Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Zawartość dodana przez Zagronie

  1. Post 18 Góry Kardamonowe Piątego września Pożegnanie z Ryśkiem jest zimne. Robi mnie i Andrzejowi propozycje, aby z nim się zabrać. Wydaje się mu, że jak ma w kieszeni więcej zielonych i dużo czasu, to każdy ma te same możliwości. Zostaje na razie w Madrasie. Stąd w połowie września ma za sto dolarów zabrać się jakimś niewielkim stateczkiem handlowym do Singapuru. Załatwił sobie to już z kapitanem w porcie. Ma zamiar dotrzeć do Indonezji i wrócić przez Afrykę. Też bym tak chciał, gdybym miał dolary, nie pracował w biurze projektów, gdzie łaskawie zgodzono się na urlop bezpłatny, dołożony do zaoszczędzonego normalnego. W kraju została przecież Rysia z trzyletnim Darkiem. Za tysiąc dolarów można by było objechać świat. Do Indonezji statkiem, stamtąd do Japonii też stateczkiem. Przeskoczyć Ocean Spokojny do Ameryki. Na towarowym stateczku można coś tam robić, choćby czyścić i zarobić parę dolarów. W Stanach też można zarobić parę zielonych, jak twierdza bywalcy i do Europy. Robiłem sobie takie kalkulacje - marzenia w głowie. My(Andrzej i ja) natomiast jedziemy do Madurai. Do wagonu wpychamy się z Andrzejem na tak zwanego „chama”, ponieważ nie mamy rezerwacji. Proponują nam wagon typu „open”, (otwarty) - bez potrzeby rezerwacji miejsca do spania. Jest tu tyle ludzi, co śledzi w beczce. W tym klimacie jazda takim wagonem, to dla nas samobójstwo. Szczęściem współpasażerowie są mili i nie protestują, z wyjątkiem jednego typa w dziurawych skarpetkach. Pociąg wąskotorowy, zwany ekspresem Madras -Trivandrum jedzie przez kraj Tamilów. Na polach ryżowych wre praca. Po ścięciu ryżu zostały suche, twarde rżyska. Pokrywane są wodą, aby rozmiękły. Potem w tej wodzie brodzą bawoły ciągnąc swoje sochy. Na karkach rogatych, ciemnych zwierząt - zwanych indyjskim traktorem, zamocowano drewniane jarzmo. Od którego biegnie do sochy długi mocny drąg. Socha to kawał spiczastego kloca z zamocowanymi rączkami. Proste to narzędzie nie orze jak pług i nie odwraca skib. Tylko rozrywa namoczone korzenie ryżu i spulchnia ziemię. Z sochą mocuje się chudy człowiek, brodząc boso po kolana w błocie. Na innym miejscu, to niby zaorane sochą błoto, jest wygładzane długą deską, ustawiona na sztorc, którą też ciągną bawoły. Wyrównane w ten sposób błotko jest pokrywane cienką warstwą wody. Do tej wody kobiety wtykają wcześniej przygotowane sadzonki ryżu. Bardzo egzotycznie i kolorowo to wygląda. Ale tylko wygląda. Kilkanaście kobiet w kolorowych sari, z bosymi nogami w błocie, pochylone nad wodą w palącym słońcu, sadzi to zboże tropików. Sadzonki spięte w pęczki, roznoszą młodzi chłopcy. Każdą roślinkę należy w określonych odstępach wepchać w błotko ukryte pod wodą. Za rzędem przesuwających się kobiet rośnie stopniowo zielona ruń, zasadzonego ryżu. Przed nimi jest część dziewiczego poletka czekającego na swoją kolej. Tło dla tej grupy barwnych, ciemnych, pochylonych nad wodą kobiet stanowią zagajniki palm kokosowych i plantacje bananowców. Jedziemy równolegle do wybrzeża w kierunku przylądka Komorin. Gdzieś tam daleko za cieśniną powinien już być Cejlon. Na horyzoncie majaczą Góry Kardamonowe. Nazwa pochodzi od rośliny, która jest znaną przyprawą. Są to góry całkowicie pokryte roślinnością. Sięgają do niecałych trzech kilometrów nad poziomem morza. Żyją w nich, między innymi, tygrysy. Obrazki dokoła nas, jak z książki o tropikach. Niestety nie wszystko jest książkowo-różowe. Od okna leci gorący wiatr. Wieczorem jesteśmy w Madurai. Przyczepia się do nas chłopak i natrętnie proponuje hotel. Nie chcemy i chodzimy razem z gówniarzem od hotelu do hotelu. Nigdzie nie ma miejsc. Co u licha!? Domyślam się, że szczeniak daje jakieś znaki za naszymi plecami. Go! Zjeżdżaj ! I okazuje się, że w następnym hotelu jest już miejsce. Noc jest gorąca. Madurai to chyba najcieplejsze miejsce na południu Indii. Leży w głębi lądu i nie sięga tutaj wpływ morza. 6.09 Z nieba leje się żar. W banku wymieniamy forsę. Niestety nie chcą mi rozmienić przy tym pięćdziesięciu zielonych na mniejsze banknoty. Mam za duże banknoty i mogą być później kłopoty w tym sensie, że lepiej jest wymieniać mniejsze sumy, bo kursy się nieco różnią w różnych miejscach. Ważniejsze jest jednak to, że lepiej jest mieć przy sobie dolary, niż równowartość miejscowej waluty, mającą za granicą wartość papieru. Rupie są niewymienialne. Dlatego strzeżemy naszych zielonych, jedynego naszego zabezpieczenia. Bez pieniędzy człowiek, szczególnie tu, staje się nikim. Po południu zwiedzamy Tirumli Kayah. Pałac pochodzi z siedemnastego wieku. Niezbyt ciekawy. Potem Meenakshi Temple. Świątynia nie jest dziełem sztuki. Ciekawe jest jedynie to, że jest czynna. Wchodzi się do niej przez hall, gdzie jest mnóstwo kramów. Dalej jest basen rytualny. Centralny punkt stanowi sanktuarium, gdzie miejscowa dewotka nie chce nas wpuścić. Jakiś gość interweniuje i możemy spojrzeć do środka. W głębi widać posążek Boga a przed nim długi stół. Dłuższą częścią skierowany do wejścia. Wzdłuż jednej dłuższej strony stołu stoją wierni. Po drugiej – kapłan z dziwną lampką wykonujący jakiś obrzęd, Przechodząc przy tym od jednego Hindusa do drugiego. Przed wejściem czeka kolejka wiernych. Na wprost wejścia zamknięte ogrodzenie, w środku którego, na małym postumencie znajduje się posążek, jakby małego cielęcia. Ten motyw powtarza się prawie we wszystkich świątyniach. Oglądamy małe wewnętrzne kapliczki. Za ogrodzeniem są posążki przybrane szatami. W jednej kaplicy oglądam bardzo duży posąg. Od dołu budowa ciała kobiety z dużym gołym biustem i głową z trąbą słonia, siedzącej na tronie. Wierni przystają i mówią kilka słów modlitwy. W świątyni składa się ofiary. Na małych, płaskich koszyczkach znajdują się jarzyny, owoce, czy też specjalnie plecione wieńce. Niektóre sanktuaria są puste w środku. Filary ozdabiają maszkarony. Bramy wejściowe(Gopuram) są ozdobione niesamowita ilością rzeźb. Trafiamy na taką bramę już po restauracji. Posążki są jaskrawo kolorowe, takie jakie dawniej były na wszystkich Gopuram. Przedstawiają sceny, których treść jest mi zupełnie nie znana. Aby zorientować w tym wszystkim należałoby skończyć studia, ze specjalnością sztuka Indii. Nieco na ten temat poczytałem, ale to zdecydowanie za mało. Idąc z powrotem do hotelu spotykamy krąg ludzi. W środku człowiek stojący jakby na głowie, tylko jej nie widać, ponieważ do szyji jest zupełnie zakopana w ziemi. Facet klepie się po brzuchu, a towarzystwo dookoła wybucha śmiechem. Wieczorem przez ulicę obok obok hotelu przeciąga mała procesja. Niosą obraz oświetlony lampą i ubrany kwiatami. Nad obrazem parasol. Obraz poprzedzają osobnicy grający na wydłużonych bębnach. Rytm muzyki jest bardzo interesujący. Na kolację spożywamy ananasy. Chyba jeden z lepszych owoców na świecie. To jest bardziej jarzyna, bo rośnie na polu jak buraki. Odjeżdżamy do Trivandrum. Jakoś zdobyło się miejsce do siedzenia, a nawet do spania. Świeci księżyc w pełni. Pociąg jedzie do góry. Przekroczymy przełęcz w Górach Kardamonowych, zwaną Południową Bramą Indii. Zdjęcia: 1. Sadzenie ryżu. W tle człowiek z bawołem przygotowuje kolejne poletko do sadzenia. 2. Bawoły. Rozbawione towarzystwo kobiet na wozie, który ciągną przed światynią bawoły. 3. Kolory Gopuram. Takimi kolorami szczyciły się wieże po zbudowaniu. Setki lat i intensywne deszcze pozbawiły je kolorów. Tu kolory został odrestaurowane. 4. Płaskorzeźba. Nie wiem, gdzie zrobiłem to zdjęcie. Sądzę, że gdzieś w świątyni w Madurai. Płaskorzeźba jest ciekawa, ponieważ przedstawia człowieka z głową knura. Który trzyma na ręce młodą dziewczynę. Druga - niżej stoi z błagalnym gestem. W środku, u dołu jest być może zrozpaczona matka. Notka! Kupiłem sobie na koniec pobytu w Deli książeczkę, za równowartość 2,5 $, „Indian Art”. Wydaną przez Fratelli Fabri Editore, Mediolan – 1966 r. I przetłumaczoną w 1972 r na angielski, oraz wydaną przez Octopus Books Limited w Londynie. Kredowy papier, kolorowe zdjęcia. Obejmuje ona także - Cejlon, Afganistan, Nepal i Tybet, Tajlandię, Birmę i Indonezję. Fajnie się to czyta. Historię Indii tworzyli pierwotnie Ariowie(p. post nr 1), potem Persowie, Grecy i wyznawcy Islamu(Mogołowie). Pierwsz wzmianki o cywilizacji w Indiach pochodzą z czwartego tysiąclecia przed Chrystusem. Rozwinęła się wtedy bardzo zaawansowana cywilizacja w Dolinie Indusu(miasta Harappa i Mohenjo-daro). Która zniknęła nagle po ok. dwu tysiącach lat. Przypuszcza się, że przyczyną mogły być zmiany klimatyczne, na terenie na którym się rozwijała. Ariowie opanowali Indie tysiąc pięćset lat przed nową erą. Przynieśli ze sobą ich święte księgi „Wedy”. Które potem tworzyły podstawy Hinduizmu, Buddyzmu i Dźinizmu(Janism). Pod koniec ostatniego tysiąclecia przed nową erą dynastia Maurjów podporządkowała sobie liczne małe królestwa tego subkontynentu. Maurjowie wyznawali Buddyzm. I z tego okresu pozostało w Indiach wiele zabytków. Hinduizm, którego początki sięgają wierzeń Ariów, nigdy nie zaniknął z kontynentu, tylko był wyznawany przez niższe warstwy społeczne. Kilkaset lat po nowej erze mała, prowicjonalna dynastia Gupta z Biharu opanowała północne i centralne Indie. Guptowie wyznawali storoindyjską religię, w której główną część oddawano Wisznu, Krysznie i Sziwie. Zaczęły powstawać pierwsze świątynie hinduistyczne. Buddyzm stopniowo zaczął być wypierany w stronę Himalajów. W drugiej połowie, drugiego tysiąclecia po nowej erze północne Indie zostały opanowane przez najeźdzców z północy(Mogołowie), przynoszących islam. Powstały wtedy tak wspaniałe zabytki, jak Tadj Mahal w Agrze.
  2. Post 17 Kanczipuram Czwartego września Postanawiamy zwiedzić świątynie w Kanchipuram(Kanczipuram) i okolicy. Praktycznie można to jedynie zrobić wykupując wycieczkę w jakimś biurze podróży. Tak też uczyniliśmy. Autobus do Kaczipuram odjechał punktualnie. Jest to jedno z siedmiu świętych miast Indii. Odwiedzenie ich jest marzeniem każdego Hindusa. Najpierw zwiedzamy pierwszą z brzegu świątynię. Wchodzi się na dziedziniec świątyni przez bramę wejściową z wysoką wieżą zwaną Gopuram. Wysoką na kilkadziesiąt metrów wieżę tworzą, kolejne piętra zapełnione rzeźbami. Takie piętro, ma jakieś pomieszczenia w środku i biegnący dookoła nich taras, na którym stoją rzeźby. Wyjście na niego odbywa się przez otwór, ze środka wieży, widoczny pomiędzy rzeźbami. Tarasy są dosłownie zatłoczone rzeźbami i kolejne piętra zwężają się w kierunku szczytu wieży, tworząc schodkową piramidę. W środku, po przejściu bramy, jest właściwa świątynia podparta filarami. Każdy filar jest ozdobiony płaskorzeźbą. Centralny punkt świątyni stanowi drzewo Mango, pod którym brał ślub, chyba Wisznu ze swoja wybranką. Jeden z panteonu bogów hinduskich. Kapłan zaprasza mnie do obejścia drzewa. Tylko w prawo. W lewo obchodzi się przy pogrzebach. Obchodzę. Daje mi jakąś sadzonkę, pyta o nazwisko, przykłada do głowy czarkę i żąda ofiary. Jest zaskoczony niską kwotą jednego dolara. Obok jest święty, rytualny basen. Woda w nim jednak nie zachęca do kapieli. Następna świątynia jest w podobnym stylu, tylko znacznie większa. Tu przed nią widzę po raz pierwszy w Indiach słonia. I to świętego, świątynnego. Pomalowany w różne wzory. Jedzie na nim kilka osób. Obok świątyni stały duże jakby wozy ze szpiczastymi wysokimi dachami. Miały prawdopodobnie jakiś związek z religią, bo wydawały się służyć do niczego. Postój na obiad. Obiad, niestety, nie wchodzi w koszty wycieczki, jak w przypadku Agry. Postanawiam z Andrzejem(Rysiek został w Madrasie) skorzystać z miejscowej restauracji dla Hindusów. Będzie na pewno taniej i dodatkowo poznamy, jak wygląda taka restauracja. Przy wejściu nad korytkiem mamy kilka kraników z wodą. Można sobie umyć rączki, ale mydło musi być własne. To i tak dużo. Siadamy na drewnianej ławie przy długim stole. Kelner w krótkiej spódniczce, z pod której stercza chude, brązowe, bose nogi, rozkłada przede nami umyty kawałek liścia bananowca. Stos, tych ociekających wodą „talerzy”, piętrzy się przy wejściu. W sporym, metalowym wiadereczku miał biały, sypki ryż. Nasypuje chochelką na środku liścia duży, biały stożek. Paruje on i wygląda bardzo apetycznie. Przybiega w spódniczce następny. W naczyńkach, które można nazwać nie dwojaczkami, ale szósteczkami, bo jest sześć takich sklejonych ze sobą czarek ze wspólnym uchem u góry, są różne, kolorowe sosy. Hindusi są jaroszami, więc nie ma tu śladu mięsa. Można sobie było zażyczyć do wyboru dowolny sos - przyprawę. Przy wyborze kierowałem się kolorem. Bardziej mi odpowiadały jaśniejsze barwy. I tak nie wiedziałem, co jest z czego. Polał wybranym przeze mnie kolorami mój stożek. Hindus je, ugniatając z tego stożka palcami kulkę ryżową, która następnie wkłada do buzi. Dałoby się i nam tak robić. Potrzeba nieco wprawy. Tylko te obawy? Choroby tropikalne! Tyle się czytało o nich w książkach. Prosimy więc o łyżki. Nie chcą nam dać łyżek. Wreszcie ustępują i po zamieszaniu w całej restauracji, przynoszą nam gdzieś z zaplecza dwie sztuki. Jaki z tego wniosek? Na przyszłość należy nosić własną łyżkę. Smacznie sobie podjedliśmy i tanio. Ostatnia miejscowość zwała się Mahabalipuram. Sławna ze swych świątyń nadbrzeżnych. Nadbrzeżne, bo położonych blisko morza(Oceanu Indyjskiego). Jedna stała nawet na plaży. Metoda budowania była prosta. Wybierało się odpowiednią skałę i obkuwało z zewnątrz, aby wyglądała jak świątynia. Wewnątrz skały wykuwano pomieszczenia. Powstawał więc kamienny budynek, bez murowania. Chodzimy po piasku wokół świątyni. Stoją przy niej rusztowania. Odbywa się tu konserwacja, bo czas jednak robi swoje i kamień jest już z zewnątrz zaokrąglony, rozmyty. Stoi w dodatku tuż przy słonej wodzie oceanu. Z kolei oglądamy relief skalny zwany Gangawatarana – zejście Gangesu na ziemię. Jest to ogromna płaskorzeźba. Z prawej strony, u dołu jest grupa słoni. Jeden maleńki stoi pod brzuchem matki. Po skale z płaskorzeźbą chodzą kozy. Przenosimy się dalej od brzegu oceanu w miejsce, gdzie stoją kolejne wykute z obłej, dużej skały świątynie, podobno Durgi i Sziwy. Na placu obok tych budowli leży sobie duży stos zielonych kokosów. Faceci sprzedają niedojrzałe kokosy. Mleczko ich gasi dobrze pragnienie. Mają coś w rodzaju krótkich sierpów, a może to forma maczety i zdecydowanym ruchami odcinają koniec. Robią dziurkę, podają i można pić. Smak kokosowego mleczka jest nieokreślony, ale w tym klimacie każdy napój jest dobry. W Dehli kupiłem raz orzech dojrzały. Z grubej zielonej skóry, które mają te na stosie, pozostały brązowe jakby włosy. Usunąłem je i dużym scyzorykiem z piłką chciałem się dobrać do środka. Wyjątkowo odporna skorupa. Ale w końcu rozłupałem go i w środku był kokos, w postaci grubej na centymetr białawej masy przylepionej od wewnątrz skorupy. Spróbowałem to jeść. Twardy i bez specjalnego smaku. Wysuszona masa, ze środku orzecha, zwana była koprą i wożona do Europy statkami żaglowymi. Zdjęcia: 1. Kanczipuram, Gopuram. Wieża świątynna, zwana Gopuram, lub Gopura. Stawiana na wejściu do świątyni hinduistycznej. 2. Thiruvannamalai. Świątynia Sziwy w tej miejscowości. Musiałem podejść wyżej, w stronę świętej góry Arunachala, by zrobić to zdjęcie kompleksu świątynnego. Kompleks zajmuje 10 hektarów, jeden z największych w Indiach. Był budowany między szesnastym a siedemnastym wiekiem. Ma cztery wysokie gopuram, z których największa ma 11 pięter i 66 metrów wysokości. 3. Szczyt Gopuram_1. Wykonany przez teleobiektyw. Gopuram nie były prostymi budynkami. Na każdym piętrze był szereg postaci wykonanych jako płaskorzeźba lub prawie rzeźba, związanych z religią, hinduizmem. 4. Szczyt Gopuram_2. Przykład innego szczytu. 5. Basen w Arunachalaleshwarar Temple. Taką nazwę nosiła ta świątynia Sziwy. Zawiera wiele osobnych „kaplic”(shrins) poświęconych Sziwie i jego małżonce Parvati. 6. Byk. Nani. Święty Byk. Umieszczany na fladze wyznawców Boga Sziwy. 7. Wozy. Dlatego taka nazwa? Ponieważ pod tymi szpiczastymi dachami był wózek, na którym się opierały. 8. Mahabalipuram. Świątynia nadbrzeżna w tej miescowości. Ósmy wiek. 9. Mahabalipuram, Gangawatarana. Płaskorzeźba skalna o wymiarach dziesięć na trzydzieści metrów. Gangawatarana(narodziny Gangesu). Ganges symbolizowała struga wody, płynąca z góry zagłębieniem(rowkiem) w skale do zbiornika. Wszystkie postacie z lewej i prawej strony tego zagłębienia skierowane są ku „Gangesowi”. 10. Słoń. Fragment Gangawatarana. Zagłębieniem z lewej strony słonia płynął „Ganges”. W wodzie pływały „ryby”. Jedna, wyższa, mająca głowę i tułów mężczyzny. Niższa - kobieta. To moja interpretacja. Nie wiem, co by powiedzieli eksperci od hinduizmu. 11. Rathas_1. Mahabalipuram. Nazwa”Rathas” oznacza „Ritual Chariots”(Rytualne Wozy). Wykuwane były ze stojącej skały. I mają trzynaście wieków. Nie wiadomo, czy służyły jako światynie. 12. Rathas_2. Tu miałem okazję spróbować mleczka kokosowego. Sprzedawca przygotował stos zielonych koksów. Przyjechała „wycieczka” z Madrasu, więc ludziom chciało się pić.
