienna budka, W podłodze dziura i dzban z wodą, tam gdzie jest dostępna. Czasem nawet kranik obok. Wymogi bezpieczeństwa są spełnione. Robi się to co musi, bez dotykania czegokolwiek. Nic lepszego i tańszego nie można wymyślić w tym gorącym i suchym klimacie. Linie autobusowe dbają tylko o swoje reprezentacyjne biura i autobusy. Reszta ich zupełnie nie interesuje.
     
    Dobre autobusy mają te lepsze linie! Niemieckie. Inne, najczęściej spotykane samochody, są z Japonii. Nie jest to nasza socjalistyczna szarzyzna. Miękko sobie suniemy ulicami Isfahanu. Przy wyjeździe z miasta kontrola policyjna. Kierowca dostaje coś na kształt krążka. Który wkłada pod szybkościomierz. Na tym krążku otrzymuje się, w ten sposób, wykres szybkości autobusu. Tachograf. W ten sposób policja w Szirazie będzie wiedziała, co ewentualnie wyprawiał z nami nasz kierowca. Znikają światła Isfahanu. Na horyzoncie zostaje za nami tylko ich łuna. W reflektorach samochodu migają rzadkie kępy trawy rosnącej po obu stronach szosy. Przed nami pięćset kilometrów górskiej półpustyni i cała noc jazdy. Boy roznosi pepsi-colę i sok pomarańczowy. Vive la Iran Peyma! Odtąd jeździmy tylko tą linią! Nogi majtają mi się w powietrzu, bo tym razem znowu przegiąłem przysłowiową pałę, wybierając miejsca z samego przodu. Kierowca ma wygląd człowieka, któremu można zaufać. Dookoła nas wygwieżdżona irańsko-perska noc. Jedynym żyjącym punktem, w tej pustynno-nocnej pustce,  wydaje się nasz drzemiący pojazd.
     
    Zdjęcia:
    1.   Wejście do meczetu królewskiego(Szacha). Teraz meczet Imama. Jacek i Rysia. 
    2.  Główny budynek meczetu królewskiego.
    3.  Pałac Ali Ghapu. Z tyłu był pałac na wodzie.
    4.  Meczet Lotfollacha.
    5.  Sklepienie kopuły meczetu Lotfollacha.
    6.  Motyw roślinny w meczecie  Lotfollacha.
    7.   Kopuła meczetu, która się mi bardzo podobała. Meczet na pewno był przy placu Majdan-e-Szach(teraz Imama). Ale  jaki meczet?  Szukałem  w sieci. Nadaremnie.
    8.  Meczet Piątkowy.
    9.  Modlitwa w Meczecie Piątkowym.
    !0.  Motyw ze szkoły religijnej.
    11. Most Siose Pol, na rzece Zayande Rud. Most o długości ponad trzysta metrów.
     







     
     
     
     




