Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Zawartość dodana przez Zagronie

  1. No dobrze. Rozpisałem się. Ale przecież dawniej się zupełnie nie mówiło o separacji. Ja z tym określeniem się spotkałem, bodajże w języku angielskim"separation". Co to takiego tajemniczego? Co się separuje? Co od czego? Wreszcie doszedłem do wniosku, że przecież to ja od prawie dziesiątków lat robię, tylko nie wiem, że to ma taką nazwę u nich. Ja często czytałem różne opisy techniczne we francuskim, niemieckim, czy angielskim. I za każdym razem był problem, by wniknąć o czym jest mowa. Tego nie da się przetłumaczyć z jednego języka na drugi, gdy się samemu nie jeździ na nartach. I gdy nie ma się pojęcia, jak wygląda mechanika takiego ruchu(skrętu). Dlatego uważam, że instruktor powinien zawsze tłumaczyć, te specjalistyczne terminy, w prosty sposób. Nie robić z tego tajemniczego bełkotu. A dlaczego napisałem koledze o separacji? Około dwudziestu lat temu moje szwagrostwo z okolic S Woli, wiedząc, że ja z żoną jesteśmy zapaleni narciarze. Dużo się opowiadało przy spotkaniach, zdjęcia . I że żona, którą poznałem(w wieku 48 lat) nigdy nie jeździła wcześniej na nartach. I że ją uczyłem od pierwszych kroków, doszli do wniosku, że będąc w połowie czterdziestki spróbują tych nart. Pod moim okiem jako instruktora. Uczyłem żonę i opisałem ten proces w blogu o Chopoku. Wcześniej jeszcze parę osób przeszło przez moje ręce, min. syn. Napisałem tu o tym. Ja miałem wpojone osobiste przekonanie, że nauka jazdy na nartach, to przede wszystkim jak najwięcej jeździć. Ale trzeba mieć od początku ustawioną prawidłową technikę. Od samego początku. Lepszy jest "surowy" materiał, niż materiał już objeżdżony według własnego uznania. Surowy materiał się ustawia. Od trzymania kijków, postawy do zjazdu na wprost, w skos stoku....U objeżdżonego to jest walka z przyzwyczajeniami. A ze szwagrostwem zaczęliśmy od wycieczki do sklepu, by im dobrać narty i buty. Dalej musi być półko z małym wybiegiem, gdzie narty się same zatrzymają. Było! Wyciągi Baca w Zawoji. Pierwszy - sto metrów długie "kółeczko". Uczyłem trójkę, także ich córkę. Zapięliśmy narty i spacery poniżej stoku. Obroty na nartach. Można się odepchnąć kijkami i przejechać kilka metrów. Potem wyjście nieco na stok. Pomagając sobie kijkami ustawić się nieco ukośnie. Jazda prawidłowa w skos stoku. Kolejne podejście, jazda w przeciwną stronę. Cały czas koryguję. Stać na dolnej nodze, ręce z kijkami do przodu. Ręka od góry bardziej. Nieco skręcić tułów w dół stoku. Kolejna próba- jadąc stopami zepchnij tyły nart w dół. Jedź szybciej będzie łatwiej! Ustawienie nart wprost w dół, w oparciu na kijkach. Jedź, nie bój się(był wybieg), wbij kijek i zepchnij piętki w bok. Wyszło zatrzymał się! No fajnie jesteśmy coraz bliżej sukcesu! Korzystamy z wyciągu i jazda w skos stoku. Obrót w drugą stronę, przy pomocy kijków. Stok bardzo łagodny. To jest ciągle ten sam dzień. Nadchodzi decydujący element. Skręt od stoku. Jedzie w skos stoku, ale tak bardziej na wprost. Skręcasz pod stok wbijając kijek. Musisz jechać nieco szybciej i mometalnie wbijasz drugi kijek i zpychasz narty w przeciwna stronę. Leży! Następują kolejne próby. Wreszcie załapał o co chodzi, wyszła pierwsza. No to jesteśmy w domu! Teraz tylko wyciąg. I jeździmy w dół skręcając. Jak leżał to szybka analiza dlaczego? Pierwszy dzień minął. Zaczęli "separować" górę ciała od dołu. Nie było prób obrotu torsu, by zapoczątkować skręt. Było coś odwrotnego. Stopy, nogi zapoczątkowały skręt. Tors nie był ruszany! Obok krzesła w Zwoji był orczyk, teren idealny do dalszej nauki. Około 400 m. Dojście na piechotę od dołu. Jeździmy. Miałem metodę nauki, jechałem z tyłu. I głośno komenda skręt! Miał wbić kijek i skręcić. Patrzyłem na stok i wybierałem najlepsze miejsce. Szybko szła nauka. Chyba na koniec trzeciego dnia jazdy zaproponowałem, widząc postępy w skrętach, że zjedziemy z orczyka głównym stokiem na dół. Kto zna Mosorny, to wie, że tu jest najbardziej stromo. W poprzednie dni schodziliśmy na piechotę. Szwagierka nie pojedzie! Nie bój się! Gwarantuję, że cię całą zwiozę. Jedna czy dwie wywrotki, ale byliśmy na dole. Potem się otworzył Mosorny dla nich. Bardzo go lubią. Pojawiły się Alpy. Często jeździli do Zverowki. Ponieważ my tam bywaliśmy. Czasem jakaś korekta na stoku, jak się spotkaliśmy. Ale to im wystarcza. Jazda ślizgowa, równoległa. Szwagierka gorzej jeździ. Ktoś ją dawniej nieco uczył. Nabrała przyzwyczajenia trzymania łokci przy ciele. Trudne do eliminacji. Wśród ich znajomych uchodzę za super "instruktora". Dobrze, że się zdecydowali. Mieli już sporo radości z nart. I na tym nie koniec. Nie wtrącam się w niczyją metodę nauki. Ale jest bez porównania lepiej, gdy się ma "instruktora" na codzień. Jego osobisty poziom jazdy nie musi być wysoki. Ale jego zdolności pedagogiczne jak nawyższe.
  2. Wtrącę się. Napisałem żartobliwy tekst o przygotowaniach do sezonu. W parku. Tam jest mowa o separacji. Przeczytaj to. Co to jest separacja. Możesz to robić w domu. Chwyć rękami za półkę na ścianie, na wysokości ramion i lekko ugnij nogi, jak na nartach. Teraz trzymając się półki i patrząc cały czas na nią, skręcaj zbliżone stopy w jedną i drugą stronę. Skręcaj je ustawione równolegle jak najdalej. Ciągle patrząc na półkę. Góra ciała, tak od pasa jest nieruchoma. Dół od pasa się obraca. Najwięcej stopy. To jest separacja góry i dołu Twojego ciała Teraz co możesz jeszcze zrobić? - puścić tą półkę i obracając nogi(np. w prawo, obrócić całe ciało w prawo - z tym, że łatwiej jest zacząć od obracania góry, która "pociągnie" nogi. I tak się często robi na stoku, na początku nauki. Taki obrót jest zwany rotacją(obrotem) ciała. To jest absolutnie błędne na nartach. Aczkolwiek u początkującego narciarza ułatwia mu skręt i pozwala nieco czuć się bezpieczniej na stoku, - trzymać dalej półkę, lub trudniej, puścić półkę skręcając nogi(dół ciała w jedną stronę)i spróbować skręcić górę w przeciwną stronę. To nazywa się kotrrotacja(przeciw skręt- przeciwnie skręcają góra i dół). I tego się trzeba uczyć od samego początku na nartach. Chwilowo nie zajmując się za bardzo sprawą, na której narcie bardziej stoimy. Gwarantuję, że bardziej na tzw. zewnętrznej, którą jest przy skręcie w prawo u lewej nogi. W skręcie w lewo odwrotnie. Taki skręty bardzo łatwo jest wykonać na maszynie do ćwiczeń, które się teraz montuje, np w parkach. Nogi stoją na obrotowej podstawce. Ręce oparte na ramionach tej maszyny, w takim układzie, jak przy prawidłowym trzymaniu kijków. Popatrz sobie na filmy, pokazujące od tyłu jadącego prosto w dół narciarza i wykonującego szybkie skręty w lewo i prawo. Widzisz jego plecy. A nogi z nartami się szybko kręcą pod nimi. To jest bardzo ładny widok. To może stać się Twoim udziałem po wielu latach nauki. Najlepiej trafić na początku na dobrego instruktora. Wtedy łatwiej zrozumiesz o co chodzi? I te tajemnicze słowa, będą w praktyce bardzo jasne. Powodzenia! PS. Jeśli jesteś odważny i znajdziesz sobie kawałeczek gładkiego stoku, nie stromego. Zacznij jechać prosto. Jak się narty nieco rozpędzą, wbij kijek(to ważne!) i jednocześnie spóbuj obydwoma nogami skręcić narty. Gwarantuję, że skręcą. Pojadą kawałek i się zatrzymasz. Drugą próba, tylko w przeciwną stronę. Teraz spróbuj kolejny raz. Gdy zaczną skręcać wbij drugi kijek i wysiłkiem nóg skręć w drugą stronę. Góra ciała nie powinna się przy tych ćwiczeniach skręcać. Wzrok skierowany w dół! Jak to opanujesz to jesteś już na dobrej drodze.
  3. Zagronie

    Analiza przejazdu Ted Vs Marcel

    Kiedyś miałem w głowie takie rzeczy 50/50. 70/30 itp. Nawet próbowałem to zrobić. Tylko jak? Tylko zewnętrzna! Tą się musi czuć cały czas. Czuć mocno! Druga narta się "plącze" Jest bardzo ważne, by się nie podpierać nią na początku skrętu. Żeby była wychylona conajmniej, tak jak zewnętrzna na krawędź( w ćwiczeniach więcej). Co pod koniec skrętu? Jest potrzebna, by nastąpiła inicjacja kolejnego. Ile jest wtedy obciążona? Nie mam pojęcia. To jest instyktowne. Która oddaje energię? Tylko ta, która jest wygięta! Skąd ma być ta energia? Prostowanie się narty przyspiesza odciążenie i jakimś stopniu "popycha" nogę zewnętrzną w górę. I w rezultacie ciało. Ja nie znajduję innego wytłumaczenia. Wygięcie czym większe, tym większe "kopnięcie". Nie dadzą tego "papierowe" narty.
  4. Śledziłem od początku Twoją metodę nauki jazdy na natach karwingowych. Odrazu powiem, że byłem bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o wyniki, głównie w przypadku "przeciętnego" kursanta. Ale może teraz, jak ja oceniłem moje pierwsze narty karwingowe(Atomic Beta Carve -9,20). Miały 180 cm i były krótsze od nart slalomowych Salomona o 20 cm. Założyłem te narty po prawie czterdziestu latach jazdy różnymi nartami. Po 20, 30 dni w sezonie. O tych nartach nic prawie nie wiedziałem. Jedynie w roku 1998 będąc na nartach w Cevinii i nad Zermattem zauważyłem w kolejkach, że nieliczni narciarze mieli narty bardzo różniące się szerokością w dziobie i przy piętce. Ale też nikt nie rzucił mi się na stokach w oczy, by jeździł jakoś inaczej(wszyscy robili podobne równoległe skręty) Że coś było na rzeczy wiedział, np. A Bachleda, który miał hurtownię nart w Krakowie. Który przecenił te moje Salomony z 2 tys. zł na 1 tys. A parę lat wcześniej je chwalił jako znakomite narty. Syn kolegi pracował w tej hurtowni, więc się zapaliłem i kupiłem sprzęt, który już przechodził do historii. Więc jakie były wrażenia po kupnie Atomików? Nie wytrzymałem i zaraz wybrałem się na małe półko przed B Narodzeniem. Na pólko do Ponikwi, koło Wadowic, gdzie była wyrwirączka. Boże! Z tymi nartami trzeba super ostrożnie. One chcą tylko skręcać! Delkatnie chłopie! Ponieważ się zaraz obrócisz w kółko. Miałem impuls skrętny stóp z muld. Na "górce" dokładany do szybszej reakcji. Potem nieco mnie zafascynował Kazimierz Szczęsny "Misiu". Pisałem na jego portalu "Klub pod Misiem". Misiu propagował karwing. Szybko też doszedłem do wniosku, że te narty dają mi szansę na jeszcze aktywną jazdę i łatwiejszą jazdę w miarę ubytku sił. Stoki ubijane, twarde stawały się za trudne dla moich "ołówków","boazeri". Korzystam z ich właściwości do dziś. Jakieś dziesięc lat temu włożyłem na nogi VR 27 i postanowiłem zjechać w Koninkach. To nie był zjazd! To było ratowanie się przed wywróceniem. Jakiś kolega ze Skiforum napisał mi(opublikowałem opis tego zjazdu), że wystarczy potrenować. Całkowita bzdura! Nie wchodzi się do tej samej rzeki ! Opanowałem jakoś ten karwing. Zapędzając się różne uliczki, pod wpływem sugestii z literatury narciarskiej. Jestem samoukiem. Jedynie na początku w 1964 r mieliśmy w grupie znakomitego instruktora w Zakopanem, goprowca. W ciągu siedmiu dni dostałem podstawy skrętu równoległego. Takie że zacząłem marzyć o Kasprowym.
  5. Zagronie