  3. Zagronie

    Zagadka

    Tyle lat tu nie byłem? Nowe pokrycie dachu. Nowy płot. To auto przyjechało chyba z Kowańca, koło N Targu. Musieli tam zmodernizować drogę. Napewno nie z Obidowej(a może?). Z Koninek jeszcze na szczęście nie ma drogi. Piękny widok na Tatry.
  4. Post 16 Znów Dehli Trzydziestego sierpnia Odjeżdżamy z gór do Chandigarth. Wszędzie, w dolinie rzeki Beas, trwa zbiór jabłek. W dzień słoneczny przełom Beas między Kulu i Mandi nie robi na mnie takiego wrażenia, jak poprzednio. Przyzwyczaiłem się też do jazdy po tych eksponowanych, wykutych w skale półkach. Za dużo już jeździliśmy w ekspozycji, i jak to się mówi - nad przepaściami - i moje odczucie strachu się stępiło. W Mandi zostają Janusz z Elzbietą. Zamierzają już wrócić do kraju. Czeka ich praca na uczelni. Mijamy Bilaspur i docieramy do Chandigarth. Na stacji kolejowej bierzemy kąpiel. Można spać w wagonie na bocznicy. Rano będziemy pociągiem w Dehli. 31.08 Znów więc jesteśmy w Dehli. Tym razem przyjechaliśmy do innego dworca - Old Dehli Station. Czyli Stacja Stare Deli. Jedziemy do dzielnicy Karol Bagh, ulica Link Road. Ma tam być Youth Hosstel(Hotel Młodzieżowy, dla młodzieży). Nieważne, dla kogo, byle tani. Po drodze małe śniadanko, kupujemy ze stoiska barowego placuszki smażone na oleju, herbata. Oczywiście z mlekiem. To Indiach standard wprowadzony przez wyspiarzy. Zresztą świetny wynalazek. W tym klimacie gorąca herbata powoduje wystąpienie potu na ciele, który przyjemnie chłodzi przez pewien czas ciało. Miłe uczucie po wypiciu nieco więcej, niż pół szklaneczki, mniejszej niż nasza. Taka ilość w szklance była standardem. Tyle wszyscy sprzedający nalewali. Mleko bawolic i cukier to zastrzyk energii, tak potrzebny, aby jakoś się ruszać w tym upale. Hosstel jest przyjemny w tym sensie, że jest otoczony grubym wysokim murem. Jego wyposażenie było skromne, ale dobrze dobrane. Składają się na nie dwa stare namioty i kilka łóżek z plecionki. Gospodarzem jest stary Hindus. Ale jest czysto. Rosną tu drzewa pokryte kwiatkami. W prysznicach jest woda. Całkiem fajnie. Była to chyba posiadłość bogatego Hindusa. Może ze sto lat temu. Został tylko mur i dwie wejściowe bramy. Na poczcie „na poste restante” nic na mnie nie czeka. Brudas i Andrzej dostali listy. W ambasadzie irańskiej informacja, że wizy dostaniemy za dwa tygodnie. I że możliwy jest przejazd z Qwetty do Zahacktanu? Ominiemy w ten sposób Afganistan wracając do Polski. Pojedziemy przez południe Iranu. Iran mi jest znany z przed czterech lat. Skąd tani pomysł? Ano wpadł mi do głowy, przed wyjazdem w góry, aby nie wracać do Polski tą samą drogą, przez ZSRR. Pojedziemy z Afganistanu do Iranu. Przekroczymy granicę na południu tego ostatniego i przejedziemy tamtędy, bo podobno jest tam jakaś droga w kierunku Shiraz(Sziraz`u). Dalej już znam teren, bo byłem w Szirazie. Jesteśmy we trójkę - Rysiek, Andrzej i ja. Oszacowałem przed wyjazdem, że nie będzie mnie w pracy ponad dwa miesiące. Poprosiłem, obok należnego mi urlopu, o bezpłatny. Mam czas nie muszę wracać do kraju. Liczyłem na więcej w górach i na dłuższy pobyt. Ale jest, jak jest! Mam swoje pięć minut. Jestem w Indiach. Nie można tego zmarnować. Jest szansa nieco poznać ten olbrzymi kraj. Spotkani rodacy wspomnieli o możliwości nabycia kolejowego biletu okrężnego. Jego cena mieści się w moich możliwościach. Przy tych tu odległościach, jedynie pociąg daje takie szanse. Pojedziemy zwiedzać indyjskie zabytki. Nieco o nich wiem, choćby z niezliczonych prospektów. Coś poczytałem w domu o historii Indii oraz sztuce. Elżbieta z Januszem wracają już do kraju. Jak się potem okazało, pierwszym ich przystankiem, po rozstaniu w Mandi, była Daramsala. Leżąca na przedgórzu Himalajów. Znana na świecie z pobytu Dalaj Lamy. Ze swoimi najbliższymi współpracownikami znalazł on tu gościnę u Hindusów, po zajęciu Tybetu przez chińskie wojska. Kierujemy się we trójkę na południe Indii. Korzystając z wcześniejszych informacji naszych rodaków załatwiamy dzisiaj w dyrekcji kolei północnych, mieszczącej się w Boroda House, rezerwację na jutro wieczór do Madrasu i bilet okrężny. Otrzymamy na ten bilet zniżkę. Indie popierają turystykę. Niech więc taki obcokrajowiec, jak ja, zobaczy kraj i pozna nieco ludzi. A nóż jeszcze potem przyjedzie, poleci innym… Wieczorem, na pożyczonym prymusie za dwie rupie, gotujemy zupę i herbatę. Do tego konserwa z sałatką i gruszki na deser. Apetyt mam ciągle duży. Odrabiam górskie zaległości. W nocy gryzą trochę komary. Jest gorąco. Nie ma niestety wiatru, bo mury nas osłaniają. 1.09 Czekamy do południa w ambasadzie irańskiej. Wreszcie dowiadujemy się, że wizy możemy otrzymać w ciągu dwóch dni. Mogli nam to wczoraj powiedzieć. Na dwa dni zabiorą nam więc paszporty do ich wbicia. Załatwimy to sobie przyjeździe z południa Indii. Wracam z Andrzejem z ambasady na camping(hosstel) autobusem. Nie za bardzo śledziłem jego trasę i w rezultacie wywozi mnie i Andrzeja na obrzeże miasta. Nie ma żadnego punktu odniesienia, aby się zorientować według planu miasta, gdzie jesteśmy? Dajemy sobie radę i o wpół do piątej znów jesteśmy w Boroda House. Jest pismo upoważniające do wykupienia na stacji New Dehli biletu okrężnego. Najbliżej mamy do Old Dehli, bo tu przyjechaliśmy z Chandigarth. Biletu tu nam nie sprzedadzą, ponieważ na bilecie jest New Dehli, a tu jest Old Dehli. Jadę rikszą trójkołowcem do New Dehli. Cholerna biurokracja. Nauczyli ich tego wszystkiego Anglicy! To nie było takie proste, aby wykupić taki bilet. Pierwsze wrażenie, gdy weszliśmy wczoraj do Boroda House, to ogromna wysoka sala z cienkimi kolumnami podpierającymi sufit. Między nimi, biurko przy biurku. Ile było tych biurek w tej sali. Nie liczyłem, na oko pod setkę? Na każdym z nich stosy dokumentów sięgające miejscami, tak mi się wydawało, do półtora metra ponad biurko. To były bardzo stare dokumenty. Niektóre z tych papierzysk wyglądały tak, jakby ich od dziesiątków lat nikt nie ruszał. Pożółkłe i zakurzone. Wszyscy tu ciężko pracowali. Pytamy przy najbliższym biurku o taki bilet do zwiedzania. Siedzący przy nim wskazuje nam miejsce, gdzie się to załatwia. Aha! Nie u niego, tylko tam. Tak - to tu, ale należy najpierw podać, jaką trasą chcemy jechać. Wyciągam szybko mapę i piszę szybko trasę na kartce . Jedziemy na zwiedzanie. Wiem dość dokładnie, gdzie są jakieś ciekawe zabytki. Więc piszę szybko: Dehli-Madras-Madurai-Goa-Bombay-Janhsi-Dehli. Wspólnymi siłami, jeżdżąc palcem po mapie, ustalamy z urzędnikiem ostateczną trasę. Potem się okazało, że to jest około 7500 km. Jeszcze musi być zgoda człowieka, pod którego pieczą zapewnie jest cała ta sala. Siedzi w pokoju za wahadłowymi drzwiami. Wyłuszczamy od nowa sprawę i otrzymujemy na to zgodę, ale odpowiedni dokument do wykupienia biletu będzie dopiero jutro. 02.09 Jest środa. Dzisiaj o dziewiętnastej trzydzieści wyjedziemy do Madrasu. W piątek rano, o jedenastej trzydzieści, będziemy na miejscu. Niecałe dwie doby. Mamy do przejechania 2188 kilometrów i dojechanie do jedenastego równoleżnika. Czyli czeka nas już prawdziwy tropik. Współpasażerów przedziału mamy miłych. Noc była dość przyjemna. Mam dobre miejsce na dole. Nad głową mam jeszcze dwóch śpiących. Po drugiej stronie otwartego przedziału też leży trójka. Środkowe leżysko(ława), z drewnianych szczebelków, między ławą na dole i tą u góry pod sufitem wagonu, jest składane. Składa się go w czasie dnia i trójka pasażerów siedzi zgodnie na dole. Ich pościel leży na górnej ławie. Hindus pasażer pościel sobie przynosi. Podróżny wybierając się w dłuższą drogę takim wagonem miał ze sobą pakunek, zwierający materacyk, poduszeczkę. Może coś do przykrycia. Dokładnie nie wiem. Nie sprawdzałem tego szczegółowo. Widziało się tylko takich podróżnych, z dużym tobołkiem na głowie, wsiadających do wagonu. Może to pożyczał, a może miał swoje. My mieliśmy materace plażowe i śpiwory. Z tym, że się leżało na śpiworze. Miałem specjalnie uszyty niby śpiwór z takiej cienkiej popeliny, jak na prześcieradła. Służył mi za jedyną pościel (i izolację!) także w hotelach. Gdzie „pościelą” było ceratowe łóżko - leżanka, na którym spała połowa ludności Indii. Leżę sobie więc wygodnie na śpiworze puchowym, jeszcze robionym na wyprawę w Hindukusz. Od małego okna, zabezpieczonym poprzecznymi prętami, wieje przyjemny wiatr. Pod sufitem przedziału kręcą się sporych rozmiarów cztery wentylatory. W przejściu, wzdłuż przedziałów, też się leży, ale tylko na parterze. Jedziemy na południe. Krajobraz lekko pofalowany. Wszystko porośnięte gęsto, nieznaną mi roślinnością o dużych liściach. Dużo wszędzie wody. Przekraczamy rzeki niosące czerwono-brunatną wodę. To okres monsunu i są wezbrane. W rozlewiskach leżą stadka bawołów błotnych. Zwierząt nie widać w brunatnej wodzie. Że coś tam jest, można poznać po sterczących tuż nad wodą - dwóch dziurkach od nozdrzy, oczach i rogach. Co kilka godzin pociąg staje na dłuższy, kilkunastominutowy postój. Pasażerowie wylegają na perony. Wszędzie na peronach można tu kupić herbatę. Nie piszę, że z mlekiem, bo to oczywiste. Zjeść sobie banana, puti z sosem. Można też oczywiście zamówić sobie obiad w wagonie. Roznoszą takie zestawy załadowane na stacji. Tylko, że jest to za droga, przynajmniej dla mnie, forma wyżywienia. Nasz bilet okrężny opiewa na trasę 7500 kilometrów i kosztuje 196,60 Rs(rupii). Czyli prawie 23 dolary. Koniecznym uzupełnieniem jest miejscówka za pięć rupii, na miejsce do spania. Miejscówka jest ważna na daną trasę. Jedziemy do Madrasu, więc mamy miejscówkę tylko do tego miasta. Gdybyśmy przerwali podróż w środku trasy, to tracimy miejscówkę. I należy kupić nową. Bilet jest dalej ważny. Zgadałem się z Hindusem z przedziału, wyglądającym na pracownika jakiejś instytucji. Jedzie na delegację do Madrasu. Po informacji z jakiego kraju jesteśmy - mówi, że miał do czynienia z Polakami. Z wykształcenia inżynier. Kupowali duże transformatory w fabryce w Łodzi. Z zawodu jest elektrykiem. Ja też nim jestem. I znam ten zakład, bo projektowaliśmy na ich urządzeniach. Mamy wspólny temat. Zarabia sześćdziesiąt dolarów na miesiąc. Ja średnio staram się tu jakoś wyżyć za trzy dolary dziennie. Wożę ze sobą znany podręcznik języka angielskiego Candlin`a. Przygotowuję sobie w myśli pytania, bo to jest łatwiejsza dla mnie forma rozmowy, przy bardziej wyszukanym dialogu. Gorąco i jestem spocony po nocy. Dobrze byłoby wziąć prysznic. W wagonie jest duży, kucany ustęp. Obok dziury w posadce mały kranik do spłukiwania, może też do podmycia sobie czegoś bardziej intymnego. Wody do dyspozycji jest dużo, bo co większa stacja i dłuższy postój to rozciągają po peronie węże i leją do zbiorników w wagonach. Ukradkiem zwijam ręcznik, który mam przy sobie, do środka wkładam mydełko i udaję się dyskretnie do "łazienki" pod prysznic. Nie jest już wcześnie rano i pasażerowie nie mają gwałtownej potrzeby zrobienia sobie natychmiast siusiu. Więc powinienem mieć chwilę spokoju w środku, bez walenia w drzwi. Rozebranie się do rosołu w „łazience” nie jest skomplikowane i czasochłonne, bo mam na sobie mam tylko luźne spodnie z popeliny i koszulkę bawełnianą. Majtek nie noszę, bo byłoby mi za gorąco i zaparzyły by mi się moje klejnoty. A tak ciąg powietrza w górę w nogawkach je chłodzi i suszy. Kąpiel wymaga ode mnie nieco gimnastyki. Kran z wodą jest dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Ale co to za ulga! Czuję się jak nowo narodzony. Niebo jest już lekko zachmurzone i temperatura nieco opadła. Przed południem zaczyna mocno lać i pociąg jedzie w silnym deszczu monsunowym. Dowiedzieliśmy się z prospektu, że najlepszy okres do zwiedzania Madrasu to wrzesień. W sierpniu kończy się monsun letni. W październiku zaczyna zimowy. Pociąg jedzie przez Agrę, Janhsi(Dżansi), Hosnangabad(Itersi), Nagpur, Hedylaralbad. Rzeka, którą minęliśmy przed Hosnangabadem to Narmanda i uchodzi do Oceanu Indyjskiego koło Bombaju. Od czasu do czasu mijamy poletka ryżowe, które orze człowiek w przepasce na biodrach, brnąc razem z bawołami po kolana w błocie. Jest nawet dosyć chłodno, jak na Indie. Jeden z naszych współpasażerów dostał gęsiej skórki. Brudas okrywa go kurtką puchową. Temperatura około dwadzieścia pięć stopni. Zmieniły się już znów ubiory ludzi za oknem wagonu. Na polach widać mężczyzn w białych spodniach, białej koszuli i białych furażerkach. Nosił taką premier Indii Neru. A zdaje mi się też, że nosił także białe spodnie i koszulę. 3.09 W piątek rano jesteśmy w Madrasie. Nazwa miasta kojarzyła mi się dotychczas z herbatą, sprzedawaną w naszych sklepach. A to jest przecież milionowe miasto, znane też z produkcji filmów. Jeśli mowa o filmach, to wszędzie w Indiach widuje się ogromne, kolorowe afisze filmowe. Z malunków na nich można się domyślić, że mowa jest o miłości, o bohaterach w walce dobrego ze złym. Miłość jest raczej w nich przedstawiana w wydaniu marzeń pięknej, młodej, ubogiej dziewczyny, którą w końcu poślubia, młody, przystojny książę, czy maharadża. W Indiach produkuje się rocznie więcej filmów fabularnych, niż w Stanach Zjednoczonych. Plecaki zostawiamy na stacji i szukamy biura turystycznego. Po drodze ktoś nas nagle zatrzymuje. Okazuje się, że na chodniku jest mała świątyńka i trzeba zdjąć buty, przechodząc przez nią, albo zejść na jezdnię. Obok świątyńki „urzęduje” chyba kapłanka. Ma jakieś utensylia. Rozpoznaję wśród nich maskę. W biurze informacyjnym dla turystów dostajemy prospekty i zapisujemy się na jutro na wycieczkę do trzech miejsc ze świątyniami. Zaczepiają nas bez przerwy sprzedawcy skór z jakiegoś węża. Sprzedają też portmonetki z tych skór. Jeden z nich jest wyjątkowo uparty i ciągle nas o coś nagabuje. Nie wiem o co mu chodzi, bo nie zna angielskiego, tylko powtarza ciągle jakieś słowo. Wyjaśnili nam potem, że w Tamil Nadu stanie, którego stolicą jest Madras, obowiązuje całkowita prohibicja. Cudzoziemcy dostają specjalne zezwolenie na zakup alkoholu. I takie zezwolenie chciał ten gość kupić od nas za dwadzieścia rupii. Hotel znajdujemy, po dłuższym szukaniu, za trzynaście rupii za trzy osoby. Po południu jedziemy we trójkę na plażę Marina Beach. Leżą na niej łodzie rybackie, obok małych domków ze strzechami. Leżą tu też belki z drzew palmowych, z których robi się te prymitywne łodzie. Mamy okazję zobaczyć, jak z taką łodzią mocują się miejscowi rybacy. Usiłują ją przepchać przez silną falę przybrzeżną. Potem stawiają na takiej łódeczce żagiel. Łupinka jest prawie niewidoczna zza fal. Od czasu, do czasu widać tylko głowę rybaka. Po plaży chłopcy noszą muszle. Piękne i duże. Duży wybór. Można się potargować. Rysiek proponuje nam rybę. Która jest smaczna, ale i droga. Nie wiadomo też jaka, jak wszystkie tutejsze dania. Uliczka prowadząca z plaży do miasta jest bardzo kolorowa. Kwitnie w całej pełni handel. Mnóstwo straganów z plastykowymi trepkami. Całe Indie są obute w buty z plastyku, za pół dolara. Nie jest to tak znowu tanio dla przeciętnego Hindusa. Obok naszego hotelu też mamy małą świątyńkę. Zdjęcia: Młoda matka. „Upolowałem” ją na jakimś peronie, w czasie dłuższego postoju pociągu. Ładna dziewczyna. W tym zawiniątku było chyba jej dziecko, niemowlak. Ulica . W Madrasie. Ta kobieta trzyma w ręce dwa dojrzałe orzechy kokosowe. Z takim orzechem mocowałem się w Deli, by go otworzyć. Z tyłu afisze filmowe. Jak ktoś jest dociekliwy to może zobaczyć, że napisy na niektórych plakatach nie są pisane alfabetem łacińskim, ani też arabskim.