  25. Zagronie

    Od marzeń do realizacji
    Post 2
    Kolejne  polskie wyprawy w Hindukusz
    W 1962 roku wyrusza w Hindukusz druga polska  wyprawa. Składająca się z dwóch grup. Poznańskiej i krakowskiej.  W wyprawie bierze udział kilku Francuzów. Metoda stosowana  tym czasie, aby mieć źródło dewiz. Z dwudziestki uczestników, tylko trzech brało udział w pierwszej wyprawie w 1960 roku. Biel, Krajski i Zierhoffer. Reszta nigdy nie była w górach wysokich. 
    Podróż do Afganistanu z bagażem była już  „tradycyjna”.  Pociągiem do Termezu i stateczkiem przez Amudarię na brzeg afgański. Nazwa przejścia granicznego jest mało ważna, ponieważ jego położenie nad rzeką zmieniało się w czasie kolejnych wypraw. Z  granicy jechali do Mazar-i-Szerif i dalej już też„tradycyjnie” do Fajzabadu, przełomem Kokczy.
    Grupa poznańska wchodzi do dziewiczej Doliny Mandaras. Która się odgałęzia na wschód od doliny Qazi Deh, w rejonie japońskiej  „Bazy pod Wierzbami”. Zasadniczym celem miał być potężny szczyt, wznoszący się w grani głównej Hindukuszu, w głębi tej doliny.  Byli pewni, że to jest ten sam szczyt, co oznaczony kotą -7125 m, na mapie „Survey of India”.
    Zakładają bazę w Dolinie Mandaras na wysokości ok. 4100 m. Powrócę potem do tego miejsca  i kolorowych widoków z niego. Grupa penetrowała  otoczenie doliny. Nadając kolejnym szczytom w  jej otoczeniu  literę„M”(Mandaras) i numer. Szczyt z kotą -7125 m, oznaczono  jako M4.
    Weszli na niego, jako pierwsi zdobywcy.  Późniejsze, dokładniejsze  pomiary obniżyły jego wysokość do  6814 m.  W porozumieniu z władzami, po naradzie w Kabulu, nadano mu nazwę Nadir Szach. Ojca panującego  króla Afganistanu Zahir Szacha. Stryczyński i Zierhoffer  wchodzą  też jako pierwsi ludzie na  Kohe Mandaras(6631 m).  Był początek września i  przy wejściu na szczyt odmrażają sobie stopy.
    Grupa krakowska, licząca siedem osób, w której byli min.- Stanisław Biel, Henryk Ciońćka i Karol Jakubowski, nie miała sprecyzowanego planu i udała się dalej w kierunku wschodnim, by szukać szczytów, o wysokości przekraczającej siedem kilometrów. Podjechali najpierw samochodem dwadzieścia kilometrów dalej, wzdłuż Ab-e Pańdź do wioski u zbiegu dużej doliny. W której, w głębi  dominował potężny szczyt Szachaur(7167 m), nazwany tak samo jak wioska.  Po rekonesansie w dolinie okazało się, że wejście na niego  jest niezwykle trudne. Przeniesiono się dalej w górę doliny Wachanu, w celu rozpoznania terenu.  W tym rejonie weszli jako pierwsi na Kohe Tez(7015 m).
    W roku 1963 wyjeżdża w Hindukusz wyprawa łódzkiego koła Klubu Wysokogórskiego.  Jej kierownikiem był  Andrzej Wilczkowski. Głównym celem był  już rozpoznany Szachaur. Nie zdobyli tego szczytu.  Na jego pokonanie należało przebyć trzykilometrowy lodowy filar.  Rozpoczęli poważniejszą akcję na niego już w październiku, jako ostatnie zamierzenie. Byli  wprawdzie już doskonale zaaklimatyzowani.  Doszli jednak tylko do 5800 metrów, gdy drogę zmknęła im osiemdzięciometrowa bariera szklistego lodu. Do szczytu mieli jeszcze 1300 metrów. Weszli natomiast wcześniej na Kiszmi Chana(6745 m), M2(6460 m) i po raz pierwszy na Langutę-i Barfi(6827 m). 
    W głowie utkwiła mi książka Andrzeja Wilczkowskiego - „Pokutujące śniegi”. Była to relacja o tej wyprawie. Dziwne śniegi. Spotykane w suchych górach, min.  w Andach i Hindukuszu.  Śnieg firnowy topnieje, ale w dziwny sposób. Tworząc las „szpikulców”, o wysokości  do wzrostu człowieka, czy wyżej. Tworząc „gęsty las”. Nie da się przez to swobodnie iść. Łamią się bez trudu. Same szpice. I dalej zostaje część „nadziemna”. Trzeba czasem dodatkowo zbijać je czekanem.  Machaj jednak tym narzędziem powyżej pięciu kilometrów, niosąc nieraz, nie lekki plecak. One pokutują, jak mnisi. Pokuta też dla alpinisty, gdy na nie trafi. Czytając ją, gdy została wydana w 1969 roku,  nie przypuszczałem, że zobaczę na własne oczy tych pokutników. I będę musiał przez nich przebrnąć.