    Szczyrk - COS Skrzyczne

    To tam się musiało przez te lata coś podziać. Mostek był mikroskopijny. Droga , a raczej ścieszka w górę. No tak- "Polska rośnie w siłę i ludzie żyją dostatniej" - Gierek.
  6. Zagronie

    Szczyrk - COS Skrzyczne

    FIS do samego dołu(czarna trasa). I stąd chcę się dostać do dolnej stacji wyciągu. Wiem jak się dostawałem z żoną. Podchodziliśmy ukosem drogą na górę dalej się już jechało. Na górze łączy się z czerwoną. Wydawało mi się, że tu zainstalowali mały wyciąg? Znam te trasy poniżej Dolin, obydwie niebieską i czerwoną. Tylko czy zrobiono tu instalację do naśnieżania? I czy wyrównano teren, jest szerszy?. Jak masz w wyobraźni ten teren to powinieneś, o co mi chodzi. Nie jechałem tu ponad dziesięć lat, więc nie wiem jak wygląda sytuacja obecnie.
  7. P.S. Przeczytałem post Mig...To już coś jest! Łuk krawędzi w tych trzech miejscach. Zakładając, że to wycinek okręgu(czy tego samego?), w tych miejscach. Jeśli nie tego samego, to musi być definicja, jak z trzech różnych okręgów wyliczyć ten mityczny promień. I czy każdy producent stosują tą samą formułę? W moim poprzednim poście "równoległe" należy rozumieć jako nakładające się na siebie. Ponieważ mogą być równoległe wycinki okręgów o różnych promieniach)
  8. Dobrze, tylko w którym miejscu? Krawędź jest łukiem. Ale to łuk nie taki, że się można go opisać łatwym wzorem, jak parabola, hiperbola...Okrąg też jest "łukiem". Styczna(prosta) w matematyce jest ściśle zdefinowana, jako limes(granica) przyrostu funkcji, opisującej krzywą(okrąg) w układzie współrzędnych - dy/dx, gdy te wartości dążą do zera. I opisuje nachylenie tej krzywej w tym układzie, ściśle określonym punkcie. Nie wiem, co to jest okrąg styczny do krawędzi(łuku). Zgodziłbym się, że z grubsza dzielimy krawędź na odcinki(np. 1cm) i zakładamy, że ten odcinek jest wycinkiem okręgu. Bardziej "zagięty" odcinek , okręgu o mniejszym promieniu. Bardziej "wyprostowany", okręgiem o większym promieniu. No, ale wzdłuż krawędxi dostaniemy tak wiele okręgów. O różnych promieniach. Aby te okręgi były jednakowe, to cała krawędź musi być wycinkiem jednego okręgu. Czyli nasz ołówek rysuje na kartonie wycinek okręgu. Dalej sprawa jest prosta. Z niego wynika promień. Czy w nartach, które kupujemy krawędź jest wycinkiem okręgu? Bierzemy narty różnych producentów i rysujemy krzywe na kartonie. Jeśli są równoległe to te narty mają takie same promienie. Ale wtedy się może zdarzyć, że narty o dość różnych długościach mają takie same promienie. Z Twojego wytłumaczenia wynika, że krzywa rzutu krawędzi na nasz karton jest okręgiem. A ja czytałem już, że to nie regularna krzywa!
  9. Sam jestem ciekaw, jak się określa promień skrętu nart. Jeśli promienie poszczególnych producentów sa porównywalne. To wszyscy pow2inni je określać według tej same metody. Metoda budowania, czy też sprawdzania jakichś właściwości to nic innego niż norma. Przepis jak to zrobić. Wiec narmy jednego producenta o promieniu 11 m, powinny być "zgodne" z nartami innego producenta, o promieniu 11m. Ale narty moga mieć różnicę się długości i te same promienie. Tłumaczono gdzieś, że promień określa krzywa, którą otrzymamy, gdy rozpłaszczymy nartę na kartonie i ołówkiem pojedziemy wzdłuż krawędzi. Jak widać sprawa promienia nie tak prosta. Nie mówiąc, że promień(rowek w śniegu, po przejechaniu narty) też zależy od wielu czynników. Pochylenia narty, nacisku, reakcji śniegu...Faktem jest że narty krótsze o lształcię bardziej przypominającym biszkopt, umożliwiają jazdę o znacznie mniejszych promieniach niż narty przypominające dawne ołówki. Z tym że obecne mają zupełnie inne właściwości, gdzy się je podeprze na skrajach i naciśnie w środku. Nie ma sensu dyskusja. I tak nie dojdziemy do niczego.
  10. Zagronie

    Szczyrk - COS Skrzyczne

    Jestem poważnie zainteresowany z powodów narciarsko-handlowych o informacje, jak ew. będzie wyglądał stan tras narciarskich poniżej Dolin do dolnej stacji wyciągu na Skrzycznym. Na stronie cosu są namalowane. Przebieg ich znam dobrze. Ale nie wiem, czy coś zrobiono z naśnieżaniem, zmodernizowaniem trasy? Chodzi mi o jazdę z Jaworzyny na dół, czy też z samej góry do dolnej stacji wyciągu. I jeszcze, czy z końca Fisu jest jakiś mały wyciąg na teren wyżej, którym się dojedzie do dolnej stacji. Dawniej szło się trawersem w górę, po przekroczeniu małego mostka.
  11. Zagronie

    Analiza przejazdu Ted Vs Marcel

    A teraz, by nie byc gołosłownym kilka klatek z mojego skrętu z przed kilku lat. Ćwiczyłem wtedy wyjście na wewnętrznej i przekręcanie ją dolną krawędź. Narty Code plus 3 cm. Widać wyraźnie, że jest małe zakrawędziowanie nart, mała angulacja. Zarzuciłem to już. Już unikam podnoszenia sylwetki(choć taki odruch czasem się pojawia) i wykorzystując "kopnięcie" slalomek(minus 10 cm) kręcę śmigami. Nie zastanawiając się zupełnie jak się odciążam. Ale to fajnie idzie na średno stromym stoku. I dobrym śniegu. Bardziej stromy i śliski powoduje, że narty się nie zaczepiają krawędziami i nie prowadzą na krawędzi, tylko mają tendencję do obsuwania się bokiem w równoległym położeniu, aż chwycą coś bardziej miękkiego. Jednak taka jazda jest bardzo wyczerpująca. Skręty muszą być szybkie, jak najszybsze. Narty też muszą jechać. Lepiej nie będę jeździł, raczej wolniej i gorzej. Warto jednak zwrócić uwagę na różne niuanse, jeśli ktoś ma ochotę zostać naprawdę dobrym narciarzem amatorem. Taki skręt, jak na zdjęciach, też wymaga jeszcze większej szybkości(nie tylko nart, ale reakcji mięśni narciarza) i większej elastyczności w biodrach.
  12. Zagronie