  5. Post 15 Powrót z gór Dwudziestego piątego sierpnia Rano przy namiocie była bardzo żywa moja dyskusja z Januszem. Uparł się, że we dwójkę, praktyczne bez sprzętu, bez żadnego zabezpieczenia, w postaci naszych kolegów, możemy wyjść na szczyt KR 2- 6187 m. Po tym długim lodowcu, który widzieliśmy podchodząc wczoraj na szczyt. Być może chodziło tylko o ten(kulminację) „6035 m”. Nie pamiętam. To porównywalna wysokość z tym, co już osiągnęliśmy w dobrej formie. Co świadczyło o już niezłej aklimatyzacji. Lodowiec był długi i choć wydawał się niezbyt stromy, to na pewno było tam sporo szczelin. W dodatku niewidocznych, ponieważ zasypanych monsunowym, świeżym, grząskim śniegiem. Ja też bym chciał zaliczyć tą górę. Dobrze się znamy. Ale rozsądek zwycięża Wiem, jak dbał o bezpieczeństwo Jurek Wala w Hindukuszu. Gdyby był z nami Brudas, to bym poszedł. Rysiek posiada naprawdę duże doświadczenie. Nie mam ochoty zginąć w tych górach. To są Himalaje. Wprawdzie nie te najwyższe, ale góry również bardzo niebezpieczne. Tutejsze lodowe ściany znacznie przerastają alpejskie. Nie byłem w Alpach, ale ze zdjęć, opisów wiem wystarczająco dużo, aby je porównać z tym co widzę. Tuż pod nosem mamy ponad tysiąc metrów lodu i śniegu, pożłobionych lawinami z łamiących się nawisów. A że na tą górę można ewentualnie wyjść od południa po trawie, to już inna sprawa. My musimy iść od północy z tego miejsca, gdzie jesteśmy. Jest się zdanym tylko na siebie lub na pomoc kolegów. W dodatku kolegów, których nigdzie nie widać. W miejscu, gdzie dwa dni temu gotowaliśmy obiad, pod kamieniem jest karteczka. „Nie chcemy się z nimi spotkać”? To oni schodzą do Patsio i jadą do Keylongu. Całe szczęście, że nie poszliśmy we dwójkę na ten szczyt. Gdyby były kłopoty, to kto by nam pomógł? Schodzimy po prawej stronie potoku. Dosyć szybko to idzie. O siedemnastej jesteśmy w Patsio. Atmosfera napięta. Po kolacji wzajemne oskarżenia. Dlaczego Rysiek nie chciał pójść? Może się już znudził górami. Był kilka razy w Hindukuszu. Przekroczył siedem kilometrów. Więc go takie „górki” może nie interesują. A może też zdał sobie sprawę, z racji swojego bardzo dużego doświadczenia alpinistycznego, że wyjście na KR 2 z tej strony, w takim zespole i z tym sprzętem co posiadamy, nie ma szans. Mógł to nam szczerze powiedzieć. Może powiedział Andrzejowi. Którego dodatkowo podłamała historia z płucami na Baralaczy. Koniec marzeń, koniec Himalajów! Jutro wszyscy schodzimy do Darczy. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Wracam teraz ciągle, pisząc ww. tekst, do zdjęcia „Sześciotysięczniki_1” z poprzedniego postu. Tego terenu Brudas i Andrzej nie widzieli, tylko my we trójkę go widzieliśmy schodząc z góry. I to nie wyraźnie. Więc nie mógli być definitywnie przekonani, że od tej strony się wyżej nie dojdzie w stronę KR 2. Mogli dojść do nas i mogliśmy razem wejść na ten lodowiec i ocenić dokładniej teren w kierunku tego szczytu. Choć jestem teraz pewien, że skończyło by się to na niczym. Widząc wysoką ścianę skalną w głębi . Zamykająca dostęp. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 26.08 Rano trwa pakowanie. Potem żegnamy się z czołkidarem. Załatwił nam konie do transportu plecaków. Wprawdzie nie do Darczy, ale dobry kawałek drogi. Ale najpierw trzeba złapać wolno pasącego się konia. Robią to w ciekawy sposób. Dwóch pastuchów, przy pomocy tego sznura owiniętego w pasie, łapie go za szyję. Idziemy. Tworzy się mała karawana. Idąc obok nich, przyglądam się im bliżej. Właściwie strój pasterza składa się z wełnianej tuniki. Młodszy z nich ma zatknięte za sznur w pasie coś w rodzaju małej czarki. U pasa wiszą też na małym kółku dwa szpikulce i coś w rodzaju żelaznej pincety. Może te narzędzia są potrzebne do pielęgnacji zwierząt. Żegnaj Patsio, żegnaj sympatyczny czołkidarze! Na drodze kurz. Z żalem rozstaję się z tą „miejscowością”, z pysznym ryżem kierownika. Naprzeciwko nas idzie dwójka - kobieta i mężczyzna z plecakami. Prowadzą ze sobą małą owcę. Następuje standardowe w Indiach pytanie - „What country do you come from”(z jakiego kraju jesteście)? Pada odpowiedź-„juesej”(USA). Aha! Amerykanie. Idą do Leh. A po co sheep(owca)? Food(żywność)! Po drodze nie ma sklepów. A jeść trzeba przez tydzień. „Żywność” się w ten sposób sama transportuje. Przynajmniej do pewnego czasu. Niezły pomysł! Dzisiaj nie jestem pewien, czy ją zjedli. Była taka sympatyczna. Może nawet sprzedali z zyskiem. Policjant w Darczy nas poznaje. W czasie obiadu przychodzą do nas kolejni Amerykanie. Kobieta i mężczyzna. Babka ma ładny kożuszek za tysiąc rupii. To gigantyczna kwota, jak na tutejsze stosunki. Sto dolarów. W sam raz na zimno. Idą z dwoma mułami do Kargilu. Wieje bez przerwy wiatr. W głębi doliny widać wysoki szczyt, zapewne Mulkila 27.08 Wstajemy wcześnie. Darcza jest końcowym przystankiem autobusu z Manali. Dalej i wyżej w stronę Baralaczy można tylko jechać gazikiem i to z trudem. Autobus miał odjechać o piątej trzydzieści. Jedziemy dzisiaj do Manali. Pomocnik kierowcy przygotowuje autobus do drogi. Posiada silnik diesela, trudny do rozruchu na zimnie. Ranek był zimny, najwyżej parę stopni powyżej zera. Może nawet na trawie był szron, ale już stopniał. Na grubym kiju owinął szmatę, nasączoną ropą, może zmieszaną z benzyną. Zapalił to i wczołgał się pod autobus. Leży tam i chwilę coś tam podgrzewa. Nalewa następnie wody do chłodnicy. Pewnie ją spuścił, obawiając się przymrozku. W Himalaje niedługo zawita zima. Wsiadają pasażerowie z okolic i jedziemy. Jeden z nich jedzie z owcą. Koło miejscowości Jaspa spotykamy Ryśka i Andrzeja. Wsiadają. Jeszcze rzut oka do tyłu, na góry zostające za autobusem. Na moment widać lewą stronę wejścia do doliny, o którą walczyliśmy z policjantem. Trawiasty stok biegnie wysoko w górę. Brudas zauważa, że mogliśmy z tej strony wyjść na szczyt w trampkach. Ma na myśli szczyt KR 2(6187 m)? Nie wiadomo, czy to on jest widoczny? Ale zapewne jeden z sześciotysięczników w jego pobliżu. No cóż! Nie udało się przekroczyć sześciu kilometrów. Moglibyśmy, ja mogłem, mieć swój rekord wysokości, tylko stanął nam na przeszkodzie policjant. Może byliśmy(raczej na pewno) za to pierwszymi zdobywcami tych dwóch naszych „górek”. Ale to zupełnie bez znaczenia w morzu takich szczytów. Alpiniści się rzadko zapuszczają na takie górki. A one dla nawet doświadczonego turysty, są zbyt trudne i niebezpieczne. Należy wziąć pod uwagę wysokość i potrzebę trochę dłuższej aklimatyzacji. Do tego dochodzi pogoda. Niewiele potrzeba, aby się nagle zepsuła i ze słonecznego, ciepłego dnia zamieni się w zimę z mrozem i zadymką śnieżną. Miejscowi się na pewno nie zapuszczają tak wysoko, bo i po co? Trawy tu już nie ma dla bydła. Wyjście na taką wysokość w Himalajach nie jest wybitnym alpinistycznym osiągnięciem, szczególnie po piargu i nie za trudnej skale. Wyjście, po stromym lodowcu, z drugiej strony to jest jednak bardzo poważny wyczyn, przerastający najtrudniejsze alpejskie wyjścia. Możemy więc sobie zaliczyć pierwsze wyjścia w Himalajach na szczyty bez nazwy. Nazw im jeszcze długo nikt nie nada. Zrobiliśmy to nielegalnie, ponieważ z trasy trekkingowej, raczej nie wolno wchodzić na okoliczne szczyty. Trzeba mieć do tego specjalne pozwolenie. Dlatego policjant nas nie wpuścił pod Mulkilę. Po dwóch godzinach jesteśmy w Keylongu. Następuje tu zmiana kierowcy. Przystanek autobusu jest miejscem spotkań miejscowej „złotej młodzieży”. Pogoda wspaniała. Mam świetne miejsce z przodu autobusu. Jakiś facet nosi na drodze na prymitywnych nosiłkach kamienie. Obok nas jadą miejscowe kobiety. Mają przekłute nozdrza i wpięte małe złote kółeczka z kamieniem pośrodku. Tandi-miejsce, gdzie spotykają się rzeki Czandra i Bhaga. Teraz jedziemy w górę Czandry. Drzew coraz mniej. Po naszej lewej stronie widoczne są bardzo nisko schodzące z gór lodowce. Tu są już większe opady, w czasie monsunu. W pewnym momencie pęka nagle tylna opona. Naprawa trwa dość długo. Nie mając co robić, szukam kamyków przy rzece. Janusz znajduje żyłę kwarcu. Wydłubujemy co ładniejsze kryształy. Khoksar. Jemy tu obiad. Pozwalamy sobie na ryż z fasolą i do tego jemy jeszcze dwa placki o nazwie Puti, o smaku ciasta na naleśniki. Do tego zamawiamy trzy herbaty z mlekiem. Wszystko kosztuje trzy i pół rupii. Około jednej trzeciej dolara. Kurs rupii jest prawie stały i za dolara dostaje się około dziesięciu rupii. Podjazd pod przełęcz Rothang. Na przełęczy pojawia się mgła ciągnąca z doliny Baes. Spotykamy stada owiec i kóz idących w dół. Widocznie pasterze schodzą z górnych partii gór do niżej położonych części dolin. Zbliża się pomału himalajska jesień. W Manandi krótki postój i znów jedziemy w dół doliny. Z okna autobusu oglądam domy z arkadami na piętrze. Dachy kryte płytami z łupka. Które z daleka wyglądają jak dachówki. Po trzech tygodniach pałętania się po dolinach Himalajów w stanie Himachal Pradesh wracamy do Manali. Hotel ten sam, co poprzednio, o dumnej nazwie „Top Hill” Wieczorem wytworna kolacja. Leczo plus wódka ryżowa i owoce. Kolację spożywamy w towarzystwie wspomnianych poprzednio sklepikarzy. Po kolacji próba sprzedaży całości wyposażenia „wyprawy”. Odkupują tylko dwie pary butów, a resztę to może ich znajomi. W czasie poprzedniego pobytu tutaj były opowiastki, że kupią wszystko. Dużo dymu, mało ognia. Chętnie tu kupują mocniejsze skórzane buty, takie jak nasze pionierki i cieplejsze kurtki. W plastykowych klapkach nie da się chodzić po śniegu. A zima w Manali jest nieco podobna do naszej. Nasz hotel jest domem wypoczynkowym. Teraz w Manali jest sezon na wczasowiczów. Bardziej na południu, poza górami, upał obezwładnia. A tu teraz klimat, jak u nas w lecie. Przyjechała właśnie młoda mama z dzieckiem. 28.08 Rano pranie, a potem śniadanko. Przyjeżdżają kolejni goście na wypoczynek. Mężczyźni są od pasa w dół owinięci czymś w rodzaju prześcieradła. Powyżej luźna koszula. Pytamy hotelarza-co za jedni? Bengalczycy! A „prześcieradło” nazywa się sarong. A o to się już nie pytamy, bo ktoś z nas to wiedział. W sumie jest to strój idealny na klimat indyjski. Luźny, przewiewny, łatwy do prania. Mają spory kawałek do domu nad Zatoką Bengalską. A może nawet są z samej Kalkuty? Po południu sprzedaję raki i czekan członkom jakiejś grupy z Kalkuty. Przyjechali na zlot w Himalaje. Dlaczego tu? Ponieważ nie mają bliżej do takich niskich Himalajów. W Indiach najbliżej Kalkuty jest w Sikkimie Kangczendzanga. To jest zupełnie inna alpinistyczna półka, mówiąc handlowym językiem. Posuwając się w górę Gangesu, jedzie się wzdłuż ponad tysiąckilometrowej granicy z Nepalem. Należałoby przekroczyć jego granicę, aby się dostać do Himalajów. Które w Nepalu są bardzo wysokie i trudno dostępne. I o wiele silniej w lecie atakowane przez monsun. Są bliżej Oceanu Indyjskiego. A tu na północ od Dehli można pod ładne, zalodzone sześciotysięczniki dostać się prawie autobusem. Wieczorem oglądamy kramy na małym placu. Miejscowa Cepelia, ewentualnie import z pobliskiego Tybetu. Kupuję sobie pamiątkę nóż Kukri. Typowy turystyczny gadżet. Używany w Tybecie. Ale ten zapewne się do cięcia nie nadaje. Chyba coś tu sprzedamy. Sikh nie chciał już nic kupić. Apetyt mam ogromny, ciągle mi się chce jeść. Brudas nas prowadzi na Momo. Tylko, że te Momo są o wiele ostrzejsze, niż jedzone w Keylongu. Andrzej po zjedzeniu nie może przez chwilę przyjść do siebie. Siedzi z otwartymi ustami. Potem jemy Jelabi. Nachodzą nas ciągle różni klienci. Mają okazję coś od nas kupić. 29.08 Idziemy sobie rano zwiedzać miejscową wioskę, położoną obok Manali. Droga prowadzi wzdłuż wspaniałego, ni to parku, ni to ogrodu. botanicznego. Rozpoznaję drzewa, a jak nie znamy-to się pytamy: deodary, cedry himalajskie, kasztan jadalny, orzechy włoskie, modrzewie. Rośnie tu nawet lipa, buk, dąb i świerk. Lipa, buk, świerk są tu obce. Wszystkie drzewa są potężne i piękne. Na małym potoku zainstalowano prymitywny tartak, napędzany wodą. Odbywa się rżnięcie deseczek na skrzynki, w które wszędzie pakuje się jabłka. To jest dolina jabłek. Dziewczyny noszą je na plecach, w lejkowatych, uplecionych koszach. Wchodzimy do wsi. Domy są piętrowe. Na dole są stajnie dla bydła. Na górze mieszkają ludzie. Wejścia do stajen są ładnie ozdobione. Ładnie też ozdobione są balkoniki, biegnące wokół piętra. Suszy się bielizna i wiązanki roślin. Domy są kryte płytkami z łupka. Monsun z nad oceanu traci swą siłę na południowych stokach Himalajów. W Manali jeszcze bardzo mocno leje. A już za kilkoma łańcuchami górskimi w Keylongu, nie tak znów daleko, deszczu jest znacznie mniej i dachy są płaskie. Za przełęczą Baralacha góry są już zupełnie suche. Tam jest klimat tybetański. Przy studni gawędzą kobiety. Niektóre miejscowe zdobnisie noszą złote kolczyki w uszach, kółeczka w nozdrzach i zwisające kolczyki z przegrody nosowej. Oglądamy proste warsztaty tkackie, na których tka się materiał z wełny owczej. Po zwiedzaniu wsi następuje kawa. Wieczorem sprzedajemy co się da. W sumie uzyskuję za całość sprzedanych rzeczy, gdzieś w granicach czterdziestu pięciu dolarów. Niezły zastrzyk finansowy na dalsze przygody. Zdjęcia: 1. Mostek. Dziewczyny nosiły w lejkowatych koszach jabłka. 2. Dom. To bardzo solidny dom. 3. Chłopcy. Wejście do stajni. Mała dziewczynka schowała głowę. Widocznie się mnie bała. 4. Krosna. Podstawowym materiałem była wełna owcza.