    W Hindukuszu zaczęli się pojawiać Niemcy, Austriacy. Zaczął być modny wśród alpinistów. W 1966 roku wyjeżdża kolejna polska wyprawa, środowiskowa  z Krakowa, zawierająca piętnaście osób. Kierowana przez Romana Śledziewskiego. W jej składzie po raz pierwszy dwie kobiety, oraz  min: Andrzej Heinrich, Jerzy Potocki, Jerzy Wala, Ryszard Zawadzki. W wyprawie wziął też udział Janusz Wojtusiak, biolog z UJ. Zaproszono też do udziału alpinistów zagranicznych, z powodów już wcześniej wyjaśnionych.   Postanowiono wejść na Szachaur filarem północnej ściany. Stawiając to, jako główny cel wyprawy. Przewidywano także wejście na dwa szczyty powyżej siedmiu kilometrów i trawers całej grani Noszaka.
    Nowością było użycie do przewozu bagażu i  części uczestników wyprawy samochodu Star z przyczepą. Który jechał przez Turcję i Iran do Afganistanu. Spotkanie całej wyprawy nastąpiło w Fajzabadzie dziewiątego sierpnia.  Najpierw działali w otoczeniu doliny Qadzi Deh.  Trzydziestego sierpnia sześciu członków wyprawy stanęło na Noszaku(7492 m), wychodząc nowa drogą(zachodnią grzędą Noszaka) i  bijąc swoje rekordy życia. Przy okazji pokonali wszystkie trzy wierzchołki Noszaka-wschodni, główny i zachodni.
    Działąjąca w składzie wyprawy z mężem Fracuska Isabelle Agresti doszła do 7400 m. Prasa francuska nazwała ja po powrocie do kraju „La famme vivante la plus haute du monde”(Silna i wybitna kobieta.  Ale też, że wyszła najwyżej na świecie-gra słów). Wejście na Noszak, nową drogą, w zaledwie dwa tygodnie od rozpoczęcia działalności, zakończyło się chorobą wysokościową kilku uczestników. Zmuszeni byli zejść niżej. Wpływ na to miało także nieodpowiednie odżywianie. 
    Trójka z nich, najmniej odczuwająca skutki wysokości,  Bourgeois, Heinrich i Potocki  została w pobliżu Noszaka  i postanowiła jeszcze wejść na dwa szczyty-Darban Zom(7219 m)  i szczyt z kotą -7291 m. Uważali, że ten drugi jest dziewiczy. Szczyt(Shingeik Zom -7291 m) nie był dziewiczy. Tylko oni o tym nie wiedzieli. Został zdobyty wcześniej, w tym samym roku przez alpinistów niemieckich. Na wieść o tym, jako ubezpieczenie do obozu III pod Noszakiem docierają Rodziński, Wala  i Wojtusiak.
    Zamierzali wejść na oba te siedmiotysięczniki z siodła(szeroka przełęcz) pomiędzy nimi. Obniżywszy się trzysta metrów z obozu trzeciego(6800 m) na Noszaku rozbili  namiot u stóp żebra skalnego, spadającego z jego głównego wierzchołka.  Następnego dnia zaczynają podchodzenie w kierunku przełęczy pomiędzy tymi szczytami. Śnieg na podejściu był głęboki i na przełęcz docierają dopiero pod wieczór. Zmuszeni są wrócić  na noc do  namiotu.
    Wieczorem psuje się pogoda.  Zaczyna sypać śnieg.  Śniegu przybywa i rano rezygnują z tych dwóch szczytów. Decydując się na powrót do obozu trzeciego pod Noszakiem. Lawina pyłowa porywa Bougeois  i Potockiego.  Kolejna porywa Heinricha.  Bougeois  i Heinrich wygrzebują się ze śniegu. Długie poszukiwania Jerzego Potockiego nie dają rezultatu. Jest pierwszą, polską ofiarą Hindukuszu.