    Analiza przejazdu Ted Vs Marcel

    Warto jeszcze przedyskutować ten temat. Opiszę dalej swoje usiłownia. Miałem pewne przygotowanie do kompensacji. Z muld. Starałem się na "górce" szybko obiżyć pozycję. Potem szybko się prostwać przy wjeździe do muldy, by nie było skoku i narty nie odrywały się od śniegu. Nabrałem jednak nawyku rotacji nart stopami. Zaczynając na karwingach, szukałem informacji w sieci na co należy zwrócić uwagę. To było ponad piętnaście lat temu. Pisano o odsyłaniu, nacisku narty. Osobiście dyskutowałem na portalu "Klub pod Misiem" z Kazimierzem Szczęsnym, "Misiem", który go prowadził. Mam nawet książeczkę "Misia" z dedykacją, otrzymaną w Białce na Walnym Zgromadzeniu Forum. Misiu był wielkim propagatore karwingu i z tego powodu pokłócił się z PZN i nie odebrał legitymacji instruktorskiej. Coś było na rzeczy, ponieważ w hucie rozmawiałem z jednym z inżynierów, który był działaczem PZN w Krakowie. Zaczęliśmy o nartach i na moje słowa o Misiu, gość się zachnął. Ale to dygresja, nie do tematu. Więc jeżdżę na kawingach i próbuję "odsyłać", "naciskać". Fajnie się jeździ, zupełnie inne dechy. Ale co z naciskaniem, ze śmigiem, gdy twardo i stromo? Te dechy są tu podobno rewelacyjne. Zmieniłem na SL, "tygrysy" Voelka. Lubię krótkie skręty, często jeżdżę na stromszych stokach. Kupuję tez dłuższe o 10 cm GS Atomika. Ciągle ten problem małego wychylenia na krawędzie. Głównie, gdy stromo i twardo. Nie znoszę jak mi się obsuwa tył zewnętrznej. Nawet minimalnie. Podglądam trening kadry B chłopców Włochów na filmie z lodowca Presena. Fajne ćwiczenie. Pod koniec skrętu gość obciąża całowicie nartę wewnętrzną. Nieco wychodzi w górę i przekręca ją na dolną krawędź. To już jest narta zewnętrzna, zakręca, łuk jest długi.Śnieg nie twardy. Metoda dobra do amatorskiego giganta. Jeźdżeę tak na GS parę lat. Ale tylko dłuższe skręty. Śmig preferuję na SL. Nie da się tą metodą na stromszym terenie i twardszym(dół Mopsornego jako pole do ćwiczeń). Za długo trwa ta operacja. Jadę na krawędziach, ale gdy już jestem prawie w poprzek stoku. Czytam Harba. Inne odciążenie. Nie w górę, tylko "zwolnić" mięśnie narty dolnej zewnętrznej przed przekrawędziowaniem. Jest dla mnie oczywiste, że wtedy głównie obciążona będzie wewnętrzna. Tylko ją teraz przekręcić i powinna zakręcać. Ćwiczę. Ale Harb pisze o "pływaniu" odciążonych nart. Widać na zdjęciu narty poziomo, dzioby zrównanie. "Płyną" nad śniegiem na trasie 1 metra. "Dziecinnie" łatwo je wtedy przekręcić w kierunku dolnej krawędzi. Gdy "spadną" na śnieg, ważne by zewnętrzna była obciążona i przekręcona na krawędź. Wewnętrzna powinna być też przekręcona nawet więcej, by zmusić zewnętrzną do większego przekręcenia. Ale nie obciążona. w najmniejszym stopniu. Koniec z wyjściem w górę. Śmigam. Czuję, przy odpowiedniej szybkości i dobrym śniegu, jak narty mnie dynamicznie wrzucają w śnieg. Ale pojawiło się na początku znowu przyzwyczajenie skrętu narty stopą. To jest dobra rzecz, ale nie przypadku skrętu karwingowego. Jestem już prawie kompletnym narciarzem? Nie jestem! Przychodzą odsypy, męczę się. Usiłuję szybko skręcić na miększym miejscu bez ześligu. Nie wyrabiam się. Szukam stoku równego, bez ludzi. To naważniejsze. Ideał - śnieg naturalny. Sztruks, ale nie za twardy. Męczą mnie mikrodgawki nart. Zjadę wszędzie, ale nie znaczy to, że jeżdżę wszędzie. Nie jeżdżę. O tym myśłem kilkadziesiąt lat temu. Co jeszcze można dodać. Bardzo elastyczne biodra. Nie będzie "dobrej" angulacji, jeśli się jest za sztywnym w tej partii cielesnej. Choć dłuższe skręty tak tego nie wymagają. Kiedyś pokazywał swoją jazdę Gurshman. Tęgi chłog. To były długie stosunkowo skręty. To nie był śmig w linii spadku stoku.
  13. Post 26 Baku, Kijów Dwudziestego trzeciego września Rano lecimy do Baku. Samolot jest już znacznie większy. Odrzutowiec TU-135. Pogoda kiepska. Widać z góry szare pustynie, potem pojawia się morze. A na nim wieże naftowe. Morze Kaspijskie jest płytkie. Pomiędzy wieżami biegną nad wodą pomosty. Wież przybywa, jest ich coraz więcej, lepiej też już widocznych, bo samolot schodzi w dół. Pomostów też przybywa. W wodzie stoi już cały las wież. Widać Baku. Plątanina pomostów dąży w kierunku miasta. Lądujemy. Po obu stronach drogi z lotniska do miasta wieże i rury do transportu ropy. Biegnące po ziemi we wszystkich możliwych kierunkach. Jesteśmy w Baku. Idziemy spacerkiem nad morze. Ładna zatoka i przyjemny bulwar z restauracyjkami. Mamy nieco miejscowego grosza, po udanym handlu. Herbatę podają tu z dużych samowarów. Trochę na sposób afgański. Dostaje się duży, ceramiczny czajnik herbaty i do tego szklaneczkę. Na spodku leżą kawałki cukru, które się ssie, popijając ze szklaneczki gorącą, gorzką herbatą. Ma tu być ładne stare miasto. Zobaczymy więc, jak to jest w praktyce. Już nieco się naciąłem na Samarkandzie. Orbis organizował tam wycieczki i pisano dużo u nas, jaka tam jest egzotyka i wspaniałe zabytki. W czasie powrotu z Hindukuszu nieco sobie tam pospacerowałem. Z dużym jednak rozczarowaniem. Widzimy mury miejskie Baku. Od trzynastego do dziewiętnastego wieku. Dość prymitywnie to tu restaurują. Stare miasto jest wewnątrz nich. Wąskie uliczki. Meczet. Jakieś fragmenty dworu Szirwanszacha. Zdaje się szesnasty wiek. Nic specjalnie ciekawego. Może już jestem zepsuty po Iranie i Indiach. Hotel jest najbardziej luksusowy, jaki mamy w ZSSR, ale otrzymany po małej awanturze. Jest telewizor. Niestety, tak jak w Taszkiencie - zepsuty. Łazienka nieco zdewastowana. Ale za to z gorącą wodą. 24.09. Lecimy dziś do Kijowa. Wczoraj w Inturiście, przy kupnie biletu lotniczego, wyrażono wielkie zdziwienie. Skąd my znaleźliśmy się w Baku? Nie mieliśmy prawa tu być! Z Termezu powinno się nas było wyekspediować najkrótszą drogą do Polski. A mnie chodziło po głowie, że mając sporo rubli jak na mnie, moglibyśmy ewentualnie polecieć sobie do Irkucka i zobaczyć Bajkał. Jedno z moich marzeń. Zarzuciłem tą myśl, bo nie chciałem stresować żony, dodatkowym opóźnieniem i niewiedzą, gdzie jestem. I tak była wystarczająco zestresowana moich wyjazdem do Indii. Wiedziała przecież z praktyki w Iranie, jakich niespodzianek można się spodziewać w czasie takich wojaży jak nasze. Teraz wiedziała, że już wracam do domu. Pisałem kartkę o przewidywanej trasie powrotu. Teraz tu w Baku było już wiadomo, że nad żaden Bajkał byśmy nie polecieli. Nie sprzedano by nam biletów. Kasjerka na lotnisku w dalekim Termezie była zdaje się nie bardzo gramotna i nie powinna nam była sprzedać lotu do Baku, Tylko wprost do Kijowa przez Taszkient. No więc musieli z konieczności nam załatwić jak najszybciej lot do Kijowa, by „inostrańcy” nie włóczyli się po terytorium bratniego kraju. Lecimy razem z jakąś polską wycieczką starszych pań, które tu węszą za złotem. My też powęszymy. Bo co robić z rublami, które kupiliśmy za dolary, w pośredni sposób, poprzez chusteczki dla Uzbeczek? Kupimy złoto czternastokaratowe, bo tylko takie tu sprzedają i sprzeda się go u nas u Jubilera. W sumie cała operacja, biorąc u nas czarnorynkowy kurs zielonego, daje pewne dobre przebicie. Musimy sobie, jak jest okazja, powetować nieco straty, poniesione w Indiach przez głupią żądzę przygody. Nie lepiej to byłoby siedzieć w domu i ciułać na samochód? Podliczając te kilka eskapad - do Iranu, Afganistanu i Indii zebrałoby się może na jakąś, giełdową Skodę. Samolot znów inny. Tym razem Ił-18. Turboodrzutowy. Mam szczęście. Znowu mam miejsce przy oknie. I to właściwej strony. Czteromotorowy. Spoglądam przez okienko na skrzydło z przyczepionymi dwoma potężnymi silnikami. Każdy ma ogromne śmigło z czterema łopatami. Nagle łopaty skrajnego silnika zaczęły się pomału obracać. Szybkość ich wzrosła i z silnika buchnął bury dym. Silnik zaskoczył. Obroty śmigieł gwałtownie wzrosły. Już nie było widać pojedynczych obracających się łopat, tylko lekko drgające w miejscu śmigieł powietrzne koło. Silnik grzmiał. Przyszła potem kolej na następny, a z drugiej strony na pozostałe dwa. Koncert czterech potworów zagłuszał wszystko. Samolot drgał. Po uniesieniu się powietrze drgawki ustały, ale huk i wirujące koła za oknem pozostały. Lecimy najpierw na północ, omijając łańcuch Kaukazu, od strony Morza Kaspijskiego, a potem wzdłuż tego łańcucha na zachód. Właściwa strona dla mnie jest ta, z której widać góry. Oglądam wspaniałą panoramę ośnieżonych gór. Wprawdzie trochę daleko, ale widać nieźle. Nie leci też tak wysoko, jak duże odrzutowce. Wysokość gór wzrasta. Widać jakąś dużą grupę. Może to Uszba? Opisywana często w literaturze górskiej zalodzona grupa górska w Kaukazie. Potem widać potężny, dwuwierzchołkowy szczyt o łagodnych stokach. Wiem doskonale jak się nazywa - Elbrus. Najwyższy szczyt Kaukazu. Też podobno wygasły wulkan jak Demawend w Elbursie. Zaledwie niższy do niego tylko kilkadziesiąt metrów. Ale za to potężnie zalodzony. Tylko to on może być. Widać doskonale przełączkę między szczytami. Po minięciu tej góry samolot bierze zwrot na północ i Kaukaz znika. Widok był wspaniały. Białe chmury w dole i białe góry na horyzoncie. Kończy się moja indyjska przygoda. Epilog Co mi pozostało w pamięci po poznaniu Indii? Zaledwie po ich dotknięciu, a raczej muśnięciu. Pozostała wdzięczność Stwórcy, że się urodziłem w Polsce, a nie w Indiach! Byłem wykształcony, miałem pracę. Mieliśmy mieszkanie M-4 i telewizor czarno-biały. Wprawdzie się często psuł, ale zawsze udawało mi się go naprawić. Mieliśmy syna i nawet nowy samochód Syrenę. W niedzielę, a potem nawet w sobotę, bo Gierek pozwolił na sześć wolnych sobót w roku, jechaliśmy do Okocimia, gdzie mama spędzała z moją siostrą wakacje. W zimie były wypady na narty. Byłem szczęściarzem życiowym. Spłynął na mnie ogromny spokój. Nasze polskie problemy były jakieś małe, nikłe, bez porównania w stosunku do tego, co tam zobaczyłem. Ceny Termez - 5 rubli za przewóz kutrem po Amudarii do Ajratanu w Afganistanie. ● Afganistan Ajratan - Mazar-i Szerif - 30 Afs(afgani-waluta w Afganistanie). Hotel w Mazar-i Szerif – 30 do 60 Afs. Mazar-i Szerif – Kabul(ok. 600 km) - wynajęta taksówka – 100 Afs plus bagaż(pow. 20 kg – 15 Afs za 7 kg). Hotel w Kabulu - 25 Afs(Friends Hotel – Shar-I Nau). Kabul – Peszawar(ok. 500 km) - 100 Afs, plus opłata za bagaż jak z Mazar-i Szerif. Wymiana: 1$ = 43 do 45 Afs ● Pakistan Peszawar Hotel, ok. 5 Rp(rupii pakistańskich). Peszawar – Lahore – 25 Rp autobus(może wrosnąć do 40 Rp – zależnie od pojazdu). Hotel w Lahore – 6 Rp. Lahore – Amritsar – pociąg - ok. 6 Rp. Wymiana 1 $ = 9,5 Rp ● Indie Przelicznik; 1 $ = 8,7 R .W niektórych rejonach Indii dawano za dolara nieco ponad 9 R Amritsar – Deli – pociąg - ok. 26 R(rupii indyjskich). Hotel(w stylu indyjskim) w Deli – 2 do 10 R. Deli – Chandigarth – pociąg (266 km)- 18 R. Chandigarth – Manali –autobus(300 km) - 23 R, plus bagaż. Manali – Hotel – 6 R. Manali – Keylong – Darcha (170 km)– 13 R. Hotel w Keylong – 3 R. Kulis – 25 do 30 R na dzień do 30 kg. Koń(muł) – średnio 25 R na dzień – 60 kg. Pociąg na trasie Dehli – Madras – Trivandrum – Bangalore – Bombay – Janhsi - Dehli- 7500 km. Bilet specjalny zakupiony w Boroda House p. 35. Tzw. circular ticket – 196,9 R. Ceny autobusów – średnio- ok. 6 do 8 R za 100 km. Ceny pociągów – 40 R za 