  6. Post 14 Drugi szczyt Dwudziestego czwartego sierpnia Rano jest mokro. Fotografuję sobie kwiatki. Kwiatki rosnące w surowym klimacie na jałowej ziemi. Nieraz z pomiędzy kamieni wyłania się śliczny bukiet. Stanowią silny kontrast z lodem i śniegiem. Śniadanie jest dzisiaj nieskomplikowane. Zupa mleczna z proszku Humana i konserwa rybna. Nie mamy placków czapati, ani też herbaty. Robimy rekonesans z zamiarem wejścia na szczyt z lewej strony przełęczy. Idziemy przez niekończące się moreny. Spadał tu kiedyś lodowiec, który już stopniał. Po drodze mijamy piękne jeziorka rynnowe, pozostałość po lodowcu, leżące na wysokości nieco powyżej pięciu kilometrów. Po drugiej stronie przełęczy otwiera się górne piętro doliny, którą już widzieliśmy będąc na Baralaczy i zaglądając w stronę doliny Czandry. Widać znów ten piękny lodowiec. Płynący jak rzeka w stronę doliny Czandry. Piękna lodowa dolina i piękne szczyty. Widzieliśmy je bardziej od północy. Teraz widzimy od strony zachodnio-północnej. Jakie są kolosalne kontrasty w tych górach. Południowe stoki szczytów sięgających sześć kilometrów, wystawione do słońca są pozbawione śniegu, który bardzo szybko topnieje, nawet przy większym opadzie. Nie ma wtedy warunków do tworzenia się stałej pokrywy i lodowców. I mogą nieraz być nie trudniejsze wspinaczkowo do wejścia, niż w Tatrach. Inna sprawa, gdy się jest odpowiednio zaaklimatyzowanym i ma się doświadczenie alpinistyczne w tak wysokich górach. Głównie chodzi tu o zmiany pogody. Załamanie pogody i ogromne opady śnieżne mogą spowodować, że znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia. Teraz widzimy północną stronę, tych gór. Jest diametralnie inna. Pokryta całkowicie lodowcem, który ze szczytów spływa tysiąc i więcej metrów niżej. Panuje tu zimno, lód i śnieg. Z południowych zboczy , stosunkowo ciepłych ciepłych gór, przenosimy nagle się w zimne, lodowate, nieprzyjazne góry. Teraz zasypane świeżym monsunowym śniegiem, który na południowych stokach w słońcu szybko topnieje. Wystarczyło tylko przejść przełęcz, czy będąc na szczycie na Baralaczą wychylić głowę na drugą stronę grani, na jego północną jego stronę. Podchodzimy żlebem od strony południowo-wschodniej, na szczyt z lewej strony przełęczy. Droga jest łatwa, ale niebezpieczna, z powodu lecących, od czasu do czasu, po zboczu kamieni. Jak zwykle droga na szczyt wydaje się nie mieć końca. Widać lodowiec po drugiej stronie grani spadającej ze szczytu 6035 m. Długi, prowadzi jak się wydaje, do samego tego szczytu. Wejście na szczyt, na który idziemy, okazuje się o wiele prostsze niż myślałem. Janusz idzie pierwszy, ja drugi a Elżbieta daleko w dole. W pewnym momencie strącam kamień, który z ogromną szybkością pędzi w dół. Szczęśliwie Elżbiecie nic się nie stało. Około piątej po południu jesteśmy z Januszem na szczycie. Po jednej stronie południowej - piarżysko, z płatami śniegu, po którym podchodziliśmy. A po drugiej - północnej lodowcowy kocioł, nad którym zwisają ze szczytu nawisy śnieżne. Na kotłem wisi gęsta mgła, a z jego dołu ciągnie ziąb. Niewiele widać. Góra może mieć około sześciu kilometrów. Mamy tylko graniówkę, od Japończyków, na której podane są wysokości jeszcze bardziej wybitnych szczytów. Nasz jest tylko zaznaczony jako szczyt bez podania wysokości. Fotografuję we lekkiej mgle Elżbietę i Janusza z proporczykiem naszego oddziału PTTK do którego należy Klub Tatrzański. Schodzimy w dół. Do namiotów docieramy w ciemnościach, klucząc po morenach. Kolegów nie ma. Nie ma co tu siedzieć we trójkę. Rano moją decyzją będzie, że schodzimy do Patsio. Jest tu zbyt niebezpiecznie i nic tu nie zdziałamy, praktycznie we dwójkę, bo Elżbieta się nie wspina. Zdjęcia: 1. Stoki południowe. Widoczna prawa(orograficznie) strona doliny Panchi Nala w czasie podejścia pod lodowiec Tellaman. Taką nosi nazwę. Te stoki i wyżej widoczny szczyt, czy też grań, sięgały do ok. 5700 m. Jak widać są zupełnie pozbawione, nawet większych płatów śniegu. Dlatego, że są wystawione na silne działanie promieni słonecznych. Słońca, które w kulminacji letniej, jest prawie w zenicie. 2. Biwak. Zdjęcie publikowane w poprzednim poście. Ale wykonane dzisiaj. Piękny ranek. Nie mogłem się poznać na zdjęciu. Zarost, kontrastowe oświetlenie. Pomarańczowy namiot to mój. Nosiłki, jeszcze z Hindukuszu, też moje. 3. H-kwiatki. W dolinie Panchi Nala rosły prawie na skale. 4. Sześciotysięczniki._1. Zdjęcie wykonane w czasie podchodzenia dość szerokim żlebem na nasz szczyt. Na pierwszym planie z prawej zbocze, którym podchodziliśmy. W głębi szpiczasty szczyt(5451 m), w grani odchodzącej na północ z T2. Od lewej z dołu ciągnie się ciemna(skały) grań w stronę szczytu 6035 m. Nie wymyślilśmy tej góry. Musiała być zaznaczona mapie od Japończyków. Być może była to tylko niewielka kulminacja, kończąca grań z KT 2(wyższy o 150 m). Tą granią być może była szansa wyjść na tą górę. Ale wydawało się prościej filarem, widocznym na następnym zdjęciu. Jest jeszcze jedna kwestia z wiązana z tym wyjściem na szczyt 6035 m. Z lewej za tą czarną granią widać lodowiec. Myśmy ten lodowiec widzieli z naszego szczytu. Wydawało nam się, że podprowadza pod szczyt(6035 m). Odległość do niego, z naszego punktu widzenia, wynosiła w linii prostej ponad sześć kilometrów. Nie mieliśmy lornetki. Była lekka mgła na górze i byliśmy zmęczeni. Teraz oglądając wyraźnie zdjęcie widzę, że ten lodowiec kończył się wysoką ścianą skalną. Byłaby to pułapka, nie do przejścia. Jedyna szansa wejścia na kulminację 6035 m była granią lub filarem. Obie bardzo trudne i wymagające sporo dni i sprzętu. 5. Elżbieta i Janusz. Jesteśmy na górze. Fotografuję moich przyjaciół. Janusz z proporczykiem PTTK w Krakowie. Wydaje nam się, że mamy około sześć tysięcy metrów. Wokół nas prawie nie ma śniegu. Ale to stok południowy. Za to z boku, od strony północnej, były duże nawisy i niżej zamglony lodowiec, z którego ciągnęło przenikliwe zimno. Elżbieta była bardzo dzielną kobietą. Nie wspinała się, ale jej wyjścia, w ówczesnym czasie, należały do liczących się. Wyszła w 1972 roku na Tacht-e Sulejman(4650 m) i na Demawend(5678 m) w górach Elburs w Iranie. Teraz zaliczyła himalajski szczyt. Z Januszem weszła też na Mont Blanc(4810 m). Polskie kobiety alpinistki zaczynały wyjeżdżać w góry wysokie na szerszą skalę, dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. 6. Sześciotysięczniki_2. Schodzimy w dół do namiotów. Słońce zbliża się do zachodu i oświetla tylko wyższe partie gór. Nieco poza środkiem zdjęcia widać filar prowadzący w kierunku, nazwijmy to kulminacji 6035 m. I dalej nad nim widać lodowy stok. Który ma z jego prawej strony ogromną ścianę pod KT 2. Dalej z prawej widać skały T 2. W lewo wysoka grań się ciągnie z KT 2 w kierunku KR 4(6340 m), drugiego, co do wysokości szczytu grupy górskiej w widłach Czenabu i Bhagi. Ten właśnie szczyt i jego potężną, zalodzoną północną ścianę oglądaliśmy, gdy weszliśmy na płaskowyż koło Baralaczy(post 11). ____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Notka, dodatkowe wyjaśnienia! Przy wertowaniu materiałów z tego wyjazdu, wyszukałem w Internecie informację o wyprawach warszawskiego Klubu Matragona w rejon, w którym się wtedy poruszaliśmy. W 1979 roku ich celem był szczyt KR 4 (6340 m). Który jest jako ostatni na zdjęciu nr 6. Jego północna ścianę i lodowiec dobrze widzieliśmy w dniu 13 sierpnia(post 11) schodząc po płaskowyżu w stronę doliny Czandry. Niekorzystne warunki pogodowe spowodowały, że musieli z niego zrezygnować. Działając w rejonie doliny Panchi Nala. Byli tu więc trzy lata po nas. Wchodząc na kilka wierzchołków do 5820 m. W 1983r. „Matragona”wybrała sobie jako cel KR 2. Nie napisano jednak z której strony weszli na szczyt. Sądzę, że raczej od strony doliny, która prowadziła pod Mulkilę. W którą nas nie wpuścił policjant w Darczy. Dojście pod ten szczyt od tej strony jest stosunkowo długie, ale łatwe do wysokości ok. 5300 m. Dalej teren był stromszy, ale zachodni, czy południowo- zachodni, który nie był pokryty lodowcem. A nawet mógł być niżej pozbawiony ciągłej pokrywy śnieżnej. Natomiast wejście od doliny Panchi Nala, tą zalodzoną, północną ścianą byłoby wielkim wyczynem alpinistycznym. W roku 2005 „Matragona” zorganizowała kolejną wyprawę do doliny Panchi Nala. Próbując wejść na szczyt T2(6107 m), sąsiada KR 2, od którego dzieli go długie(ok. 2 km) śnieżne „plato”. Chcieli wejść lewą częścią północnej ściany tego szczytu. Bazę założyli na wysokości 4450 m w dolinie Panchi Nala, w terenie, który był nam dobrze znany, z wypadów z Patsio. Bazę wysuniętą założyli na lodowcu dwieście metrów wyżej. Rozpoczęli się wspinać terenem skalnym widocznym na zdjęciu. Docierając do wysokości 5400 m. Nad nimi były wysokie bariery lodowe, a bardziej w lewo teren był bardzo zagrożony lawinami z nawisów, widocznych na moim zdjęciach. Postanowili wytrawersować, głównie po skale, w stronę przełęczy(5380 m) między szczytem 5451 m(ostry „dzióbek szczytu) i T 2. I dalej granią północną na wybrany cel. W opisie z wyprawy jest pomyłka - napisano zachodnią,. Tylko, że to się zupełnie nie zgadza z publikowaną „graniówką” z wyprawy. Załamanie pogody i duże opady śniegu spowodowały zakończenie wyprawy. Opis wypraw "Matragony"na podstawie materiałów: Aneta Marek. Akademia Pomorska Słupsk. Himalaje jako kierunek geograficzny polskich wypraw wysokogórskich do 1989 roku. Słupskie Prace Geograficzne 12 -2015 r. Andrzej Zboiński. Gazeta Górska „Matragona znów w Lahulu-2005 r. Załączam internetowe zdjęcia z wyprawy w 2005 r „Matragony”. 7. Matragona w Panchi Nala.. Nie znam autora zdjęcia. Widać silny zespół kolegów alpinistów. Wyprawa była kierowana przez Andrzeja Zboińskiego. 8. Szczyt T 2 - zdj. W. Szypuła. W środku szczyt KT 2(6187 m). Czarne skałki u góry po prawej T 2(6107 m). Z lewej u dołu filar, o którym piszę w poście. Porównanie moich zdjęć i z wyprawy z 2005, które dzieli okres 30 lat, wskazuje na poważne zmianie w pokrywie lodowej. Odsłoniły się na dole znaczne połacie skalne, dawniej pokryte lodem. Lodowce w Himalajach szybko znikają, jak wszędzie.