    Przestawiają namiot w pobliże grani,  łączącej Noszak z Gumbaze Safed(6800 m). Zamieć nie ustaje i  cały następny dzięń spędzają  w namiocie bez żywności, która została w plecaku Potockiego.  W kolejnym dniu próbują znowu dotrzeć do trzeciego obozu. W głębokim śniegu  idzie im to straszliwie wolno.  Obaj mają zapalenie spojówek. W dodatku Heinrich ma  nogę przebitą czekanem.  Wracają do namiotu. Jedyna możliwość uratowania się, to zejście z grani do bazy wysuniętej. 
    Bougeois  decyduje się na to zejście,  skrajnie trudnym terenem.  Rozstają się. Większość zejścia to ogromna skalno-lodowa ściana. Półtora dnia schodzi do bazy. Natomiast Heinrich, po noclegu w namiocie, wraca z największym trudem do trzeciego obozu. Tu była żywność i paliwo.  Został  uratowany.
    W 1971 wyruszają do Afganistanu dwie ekspedycje. Jedna z koła krakowskiego KW, przy współudziale koła lubelskiego KW. Druga z Wrocławia. Kierownikiem krakowskiej grupy został Stanisław Biel. W jej składzie byli min. Henryk Ciońćka, Jerzy Wala, Ryszard Zawadzki. Szefem grupy z Wrocławia był Jerzy Wojnarowicz.
    Część ekipy i bagaż jedzie do Afganistanu Jelczem 315 M. Druga część leci  samolotem z Moskwy do Duszanbe. A stąd pociągiem do Termezu. Jelcz z bagażem  dociera aż do Fajzabadu, pokonując wąskie galeryjki nad Kokczą. Potem za tym miastem, w stronę doliny Wachanu, natrafiwszy na mostek, który  zawaliłby się pod ciężką maszyną, zmuszeni byli wynająć samochód i przenieść na niego bagaż wyprawy.
    W końcu z opóźnieniem  wszyscy docierają do wsi Qadzi Deh. Stąd Wrocławianie idą z  karawaną w górę pod Noszak. Obóz główny ma być założony na wysokości około 4030 m. Tu dowiadują się, że pod Noszakiem zmarło kolejno, na chorobę wysokościową, pięciu alpinistów bułgarskich.  Czytałem  szczegółowy opis tej nieszczęsnej wyprawy. Przyczyną było zbyt szybkie posuwanie się w górę, bez należytej aklimatyzacji i wypoczynku.
    Był  już wrzesień  i początek jesieni. W bazie pod Noszakiem zaczynał w nocy pojawiać się mróz, który utrzymywał się także przez dzień. Wyżej, w rejonie  szczytu,  rozpoczynała się  zima. Wejście na Noszak wiązało się z dużym ryzykiem. Ustalili wspólnie, że  nie będą  na niego wchodzić. Wyjdą  w stronę jeszcze nieznanych, ale niższych gór Kohe Zebak. W celu aklimatyzacji i rekonesansu.
    Nęcił ich jeszcze nie zdobyty szczyt w pobliżu Noszaka. Noszący kotę - 6350  m.  Zdobyli go i nazywali Asp-e  Sayah(Czarny Koń). Ponieważ jego pokonany, wyższy  sąsiad  nosił już nazwę Asp-e Safed(Biały Koń-6607 m).  Osiemnastego września zaczął padać śnieg. Przenieśli się ostatecznie w  Kohe Zebak. 
    Jest to grupa górska na zachód od Hindukuszu Wysokiego. Za doliną Qadzi Deh.  Która ją oddziela od Hindukuszu Wysokiego. Ma ona obszar ok. 950 km kwadratowych. Nazwa ich pochodzi od miejscowości Zebak, przez którą jedzie się z Fajzabadu do Iskaszimu. Najwyższym szczytem tych gór jest Sad Isztragh - 5859 m npm.
    Grupa krakowsko-lubelska udała się samochodem ze wsi  Qadzi Deh  w górę Wachanu, docierając do osady Qala-i Panja. Ostatniej, do której można było wtedy dojechać tym pojazdem. Spieszyli  się, ponieważ było coraz zimniej. Stąd wyruszyły cztery zespoły rekonesansowe.  Po ich powrocie zdecydowano, że zaatakują Kohe Qala-i Ust(6309 m), a następnie Kohe Baba Tangi(6513 m). Jeden ze wspanialszych problemów ścianowych w Hindukuszu.  Z jego północnym, dwukilometrowym filarem. Dziesięciu alpinistów prowadził Ryszard Zawadzki. 
    Nie osiagnęli tych szczytów. Jednak po drodze  weszli na kilka wiechołków powyżej pięciu kilometrów. Zaczęła załamywać się pogoda. Na całym Hindukuszu Wysokim(Wschodnim) padał śnieg. Ostatecznie grupa wróciła  na zachód, w rejon Kohe Zebak.
     