1000 km(2 klasa-sypialny), plus opłata za rezerwację miejsca 5,5 R Autobusy miejskie 30 pesa(z podziału rupii na 100 części). Potrawy w Indiach Mutton biriyani – ryż z baraniną(kawałkami), cebulką i kapustą – smaczny. Reis biriyani – ryż po wegetariańsku do tego 4 do 6 różnych bardzo ostrych sosów - podawany na południu Indii. Porotta albo Barotta – bardzo smaczne placuszki o różnych wymiarach, zależnie od okolicy – spotykane tylko na południu. Puri – też smaczne placuszki o dość różnej konsystencji – sprzedawane na północy. Placuszki z ryżu(południe) – niezbyt smaczne. Czapati(Chapati) – placki z mąki i wody, cienkie i o smaku przypieczonego ciasta na makaron – północ kraju. Jajka – sadzone, gotowane, omlet. Ryba z curry, ryba pieczona – południe, wybrzeże. Napoje Herbata z mlekiem – całe Indie Kawa(naturalna) z mlekiem – więcej na południu, gdzie jest tańsza od herbaty z mlekiem Mleko słodzone(bawolic, kozie) Napoje butelkowane – cola, fanta, woda sodowa i jeszcze inne – raczej słodkie Owoce Piru – owoc podobny do jabłka, ale smaku bliżej nieokreślonym, smak może pośredni między papierówką a dynią Ananas Orzech koksowy – dojrzały posiada mało mleczka a dużo miąższu. Niedojrzały gasi dobrze pragnienie. Zawiera ok. trzy czwarte szklanki mleczka. Są z grubsza biorąc - podłużny i podobny kształtem do orzecha laskowego – tylko b. duży. Banany – duże i małe żółte, zielone, czerwono-brązowe. Jabłka – tylko północ. Gruszka-jabłko? – smak podobny do gruszki. Mango – sezon lipiec, sierpień. Pomarańcze – mało soczyste i smaku gorszym od tych kupowanych w naszym kraju. Cytryny – malutkie z cienką skórką(limonki). Japoński owoc – czerwony, podobny do pomidora o zwartym miąższu. Zatyka jak niedobra gruszka. Winogrona.
  14. Post 25 Termez, Taszkient Dwudziestego drugiego września Przed małym budyneczkiem portu lotniczego w Termezie, gdzie kupiliśmy bilety na lot do Baku, rośnie kilkanaście drzew. Pod nimi jest czajchana. Czajchaną nazywamy wszystko, gdzie sprzedają herbatę i coś do jedzenia. Zresztą nazwa wywodzi się od czaju i chyba domu. Nazwa nie łączy się koniecznie z budynkiem. Może to być miejsce pod drzewami. Tu nie ma budynku. Tylko jakby duży stół, bardziej przypominający szeroki, niski podest z desek. Na nim dywan. Można sobie na tym usiąść, jak komu wygodnie. Do jedzenia są tu, jak i w Afganistanie, szaszłyki z baraniny. Piecze je facet, na rożnie w kształcie podłużnego koryta z blachy, wypełnionego gorącym węglem. Smakowicie sobie skwierczą kawałki mięsa z cebulą i jeszcze czymś tam, ponabijane na drut. Obracane co pewien czas dla równomiernego przypieczenia. Jesteśmy w Związku Radzieckim i nie dziwią mnie stojące na dywanie znajome butelki z jakimś, zapewne mocnym płynem. Towarzyszą im szklanki z grubego szkła. Widok tych butelek za niedaleką Amudarią, w afgańskiej czajchanie, byłby zupełnie abstrakcyjny. Że facet robi świetne szaszłyki, to czuje się nosem. Andrzej przynosi z pobliskiego sklepu wino. Nie mamy wyboru, jest tylko słodkie. Popijemy sobie przed lotem do tych szaszłyków. Interes z chusteczkami poszedł nam wczoraj nadzwyczajnie dobrze. Wypijamy. Od strony butelek z wódką dolatują do nas zachęcające głosy, aby się koniecznie do nich przysiąść. Też, jak mi się zdaje, czekają na ten sam samolot. Stakan, czyli szklanka, zostaje napełniona nieco ponad połowę. Należy to wypić jednym ciągiem. Smaczny ten szaszłyk. Pijący zamawiają kolejne u „rożnownika”. Łatwo się rozmawia po rosyjsku w takim nastroju. Nie warto nawet pisać, że słoneczko świeci, bo w Termezie świeci sobie, tak bez przerwy, przez calutki cały dzień od kilku miesięcy. Miły jest za to cień pod drzewami i perspektywa przyjemnego lotu do Baku, bez nudnej jazdy pociągiem przez stepy. Po trzeciej półlitrówce, wypitej wspólnie z gościnnymi ludźmi, czuję że za chwilę będę leżał pod tym niskim stołem. Przepadnie bilet lotniczy. Musimy się od nich odczepić! Jeden z nich ma samochód i proponuje, że zawiezie nas na stacje kolejową, gdzie zostawiliśmy w przechowalni nasze plecaki. Nie dziękujemy, pojedziemy autobusem do miasta. Po wyjściu z autobusu wymiotuję. Dopada nas facet z Wołgą. Przyjechał jednak za nami. Koniecznie chce nas jeszcze kawałek podwieźć na stację. Jakoś w końcu odczepiliśmy się od niego. Ale dzięki za dobre chęci. Nie mam wcale ochoty jechać taksówką, której kierowca jest kompletnie urżnięty, mimo, że to radziecki człowiek. Idziemy z Andrzejem między domy. Siadamy pod płotem i rzygamy. W pobliżu sterczy z ziemi rurka z kranikiem. Okoliczni mieszkańcy biorą sobie zapewne stąd wodę. Głowa, raczej głupi łeb, pod kran i zrobiło mi się lepiej. Stara kobieta, która to widzi, mówi do nas coś tam w stylu - rebiata, rebiata. Rebiata za mocno się zetknęły z cywilizacją radziecką. Pierwszy raz w życiu tak się upiłem. Gorąco i zmęczenie też swoje dołożyły. Bardzo rzadko piję wódkę. Według polskiej miary jestem prawie abstynentem. Według rosyjskiej – to już zupełnym. Samolot jest niezbyt duży - AN 245. Niektórzy pasażerowie też wyglądają na lekko wstawionych. Lecą także ci z naszego stolika. Mam miejsce przy oknie. Nie leci wysoko. Najwyżej na wysokości kilku kilometrów. Widzę niezbyt wyraźnie jakieś wypalone góry. Rude i brązowe. Głowę mam ciężką i słabą ostrość widzenia, po tych ekscesach w czajchanie. Przed Taszkientem trochę rzuca. Lot do Baku mamy jutro, o ósmej czasu miejscowego. Jesteśmy pod opieką Inturistu i miejsce w hotelu mamy zapewnione. W Związku Radzieckim nie można tak sobie szukać hotelu, będąc „inostrańcem”. Dostajemy za pięć rubli pokój w hotelu dla wojskowych, tuż przy lotnisku. W pokoju jest toaleta z prysznicem i duży telewizor. Gałka kanałów się w nim coś kiwa. Niestety nie będzie atrakcji. Zepsuty. Wieczorem chodzimy sobie trochę po śródmieściu Taszkientu. Sklepy już pozamykane.
  15. Post24 Kabul Dziewiętnastego września Kabul to jest dla mnie miasto, gdzie można wypocząć. Człowiek czuje się tu prawie jak w domu. Mamy już połowę drogi za sobą. Dużo jest tu teraz Polaków. Zwęszyli interes. Kupują kożuchy i inne rzeczy. Nawet starsze panie się tu zapuszczają. Dojazd nie jest trudny, jak się załatwi samolot przez ZSRR i ma się lekki bagaż. Kabul się zna. Na bazarze Sikhowie wymieniają walutę. Trzy i pół rubla za jednego dolara. Czterdzieści trzy i pół afgani za jednego zielonego. Chustki kaszmirowe, które świetnie idą w Termezie, kosztują 135 „afsów”(afgani). Uzbeczki powariowały na ich punkcie. Poprzetykane „złotymi” nitkami idą jak woda. Produkcja zdaje się japońska. W każdym razie robią je znacznie dalej na wschodzie. Przebicie jest kilkukrotne, takie mamy informacje od kolegów alpinistów. Mimo długich targów handlarze nie chcą spuścić. Kupuję cztery chustki. Andrzej zaś dwadzieścia. Po południu przychodzi do nas chłopak, pełniący rolę menedżera hotelu. Ma dziecko chłopca, siedmiomiesięcznego, który bez przerwy wymiotuje i ma biegunkę. Był z nim trzy razy u lekarza i nie pomogło. Mówi, że bardzo lubi małego. Rozumiemy z Andrzejem jego uczucia. Też przecież jesteśmy ojcami. Tłumaczę mu, że jest niebezpiecznie dawać dziecku leki, gdy się nie jest lekarzem. Widocznie jednak ma duże zaufanie do Europejczyków. Mamy tylko Mexaform i węgiel. Mexaform jedna czwarta tabletki, trzy razy dziennie. Potłuc i zmieszać z mlekiem. Wieczorem sprzedaję na bazarze aparat fotograficzny Leszka, kolegi, z którym pracuję w biurze projektów. Kupuję za to trzy chustki. Pożegnalna kolacja. Kebab i herbata. Dyskutujemy z chłopakami hotelowymi. Chcemy się obudzić o czwartej trzydzieści. Obiecują, że obudzą. Wcale w to nie wierzę. Mazar-i Szerif 20.09 Obudziliśmy się dlatego, że Andrzeja bolał brzuch, po wczorajszej kolacji. Te bóle są spowodowane gwałtowną zmianą odżywiania. Jarskie w Indiach i ostre. A tu baranina z tłuszczem. Bardzo zresztą sycąca. Autobus już stał, jak przyszliśmy. Pełny Afgańczyków i pełen bagażu na dachu. Rano w Kabulu już jest chłodno. Jesień i dwa kilometry nad poziomem morza robią swoje. Od okna ciągnie zimny wiatr. Ładny wschód słońca. Wjeżdżamy w dolinę pod Salangiem. Szczyty już są oświetlone słońcem, a w dolinie jeszcze cień. Wszystkie czajchany zamknięte. No cóż ramadan! Przełęcz Salang, a ściślej kilkuset metrowy tunel pod przełęczą. Strategiczna droga, łącząca północ kraju z Kabulem. Zimno. Za przełęczą mały postój. Jemy zimny Pulao. Zjazd w dolinę rzeki Kunduz. Na polach trwa zbiór ryżu. Tu ryż zbiera się chyba tylko raz w roku. Klimat jest w zimie ostry. Krajobraz dookoła jest smętny. Zniknęły resztki zieleni. Wszystko zżółkło, spopielało. Nawet drzewa, w pobliżu domów, są pokryte kurzem. Wszędzie kurz. Afganistan w jesieni jest zakurzony. Mijamy miejsce naszego biwaku z przed trzech lat, następnie miasteczko Chulm i dojeżdżamy do Mazare-i Szarif. Herbaty, oczywiście nie ma. Dopiero po szóstej. Miasto jest bardziej ortodoksyjne niż Kabul. Jutro przeprawa przez Amudarię. Rosjanie obiecali nam, że zabiorą nas do portu. Wieczorem zjadam świetną zupę. Niezbyt tłusta o smaku zupy ogonowej z torebki. Do tego kawałki baraniny i sałatka z pomidorów. Zupę je się z chlebem. Tutejszym. Widzę ją po raz pierwszy. Może ją jedzą tylko w czasie Ramadanu. Potrawy w czasie postu różnią się, jak mi się zdaje, od codziennych. Widzę gdzieś zsiadłe mleko. Jedzą winogrona. Dużo się teraz piecze specjalnych placków i ciast. W pozostałym okresie jedli tylko Pulao i Kebab. 21.09 Rano awantura z posługaczem w tym dennym hotelu. Woda jest tu tylko okresowo i nie podoba mu się, że się za długo myję. Jest tak bezczelny, że ogląda mnie od strony ustępu. Może jest ciekawy, jak wygląda nie obrzezany facet. Mam ochotę mu przylać, ale to mogłoby opóźnić nasz wyjazd. Rosjanie nam robią niemiłą niespodziankę. Autobus jest pełny i nas nie biorą. Do Termezu jedzie teraz większa grupa Polaków. Razem jest nas dziewięć osób. Załatwiamy za osiemset „afsów” autobus. Mamy z Andrzejem tylko dziewięćdziesiąt. Resztę nam pożyczą rodacy, ale w zamian za ruble. Amudaria bardzo opadła. Wyszły ogromne łachy. Lodowce w górach przestają się topić. W Hindukuszu Wysokim zbliża się zima. Góry to przecież siedmiotysięczne. Kuter lawiruje między łachami. Polaków jest na nim jest szesnastu, reszta Rosjanie. Po odprawie granicznej i celnej na radzieckim brzegu, szukamy z Andrzejem hotelu. Niestety nie ma miejsc. Mamy jeszcze do spuszczenia chusteczki. Cenna rzecz. Szybko dowiadujemy się, gdzie można je sprzedać. Wiozą nas tam samochodem. Andrzej dość dobrze mówi po rysyjsku i podpuszcza Uzbeka, że chcemy się napić herbaty. W rezultacie przynosi Pulao, Nany(placki) i zieloną herbatę. Do tego wymuszamy na nim koniak. Potem następuje handel. Chusteczki oceniają kobiety. Są właściwe, te które tu idą. Ponieważ w Kabulu były różne. Tęga Uzbeczka sięga za obfity biust i wyjmuje gruby, zwinięty plik rubli i odlicza Andrzejowi i mnie odpowiednią sumę. Niewiele jej z niego ubyło. Tyle rubli jeszcze nie miałem, to dla mnie prawie fortuna. Rano pojedziemy sobie na lotnisko. Kupimy za to bilety do Baku przez Taszkient. Czytałem już coś o Baku. Stolica ropy nad Morzem Kaspijskim. Wieże stoją podobno w morzu. Dla inżyniera - takiego jak ja – ciekawostka techniczna. Chwalono tam też ładne, stare miasto. Nocujemy u uzbeckiej rodziny.
  16. Zagronie