  7. Post 13 Patsio Siedemnastego sierpnia Rano okazało się, że to przyjechał z Leh generał i pułkownik ze „świtą”. Wracali z inspekcji jednostek wojskowych, nad granicą z Tybetem. Kim były te damy, to już nie dociekaliśmy. Miałem jednak wielkie wątpliwości, że prowadzili inspekcję w towarzystwie żon? Generał z pułkownikiem odjechali ze świtą w stronę Manali. Przed odjazdem zapytaliśmy o naszą górę nad Balaraczą. Wyciągli wspaniałą, wojskową mapę tych rejonów. Nasza góra, na którą wyszliśmy, miała kotę -18940 stóp, a więc mniej niż przypuszczaliśmy - bo tylko 5773 metrów. Do Leh można było iść tylko przez Padam, a potem przez Tonpongma. Potrzeba na to było od siedmiu do dziesięciu dni. Apetyt mi wzrasta, to bardzo dobrze. Od rana znów leje deszcz. Brudas odsypia noc. Andrzej postanawia wrócić do Manali. Obawia się o swoje płuca. Ma tylko problem, jak ściągnąć swój plecak z przełęczy. Do przełęczy jest dwadzieścia dwa kilometry i ponad tysiąc metrów w górę. Tuż nad Patsio wznosił się piękny piramidalny szczyt, po drugiej stronie rzeki Bhaga, patrząc od nas. Mógłby być ciekawym problemem sportowym. Był „niewysoki”, bo miał może niewiele więcej, niż pięć tysięcy pięćset metrów(miał w rzeczywistości ok. 5700 m – Googl`e). I był ładnie ośnieżony. Po śniadaniu ostra dyskusja, co robić z Andrzejem. Andrzej nie bardzo jest zdecydowany, gdzie jechać. Do Manali, czy do Srinagaru? Uważa, że ktoś powinien mu towarzyszyć. Nie zna języka i jest chory. Z tą chorobą to jest dziwna sprawa. Płuc się nie leczy na tej wysokości, albo się jest chorym, albo nie. Jeżeli jest chory, to niech jedzie do Dehli. Tam są dobre, jak na warunki indyjskie, szpitale i jest polska ambasada. Moje stanowisko spowodowało, że naraziłem się Andrzejowi. Dyskusja skończyła się na niczym. Oczekujemy na mulnika z Darczy. Ponury dzień. Co chwilę pada deszcz. Szef Rest House`u, nazywa się „chowkidar”(czołkidar). Gotuje nam dziś na obiad ryż z żółtym groszkiem. Przyprawiony curry, bardzo mi smakuje. Po ryżu następuje herbata z kozim, świeżym mlekiem. Mulnik nie przyszedł. Wieczorem, przy lampach naftowych dyskusja o Wyspie Wielkanocnej i węglu C-14. Pogoda się nie poprawia. Doliny są zapchane mgłami. Nie wiadomo, co właściwie będziemy robić. Jak co noc zasypiam, słuchając szumu pobliskiego potoku. Przewala się wściekle w głębokim, skalnym kanionie obok domku. 18.08 Janusz rano proponuje, aby iść na piechotę do Leh. Mam do tego obiekcje. Po dyskusji idzie na Baralaczę po zostawiony tam sprzęt. Czołkidar piecze mi czapati na śniadanie. Kierownik tego małego domku jest osobistością w tym rejonie. Bez przerwy przychodzą do niego okoliczni pasterze. Odbywa się handel. Wczoraj sprzedawał mąkę. Jeden z pastuchów tarł ziarno na mąkę kamieniem na betonie. W tym czasie kierownik też się nie lenił, tylko skręcał z wełny sznur - linę używaną tu przez pasterzy. Ubranie miejscowego pastucha, mówiąc raczej - pasterza, bo wyglądają elegancko, składa się z krótkich spodni, koszuli, czegoś w rodzaju tuniki. Na gołych nogach mają sandały. Owijają się dużą wełnianą chustą z frędzelkami. Tu noce, nawet w lecie, są tu bardzo zimne. Temperatura spada do zera i pojawia się przymrozek. W dzień słońce robi swoje i temperatura szybko wzrasta. W pasie mają, wielokrotnie owiniętą, długą wełnianą linę - sznur, służący do różnych celów, min. wiązania zwierząt, łapania ich. Pasą się tu tylko owce, kozy, muły i konie. Krów nie ma. Bardzo smakowały mi dziś czapati z pasztetem. Około dwunastej wychodzę z Brudasem na rekonesans do bocznej doliny, u wylotu której stoi nasz domek. Po raz pierwszy od dwóch dni świetnie mi się idzie. Przechodzimy przez mostek lodowy nad potokiem, wypływającym z niej, a potem jego lewą orograficznie stroną idziemy w górę. Stok porośnięty jest małymi, żółtymi kwiatkami. Docieramy po dwie i półgodzinie na wysokość około cztery tysiące sześć set metrów. Z lewej strony(patrząc w górę) mamy pokryty piargiem lodowiec. Widać dalej jak łagodnie wznosi się do góry. Niestety nie widać, z powodu mgły, wierzchołka mającego, według mapy, sześć kilometrów i trzydzieści pięć metrów. A głównie przyszliśmy po to, aby sprawdzić, czy możliwe jest wyjście na ten szczyt. Znajdujemy za to świetną kolibę zrobioną przez pastuchów. Zbudowana z kamieni jest sucha i ciepła. Nawet można palić ogień małymi krzaczkami.. Podobne są trochę do jałowca. Brudas przemoczył buty i schodzi w dół. Ja zostaję, bo mam nadzieję, że może się coś odsłoni. Niestety jest coraz gorzej. Zaczyna padać zimny deszcz. Postanawiam schodzić, a następnie biegnę w dół. Po godzinie jestem w Patsio. Kierownik gotuje nam dziś na obiad ryż. 20.08 Elżbieta wybiera się na Baralaczę do Janusza. To jest kawał drogi. Ja z Brudasem idziemy prać i myć się do miejscowego jeziorka. Stosuję metodę opracowaną w Hindukuszu. Robię zagłębienie w gruncie i kładę w nim folię. Rano nalewam na nią wody i czekam, aż się ogrzeje od słońca. Ale jak słońca nie ma, to trudno się jest umyć. Jest za zimno i woda nie jest niestety nagrzana. Coś mnie kusi, aby wyjść na stok naprzeciwko i zobaczyć dolinę, w której byliśmy wczoraj i szczyty sześciotysięczne. Idę coraz wyżej, pomału odsłania się górna część doliny. Niestety z tej odległości trudno jest stwierdzić, jakie są możliwości wyjścia na jakiś z tych szczytów. Zbiegam na dół. Z prania też nic nie wyszło. Kierownik serwuje nam na obiad ryż, polany sosem z jakąś miejscową przyprawą. Chodził dookoła domku i coś tam szczypał. Nie widziałem, aby tu rosły jakieś wyróżniające się rośliny. Zresztą owce i kozy radzą sobie ze wszystkim, co jest zielonego. Ale coś tam widocznie było, co ugotowane nadaje się dla człowieka. On zna się na tym. Powstał z tego żółtawy sos i nieźle smakował z suchym ryżem. 21.08 Pogoda nam, dzisiaj dopisuje. We trójkę robimy rekonesans - Andrzej, Rysiek i ja. Idziemy w stronę kolib pasterskich. Odsłania się nam wspaniała, północna ściana szczytu sześć tysięcy sto osiemdziesiąt siedem. Z lewej strony biegnie w górę filar. W dole skalny, w górze lodowy. Zachwycają się nim moi koledzy. Idziemy następnie w lewo, przez lodowiec, w kierunku małej przełączki, która znajduje się w krótkiej grzędzie będącej początkiem tego skalnego filara. Docieram na przełączkę i czekam na kolegów. Po godzinie czekania nikt się nie zjawia. Postanawiam zejść na drugą stronę na lodowiec spływający z kotła pod szczytem 6035 m. Trawersuję lodowiec. Spotykam po drodze grzyby lodowcowe, potoki płynące po lodzie i wreszcie docieram do moreny bocznej. Obserwuję grań spadającą ze szczytu 6035 m. Wydaje mi się, że możliwe jest wyjście na ten szczyt tą granią. Jestem solidnie zmęczony i postanawiam zejść do Patsio. Wypijam prawie całą torebkę glukozy z wodą, wypływającą z lodowca. To mnie stawia na nogi. Schodzenie jest okropne. Prawa strona potoku(orograficznie) jest stroma i bez śladu ścieżki. Piarg usuwa mi się pod nogami. Robi się ciemno. Wreszcie po kilku godzinach jest Rest House w Patsio. Czeka na mnie zimny ryż i pół konserwy. Elżbieta i Janusz, wrócili już z Baralaczy. Odgrzewam sobie ryż z konserwą a następnie robię herbatę i świat staje się nieco lepszy. Postanawiamy jutro w południe wyruszyć na pięć dni w głąb doliny. Chcemy założyć bazę w pobliżu przełęczy, na którą schodzi grań ze szczytu 6035 m. 22.08 Rano trwa niemrawe pakowanie plecaków. W południe okazuje się, że Brudas z Andrzejem dzisiaj nie pójdą w góry. Twierdzą, że lepiej jest wyjść rano. Janusz się wścieka i wychodzi razem z Elżbietą. Wychodzę za nimi i ja. Trochę rzeczy zostawiamy u czołkidara. Bierzemy żywność tylko na około pięć dni. Mimo to plecak jest ciężki. Docieramy do pierwszej koliby, potem trawers, w stronę potoku, wypływającego z lodowca z północnej ściany szczytu 6187 m. Taka drogę zaproponowałem, po wczorajszym rekonesansie, aby nie podchodzić za wysoko lodowcem i później musieć się obniżać. Byłaby to niepotrzebna strata sił, tym bardziej, że od wielu dni poruszamy się ciągle powyżej czterech kilometrów. Jesteśmy zapewnie już dość dobrze zaklimatyzowani. Przekroczenie potoku okazuje się jednak niezbyt proste. Wybieram miejsce, gdzie można zaczepić linę o skalny blok. Szukamy miejsca, gdzie jest najwęziej. W tym miejscu Janusz przeskakuje bardzo ryzykancko ze skałki na skałkę, po drugiej stronie rwącej wody. Mocujemy linę do skalnych bloków po obu stronach potoku. Transportujemy na niej mój plecak. Elżbieta na własną rękę próbuje przejść potok. W pewnym momencie widzę, jak jej spada plecak i porwany prądem wody pędzi w dół. Na szczęście zatrzymał się niżej w jakimś zakolu potoku, gdzie woda wirowała. Ale śpiwór, kurtka puchowa i inne rzeczy przemokły. Przeprawiam się na drugi brzeg, trzymając się liny. Prąd wody jest tak silny, że z największym trudem trzymam się liny. Jestem cały przemoczony. Powracam jeszcze raz po plecak Janusza. W pewnym momencie zostałem prawie cały zalany wodą. Ostatkiem sił trzymam się liny. Nie sądziłem, że parcie wody będzie tak silne. Siła spadającej po stromym stoku wody jest ogromna. Puszczenie liny oznaczałoby raczej pewną śmierć w tej piekielnej wodzie. Pędzi w dół z topniejącego lodowca, malutkimi wodospadami, po kamienistym stoku, prawie o narciarskim nachyleniu. Przy powrotnej przeprawie wiążę sobie do pasa pętlę. Teraz, gdybym się puścił to pętla mnie zatrzyma. Pokazuję Elżbiecie jak ma sobie przywiązać pętlę. Mimo, że jesteśmy od siebie nie dalej niż dziesięć metrów, ryk wody jest tak silny, że nie słychać ani słowa. Wreszcie po przeprawie. Przemoczeni idziemy dalej. Po godzinie marszu rozbijamy biwak. Elżbieta robi świetne frytki na kolację. Do tego konserwa z sosem pomidorowym. 23.08 Podchodzimy na morenę lodowca spływającego z kotła miedzy 6035 i 6187 m. Ciężko, jest coraz wyżej i plecaki wydają się jeszcze cięższe. Po południu, przy potoku robimy sobie zupę. Na morenie widać postać. To chyba Andrzej. Idą za nami w odległości dwóch godzin. Wieczorem rozbijamy biwak pod przełęczą. Miejsce przyjemne i bezpieczne. Nic nam tu nie zleci na głowę z góry. Wysokość około pięć tysięcy metrów. Z Patsio podeszliśmy prawie tysiąc dwieście metrów. Namioty stoją na ładnej, ale wilgotnej łączce, na której rośnie mnóstwo kwiatków. Koledzy niestety nie doszli do nas. Po nocy trawa jest pokryta cieniutką warstwą krupy śnieżnej, która topnieje rano. Zdjęcia: 1. „Materhorn”. Tak sobie nazwałem ten szczyt z drugiej strony doliny. Tworzył ładną, śnieżną piramidę. 2. Pasterze. Ubrani byli bardzo elegancko. I dobrze dostosowani do bardzo zimnych, letnich nocy. 3. Koń. Ilustracja do czego służyła wełniana lina. 4. Jagnię. 5. Fajka wodna. 6. St pasterz. 7. Kwiatki. Wysoko rosły. Wyżej niż w Hindukuszu. 8. Koliba. Koliba pasterska. Wypas owiec, kóz, mułów i koni sięgał do pięciu kilometrów na stokach wystawionych na słońce(południowe). Na stokach północnych od tego poziomu i niżej rozpoczynały się lodowce. 9. Szczyty. Szczyty w głębi doliny Panchi Nala(Panczi Nala). 10. Lodowe bariery. Mieliśmy ze sobą tylko mapę „graniówkę” otrzymaną od Japończyków w Manali. Na niej były zaznaczone od prawej T2(6107 m), KR2(6187 m) i szczyt 6035 m. Ta widoczna u góry grań ma około 4 kilometrów długości. Lodowiec widoczny na pierwszym planie ma ok. 1 km szerokości. 11. Lodowa ściana. Spiętrzający się lodowiec i lodowa ściana szczytu KR2(6187 m). Z prawej grań w stronę szczytu T2(6107 m). Z lewej szczyt 6035 m. Zdjęcie zrobione z poziomu 5000 m. Widać wyraźnie wysokie bariery lodowe i żlebki lawinowe z urywająjących się potężnych nawisów na grani. 12. Biwak. Nasz biwak rankiem następnego dnia. Wysokość 5000 m. Z tyłu ciemny pas skał to grzęda w stronę szczytu 6035 m. Wyżej skały tworzyły filar.