    Hindukusz Wysoki
    Dla ułatwienia zrozumienia moich postów i śledzenia działalności Polaków w  początkach eksploracji Hindukuszu załączam mapę graniową Hindukuszu Wysokiego, opracowaną przez Jerzego Walę i zamieszczoną w monografii „Od Andów po Hindukusz” Kazimierza Seyyse-Tobiczyka.  Autor mapy zbierał informacje od uczestników wypraw penetrujących Hindukusz. Stopniowo uściślając jego topografię.
     Dla ułatwienia śledzenia mapy  zaznaczyłem na czerwono szczyty, które były celem zainteresowania polskich wypraw. Króciutko omówionych w poprzednich akapitach. Noszak ma trzy wierzchołki. Główny(M), zachodni(W) i wschodni(E). Zieloną kropką oznaczyłem rejon japońskiej bazy głównej(„Baza pod Wierzbami”) z roku 1962. Znajdowała się ona u zbiegu dolin Qadzi Deh i Mandaras na wysokości ok. 3 km.
     Nazwy szczytów na  mapie się zmieniały i w literaturze polskiej są takie, jak w nawiasach: Kohe Naser Khosraw(M2- 6460 m): Kohe Kesnikhan(to Kiszmi Chan): Kohe Nadir Sah(Nadir Szach): Kohe Skhawr(Szachaur.) Kohe to „góra”, szczyt. Wysokości szczytów też ulegały zmianie. W miarę coraz dokładniejszych pomiarów.
     Mapy takie, popularn1e zwane „graniówkami” są podstawą działania alpinistów w górach. Nie mapy fizyczne.  Mapy fizyczne zawierają zbyt wiele szczegółów i są „nieczytelne” dla wspinacza.  Dla alpinisty istotny jest przebieg grani. Grani głównej rejonu, grani bocznych, odgałęziających się od głównej w punktach zwornikowych. Naniesione na ich przebieg szczyty, przełęcze i ich wysokości. Ogólny przebieg dolin, lodowce  oraz  cieki(potoki, rzeczki).
     Alpinista, wspinacz musi widzieć stok,  ścianę, grań, aby ocenić trudności wspinaczki, po skale i lodzie. Zastępczym środkiem dla oceny była i jest fotografia. Jak najbardziej też  szczegółowa.  Nie da się tego zrobić z najbardziej nawet szczegółowej mapy fizycznej. Która jest przydatna w ogólnej orientacji, przy dojściu w interesujący rejon. Teraz pojawiły się dodatkowe środki, dla wyobrażenia sobie rzeźby terenu. Zdjęcia z satelitów, czy tzw. zdjęcia lotnicze. Z naniesionymi poziomicami. Wszystko to bardzo ułatwia alpinizm w nieznanych górach. Niemniej ostateczne zdanie należy do człowieka obserwującego teren. .

     

     
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...