    Analiza przejazdu Ted Vs Marcel

    Tak! Należy się skupić na jak najwcześnieszym zakrawędziowaniu. Jeszcze przed linią spadku stoku. Tylko, że na to trzeba mieć szybkość. Proszę zauważyć, że na moment(nie wiem 1/1000 sek?) ciało jest pochylone w dół stoku, tym więcej im większy jest kąt między kierunkiem nart a linią spadku stoku(skręty bardziej "zaokrąglone"). Ciało się "nie zwali" momentalnie, bo jest bezwładne, ale za moment(mówimy tu o tysięcznych a może mniej sekundy) pojawi się siła odśrodkowa, gdy narty na krawędzi zaczną zakręcać. Wjeżdżamy w linię spadku stoku, narty się jeszcze rozpędzają, ciało już nie jest pochylone w dół, ale bok stoku, więc nie jest tak "ciągnięte" w kierunku śniegu. Jest ciągnięte też mocniej w kierunku poruszania się nart. Tą analizę wykonałem już bardzo dawno. I doszedłem do wniosku w stosunku do siebie. Mam za wolne przekrawędziowanie. Widziałem swoje ślady na dole Mosornego z wyciągu. Kończyły się ślady krawędzi poprzedniego skrętu i zaczynały następnego. Był długi dosyć rozmazany łuk. Za długi. Wcześniej powinny być ślady krawędzi następnego łuku. Długość tego "rozmazania" jest krytyczna. Zakrawędziowanie też jest krytyczne(jak jest pochylona narta w stosunku do powierzni śniegu?). To wszystko ujawnia się błyskawicznie na śliskim i stromszym stoku. Narty się nie "zaczepiają". Błyskawicznie przejeżdżają linię spadku stoku. I wtedy ich kierunek tworzy coraz większy kąt z linią spadku stoku. Są mocno zpychane w dół. Zakrawędziowanie jest już duże(wynika to układu ciała i stoku), Ale szybkość maleje. Miałem zawsze ambicje jeździć ładnie z zakrawędziowaniem na stromych i twardych stokach. Takie wyzwania sobie stawiałem na poniżej Grzebienia w Szczyrku na FIS. Po lewj, bardziej płaskiej stronie lepiej sobie radziłem. Po prawej już było więcej poślizgów bocznych. Można ich było uniknąć, ale przy "płytszych" skrętach i wydłużonych łukach. Tylko, że na tym stoku to już błyskawicznie naprawdę duża szybkość. Ja nie jestem wariatem. Pchanie narty nogą zewnętrzną? Co przerabiałem przez sugestie z początków "karwingu"( różne odsyłania nóg w bok, dociskanie narty itp.) nic nie daje. Tylko pogarsza sytuację. Narta się ślizga, następuje podparcie na wewnętrznej. Droga do nikąd. Tylko jak nawcześniejsze zakrawędziowanie narty zewnętrznej przed linią spadku stoku. W tym kierunku trzeba iść! To nie jest technika dla początkujących. Nawet nie dla zaawansowanych. To już jest technika zawodnicza. To nie znaczy, że się będzie zawodnikiem. Tam gra rolę czas. Ale można być lokalnym demonstratorem i uczyć innych. Mimo że samemu to nie bardzo wychodzi. Gra tu, według mnie rolę, osobnicza szybkość reakcji. Jest myśl i mięśnie reagują. Chyba to jest u najlepszych w tej dziedzinie. Z tego się biorą o te ułamki sekund. Nie do zlikwidowania.
  17. Post 23 Ameba Szesnastego września Rano w biurze turystycznym dostajemy prospekty z rejonu Bombaju. Douczę się kulturalnie. Potem szukamy ambasady afgańskiej, aby dostać wizy na powrót. Upadła wiec wersja powrotu przez Iran. Jest zbyt ryzykowna. I może trwać nie wiadomo ile czasu. Ta część Iranu od granicy z Pakistanem jest praktycznie pustynią i bardzo rzadko zamieszkana. Jest tam jedyna droga, która prowadzi w kierunku gór Zagros. Środek Iranu to prawie całkowita pustynia. Nie mam też czasu, ponieważ jeszcze z przylądka napisałem do mojego kierownika pracowni w biurze, że proszę o ewentualny bezpłatny urlop, gdy nie przyjdę do pracy następnego dnia po urlopie. Nie przyjdę! Nie wiadomo, gdzie jest pracownik? Nieusprawiedliwiona nieobecność, bumelka i dyscyplinarka. Napisałem, że do Polski mamy około trzynaście tysięcy kilometrów(„zgzakiem”) i stąd nie wszystko się da przewidzieć. Wracamy więc przetartym szlakiem. Wizy będą na jutro, z tym że musimy jeszcze jechać w stronę Comonwelth Place, aby wymienić forsę. W naszej ambasadzie dostajemy informację, gdzie możemy się zbadać na obecność ameby. Gdzie jak gdzie, ale tu powinni mieć dobrych fachowców. Szukamy następnie poleconego lekarza, który bada, czy się ma amebę. Doktor Kuhrana nazywa się ten pan. Adres - D-64 Defence Colony, obok hotelu Vikran. Doktor jest sympatyczny i ma bardzo ładną laborantkę. Studiował w Kijowie. No to pogadamy po rosyjsku – pomyślałem! Nie pogadamy, bo rosyjski to zna pan doktor, a my mówimy rosyjskim, w jego polskiej wersji. Rosjanin by się domyślił. Ale pan doktor nie, ponieważ zna porządny, literacki język. Wracamy więc do języka Angoli. Andrzej robi od razu kupkę na miejscu. Mnie nic nie wychodzi, chociaż laborantka wręczyła mi małe naczyńko i dyskretnie wskazała ubikację. Trudno się mówi. Przyjdę jutro rano. Kolejnym punktem dzisiejszego dnia jest muzeum. Dużo rzeźb, płaskorzeźb, obrazów. Podzielone na okresy historyczne(kultury). Zaczyna się od prehistorii, potem kultura Harappy i Mohenjo-daro w dolinie Indusu. Następnie Ariowie, Kuszanie i tak dalej, aż do czasów obecnych. Nie zdążyłem do końca obejrzeć. Muzeum jest bardzo duże. 17.09 Rano ożywiona dyskusja w hotelu, hosstelu, campingu – jak prawidłowo nazwać to miejsce. Zdaje się, że nazwa jest używana w zależności od potrzeb. Bez starego nie wydadzą nam naszych rzeczy, które u niego zostawiliśmy dwa tygodnie temu. Może będzie o jedenastej. Pojechał na urlop poza Deli. Paszporty w wizą afgańską dostajemy w południe. Potem wizyta na poczcie. Nic dla mnie nie ma. Po drugiej jesteśmy u lekarza. Wyszedł. Laborantka pochodzi z Kerali. Ma więc sporo do domu, że trzy tysiące kilometrów. Nie wie, gdzie są wyniki. Przychodzi pan doktor. Dostajemy certyfikaty opisane po angielsku. Nie mamy ameb, ale nasi koledzy niestety złapali. To jest ta dwójka, z którą Andrzej zawarł znajomość jeszcze w Warszawie. Też objechali Indie. Tylko, że oni pili wodę na stacjach, a my nie. Na każdej prawie stacji stały takie duże stągwie z gliny. Glina ma pory i dobrze chłodzi wodę. U dołu był kranik i przyczepiony na łańcuszku metalowy kubek. Pisało na tej stągwi „drinking water”- woda do picia. Hindusi wysiadali z gorącego pociągu, więc chciało się im pić. Tak więc z troski o człowieka przygotowywano dla nich taką możliwość. Wysoko w górach, gdzie jest zimno, woda była pewna. W dużych miastach, można było domniemywać, że wodociągi miały wodę kontrolowaną. Czym mniejsza miejscowość to zaufanie nasze do wodociągu malało. Inne źródła, poza wodociągiem, nie wchodziły w rachubę. Z tym, że surowej wody nigdy nie piliśmy. Tylko płyny z kapslowanych butelek. Niemniej trzeba było myć zęby, czasem myć owoce. Mieliśmy środki(chlor) do odkażania wody. Ale na ile były one skuteczne? Nie było mi to wiadomo. Jedynie zaufanie miało się do gotowania, z tym że praktycznie już nie mieliśmy takiej możliwości. Przeszliśmy całkowicie na miejscowe, „restauracyjne” wyżywienie. Plecak horolezkę mi wydano. Lekko zapleśniały skórzane paski. Starego dalej nie ma. W nocy pojedziemy do Amritsaru. Pożegnalny spacer po Deli. Zwiedzamy świątynię Jinistów(Dźinistów). Ta religia wyodrębniła się około dwa tysiące lat temu z Buddyzmu. W środku małe sanktuaria, w których widzimy postacie Buddy. Powtarza się motyw - Budda w otoczeniu dwóch nagich mężczyzn. Wchodzimy do dużej sali, która pełni rolę czegoś w rodzaju „zakrystii” Na ścianach bardzo duże obrazy. Centralne miejsce zajmuje portret nagiego mężczyzny. Trwają tu przygotowania, jakby do posiłku, dla większej liczby osób. Świątynia jest bardzo czysta. Następnie wizyta w „Red Fort”- Czerwony Fort. Duża budowla z czerwonego piaskowca. Nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Andrzej usiłuje sprzedać aparat fotograficzny – niemiecką Praktikę. Nie chcą dać gotówki, tylko kamienie półszlachetne, których począwszy od Afganistanu, jest tu zatrzęsienie. W nocy w pociągu do Amritsaru nie mogę spać. Jestem cały zlany potem. W przedziale jest bardzo gorąco. Pakistan, Afganistan 18.09 Rano jedziemy dalej z Amritsaru do Lahore. Stacja graniczna. Odprawa przebiega bez kłopotów, ale celnik, przeglądając paszport, sprawdza czy mam aparat fotograficzny. Gdyby go nie było, należałoby opłacić cło. Wydajemy ostatnie rupie. Dalej mają wartość papieru. Kupujemy ostatnie tanie banany. Lahore. Znów jesteśmy w Pakistanie. Plecaki zostawiamy na stacji. Decydujemy się na autobus, na dalszą drogę. Włóczę się po bazarze. Miejscowe knajpy strasznie brudne. Masy much. Plącze się po ulicach jakieś bydło. Zjadam porcję szaszłyków z plackami. Wreszcie dobry kawałek mięsa. Na deser kupuję kilo gruszek, które obierając scyzorykiem zjadam, siedząc obok kościoła protestanckiego. Jest to jedyne miejsce, gdzie można usiąść. Po drodze na stację autobusową sprzedaję swego rosyjskiego Feda za sto dziewiętnaście rupii, ale pakistańskich. Autobus odjeżdża o dwudziestej. Przed odjazdem wypijam kilka szklanek ciepłego mleka. W nocy jest zimno. Marznę w cienkiej koszulce. Autobus jedzie bardzo szybko do Peszawaru. Gdzieś koło czwartej nad ranem zjadamy placki w przydrożnej knajpie. Gorące i smażone na oleju. W Peszawarze jesteśmy przed szóstą rano. Gruby ryksiarz wyczuł interes i za dziesięć rupii wiezie nas do miejsca, skąd odjeżdżają afgańskie autobusy do Kabulu. Autobusy już stoją, a w autobusie nasi przygodni znajomi z Amritsaru - Anglicy, Amerykanie. Małżeństwo z dwu i pół letnim dzieckiem. Żeby wykupić bilet trzeba mieć wizę wjazdową do Afganistanu. Nie dostaniemy, niestety, herbaty ani czegoś do jedzenia. Post. Zaczął się Ramadan. Od szóstej rano do szóstej wieczorem nic nie jedzą i nie piją. Nasi zagraniczni znajomi zostali w Peszawarze. Tutejsi ryksiarze tak się wycwaniaczyli, że wożą ich od hotelu do autobusu, do konsulatu. Wiedzą gdzie, co trzeba załatwić. Oczywiście cena za rykszę wzrasta dwukrotnie Przed wyjazdem mała awantura. Przejeżdżający inny autobus, obok naszego, urwał mu lusterko wsteczne. Kłótnia trwała pół godziny. Wreszcie jedziemy. W autobusie są wolne miejsca. Z nami jedzie tylko dwóch „białych” z dużym instrumentem muzycznym. Kupiony zapewnie w Indiach. Jedziemy znów w górę w stronę przełęczy Khajber. Za nami zostaje zieleń, palmy, banany, mango. Jednym słowem tropik. Gorąco jeszcze będzie, ale to już będzie upał pustynny. Granica pakistańsko-afgańska jest warta powieści. Znów całe masy cinkciarzy. Kurs rupii pakistańskiej jest niski. Tracę przy wymianie na afgany parę dolarów. Dolar też poszedł w dół o dwa afgany. Urzędnicy na tej granicy są bardzo leniwi. Celnikowi nie chce się zupełnie coś robić. Dane z paszportów do dużej księgi za niego wpisują sami klienci. Kontrola paszportów tak wygląda, że jeden z typów przepisuje z nich dane na maszynie i rzuca wściekły je potem po stole. Widać, że z powodu podróżnych ma dodatkową robotę. Teren dookoła nas wygląda jak wypalony. Przez te dwa miesiące, gdy byliśmy w Indiach, nastąpiły tu duże zmiany. Góry dookoła zupełnie wyschły. Znów przejeżdżamy przez miasteczko Dżelalabad. Herbaty, oczywiście, nie dostaniemy – ramadan. Zjadamy z Andrzejem duże placki biszkoptowe, jeszcze z Pakistanu. Potem zjadam kilo wspaniałych winogron. To był błąd - za dużo i zbyt łapczywie. Do zasnutego kurzem Kabulu dojechałem z bólem żołądka. A tu, jak na złość, nigdzie nie ma herbaty. Wreszcie ją dostajemy w jakiejś czajchanie. Ładuję w siebie węgiel, Hydroxinum i Mexaform. To jeszcze pozostało nam z zapasów naszej apteki. W Friends Hotelu wymiotuję całą menażkę. Wszystkie absolutnie winogrona ze mnie wyszły. Jest mi zimno i mam dreszcze. Śpiwór puchowy to jednak świetna rzecz, nawet w ciepłym klimacie.
  18. Zagronie

    Analiza przejazdu Ted Vs Marcel

    Jedna z metod nauki polega na przesadnym akcentowaniu tego, co chcemy osiągnąć. W tym przypadku dążymy, aby nie mieć rąk(łokci) przy ciele. Aby były szerzej i więcej do przodu(tak by kątem oka widać było nadgarstki). Skupiając się na takim ćwiczeniu(koncentracja) lepiej przesadzić. Wtedy, gdy już przestaniemy ćwiczyć ręce wrócą do tyłu, ale już będą w bardziej poprawnym położeniu. Ustawiając je "poprawnie" też wrócą, tylko że nie będą poprawne. Dotyczy to prawie każdej techniki w sporcie. Na przykład chcąc opanować dobrze jazdę na narcie zewnętrznej, należy wyszukać ćwiczenia, że jeździ się tylko na jednej narcie(np. skręt "oszczepniczy").
  19. Zagronie