  8. Post 12 Pierwszy szczyt Czternastego sierpnia Nasze namioty stały na wysokości ok. 4900 m. W nocy w kałużach zamarzła woda. Idziemy dzisiaj we czwórkę na łatwy, ale dość wysoki szczyt, widoczny dobrze z naszych namiotów. Wyruszamy późno, o wpół do jedenastej. Elżbieta zostaje przy namiotach. Podchodzę od strony płaskowyżu piarżystą grzędą, a potem dużym, śnieżnym plateau. Plateau przechodzi w łagodny, południowo zachodni, śnieżny stok. Janusz z Andrzejem idą trochę inną drogą. Nie jest to lodowiec i nie obawiamy się szczelin. Każdy idzie swoim rytmem. Śnieg jest miękki. Zapadam się miejscami w nim po kolana. Jestem coraz bardziej zmęczony. Odpoczywam na stoku, co kilkanaście metrów. Janusz z Andrzejem już są na szczycie. Brudas dwieście metrów przede mną. Raki, które włożyłem, tylko mi przeszkadzają, nabijając się śniegiem. Zdejmuję je, połykając, przy okazji, trochę glukozy. Po kilku krokach chwytają mnie torsje. Od strony doliny Czandry zbliża się burza. Słychać grzmoty. Zaczyna sypać krupa śnieżna. Do szczytu mam już niedaleko. Koledzy zabierają ode mnie plecak. Idę do góry tylko z czekanem. Zostawiam czekan i odpoczywam teraz co kilka metrów. Jestem słabo zaaklimatyzowany. O jakieś poważniejszej aklimatyzacji można mówić dopiero od poziomu Keylongu. Od ponad trzech tysięcy metrów. Od tego czasu upłynęło sześć dni, a ja jestem prawie dwa razy wyżej. Wreszcie jestem na górze. Po drugiej stronie szczytu rozpościera się duży śnieżny kocioł. Z którego ciągnie lodowate zimno. W stronę doliny Indusu widać niekończące się łańcuchy górskie. Widzę je od południa więc wydają się pozbawione lodu i śniegu, mimo że wszystkie są wyższe niż pięć kilometrów. Góry są rudo - szare. Na horyzoncie, w kierunku zachodnim, dominuje daleko jakaś wysoka, ośnieżona grupa. Może to być Nun Kun, najbliższy nas siedmiotysięcznik. Ale nie jestem tego pewien. Schodzę. Po drodze wetknąłem czekan między duże kamienie i łamie mi się jego stylisko. Jestem bardzo zmęczony. Szczyt miał około pięć tysięcy dziewięćset metrów, tak się nam wydaje. Po ciemku docieram z przeklinającym Brudasem do namiotów. Elżbieta serwuje nam zupę, drugie danie i herbatę. ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Notka! Oszacowanie było bardzo dobre. Pisząc ten post i porównujęc moje zdjęcia oraz zdjęcia z sieci, pokazujące ten sam szczyt. A także odczytując wysokość z map Googl`a z poziomicami, doszedłem do wniosku, że ma prawie 5840 m npm. Po jego północnej stronie jest kocioł lodowy, szeroki na około 2 km, z lodowcem o długości ponad 5 km. Czuło się wyraźnie na górze oddech tego lodowca. ______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 15.08 Rano siedzę obok namiotu w kurtce puchowej. Jest pochmurno. Proszę o zrobienie mi zdjęcia na tle szczytu, na którym wczoraj byliśmy. Janusza jest z nas w najlepszej formie. Szwendamy się po tej niby bazie. Czyszczę aparat. Potem uzupełniam notatki. Od strony Czandry znów widać burzowe chmury. Większość z nas jest zdania, że należy iść dalej w stronę Leh. Tylko jest problem karawany. Z tymi worami, co mamy, można się zamordować. To co najmniej tydzień drogi i trzeba nieść całą żywność na ten okres, bo nic się po drodze nie kupi. Do tego namioty, śpiwory, materace. Po południu próbuję fotografować kwiatki, rosnące na wysokości pięciu kilometrów. Mimo słońca piszę swoje notatki w swetrze i kurtce puchowej. Od strony Czandry nadciąga burza. Monsun daje znać o sobie. Tu już, co prawda, nie leje ciurkiem jak w Manali, ale niebo od południowej strony jest ustawicznie zachmurzone. Jesteśmy prawie na granicy, do której dociera monsun. Dalej na północ, w stronę Tybetu, czy Karakorum jest już tylko słońce i słońce. Pada krupa śnieżna, która momentalnie topnieje w zetknięciu z dość ciepłą ziemią. Andrzej wieczorem ma trzydzieści osiem i sześć. Podejrzewa, że to coś z płucami. Rysiek też się źle czuje, sądzi, że ma zapalenie okostnej. Nie lubię nocy. Człowiek jest taki zagubiony w tych niegościnnych górach. 16.08 Apetyty nam nie dopisują. Każdy próbuje coś zjeść. Po śniadaniu narada, co dalej robić? Nie możemy tu zostać, aby Andrzej i Rysiek mogli się podleczyć. Postanawiamy zejść do Patsio. Tam poczekać na mulnika, a potem wyruszyć w stronę Leh. Miejscowość ta leży w dolinie Indusu. Schodząc w dół doliny Indusu i decydując się na wejście do Pakistanu, zobaczylibyśmy z bardzo bliska himalajskiego giganta Nanga Parbat. My jednak nie mamy takiego zamiaru. Pozostaniemy w Indiach, skręcając do Srinagaru. Kręcąc się wokół naszej wysokiej „bazy” spotykaliśmy małą karawanę. Byli to hinduscy geolodzy, którzy się włóczyli po górach. Jeden z nich miał niesamowity wygląd. Wystające białe zęby i duży zarost. Zaświtała nam myśl, aby iść jednak w stronę Leh. Około dziesięć kilometrów stąd była miejscowość Kinlung. Tam będzie niżej dla chorych kolegów i może uda nam się zorganizować karawanę. Niestety, po dyskusji z geologami dowiadujemy się, że Kinlung jest położony zaledwie sto metrów niżej od Balaraczy, a najbliższe miejsce, w którym mieszkają ludzie, to miejscowość Sarchu, prawie czterdzieści kilometrów od przełęczy. Zostawiamy żywność pod kamieniami, a sprzęt u geologów i schodzimy w stronę Patsio. Biorę najpotrzebniejsze rzeczy, bo może tu już nie wrócimy. Po niebie snują się rzadkie monsunowe chmury. Ładnie dziś wygląda jeziorko Suraj Tal. Nazwy w tych górach są pochodzenia tybetańskiego. Dolina, którą idziemy jest bardzo piarżysta. Ale zdarzają się miejsca, gdzie rosną trawki i kwitną kwiatki. Wyżej widać lodowce. W Zing Zingbar, spotykamy mulnika, który przyniósł „list” od „naszego” mulnika z Darczy, mówiący że jutro pójdzie w stronę Baralaczy. Piszemy, aby opóźnił wyście o jeden dzień, ponieważ chcemy wypocząć trochę w Patsio. Robi się ciemno. Maszeruję w dół jak maszyna, nie czując prawie nóg. Po ciemku docieram do Rest House w Patsio. Mamy tu do dyspozycji dwa pokoje, fotele, stoły. Co za luksus na wysokości trzy tysiące osiemset metrów! Facet, który nas przyjmuje, jest chyba zawiany. Idę za nim do jego „kuchni”, która się mieści w domku obok. Siedzi w niej jeszcze dwóch innych, bosych osobników. Jeden z nich naprawia naftową lampę, a drugi grzebie w dużym worku pełnym kości z kawałkami mięsa, wybierając co lepsze widać kawałki, prawdopodobnie na zupę. Zdaje mi się, że wszyscy są chyba podchmieleni. Ten co przyszedł ze mną gotuje dla nas herbatę. Jego sposób przygotowania herbaty był następujący. Na prymusie w kociołku gotowała się woda. Do wrzącej wody wsypał trochę herbaty. W małym metalowym kubku rozrobił z wodą mleko w proszku i cukier. Wlał to wszystko do kociołka i gdy się to zagotowało, to przecedził herbatę przez sitko. Herbata po angielsku była gotowa do podania. Pojawili się wreszcie Janusz z Elżbietą oraz wykończony Brudas. Późno wieczorem od strony Baralaczy widać światła jeepów. Niestety, skręcają do naszego Rest House. Będziemy mieli gości. Z jeepa wyskakuje facet o wyglądzie kowboja. Ma kapelusz z szerokim rondem i sprężystą sylwetkę. Bardzo energicznym głosem pyta się-skąd jesteśmy? W świetle reflektorów widać, że towarzystwo w jeepach jest wojskowe. Mają ze sobą dwie panie. Jedna Hinduska, a druga o wyglądzie europejskim. Gospodarz domu prosi nas delikatnie o odstąpienie jednego pokoju dla gości. Kierowcy śpią w samochodach. Wieczorem trwa za ścianą prywatka. Nas też zapraszają na zabawę, ale jakoś się wykręciliśmy. Magnetofon gra najnowsze, światowe przeboje. Żołnierze noszą dla pana generała napoje. Ciekawa noc. Dookoła bardzo wysokie góry, pada deszcz, pustka, a za ścianą melodie, jak z radia Luksemburg. Zdjęcia: 1. Gienek. Siedzę w kurtce puchowej w naszej bazie. Namioty stały obok murka, ułożonego przez pasterzy, jako osłona od wiatru. W głębi widać charakterystyczny szczyt z długim i bardzo łagodnym, śnieżnym stokiem z prawej strony. To nasza, prawdopodobnie dziewicza, himalajska „górka”. 2. Janusz. W głębi ten sam szczyt. U dołu zdjęcia szeroki i długi płaskowyż w pobliżu przełęczy Baralacha La. Przełęcz jest poza zdjęciem na lewo. Potoki które widać zasilają jezioro Suraj Tal i są właściwie początkiem rzeki Bhaga. Po kilku kilometrach, idąc w kierunku zdjęcia, prawie zupełnie płaski płaskowyż(na wysokości 5 km) zaczyna opadać w dół, dając początek dolinie rzeki Chandra(Czandra). 3. Szczyty nad Panchi Nala. W następnych postach będzie relacja o tej dolince. I będą zdjęcia tych dobrze widocznych szczytów. Ten lekko zaokrąglony biały wierzchołek z lewej strony był prawdopodobnie naszym udziałem. 4. Rest House. Anglicy stawiali sobie takie domki w całych Indiach. Robiąc inspekcje w swojej kolonii musieli podróżować i spać w miarę przyzwoitych warunkach. Ten stoi przy „Himalayan Highway”, w Patsio(Putseo), na wysokości 3820 m, u wylotu bocznej dolinki Panchi Nala. „Himalayan Highway” to pięćset kilometrowa droga łącząca Manali z Leh, położonym w Dolinie Indusu. Przecina ona niski w tym miejscu(maksymalne szczyty średnio w granicach sześć tysięcy kilkaset metrów) łańcuch Himalajów Zachodnich.
  9. Post 11 Baralacha La Dziesiątego sierpnia Od rana usiłujemy się dowiedzieć, czy można jakoś dojechać do miejscowości Darcha(Darcza). Jest położona wyżej i dalej w górę Bhagi. Otrzymujemy sprzeczne odpowiedzi. Może pojedzie autobus, a może nie. Nawet specjalny urzędnik, nazywany tu „oficer” od spraw publicznych nie wie. Radzi nam, aby najpierw pojechać do Istingli, pięć kilometrów od Keylongu. Stamtąd podobno wojsko jeździ do Darczy. Na szczęście trafił się nam autobus, który przyjechał z Manali, wioząc grupę wojska. Gdzieś tam jadą, ale najpierw autobus jedzie do Darczy. Droga najpierw biegnie półkami, wykutymi w skale, wysoko nad Bhaga. Dwieście metrów niżej widać było spienioną rzekę. Droga na jeden pojazd. Czasem tylko jakieś rozszerzenie, na wyminięcie się. Potem przekraczamy dość wąską przełęcz, o nazwie jak rzeka- Bhaga. Po obu stronach drogi widać było lodowce,wysoko w górach. Za przełęczą dolina się rozszerzyła, rzeka rozlewała się tu szeroko, tworząc piaszczyste łachy. Dojechaliśmy na miejsce. Sama wieś Darcha była położona nieco dalej. Biwakujemy nad rzeką. Byliśmy u zbiegu trzech głównych dolin. Jedna prowadzi na przełęcz Singo La, druga - Balaracha La, a trzecia pod interesującą nas grupę górską, ze szczytem Mulkila. Wieczór jest nadzwyczaj ciepły, jak na tą wysokość trzy tysiące czterysta metrów. Długo nie mogę zasnąć. Świeci piękny księżyc. W jego świetle, w głębi doliny, tam skąd przyjechaliśmy, widać było białe szczyty. 11.08 Od rana pakujemy się, czekając na umówione na dzisiaj muły, chcemy dotrzeć pod Mulkilę. Odwiedza nas policjant, który oświadcza, że nie wolno nam wchodzić do tej doliny. Potem przychodzą jacyś faceci, usiłujący ubić na nas interes na pośrednictwie przy wynajmie mułów. Nie jest jasna sprawa dotarcia do „naszej” doliny. Obok mamy indyjskie wojsko. Grupa wojskowa wraz z instruktorami z Manali przyjechała trenować na lodowcu. Instruktorzy nas odwiedzają, prosząc o mapę. Chcą dostać się na najbliższy lodowiec. Nieco mnie dziwi, że nie mają swoich map. Rysiek, Elżbieta i Andrzej poszli do wioski kupić „chapati”(czapati) - małe placki. Zupełnie inaczej smakuje świeżo upieczony placek. Ja z Januszem pilnuję namiotów. Słońce mocno przypieka. Nad nami wznosi się szczyt około pięć tysięcy sześćset metrów. Tak na oko go oceniam. U jego stóp na zboczu widać wioskę z tarasowymi polami. Widzę dzieci kąpiące się w strumyku, który wypływa ze środka dużej bałuchy, wznoszącej się nad dolina rzeki. Zdrzemnąłem się pod namiotem z gołymi stopami wystawionymi na zewnątrz. Obudziwszy widzę, że połowa stóp jest mocno czerwona. Granicą był cień. No tak, słońce jest prawie w zenicie. W nocy będą mnie z pewnością bolały. Wracają nasi, przynosząc w siatce porozbijane jabłka. Brudas daje dzieciom cukierki. Biedne dzieciaki. Chłopcy w wieku orientacyjnie od ośmiu do dwunastu lat. Brudni, bosi i w strasznie brudnych ubraniach. Są nadzwyczaj ciekawi nas. Do tego stopnia, że musimy się opędzać bojąc się, aby czegoś nam nie zwędzili. Wieczorem załatwiamy mulników, za sto pięćdziesiąt rupii(nieco powyżej 15 dolarów) na przełęcz Baralacha La. Próbuję jeszcze zaprosić pilnującego nas policjanta do nas, aby go ewentualnie przekupić butami, namiotem, zegarkiem. Chcemy koniecznie wejść do doliny, prowadzącej pod najwyższy szczyt grupy górskiej w widłach rzek Czandra i Bhaga. Nic z tego! Nie chce nawet rozmawiać. Może boi się swojego młodszego kolegi. Wojsko częstuje mnie kolacją. Zajadam ziemniaki w ostrym sosie, przegryzając czapati. Noc jest piękna, księżycowa. Takie noce przeżywałem też w Tatrach. Pełnia księżyca i wokół ciemne, zębate szczyty. 12.08 Umówieni na szóstą mulnicy jakoś się nie spieszą. Wreszcie około dziewiątej wyruszamy. W ostatniej chwili jeszcze raz rozmawiamy z policjantem oświadczając mu, że za wejście do doliny zostawimy potem policji buty i namioty. Nie zgadza się. Idziemy więc w stronę Baralacha La. Droga biegnie zboczem doliny. Po kilku godzinach dochodzimy do wsi Patsio. Tak nazywają to miejsce mulnicy. Przed wsią jest na rzece piękny stawek. Właściwie to żadnej wsi tu nie ma, tylko kilka pustych domów z kamienia. Ale miejsce jest bardzo ładne. Wokół nas brązowe skały, niebieska woda w stawku i dookoła ośnieżone szczyty. Wysokość trzy tysiące osiemset dwadzieścia metrów. A woda w stawku, jak na tę wysokość, nie jest zbyt zimna. Czekamy przy stawku na mulników, ponieważ idziemy szybciej, luzem - bez ciężkich plecaków, które transportują muły. Gotujemy herbatę i barszcz. Dochodzą muły i idziemy dalej. Niedaleko drogi leżą metalowe słupy, złamane w połowie. Wyglądają na telefoniczne. Pytam się mulnika, o co tu chodzi. Odpowiada –„war”(wojna). W 1962 roku Chińczycy weszli na terytorium Indii z pobliskiego Tybetu. To są jej pozostałości. Elżbietę zabrał jakiś gazik do następnego miejsca o nazwie Zing Zingbar. Położonego na wysokości cztery tysiące dwieście siedemdziesiąt metrów. Dochodząc tam widzimy, że ta kolejna miejscowość składa się jedynie z kilku rozwalonych, pustych domów z kamienia i dwóch namiotów. W których mieszkają jacyś osobnicy, zresztą całkiem mili. Andrzej chce iść dzisiaj jeszcze dalej, aby zrobić rekonesans po drugiej stronie przełęczy, już po stronie doliny Czandry. Jest tam podobno mała dolinka, w której wznoszą się szczyty sześciotysięczne. Wyruszamy po obiedzie około osiemnastej. Droga biegnie w górę piarżyskami. Ściemnia się. Idziemy ciągle do góry, trochę na ślepo. Wreszcie solidnie zmęczeni kładziemy się na drodze w płachtach biwakowych, obok jeziorka o nazwie Suraj Tal, z którego wypływa Bhaga. Gdzieś niedaleko jest przełęcz Baralacza. W nocy bardzo źle śpię. Jestem bardzo zmęczony. Poza tym jesteśmy prawie na wysokości szczytu Mont Blanc. Rano nasze śpiwory są pokryte szronem. 13.08 Po „śniadaniu" idziemy w górę w stronę przełęczy. Czy można nazwać śniadaniem coś, co jest zrobione z żywności, którą transportujemy z kraju w plecakach. Rzucanych, przerzucanych i podawanych temperaturom powyżej czterdzieści stopni Celsjusza. Jak się w takiej temperaturze otwiera konserwę mięsną to sika. Przełęczą nie będzie Baralacha La, tylko inna otwierająca drogę do doliny Czandry. Trudno się tu zorientować. Obie przełęcze tworzą wysoki płaskowyż, długi na kilka kilometrów i poprzecinany małymi potokami. Wysokość około pięciu kilometrów. Na tej wysokości pasą się owce. Rośnie tu jakaś mizerna trawka. Kwitną też małe ładne kwiatki. Takie są prawie całe Himalaje. Te gigantyczne, zalodzone szczyty zaczynają się dopiero powyżej pięciu kilometrów. Otwiera się wreszcie „nasza” dolinka. Nasza, bo wykombinowaliśmy sobie z mapy, widząc wysokość szczytów i ich bliskość przełęczy, że tu może gdzieś wyżej wyjdziemy. Nikt nam nie przeszkodzi. Dolinka jest śliczna. Piękne szczyty. Duży lodowiec, jak rzeka, spływa do doliny Czandry. W dolnej części pokryty jest cały gruzem. Niestety! Szczyty, które widzimy mają ponad kilometrowej wysokości, lodowe, północne ściany. Nie na nasz zespół! Szkoda! Wracamy. Widzę pasące się konie. Spotykamy Francuzów z Kelongu z mułami. Francuska jedzie na mule, a Francuz ugania się z tyłu, skacząc przez potoki. Schodzą do doliny Czandry. Boli mnie głowa. Nie bardzo dociera do mnie to, co mówi Francuz. Podobno nasi mulnicy wyruszyli z Zing Zingbar`u i idą w stronę Baralacha La. Wychodzę na małe bałuchy, starając się obserwować drogę w stronę przełęczy. Nikogo nie widać. Mimo słońca jest mi zimno. Wkładam kurkę puchową. W tym momencie od strony jeziorka Suraj Tal ktoś daje czerwoną szmatą znaki. To oni. Mulnik uparł się i nie pójdzie dalej. Postanawiamy rozbić bazę za jeziorkiem na około sześć dni. Zdjęcia: 1. Biwak Darcza_1. Ranek. Słońce oświetla nasze namioty i szczyty w dolinie Bagha. Widok w kierunku na południe. Za tym pierwszym szczytem w prawo kryje się w dolinie Kerylong. 2. Biwak Darcza_2. Popołudnie. Widok na północ, w górę rzeki Bagha. Dominujący szczyt to prawdopodobnie „Dartse”- ok. 5700 m. 3. Widok z Patsio na dolinę rzeki Bagha. Wysokość ok. 3800 m. 4. Widok na zachód z doliny Bagha. Mocno zalodzone szczyty, rzędu 5700 m, widziane z ok.4500 m. 5. Suraj Tal. Jezioro górskie. Nosi także nazwy Tso Kamsi i Surya Tal(dosł. Sun God`s Lake). Długie na 800 m. Położone na wysokości 4883 m w pobliżu przełęczy Baralacha La(Baralacza La-4850 m). Z jeziora wypływa rzeka Bagha. Drugie co do wysokości jezioro górskie w Indiach. Średnie opady śniegu w tym rejonie sięgają od 12 do 15 metrów. Najniższe temperatury w zimie są rzędu minus 27 st. C.