    Analiza przejazdu Ted Vs Marcel

    W filmie cztery główne błędy poświęciłem się i założyłem słuchawki na uszy. Taka luźna pogawędka kolegów, którzy wiedzą o co chodzi i zapewne uczą innych. A teraz o jakich błędach jest mowa: 1. Pierwsze siedzenie na nartach. Maniera, której nabrałem prze lata jeżdżąc po muldach na boazeri, czy ołówkach. Zawsze tak było, że próbowało się skręcić na "górce" nie muldzie(dołku). Ale skręt był wymuszany przez rotację stóp. Więc należy "zlikwidować" to siedzenie w pierwszej części skrętu(pod koniec wraca się do tyłu). Naciskanie na języki. Lepszą metodą jest czucie napięcia łydek, ale znowu w pierwszej części skrętu. Ciągnięcie rąk do przodu. 2. Separacja dołu i góry. Należy z duża swobodą przekręcać wzajemnie górę ciała(tors) i dół(od pasa) w przeciwne strony. Można tym się bawić w czasie jazdy. Miałem to opanowane, z tych muld. 3. Kwestia obrotu nart w pierwszej części skrętu. Po zainicjonowaniu zmiany krawędzi. Obrót stopami, to miałem wpojone(obracałem na górce-pkt 1). To błąd! Narty zaczynają obracać się płasko. Zewnętrzna może "uciec" na zewnątrz. Mimowolnie obciążą się chćby niewiele wewnętrzną. Tracimy bezpowrotnie część skrętu. Narty nie jadą na krawędzi, "samokierując się". Szybkość maleje i ześlizgują się na bardziej stromych stokach. Należy ten odruch zlikwidować. Ale też należy sobie zdawać sprawę, że będą sytuacje gdy będzie przydatny. 4. Inklinacja, angulacja-różnice. Inklinacja(pochylenie ciała do wnętrza skrętu), angulacja(dół pochylony, góra odwrotnie, prostowana). Musi się mieć tego świadomość. I świadomie "balansując" torsem, bez nadmiernego napinania mięśni. Do tego dochodzi praca kijków, nadająca rytm. W każdym skręcie, dłuższym, czy krótszym, w każdym ułamku sekundy następuje ruch wszystkich elementów ciała, w określonym porządku. Nie ma żadnego momentu statycznego. Jest to ruch ciągły. I dlatego narty na wysokim poziomie są bardzo trudne do opanowania. Nie ma żadnych skrótów. "Skróty" zapewni dobry nauczyciel! Zawodnicy mają to opanowane. Mogą się bawić na stoku. Na zawodach się nie bawią. Jest między nimi tylko taka różnica, że jedni ciągle mają lepsze czasy przejazdu od innych. I te ułamki sekund są nie przeskoczenia.
  20. Post 22 Adżanta Czternastego września Jalgaon(Dżalgon) typowe indyjskie prowincjonalne miasteczko, choć ludności liczy zapewne nie mniej od Krakowa. Wychodząc z pociągu idziemy kładką nad torami do hali dworcowej. Jesteśmy wyżej i widzimy halę z góry. Jest bardzo wczesny ranek. Z góry posadzka hali wydaje się być usłana szczelnie szarym płótnem. Nieco zaspani dostrzegamy jednak, że to są szare szmaty, z pod którym wystają bardzo chude ludzkie nogi. Hala służy za miejsce do spania. Wracając pod wieczór z Adżanty była jeszcze pusta. Po ulicy gonią czarne, brudne świnki. Targ owocowy, góry pomarańcz, bananów, jakieś dyniowate owoce. Wysiedliśmy w Jalgaon, aby zwiedzić Adżantę(Adjanta). Do naszego dzisiejszego celu jedziemy dalej autobusem. Na każdym postoju do autobusu dosłownie rzucają się sprzedawcy, różnych orzeszków, groszku, bananów. Towarzyszą im żebracy. Tu każdy klient, potencjalny posiadacz gotówki, jest na wagę złota. Nasza jazda wokół tego subkontynentu przypomina polowanie na zabytki. Poczytałem sobie w domu nieco o sztuce indyjskiej. A i prospektów tu nie brakuje. Szkopuł w tym, że jeden zabytek od drugiego leży w odległości pięćset, czy tysiąc kilometrów. Adżanta. Jest to kanion małej rzeki Wakhora, położonej na wyżynie Dekan. Posiada ona, po swojej orograficznie lewej stronie, wysoki mur skalny, ciągnący się na pewnej przestrzeni. W skale tej wykuto, między drugim wiekiem przed nową erą i szóstym-nowej ery, około trzydziestu grot. Służyły jako świątynie buddyjskie(czajtie) i miejsca zmieszkania w klasztorze (wihary). Pokryte były wewnątrz malowidłami, znanych pod nazwą fresków z Adżanty. W kilku z nich zachowała się jeszcze ich część. Niektóre posiadają wspaniałe portale, zachowane w niezłym stanie. Tematem jest głównie Budda. Całość robi duże wrażenie, między innym ze względu na ogrom włożonej pracy, aby to precyzyjnie wykuć w dziewiczej skale. Wracając kupuję sobie na pamiątkę rozłupane kawałki opalu. W środku są ametysty. Zabarwione na fioletowo kryształy kwarcu. Wieczorem mamy pociąg do Dehli. To już ostatni odcinek z siedmiu tysięcy pięciuset kilometrów. Nie mamy rezerwacji, ponieważ przerwaliśmy jazdę w Jalgaon, aby zwiedzić Adżantę. Na stacji nie ma miejscówek na nasz pociąg. Wiemy już z poprzednich jazd, jak wyglądają wagony typu „open”-bez rezerwacji. Lepiej ich unikać za wszelką cenę. Spróbujemy wejść bez miejscówki do wagonu z rezerwacją. Czasem ktoś wysiądzie na niedalekiej stacji. A może konduktor ma zamelinowane jakieś miejsce? Konduktor nie chce nas wpuścić do wagonu. „No place gentelments”- nie ma miejsca panowie. Tłumaczę, że kończy się nam wiza i musimy być w Dehli. Nie jest to całkiem prawda, ale nie będzie sprawdzał paszportów. Nie i nie! Więc „dżentelmeni” wpychają się na siłę do środka i wyciąga nas za chwilę stamtąd policjant, wezwany przez konduktora. Sąsiednie wagony „otwarte” są dokumentnie zapchane. Przez drzwi się nie da wejść. Na szczęście ich okna nie mają, typowych w indyjskich pociągach poziomych prętów. Staliśmy my się na chwilę obiektem zainteresowania jadących w pociągu. Pasażerowie w środku „otwartego” zrozumieli naszą trudną sytuację i pomagają nam jak mogą, przy wciskaniu się przez okna. A jest ono wielkości jednej czwartej okien w naszych pociągach. Byliśmy w takim typowym przedziale, gdzie jak już pisałem, mając miejsce do spania, miało się po jednej stronie trzy twarde ławki do spania. Po drugiej - drugie trzy. Tak więc jesteśmy w takim przedziale z tym, że teraz tu jest ponad dwadzieścia osób, na pewno z tobołami. Dokładnie tego nie widać, bo jest wieczór a w wagonie palą się tylko jakieś mizerne lampki. Mamy więc niezłe atrakcje na koniec podróży. Do Deli mamy co najmniej dobę jazdy. Jadą z nami pasażerowie o wyglądzie Tybetańczyków. Z całego towarzystwa tylko oni wzbudzają we mnie zaufanie. Tłumaczą nam, że siedzący na ławce bezzębny dziadek niedługo wysiada. W Indiach niedługo, to pewnie tak jak i u nas, u górali – bliziutko, kawałecek panie. Na razie siedzę na jakiejś skrzyni dziadka, a Andrzej na tobołku Tybetańczyków. W następnym przedziale jedzie grupa policjantów. Jeden siedzi na podłodze po turecku, przyciskając do ławki karabin. Co stacja, to okna zostają zamknięte, żeby grupa żądnych miejsc nie wtargnęła do środka. Po kilku godzinach tych atrakcji wysiada dziadek i ja też - przez okno. Biegnę do wagonu z rezerwacją. Są miejsca! Będzie można spać i jest nadzieja, że nie okradną. A do Deli jeszcze osiemnaście godzin jazdy. Kradzieże to też był swego rodzaju problem. Opisywano u nas różne historie, które się przydarzyły Polakom w indyjskich pociągach. Znanemu operatorowi i podróżnikowi ukradziono wszystkie wartościowsze rzeczy. Mimo, że miał je wszystkie przy sobie. Do pociągu wsiadła orkiestra. Zaczęła grać i przeciskać się przez wagon. Zrobił się rozgardiasz, ścisk. Chłop stracił dokumenty, pieniądze i sprzęt filmowy. Mam specjalną malutką saszetkę na paszport, książeczki szczepień, pieniądze. Trzymam to na pasku pod spodniami, w strefie między pępkiem i zewnętrznym dowodem męskości. Mam nadzieję, że w tłoku nikt mi tu łapy nie włoży. 15.09 Trochę się wyspałem. Niżej mam niesympatyczną, starą babę. Coś do mnie gada. Ma o coś pretensje. Andrzej, śpiący na środkowej, składanej na dzień ławie, miał rano awanturę. Śpiący niżej facet zażądał złożenia półki Andrzeja, bo on chce siedzieć. Andrzej sprowadził konduktora. Ten wyjaśnił, że noc w indyjskich pociągach trwa formalnie do szóstej. Anglicy nauczyli ich znakomicie biurokracji a i przy okazji porządku. Jest pogodnie, ale bez zbytniego upału. Krajobraz monotonny. Właściwie częścią tej trasy jechaliśmy już do Madrasu. Kółko się zamyka. Dalsza cześć dnia przechodzi bez specjalnych wrażeń. W hotelu, to znaczy w dwu namiotowym hosstelu, nas rozpoznają. Starego nie ma. Zostawiliśmy tu parę rzeczy u niego. Nie wydadzą nam. Mamy do dyspozycji na noc tylko jedno tutejsze łóżko na dwóch, z plecionki na drewnianym stelażu. Po losowaniu przypada ono Andrzejowi, a mnie pozostało spanie na materacu plażowym na ziemi. Zdjęcia: 1. Adżanta, widok_1. Następne widoki bardziej w prawo. Zdjęcia były robione z niewielkiego wzniesienia po drugiej stronie rzeczki Wakhora(niewidoczna niżej w zieleni). 2. Adżanta, widok_2. 3. Adżanta, widok_3. 4. Budda, Portal_1. Tematem jest głównie Budda. 5 Budda, Portal_2. 6. Budda_lotos. W pozycji lotosu. 7. Wnętrze, Stupa. Stupa(„kapliczka”) wewnątrz świątyni buddyjskiej(Czajtie) 8. Restauracja wejścia jaskini. Dzisiaj widać w sieci skutki restauracji. Przykładowo, ze Stupy na poprzednim zdjęciu, usunięto widoczne tu plamy.
  21. Zagronie