  10. Post 10 Keylong Siódmego sierpnia Rano wyjeżdżamy autobusem dalej w głąb gór. Zaraz za Manali nastąpiła przerwa. Na drogę spadł spory głaz, który ją zablokował. Zostaje usunięty zgodnym wysiłkiem pasażerów. Tablica, obok drogi, poinformowała nas w języku angielskim, że jedziemy drugą, co do wysokości drogą świata. Pierwsza jest zapewne w Andach. Jedziemy dalej w górę rzeki Beas, po galeryjkach nad rzeką. Potem ciasnymi serpentynami w stronę przełęczy Rothang. Wysokość rośnie. Drzew coraz mniej. Rosną już pojedyncze wysokie sztuki himalajskich cedrów. Z okolicznych ścian skalnych spadają potężne wodospady. Droga biegnie miejscami w sporej ekspozycji. Pojawiają się namioty, zapewne miejscowych ludzi. Autobus znowu staje, droga jest dalej definitywnie zablokowana. Podobno, po iluś tam kilometrach, będzie drugi. Podobno - bo kto tu ma udzielać informacji. O wszystko się trzeba dopytywać. Konfrontować otrzymane informacje z innymi wiadomościami. To jest normalna praktyka, w czasie takiej wyrypy. Nasz autobus miał jechać dzisiaj do doliny rzeki Czandra, do miejscowości Khoksar i dalej do kolejnej o nazwie Keylong. Nie ma jednak problemu, bo natychmiast zjawiają się tragarze, gotowi przenieść nasze bardzo ciężkie plecaki. Żądają jednak za przeniesienie bagażu po 30 rupii od osoby, czyli trzy dolary. Wyjechałem z Polski ze stu kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. To dla mnie i pozostałych za dużo. Niesiemy sami. Biorę naraz cały swój bagaż. Prawie pięćdziesiąt kilogramów. W dodatku znowu pada deszcz i jest ślisko. Co kilkanaście metrów odpoczywam. Wysokość trzy tysiące metrów. Docieramy do jakiegoś mostku i gotujemy sobie zupę i herbatę. Od nikogo nie można się za cholerę dowiedzieć, czy będzie dalej jakiś autobus i kiedy? Powyżej mostku stoi kilka domów z kamienia i kilka namiotów. Pytamy, co to za miejsce? Odpowiedź, że to jest miejscowość o nazwie Manandi. Gdzieś tu musi być dalszy ciąg tej drogi, w stronę przełęczy Rothang. Ale gdzie jest ta droga? Nie wygląda na to, aby tu można było przeprowadzić jakąś drogę. Przed nami stromy, bardzo wysoki stok. Dobry na narty, ale nie na drogę. Podnosząc głowę w górę widzę jednak w połowie jego wysokości pojazd. To zjeżdża z góry pewnie nasz autobus. Wygląda z daleka, jak dziecinna zabawka na ogromnym stoku. Koledzy jeszcze noszą plecaki, a ja czekam w namiocie, który jest domem i sklepem rodziny o wyglądzie tybetańskim. W głębi namiotu leży kilka barłogów. Bliżej stół i ława. Z lewej strony wejścia lada z towarami, a obok niej ognisko, na którym gotuje się coś w dużym garnku. Dym wychodzi przez dziurę w namiocie. Obok ogniska kobieta z małym dzieckiem, które na klepisku dopiero zaczyna się uczyć chodzić. Maleńkie, ciemne i bezradne dziecko. Zostawiłem w domu w Krakowie dwu i pół letniego Darka. Autobus zjechał ze stoku i zawrócił. A więc jednak pojedziemy dalej. To był dalej ten „drugi”. Teraz my jedziemy po stoku „narciarskim” do góry. Nie jest tak źle. Ten stok nie jest, aż tak stromy, jak oglądany z dołu. Ale lepiej, aby autobus nie wyjechał poza drogę, bo byłaby to ostatnia jego jazda. Droga biegła do góry serpentynami. Kilometr jazdy pod górę w jedną stronę, nawrót i drugi kilometr-znów do góry. Takim zygzakiem pomału pnęliśmy się po himalajskim stoku. Ekspozycja jednak była duża. Nawierzchnia też była coraz gorsza. I było coraz zimniej. W pewnym momencie przejeżdżamy między ścianami śniegu. Zastanawiam się, czy to pozostałość z zimy, czy też mały lodowczyk? Za nisko na lodowiec. Chociaż nie było widać co jest wyżej, u góry. A tam może być wysoki szczyt. Teren w pewnym momencie się wypłaszczył. Byliśmy na przełęczy Rothang. Wysokość cztery kilometry, bez paru metrów. Tworzyła tu szerokie, zielone siodło. Niewysokie szczyty po obu jej stronach pokryte były świeżym śniegiem. Z tego wyciągnąłem wniosek, że deszcz monsunowy przechodzi w śnieg powyżej czterech kilometrów. Po jej drugiej stronie widać było grupę górską Lahul. W tej grupie najwyższym szczytem jest Mulkila – 6517 m. Byłoby bardzo dla nas interesującym się znaleźć w jego pobliżu. Zjeżdżamy z przełęczy w dół. Lubię siedzieć po zewnętrznej stronie autobusu. Coś przynajmniej widać przez niewielkie okienko. A jak autobus spadnie w dół, to nie ma to najmniejszego znaczenia, gdzie się siedziało. Patrzyłem z góry na serpentyny naszej drogi i dziwne mi się wydawało, jak tu można zjechać. Widać było serpentyny prawie całego zjazdu, znikającego gdzieś w dole. Dno doliny leżało około kilometra niżej. Koła autobusu jechały cały czas bardzo blisko skraju drogi. Której nawierzchnia była tylko lekko utwardzona kamieniami. W dodatku rozmoczona przez deszcze monsunowe. Zjechaliśmy do miejsca o nazwie Khoksar. Obok płynie rzeka Czandra. Znów pada. Stało tu kilka bud z kamienia. W jednej z nich był posterunek policji. W małym pomieszczeniu na ścianie wisiały kajdanki. Policjant bierze nasze paszporty i spisuje z nich dane do dużgo zeszytu. Teraz możemy jechać dalej. Autobus jedzie do Keylong`u. Mamy towarzystwo miejscowej młodzieży. Rozrabiają w czasie jazdy. Znów jedziemy po drodze wyciętej w bardzo stromym zboczu. Tym razem te półki biegną nad Czandrą. A wokół są tylko góry i góry. Nie widać szczytów pokrytych lodowcami i śniegiem. A wiadomo, że są i że sięgają wokół sześciu i więcej kilometrów. Są gdzieś wysoko w górze, trzy kilometry nad nami. Widzimy tylko ich dolne, bardzo strome, lub skaliste zbocza, uciekające w górę. Dojeżdżamy do miejscowości Tandi, położonej u zbiegu rzek Bhaga i Czandra. Od tego miejsca zespolona Bhaga i Chandra zmieniają nazwę na Chenab(Czenab), który płynie sobie do Indusu, jako jego lewobrzeżny dopływ. I jest jednym z tych pięciu rzek „pięciorzecza” w Pendżabie. Skręcamy w prawo, prawie na północ w dolinę Bhagi. Jeszcze kawałek doliną tej rzeki i koniec podróży na dzisiaj – dojechaliśmy do Keylong`u(Kylongu). Chodzę jeszcze wieczorem z Ryśkiem po wymarłych uliczkach miasteczka. Pusto i ciemno. Jakiś pijaczyna nas informuje, gdzie jest Rest House(rest-odpoczywać, house-dom). Anglicy, rządzący w Indiach, pobudowali takie małe domki w górach, a może też i w innych rejonach Indii, gdzie podróżujący, raczej jadący na inspekcję Brytyjczyk mógł się przespać. Budzimy gospodarza i okazuje się, że mamy do czynienia z luksusowymi warunkami. Tu w sercu gór. 8.08 Pogoda rano jest nieszczególna. Brudas prowadzi nas do miejscowej restauracji na rarytas o nazwie „Mongmo”. Były to okrągłe knedelki z bardzo ostrym nadzieniem. Tłuszcz, w którym pływają zestalił się bardzo szybko i miał zielonkawy kolor. Po posiłku odbyliśmy mały spacerek. Pogoda się poprawiła. Po drugiej stronie Czenabu wyszła piękna grupa górska. Widać było dwa spadające lodowce i nad nimi plateau. Wszystko błyszczące świeżym śniegiem. Spacerkiem idziemy drogą w górę doliny. Droga jest wycięta w skalistym stoku. W głębokim parowie płynie rwąca i spieniona Bhaga. Przy drodze oglądamy małe stupy-buddyjskie„kapliczki”. Na skale przy drodze wmurowano płytę marmurową. Jakiś miejscowy wandal ją rozbił. Z fragmentów można wyczytać, że dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku zginęła(brak nazwiska) zdobywczyni dziewiczego szczytu Lolana (ok. 6130 m). Miała tylko trzydzieści dwa lata. Gdzieś w tych górach leżą dwaj Polacy z lubelskiej wyprawy. Nie było to dawno, najwyżej parę lat temu. Atakowali szczyty nieco powyżej sześciu kilometrów. Do Keylongu przyjechali nasi znajomi Japończycy. Siedzimy w miejscowej cukierni. Jemy przysmak o nazwie „Jelabi”(Dżelabi). Były to żółtawe, jakby precelki. Taka poskręcana rurka ze słodkim nadzieniem. Drugi przysmak był mniej smaczny. Nazwy nie pamiętam. Coś w rodzaju zimnych pierożków z nadzieniem o dość specyficznym smaku. 9.08 Od rana mamy piękną pogodę. Wyszły szczyty w dole doliny Bhaga, po drugiej stronie Czenabu. Keylong leży na wysokości trzy tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dookoła miasteczka kwitną pola ziemniaczane. Sadzą tu różne odmiany, bo co pole, to kwiatki są nieco inne. Krajobraz jak z landszaftu pocztówkowego. Kwitnące pola ziemniaczane, spadające lodowce i szczyty powyżej sześciu kilometrów, pokryte monsunowym, świeżym śniegiem. A na ich tle, wisząca poniżej na tle zboczy, biała chmura. Raj dla fotografów, więc wszyscy uganiają się z aparatami. Potem następuje ogólne pranie. Po praniu idziemy we trójkę-Brudas, Andrzej i ja do buddyjskiego monastyru o nazwie Khortang. Leży po drugiej stronie rzeki. Najpierw zejście na wiszącą kładkę nad rzeką a następnie należy podejść prawie dwieście metrów, nie po drodze, ale w górę. To bliziutko, jak na tutejsze stosunki. Jesteśmy przecież w Himalajach. Pod kładką, daleko w dole, piekli się Bhaga. Po drodze mijamy małą wioskę. Budynek klasztoru jest piętrowy. Na parterze znajduje się pomieszczenie, otoczone dookoła korytarzem, na którego ścianach umieszczone są, jeden za drugim, młynki modlitewne. Obchodzę je dookoła obracając każdy młynek. Oby siły wyższe czuwały nad nami! Wewnątrz pomieszczenia kilka postaci Buddy i na ścianach malowidła, których treścią jest również Budda. Pali się tu kilka lichtarzyków. Na piętrze znajduje się zasadnicze pomieszczenie tej świątyni. Ma wymiary mniej więcej sześć metrów długości i cztery szerokości. Podparte jest drewnianymi filarami. Okna wychodzą na Keylong. W środku, przy ścianie, naprzeciwko okien, coś w rodzaju ołtarza w kształcie piramidy ze stopniami. Na stopniach stoją figurki, ale nie przypominające mi, ani ludzi, ani zwierząt. Na szczycie piramidy posążek Buddy. Na najniższych stopniach stoją małe lichtarzyki. Przed tym „ołtarzem” stoją misy z jedzeniem. Rozpoznaję ziemniaki. A reszta to jakieś jarzyny i przetwory. W jednej z mis są placki. Ściana za piramidą posiada szafki z małymi półeczkami, na których stoją małe pudełka. Wzdłuż ściany palą się lichtarzyki i stoją czarki z rożkami w których chyba jest oliwa. Na ścianach malowidła. Pod oknami, naprzeciwko piramidy siedzą mnisi. W środku najważniejszy z nich. Nad nim, na suficie, przyczepiony jest mały baldachim. Każdy mnich ma niski, podłużny stołeczek, na którym rozłożona jest księga składająca się z długich, luźnych kartek. Okładki księgi wykonane są z rzeźbionych deseczek. Z lewej i prawej strony głównego celebranta przyczepione są do sufitu bębny(Dram). Instrumenty muzyczne uzupełniają jeszcze duże trombity(Godam) i dwie małe(Tomb). Jeden z mnichów ma dwa mosiężne talerze, coś w rodzaju czyneli. Prowadzący modły ma jeszcze grzechotkę ze wstążką i dzwonek. Stoimy we wejściu do pomieszczenia i rozpoczynają się modlitwy. Mnisi monotonnym głosem recytują je ze swoich ksiąg. W modlitwach bierze udział kilka miejscowych osób. Po pewnym czasie wychodzą na taras i siadają w pozycji lotosu na długim chodniku. Siadam i ja. Młody mnich nalewa siedzącym, do otrzymanego kubka, herbatę z mlekiem i odłamuje kawałek placka, przypominającego w smaku placki ziemniaczane. Pijąc herbatę i jedząc szary, dość twardy placek ulegam nastrojowi. Gdzie to marzenia mnie zawiodły? Na dachach domów powiewają na wietrze chorągiewki modlitewne. W głębi błyszczą lodowce i ośnieżone szczyty. Wracam do środka. Mnisi dalej recytują swoje modlitwy. Od czasu do czasu uderzają w bębny, uderzają czynelami, grają na trombitach. Główny z nich porusza grzechotką i dzwoni dzwonkiem. Obok „ołtarza” kręcą się chyba kandydaci na mnichów. Jeden z nich, z ustami przepasanymi opaską, skrapia „ołtarz” małym kropidełkiem. Potem rozdaje niektórym mnichom nakrycie głowy, podobne do dużych biretów, albo biskupiej tiary o czerwonym kolorze i kładzie przed nimi po dwa lichtarzyki. Wszyscy mnisi otrzymują też duże patyczki, które służą do przenoszenia ognia z lichtarzyka na lichtarzyk. Mnisi wkładają „tiary”. Po kilku minutach nabożeństwo się kończy. Jeszcze jeden szczegół - jeden z miejscowych chłopów przyniósł ofiarę i wszyscy ważniejsi mnisi dostają po jednej rupii. Wracamy do Rest House`u. A tu niespodzianka. Zrobiła się mieszanka międzynarodowa - Polacy, Francuz z Francuzką i Australijka, której męża zamknęli w miejscowym więzieniu, bo mu zginął paszport w Manali. Policjant przyprowadza go do żony skutego kajdankami. Nas wepchali do jednego pokoju, w którym panuje okropny bałagan. Francuzi za to udają traperów i mieszkają w namiocie. Zdjęcia: 1. Głaz. Ledwo ujechaliśmy za Manali, gdy autobus się zatrzymał. Na drodze leżał duży głaz. Pasażerowie wysiedli i zaczęła się dyskusja. W rezultacie wspólnym wysiłkiem został wypchnięty za drogę. Obok której duża tablica poinformowała mnie, że pojadę za chwilę drogą, drugą co do wysokości, z najwyżej położonych dróg świata. 2. Kolizja. Nie brakowało nam atrakcji w czasie jazdy do Keylong`u 3. Blokada. Znów postój. Zdjęcie zostało zrobione, jak sądzę, przed definitywnym zablokowaniem drogi. Ponieważ zdjęto nasze plecaki i leżą na drodze. 4. Młynek modlitewny. Ten maluch jest zaciekawiony dziwnym panem. Stoji obok młynka modlitewnego. Taki podręczny przyrząd do modlitwy dla buddysty. 5. Koledzy. Janusz, Andrzej, Rysiek. Materace plażowe nie służyły nam na plażę, tylko na biwak w górach. Ich największą zaletą była waga i niezła izolacja. 6. Keylong, widok. Miasteczko położone na wysokości 3200 m w dolinie rzeki Bhaga. Na tarasach wokół niego rosły ziemniaki. Pięknie kwitły w czasie naszego pobytu. Co pólko to inne kolory. 7. Sześciotysięczniki. Sfotografowałem przez teleobiektyw grupę szczytów za rzeką Czandra. Pokrytych świeżym monsunowym śniegiem. Udało mi się potem ustalić, że sięgały powyżej sześciu kilometrów. Widać dość długi lodowiec, na dole pokryty gruzem. 8. Stupa. Ale tym razem, nie budynek, tylko „kapliczka” buddyjska. Z pięknymi kolorami. Na sznurkach są zawieszone małe dzwoneczki. Które się modlą do Buddy, poruszane wiatrem. 9. Chorągiewki modlitewne. Na tarasie klasztoru Khortang. 10. Trombity. Po nabożeństwie w klasztorze Khortang rozległy się dźwięki trombit, napełniając echem himalajską dolinę. 11. Dzieci z Keylongu. 12. Dziewczęta. Chroniące swoje twarze przed obiektywem. 13. Dziewczyna. Ta otwarcie demonstrowała swoją urodę i piękne szaty. 14. Kobieta. Miejscowa elegantka. 15. Starzec z fajką wodną. Takie zdjęcie mogło być zrobione prawie w dowolnym miejscu w Indiach. Ale to był Keylong, ponieważ obok stoją gołe nogi, tunika i sznur owinięty w pasie. To ubiór pasterza z tej doliny. W następnych postach będzie o nich „mowa”. Notka! Kilka lat temu w telewizji szedł cykl - „najniebezpieczniejsze drogi świata”. W jednym z początkowych odcinków były transportowane materiały budowlane z Manali do Keylong`u przez przełęcz Rothang. Zapewne było im wtedy łatwiej przejechać, niż nam czterdzieści lat wcześniej, w małym, zatłoczonym indyjskim autobusie.