    Analiza przejazdu Ted Vs Marcel

    Historia sportu dowodzi, że najlepszą techniką w sporcie, jest ta, która pozwala zwyciężać! Reszta to jest puste gadanie o technice. W nauczaniu jakieś zasady, wzory trzeba przyjąć, by nie powstał bałagan. I tyle. Lubię oglądać takie filmy. Nie po to, by się wzorować, to absurd. Ale dla czystej, wzrokowej satysfakcji. Można się uczyć języka, jak ktoś jest bardziej zaawansowany. Dwa w jednym.
  22. Post 21 Bombaj Jedenastego września Rano wita nas duże miasto Bangalore. Ładny dworzec. Pociąg do Bombaju mamy za dwie godziny. Śniadanie - bo mamy ranek następnego dnia - składa się z omletów i kawy. Na deser banany, które tu są wyjątkowo tanie. Osiem sztuk za rupię, czyli za dolara było by ich osiemdziesiąt. Pociąg znów jest wąskotorowy. Jedziemy do stacji Miraj(Miradż) a tam przesiadka do Bombaju. W sumie trzydzieści sześć godzin jazdy do tego miasta. Krajobraz mało ciekawy. Wjechaliśmy już na wyżynę Dekan. Monotonię jazdy urozmaicają, od czasu do czasu pojawiające się jakieś małe, skaliste wzgórza. Porośnięte są rzadkimi drzewkami. Jest dość chłodno i pada czasem deszcz. Temperatura dwadzieścia kilka stopni. To wszystko z powodu wysokości na poziomem morza. Niżej jest ze dwadzieścia stopni więcej. Mnie też jest chłodno i dostałem kataru. O dwudziestej pierwszej dwadzieścia wyjazd z Miraj do Bombaju. Na szczęście, mamy miejsca do spania. Dzisiaj zjadłem dziewiętnaście bananów. Krajobraz w dalszym ciągu monotonny. Jadąca z nami w przedziale rodzina hinduska częstuje nas ciastkami domowego wyrobu. Jedno jest słodkie i zrobione z orzecha kokosowego. Drugie – to precelki zrobione z kokosa i ryżu, smażone na oleju. Potem jeszcze częstują nas czapati, tylko na słodko. 12.09 Jak ten czas leci! Z Dehli wyjechaliśmy pierwszego września. A my ciągle jedziemy i jedziemy. Mamy w plecakach prymus, benzynę, menażki. Więc na śniadanie robimy sobie jajka sadzone. Potem sześć bananów i tradycyjne kawy. Dobrze, że przynajmniej banany tanie. Jest to w pewnym sensie moje główne pożywienie. W ciągu dnia dochodzę nieraz do dwudziestu sztuk. Idealny owoc na te tropiki. Pożywny i idealnie sterylny. Wystarczy delikatnie paluszkami odwinąć, począwszy od czubka, skórkę i środek jest nieskażony. Ręce dotykają wszystkiego. Okazje do ich umycia są tylko w hotelu. Zresztą woda też tu jest podejrzana, nawet z kranu. I myj tu, na przykład, winogrona. Banany są różne, w zależności od rejonu. Zagięte, prawie proste, pękate i duże, malutkie i o skórce różowawej. W Dehli były tanie i głównie te najczęściej spotykane - to znaczy zagięte i zielone. Jadąc w kierunku na południe - drożały. Pomarańczy tu prawie nie ma. Też dało by się je jakoś pozbawić skóry, bez dotykania wnętrza. Przez wagon przeciągają bez przerwy jacyś grajkowie. Śliczna była trójka – chłopak około dziesięciu lat, dziewczynka siedem, osiem z wyglądu, z chłopczykiem czteroletnim. Dziewczynka była bardzo ładna. Przeciąga sporo niewidomych. Jeden z nich miał coś w rodzaju mandoliny z dwoma strunami. Wieczorem pociąg zaczął zjeżdżać z Dekanu w stronę Bombaju. Zrobiło się mokro i zielono. Ładnym krajobrazem kończył się płaskowyż. Jedziemy teraz przez Gatty Zachodnie. Tak nazywają się geograficznie „zbocza”, którymi opada wyżyna Dekan w stronę Zatoki Arabskiej. Teren jest poryty głębokimi dolinami, porośniętymi bujną roślinnością. Widać liczne wodospady. Pociąg, jak wąż, przewija się przez ten malowniczy, zielony krajobraz. Zbliża się wieczór. Ciemność w tropikach następuje nagle, bez ostrzeżenia, jak u nas stopniowo następującą szarością po zachodzie słońca. W miarę zbliżania się do Bombaju narastał we mnie jakiś podświadomy niepokój. Nawet nie wiem dlaczego, bo nigdy nikt mnie nie ostrzegał przed Bombajem. I rzeczywiście! Po wyjściu z dworca miasto przywitało nas od razu slumsami. Ohydne budy zrobione z byle czego, potem jakieś wyludnione domy, ludzie śpiący pokotem na ulicy, albo pod miniaturowymi daszkami ze szmat, przyczepionymi do ścian. Domy, które wyglądały jak mrowisko, ciemne, ohydne zaułki. Ledwo wyszliśmy ze stacji i już się do nas przyczepili. „Cheap hotel”, tani hotel, przenieść bagaż - jaki? Bo mamy tylko plecaczki. I temu podobne zaczepki. Dość porządny hotel, obok dworca. Nie ma miejsc. Idziemy, chyba tutejszą główną ulicą. Nie ma hoteli. W jednym są miejsca, ale za trzy dolary. Dotychczas kosztowało nas to średnio nieco powyżej połowy „one”(jeden dolar). Boimy się zapuścić w boczne ulice. Wyglądają ponuro. W jednym miejscu leżą jakieś strasznie chude krowy. W innym coś, mało apetycznego cieknie z budynku wprost na ulicę. Z pewnością kanalizacja. Bez przerwy ktoś nas zaczepia. Jest dziesiąta wieczór. Jest wreszcie hotel za półtora dolara. To jest chyba jedyne bezpieczne miejsce w tym mieście. Stary przyjmujący nas ma wygląd doświadczonego sutenera. Hotel, mimo że przy głównej ulicy jest ohydną budą. Mieszkamy na drugim, albo też wyższym piętrze. Trudno jest stwierdzić, na którym, bo przy każdym zakręcie wąskich schodów są jakiś pokoiki. Co za miasto! Zobaczymy jak wygląda w dzień. 13.09 Nie lubię nocy. Dzień jest jednak znacznie przyjemniejszy. Uliczki, które wczoraj wyglądały ponuro są trochę przyjemniejsze. Mimo to dzielnica, którą oglądamy, ma wygląd slumsów. Domy brudne. Między nimi płynące ścieki. Na ulicy nawóz. Za to banany są bardzo tanie, dwanaście sztuk za rupię. Znajdujemy, po dłuższym szukaniu miejsce w porcie, z którego płynie kuter do Elephanty. Tam jest świątynia, która nas głównie interesuje w Bombaju. Woda w porcie jest brudna. Na redzie dużo statków, oczekujących na wejście do portu. Bombaj od strony morza wygląda nawet przyjemnie. Przy nabrzeżu stoją wysokie reprezentacyjne budynki, z czasów potęgi wyspiarskiego imperium. Po godzinie dobijamy do małej przystani. Wróciliśmy na stały ląd, bo Bombaj właściwie leży na półwyspie. Proponują nam lektyki. Do świątyni idzie się w górę, po schodach. Lektykę nosi czterech kulisów. Świątynia jest ciekawa. Typu groty hinduskiej, wykutej w skale. Ma trzy sanktuaria, w których jedyną rzeźbą wysoką na prawie metr i stojącą w środku pomieszczenia jest phallus. Poświecona jest Bogu Sziwie, którego symbolem jest to męskie narzędzie zapładniania. Liczy sobie od tysiąca trzystu do tysiąca czterystu lat. Przed wieczorem zapuszczamy się w dzielnicę bazaru. Choć na dobrą sprawę wszystko tu jest bazarem. Brudno. Jakieś domy, podobne do naszych bloków, które wybudowało chyba miasto dla koczujących na ulicy. W otworach okiennych, bo okien w nich nie ma, widać kłębiące się mrowisko ludzkie. Zaczepiamy młodego człowieka o wyglądzie wskazującym, że zna więcej niż kilka angielskich słów. Wyjaśnia, że faktycznie miasto zbudowało te domy. Ale do tych, co w nich zamieszkali, przyjechali krewni z dalekich wsi. Nie wypada odmawiać krewniakowi, nawet dalszemu. Ponieważ budynek nie jest z gumy, więc powstał ten efekt mrowiska. Na ulicy koczują całe rodziny. Coś sobie pitraszą na ognisku pod murem. Cały dobytek to kilka szmat i jakiś osmolony garnek. Szczególnie mi żal dzieci w wieku mojego syna Darka. Brudne, ubrane jedynie w podarte majtki, leżące na gazecie, albo kawałku folii. Wydaje się, że śpią, a obok tętni życie miasta, jeżdżą auta, autobusy, słychać krzyki ludzkie. Nie wiadomo, kto je spłodził i kto je żywi. Ich wychowanie i wyżywienie, jeśli tak można to nazwać, przejęło obojętne środowisko dookoła nich. Złakomiłem się na dużego ananasa. Gorszy od tego z Madurai, nie jest tak słodki. Ale ważne, że ma dużo soku. Siedzę pod dworcem i scyzorykiem obieram go, wydłubując z niego wszystkie ciemne zagłębienia. Robię to ostrożnie tak, aby nie dotknąć palcem miąższu. Ucinam scyzorykiem delikatnie kawałek. Nabijam na scyzoryk i do buzi. Pełna higiena spożywania tego rarytasu tropików. Jedziemy dzisiaj dalej pociągiem, do Jalgaon. Zdjęcia: 1. Bombaj ulica. Ulica w reprezentacyjnej części miasta, w pobliżu portu. Domy z okresu potęgi brytyjskiego imperium. W głębi nowoczesne wieżowce. 2. Życie na ulicy_1. To zdjęcie i następne to też Bombaj. Nie ma potrzeby ich komentować. 3. Życie na ulicy_2
  23. Post 20 Koczin Dziewiątego września O dziewiątej wyjeżdżamy z Trivandrum do Ernakulam. Po drodze przesiadka w Villon. Pociąg jedzie przez lasy palm koksowych. Miejscami wśród zagajników palmowych widać laguny, ze strasznie brudną wodą przy brzegach. Pola ryżowe. W jednym miejscu odbywa się zbiór ryżu w innym - sadzenie. Ryż, w zależności od klimatu się sadzi i zbiera do czterech razy w roku. Każdy kawałek ziemi jest tu wykorzystany, albo pod palmy kokosowe, albo pod pola ryżowe. Między tym wszystkim są upchane domy. Dużo tu jest tej wody. Z Gór Kardamonowych płyną w stronę Morza Arabskiego krótkie, ale obfite w wodę rzeki. Po drodze do Ernakulam odwiedzamy Fort Cochin(Koczin). Atrakcją są tu bardzo ciekawe sieci do łowienia ryb. Dawniej, za panowania brytyjskiego, byli tu Chińczycy. Sieci są chińskie. Konstrukcja przypomina ogromnego żurawia z powiązanych pni bambusa. Na szczycie wiszą cztery ramiona na których u dołu jest podwieszona sieć, o orientacyjnych wymiarach dwanaście na dwanaście metrów. Moje inżynierskie oko to oceniło. Na przeciwnym końcu żurawia znajduje się przeciwwaga z owiniętych linami kamieni. Z żurawia po stronie sieci zwisają cztery grube liny. Sieć obsługuje czterech rybaków. Opuszczają ją do wody, ciągnąc za liny i następnie, zwalniając liny, sieć wynurza się z wody. Jeżeli w momencie wynurzania nad siecią jest ryba, to już jest złowiona. Obserwujemy połów. Co drugie, trzecie zanurzenie przynosi łup w postaci jednej, lub dwóch małych rybek. Podobno są w stanie średnio złowić około dziesięć kilogramów dziennie, wartości sto rupii, czyli z dziesięć dolarów. Tak nas informuje młody człowiek, który prowadzi nas następnie na smażoną rybę. Rybę smarzoną sprzedaje facet w budzie, w pobliżu żurawi, zrobionej z bambusa i liści palmowych. Do tego pozwalamy sobie na dwie szklaneczki araku, który nam poleca szef interesu. Dobry, ale zbyt rozcieńczony wodą. W czasie konsumpcji informuje nas, że umarł Mao-Tsetung. Niemożliwe! Umarł Mao! Jako dowód przynosi nam gazetę w języku angielskim. Faktycznie! Na pierwszej stronie duże zdjęcie Mao, w czarnej obwódce. Rachunek jest wysoki. Droga była ta rybka. Stary coś na ucho szepcze Andrzejowi, który nie zna angielskiego, więc potem mnie. Tłumaczę Andrzejowi o co chodzi i wybuchamy śmiechem. Ma do sprzedania książki seksualne. Po morzu pływają łodzie z małymi żagielkami. Wyglądają jakby były zrobione z pęcherza. Czasem przepłynie, całkiem blisko, do niedalekiego portu, a może z portu, bo nie wiemy, gdzie ten port jest, duży oceaniczny statek. W autobusie do Ernakulam towarzyszy pasażerom grajek i jednocześnie śpiewak. Mały chłopiec śpiewa, akompaniując sobie małymi klapkami. Wczoraj w pociągu też mieliśmy takiego śpiewaka, tylko że niewidomego. Jego klapki miały jeszcze brzękadełka. W pewnym momencie wskoczył do pociągu czyścibut. Obszedł cały wagon, ale bez rezultatu. Wtedy odłożył szczotki i pastę i zaczął śpiewać, akompaniując sobie klepaniem po brzuchu. Rezultat tego wysiłku był też finansowo mizerny. Niewiele dzisiaj ujechaliśmy, zaledwie dwieście dwadzieścia kilometrów. W Ernakulam zostajemy do jutra. Wieczorem kolacja składa się z ryby „Fish and curry” i Porotta(Borotta). Do tego smaczne placuszki. Wymiary ich zależą do okolicy. Do popicia jak zwykle kawa. Nie mogę zasnąć. Coś mnie gryzie i jest gorąco. Nie pomaga wentylator pod sufitem. Dwa razy chodzę pod prysznic i mokrej piżamie kładę się na łóżku. Pobolewa mnie wątroba. Andrzeja też. Podobno to jest objaw ameb. 09.10 Nic ciekawego nie zanotowałem w dzienniczku rano w Ernakulam. Po południu jedziemy dalej pociągiem do Bangalore. To duże miasto indyjskie, położone przed wjazdem na Wyżynę Dekańską. Do Bombaju pojedziemy przez Dekan. Krainę na południu Indii, położoną na średniej wysokości tysiąca metrów. Wyjazd poprzedzony jest bieganiem z jednego końca pociągu na drugi i kłótniami z konduktorami w poszukiwaniu wolnego miejsca do spania. Krajobraz za oknem, wolno sunącego po jednym torze pociągu, taki jak wczoraj do południa. Jedziemy dalej przez stan Kerala. Podobno najpiękniejszy w Indiach. Laguny – i „pola ryżowe w wodzie mokną, bawoły groblą ciągną wóz…”. Tak było w piosence Połomskiego. Budziła tęsknotę za tropikiem. Za jego pięknem i egzotyką. Przez przesuwające się okno pociągu widzimy ten tropik. Jest piękny, to prawda, z daleka. Ale ma też drugą stronę. Nędza, ciężka praca na polach ryżowych. Nawet to, że laguny są ładne na zdjęciu, a nie w bezpośrednim zetknięciu się z nimi. Z ich brudną i pełną zarazków wodą. Ale o tym piosenka nie mówi. Zdjęcia: 1. Załoga żurawia. Po całym dniu pracy, „zmuszanie” sieci, aby się zanurzyła do wody(wynurzała się sama), można było zarobić 10 dolarów, ze sprzedaży ryb. 2. Żurawie. W mieście Cochin, stan Kerala. 3. Statek. 4. Sprzedawca ryb. 5. Waga. System ważenia bardzo popularny od Iranu do Indii. 6. Rybak. Ten zdaje się pracował solo. Ale zdaje się nie łowił ryb. Miał łopatę i może wykopywał coś jadalnego przy wodzie. 7. Arak. Serwowany pod smażoną rybkę w tej budzie. 8. Riksza. Nie było problemu, aby dotrzeć do domu, gdy się wypiło za dużo araku. patę
  24. Post 19 Komorin Siódmego września W Trivandrum plecaki zostawiamy na stacji w przechowalni bagażu i jedziemy na przylądek Comorin, po polsku Komorin, a tu zwany Kanyakomari. Jest do niego kilkadziesiąt kilometrów. Autobus jedzie przez zagajniki palm kokosowych. Na których, wysoko u góry, wiszą pęki zielonych owoców. Wzdłuż całej drogi stoją domy. Na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów droga przypomina długą, miejską ulicę. Instalujemy się w miejscowym hotelu. Jak zwykle pada najpierw podstawowe pytanie, czy jest woda i czy jest bez przerwy. Nie jest podgrzewana, ale ciepła. Taka już jest w tym klimacie. W tej łazience był jeszcze kranik z umywalką, a nad nim nieco zdezelowane lustro. Byliśmy na przylądku. Powietrze jest chłodniejsze i wieje lekki wiatr od Oceanu Indyjskiego. Dość daleko w oceanie sterczą skały. Do równika mamy tylko osiem stopni szerokości geograficznej. Przelatuje mi przez głowę myśl, czy mi się jeszcze uda w życiu być dalej na południu? Na dużej skale, ze sto metrów od lądu, zbudowano mauzoleum hinduskiego filozofa i poety Swami Vivekanada. To wiemy z posiadanych prospektów. Miał podobno zwyczaj przebywać tu na przylądku i siadywać na skale, kończącej na południu subkontynentu jego ojczyznę. Od oceanu idzie silna fala. Po prawej stronie Zatoka Arabska, po lewej-Bengalska. Na wprost otwarty ocean. Za to na południu, najbliższy większy ląd, nie licząc Madagaskaru, to Antarktyda. Rano na morzu widać było masę łodzi. Rybacy przy brzegu pomagali sobie wiosłami. Potem rozpinali prymitywny, ciemny żagiel, przymocowany do reji zamocowanej u góry na bambusowym maszcie Po południu zwiedzamy wioskę rybacką. Na plaży leżą łodzie wykonane z powiązanych ze sobą pni palmowych,. Na uliczkach, między domami wiszą, przymocowane do pni palm porozciągane sieci. W jednym miejscu skupisko ludzi. Targ. Rybacy przynoszą połów. Na długim drągu niosą nadziane, wiszące ryby. Duże, nieznane z pyskami, w których sterczą zęby jak małe piły. Na brudnym piasku porozkładane są małe rybki, podobne do sardynek. Ludność miejscowa to Drawidowie. Drawidowie są zaliczani przez antropologów ras do rasy czarnej. Do której też są zaliczani Aborygeni z Australii. Wśrodku wsi stoi duży katolicki kościół. Pamiątka po kolonizacji. Tu najwcześniej docierały statki z Europy. Na horyzoncie widać słabo zarysy Cejlonu. Wieczór jest piękny. Księżyc oświetla ocean, z którego sterczy teraz więcej skał. Pora odpływu. Na skałach kraby, muszelki, jakieś małże w skorupkach. Próbuję je oderwać, ale są niesamowicie przyssane do skały. Brodzimy boso po wodzie. Zastanawiam się nad ewentualna kąpielą. Że w wodzie mogą być rekiny i inne grożne stworzenia to wiem. Ale tak tylko kawałeczek od brzegu. Po namyśle odrzucam ten zamiar. Może być silny prąd ciągnący w stronę oceanu. Falka jest spora. Tu nikogo nie będzie interesować, jak będę miał kłopoty w wodzie. Lepiej nie ryzykować. 8.09 Wracamy do Trivandrum. Hotel za pięć rupii z tym, że drugie pięć dodatkowo jako zastaw. Pisze się tu godzinę przybycia. Dokładnie o tej samej godzinie następnego dnia mamy się wynieść, aby nie płacić za dwie doby. Hotele w Indiach, jak się zorientowałem, dzielą się z grubsza na dwie kategorie: europeen style i indien style. W stylu europejskim i indyjskim. Nie wiem jak wygląda styl europejski, ponieważ zaczyna się od pięciu dolarów w górę. Co jest dla nas ceną abstrakcyjną. Może ma w ustępie europejski-sedes do siedzenia. Styl indyjski ma ustęp kucany, tak samo, jak w Iranie, Afganistanie i praktycznie wszędzie tu na wschodzie. Zresztą chyba lepiej kucać, niż trzymać własną pupę w miejscu, gdzie różne takie egzotyczne robiły sobie dobrze. Wszelki dotyk jest niebezpieczny. Hotel w Trivandrum jest taki typowy, indyjski. Pokój z ceratowymi leżankami. Wielki wentylator z dużymi czteroma łopatami pod sufitem. Na ścianie regulator biegów. Można sobie wolniej, lub szybciej mieszać powietrze w pokoju. Okno się otwiera do środka, bo na zewnątrz ma kratę. Zresztą, co jest za oknem, to nas zupełnie nie interesuje. Z pewnością nie jest to widok z hotelu pięciogwiazdkowego na Lazurowym Wybrzeżu. Najważniejsza jest woda. Mam kilka bawełnianych podkoszulków. Wychodzę z pod prysznicu, wkładam wyprany i zaraz piorę ten, co go zdjąłem. I tak w kółko, parę razy na dobę. "Wyższe" kategorie łazienek(taka jak na przylądku) mają coś w rodzaju umywalki, ze zdezelowanym lustrem. Ale to jest zbyteczny gadżet. Lusterko do golenia wożę ze sobą. Na nogach nosimy sandałki. Skarpetki to też zbyteczny i szkodliwy gadżet. To cała filozofia ubioru w klimacie, gdzie nawet w nocy, temperatura nie ma ochoty spaść poniżej trzydziestu kilku stopni. A w dzień osiąga na ulicach miast sporo ponad czterdziestkę, w cieniu. W słońcu przekracza pewnie pół setki stopni „C”. Po pytaniu o wodę oglądało się pokoje. O`key! Najważniejsza rzecz, cena za dobę – to było pierwsze pytanie przy wejściu. Nie powinna była przekraczać jednego dolara. Po południu jedziemy do akwarium morskiego. Rozczarowanie! Szumna reklama i trochę rybek. A przecież w tym oceanie żyją cuda. Chodzimy potem po plaży. Wzdłuż niej leżą łodzie. Południe i nikt nie łowi. Mężczyźni grają w karty w cieniu drzew. Co chwila spotykam gówna. Po prostu robią sobie kupy na plaży, licząc, że ocean to zabierze. Zaczepiają nas dzieci, pokazując na brzuchy. Znaczy, że są głodne i potrzebują pieniędzy. Nawet źle nie wyglądają. Ryb tu chyba nie brakuje. Są bezczelne. Nic tylko money, money. Pieniądze, pieniądze. A tak w ogóle to tu na południu wszyscy są strasznie natrętni. Pieniądze, wszyscy chcą pieniędzy. Dzisiaj, po raz pierwszy dałem małemu dziesięć pesa(rupia się dzieliła na pesa). Przyczepił się, powtarzając bez przerwy babu, babu. Trącał mnie i Andrzeja. W końcu ustąpiłem. Miał wypracowaną dobrą metodę, bo nazbierał całą garść drobnych. Trwa tu bez przerwy bezlitosna, straszna walka o byt. Kto jest słabszy, ma mniej szczęścia, jest spychany w dół. Aż w końcu, na zbyt wczesną starość, staje się szkieletem leżącym na ulicy, nie mającym już prawie sił do żebrania. Cholerny kraj. Spotyka się tu trędowatych. Pierwsze znamiona, to odbarwiona skóra, jasnoróżowa na nogach. Potem brak części ciała. Wracając z plaży widzimy takiego człowieka siedzącego na ulicy. Brak mu jednej nogi, a u drugiej – stopy. Zdjęcia: 1. Skały przylądka. Dalej na południe jest tylko Ocean Indyjski. Pierwszy większy ląd to dopiero Magdagaskar. 2. Łodzie na morzu. Poranny połów. Rybacy postawili trójkątne żagle. W takim domku może podziwiał ocean poeta indyjski Swami Vivekanada. 3. Przybicie do brzegu. Było pewnie łatwiejsze, niż wypłynięcie na połów. Wypłynięcie obserwowałem w Madrasie. 4. Łodzie z pni palmowych. Materiału na łodzie nie brakowało. Palmy koksowe mają nawet odpowiednio wygięte pnie, zdjęcie dalej. 5. Suszące się sieci. 6. Naprawa sieci. 7. Rybak. I jego sieci. Pod liścimi palmowymi leżą belki palmowe na łódź. 8. Domy rybaków. Domy pod palmami. Kryte jej gałęźmi. 9. Wioska rybacka. Na przylądku Komorin. To nie była biedna wieś indyjska z głębi lądu. Świadczą o tym widoczne domy. Łukowato wygięte, wysokie i gładkie pnie palm kokosowych. Widoczne zielone orzechy. Zbiór tych zielonych orzechów wymagał sporej ekwilibrystyki. Wyjść wysoko po gładkim pniu i odciąć orzechy. Miałem okazję się przyglądnąć tej pracy, gdy jechaliśmy z Trivandrum na przylądek. 10. Domy rybaków. 11. Połów. Nie wiem, co to za ryby. Wyglądają od ogona, jak małe rekiny. 12. Ryby na głowie. Może mamy na forum morskiego ichtiologa? I podpowie, co to za ryby? 13. Drawidowie. Rodzinka Drawidów. Nie wiedziałem przed wyjazdem do Indii, że tu też żyje rasa czarna - Drawidowie. O Aborygenach w Australi to już wiedziałem. 14. Chłopiec z piłką. Piłka co prawda bez powietrza. Ale to jest skarb dla malutkiego chłopca. 15. Kościół. Tą część Wybrzeża Malabarskiego(wybrzeże Indii od strony Zatoki Arabskiej), od Goa do przylądka, kolonizowali Portugalczycy. Została po nich pamiątka. Nie tylko ryby były tu podstawą utrzymania się. Na zdjęciu są krowy. Żyli tu zapewne chrześcijanie, więc nie było problemów, że krowa jest święta.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...