  11. Post 9 Himalaje Czwartego sierpnia Rano jesteśmy w Chandigarth. Miasto jest popisem słynnego architekta francuskiego – pana Le Corboussier. Francuz, na zamówienie rządu Indii, zaprojektował na pustym miejscu całe miasto od nowa. Ulice, domy – dosłownie wszystko. Powstało miasto, jak na Indie, przestrzenne. Domy z czerwonej cegły, bez tynku. Nawiązujące, podobno w swoim rozwiązaniu, do stylu indyjskiegoi. Robimy sobie mały spacer. Widać te domy w zieleni. Gdybym nie wiedział, że to pan Le Corboussier jest autorem projektu, to powiedziałbym, że to bardziej porządny, indyjski dom. Ale ja nie znam się na architekturze. Niestety nie mamy czasu na włóczenie się po mieście i oglądanie go szczegółowo. ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Notka! Po powrocie z Indii przeczytałem później w książce - „25 tysięcy kilometrów przez Indie”, Janina Woźnicka i Andrzej Rytel – 1986 r - o ciekawej historii tego miasta, dla nas Polaków. W 1947 roku rząd Indii ogłosił przetarg na projekt stolicy Pendżabu, która miała być położona u stóp łańcucha Sziwalik. Wygrał pracujący w Ameryce polski architekt Maciej Nowicki. Po jego tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej, budowę powierzono panu Le Corboussier. ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Wsiadamy do autobusu i wyruszamy wreszcie w najwyższe góry świata, w Himalaje. Gdzieś tam są te gór,y daleko jeszcze przed nami. To jest zawsze moment pewnej ekscytacji, jak przed nieznanym. Jak one wyglądają? Na razie było zupełnie płasko. Równina. Autobus przejeżdżał przez małe miasteczka. Na głową wisiały pełne deszczu, ciemne monsunowe chmury. Tylko w stronę gór, na horyzoncie widać było jaśniejszy pas. Przez te grube chmury było dosyć ciemno, mimo pełni dnia. I wszędzie było bardzo zielono. Po około stu kilometrach jazdy pojawiły się przed nami pagórki. Wysokie, tak na pierwszy rzut oka, jak nasze Beskidy. U nas byłyby to góry, a tu tylko wzgórza. Rosły na nich palmy i figowce. Do prawdziwie wysokich gór było jeszcze setki kilometrów. Droga zaczęła się piąć serpentynami w górę. Zniknęliśmy we mgle. Zjeżdżając do doliny, wyłoniliśmy się z niej. Stoki, dookoła nas, były już bardzo strome. Porośnięte gęstym lasem, składającym się z drzew, podobnych do sosen – cedrów himalajskich, drzew palmowych, olbrzymich kaktusów, wielkości sporego drzewka. Od czasu do czasu autobus zatrzymywał się w miejscach, gdzie można było coś zjeść i się napić. Były to typowe dla Indii „bufety” w rodzaju dużego jakby dyrektorskiego biurka, na którym w dużych misach grzało się mleko bawolic, piekło w oleju małe placki, czy gotowało wodę dla przyrządzania herbaty z mlekiem. Można też tu było kupić różnego rodzaju małe ciasteczka, o różnych kształtach. Pieczone na oleju i słone. Może też z dodatkiem papryki. Bardzo wygodny sposób żywienia się w czasie podróży. Wszystko widać, wszystko ciepłe i świeże. A dla nas bezpieczne, bo ciągle się obawiamy zjedzenia czegoś nieświeżego, po którym zaczną się problemy z żołądkiem. Góry przed nami rosną coraz wyżej. Ciągle są jeszcze bardzo mocno porośnięte zielonią. Ale wysoko nad lasem pojawiły się też pierwsze skaliste szczyty. To już były góry o wysokości Alp. Droga wiodła, prawie bez przerwy wąskimi półeczkami, wyciętymi na bardzo stromych zboczach, albo nawet skalistych ścianach. Indyjski autobus jest mały, siedzenia są węższe, dostosowane do średnio mniejszych i szczuplejszych od Europejczyka, Hindusów. Kierowca operował boso pedałami. Kuriozalnie wyglądała w nim dźwignia zmiany biegów. Sterczała ze skrzyni biegów pod podłogą, obok kierowcy i sięgała mu na wysokość kierownicy.Była długa i dziwnie pokręcona. Autobusy miały z tyłu napisy „horn please”- proszę trąbić. Należy trąbić, bo wyminięcie było możliwe tylko na spotykanych od czasu do czasu mijankach. Siedziałem od strony zewnętrznej autobusu i nie mogłem dostrzec drogi. Ginęła pod autobusem. Za to dobrze była widoczna głęboko w dole spieniona rzeka Beas. Mijamy kolejne miejscowości - Bilaspur, Satlej i Mandi. Ta ostatnia była dość dużym miasteczkiem. Za Mandi droga biegła w takiej ekspozycji, że nie umywały się do niej galerie nad rzeką Kokczą w Afganistanie, które wydawały mi się bardzo eksponowane, mówiąc prościej - przepaściste. Rzeka Beas, wzdłuż której jechaliśmy, przerzynała się przez przedgórze Himalajów(pasmo Sziwalik) niesamowicie głębokim przełomem. Ściany skalne miały setki metrów wysokości i nieraz w ich środku, na wyciętej półce biegła nasza droga. Pod naszym autobusem było czasem sto, dwieście metrów pionowej skały i rzeka. A nad drogą sterczały niesamowicie kruche bloki. Wydawało się, że to wszystko może w każdej chwili runąć w dół. Mamy dłuższy postój w kolejnej miejscowości. Droga zeszła już do poziomu rzeki i nie jest już tak eksponowana. Zmieniły się typy ludzkie wokół nas. Coraz więcej jest twarzy o rysach tybetańskich. Dojechaliśmy do dużej miejscowości wczasowej – Kulu. Niedaleko stąd jest Shimla, gdzie wicekrólowie Indii przenosili się z Dehli w czasie letnich upałów. Zrobiło się ciemno. Autobus co chwila staje, ktoś wsiada, albo wysiada. Wreszcie docieramy do celu dzisiejszej podróży, do Manali. Jesteśmy na wysokości dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Powyżej naszego Kasprowego. Zaczepiają nas hotelarze. Za sześć rupii, czyli nieco powyżej połowy dolara, rozkładamy się w hotelu. Brudas w łazience poluje na jakiegoś ogromnego pająka, Może być jadowity. Wezwany właściciel hotelu stwierdził, że ten pająk nie jest, aż tak groźny. Ale nie wyglądał sympatycznie. Za dużo naczytałem się w literaturze podróżniczej o jadowitych pająkach. Głównie o Czarnej Wdowie, ale też i o innych, których ukąszenie powodowało, że aby przeżyć, należało sobie natychmiast wstrzyknąć surowicę. Noszoną w strzykawce przy sobie. Można się wreszcie będzie wyspać. Jest chłodno. 5.08 Rano leje. Wymieniam pieniądze w banku a potem robię dla wszystkich zakupy. Jemy wreszcie od wielu dni porządne śniadanie. Leje bez przerwy. Gór zupełnie nie widać. Będzie dobrze, jeśli je zobaczymy. Monsun znad Zatoki Bengalskiej Oceanu Indyjskiego opanował Indie i oparł się o Himalaje. Być w Himalajach i nie zobaczyć ośnieżonych szczytów to byłoby naprawdę głupio. Manali wygląda tak, jakby się siedziało gdzieś wyżej u nas w górach. W jakimś bardzo odległym porównaniu, na przykład na Hali Gąsienicowej, bo dokoła jest rzadki las wyżej zielone stoki nad którymi sterczą wysoko skaliste szczyty. Tylko jest cieplej i są liczne domy. Nastrój wyprawy jest dość ponury. Wszyscy z wyjątkiem Brudasa czujemy się oszukani. Tyle wysiłków, kosztów a tu deszcz i mgła. Najwyższych gór świata zupełnie nie widzimy. Mamy tylko świadomość, że znajdujemy się u ich stóp. Dowiedzieliśmy się, że w mieście jest grupa Japończyków. Odwiedzamy ich i okazuje się, że jest to trzydzieści cztery osoby, w tym dwóch alpinistów. Pokazują nam mapę gór(graniówkę) za rzeką Chandra(Czandra). Nasza uwaga skupia się na informacji, że im bardziej na północ, to pogoda powinna być lepsza, bo monsun tam słabiej dociera. Rozmawiamy wieczorem z dwójką Niemców, którzy przyszli z Leh w dolinie Indusu. Twierdzą, że za przełęczą Rothang(3970 m) pogoda się poprawia i że czym dalej na północ w stronę Tybetu, to jest coraz lepsza. Mamy dwie możliwości – albo działać w grupie Parvati, a jak się okaże, że to z powodu pogody jest to niemożliwe, to dążyć na północ do Leh, do doliny Indusu. I po drodze spróbować wyjść na jakiś sześciotysięcznik. 6.08 Można się było załamać, rano znowu leje. Po śniadaniu spacerujemy po Manali. Rosną tu drzewa znane z naszego klimatu, na przykład buki. Niżej, w okolicy Kulu, rosną sady jabłoniowe. Okolica jest znana w Indiach z produkcji jabłek. Mamy do zakupienia cukier, chleb, benzynę i inne rzeczy. Brudas, najbardziej obyty z nas, nawiązuje kontakt ze sklepikarzem. Kupi od nas rzeczy zbędne. Musimy sobie ulżyć w tych górach. Zima w Manali jest śnieżna. Cenią tu więc kurtki, czy obuwie takie, jak nasze pionierki. Okazało się, że są bardzo poważne kłopoty z benzyną. Droga do Manali była zablokowana przez dwa tygodnie i nie było benzynyw całym mieście. Potrzebnej nam do naszych prymusów-Juvli. Dość korzystnie sprzedaliśmy zbędne ciuchy. Nawet mój zegarek poszedł za pięć i pół dolara. Wyraźnie podreperowałem swoje konto dewizowe. Po południu zwiedzamy buddyjską stupę. W środku znajduje się duży młyn modlitewny, obracany przez małe dzieci. Na ścianach freski o treści trudnej dla mnie do odgadnięcia. Z wieżyczki zwieszają się sznurki, na których zawieszone są małe dzwonki. Ludność w tych okolicach jest w bardzo dużej części tybetańska. Podobno gdzieś tu w Himalajach ma siedzibę Dalaj Lama. Kręci się tu dużo mnichów buddyjskich. Interesujący ludzie. Chodzą sobie w swoich buraczkowych szatach i sandałach, z gładko ogoloną głową. Ciągle uśmiechnięci. Kobiety naszą na plecach małe dzieci. A tak w ogóle, to dzieci jest tu bardzo dużo, maleńkie, większe. Trochę większe mają deseczki z jakimiś znakami. Może tabliczki do mnożenia używane w miejscowej szkole. Styl domów jest już tybetański. Potem zwiedzamy drugą świątynię buddyjską. Po zdjęciu butów wchodzimy do środka. Za dużą szybą szereg ogromnych postaci Buddy. Wszystkie bardzo kolorowe. Przed szybą palą się w maleńkich lichtarzykach świeczki. Na półce stoją małe miedziane czarki. Przed „ołtarzem”, bo tak to miejsce można było określić, leżą na tacy jabłka. Są to dary wiernych. Leżą tu też instrumenty muzyczne-dzwonki i bęben. Podobno nabożeństwo odbywa się z dużym „hałasem”. Z benzyną są jednak poważne kłopoty. Bez benzyny nie pojedziemy dalej, bo na czymś musimy gotować. Juvel nieźle działa, ale jest kapryśny przy zapalaniu i nie lubi wiatru. Sprawa się rozwiązuje z pomocą dwóch miejscowych sklepikarzy, którzy liczą na interes z nami po powrocie z gór. I benzynę zdobywamy. Wieczorem jeszcze jedna wizyta u Japończyków. Od których dostajemy bezcenną mapę terenu, na północ od rzeki Czandry. Aby uczcić pomyślne rozwiązanie problemów, udajemy się wieczorem do którejś z miejscowych „restauracji”. W pierwszej, do której wchodzimy menu jest imponujące. Jest w nim nawet piesek Chow-Chow. Chiński rarytas. Decyduję się na tą specjalność. Mam, rzadką przecież, okazję spróbować egzotycznej potrawy. I do tego takiej znanej! Niestety psina była tylko w menu, a nie w rzeczywistości. Kolacja skończyła w innym miejscu się na pierożkach. To miejscowa specjalność. Ciasto było, jak ciasto, ale jego nadzienie! Miałem już sporą wprawę, jeśli chodzi o ostre przyprawy. Węgierskie, najostrzejsze, znane z opowiadań rodaków, są poprostu mdłe w porównaniu z indyjskimi. Ale te pierożki, to już była przesada. Co za piekielny ogień w buzi! Nieco pomagało pół szklaneczki wódki ryżowej, w kolorze cieniutkiego mleka. Czułem, że nie brak jej było procentów. Zdjęcia: Monsun. Wyjechaliśmy z Chandigarth. Jedziemy w kierunku najwyższych gór świata. Gdzieś tam są za kilkaset kilometrów. Na razie jest zupełnie płasko. Nad głową wiszą ciężkie monsunowe chmury. Z których co pewien czas spadają potoki wody Wjechaliśmy w pierwsze himalajskie wzgórza, wielkości naszych Beskidów. Płaska równina subkontynentu pozostała za nami. Droga na galeryjce. Jedziemy do Manali doliną rzeki Beas. W miarę wznoszenia się w górę(do 2000 m w Manali) z nisko położonej równiny, dolina rzeki, przedzierającej się przez przegórza himalajskie Sziwalik, tworzyła miejscami przełomy, z bardzo stromymi stokami(ścianami skalnymi). W takim terenie drogę poprowadzono na galeryjkach wykutych w skale. Taka galeryjka jest słabo widoczna w tle, na zboczu. Z powodu ciepłego i bardzo wilgotnego klimatu, nawet bardzo strome zbocza były porośnięte gęstą roślinnością. Bufet. Takie bufety były spotykane w całych Indiach. Do dyspozycji była herbata z mlekiem(bawolic), kawa. Małe świeże placuszki, ciastka, smażone na oleju. Ciastka wszystkie pikantne(nawet bardzo). Jabłonie. Zdjęcie jest zrobione w okolicy Manali. Dolina rzeki Beas, niżej w rejonie Kulu, znana jest z sadów jabłoniowych. Klimat tutaj jest zbliżony do naszych Bałkanów. Na zdjęciu, na pierwszym planie dojrzewające jabłka. A w tle białe stoki ze świeżym monsunowym śniegiem. To są stoki gór, które mają już powyżej pięciu kilometrów.
  12. Post 8 Old Dehli Drugiego sierpnia Wybrałem się dzisiaj z Elżbietą na wałęsanie się po mieście. Chodzimy po bazarze, w starej części(Old Dehli) miasta Deli. Typowa uliczka bazarowa była wypełniona tłumem ludzkim, który nigdy chyba nie znikał. Niezależnie od dnia w roku. Zamierał jedynie tylko na kilka godzin nocnych. Sklepikiem była wnęka w budynku, jakby ktoś z naszego, małego butiku wyjął całą przednią ścianę od ulicy. Tak było w Iranie i w Afganistanie. Cała biedniejsza Azja tak handluje. Wewnątrz ułożone są towary, które wychodzą aż na zewnątrz, na ulicę. W głębi siedzi właściciel, pilnując swojego dobytku i czuwając, jak wędkarz na rybę, na najmniejsze zainteresowanie przechodzącego klienta. Każdy błysk oka przechodzącego człowieka, spojrzenie na towar, może być okazją do zarobku. Ulica to z kolei taka wnęka sklepowa obok wnęki. Po drugiej stronie to samo. A w środku całości dopełniają jeszcze jakieś stragany. Pomiędzy tym wszystkim przewalali się ludzie, ryksze rowerowe, trójkołowce z silnikiem. Czasem zaplątała się taksówka, czy mały samochód z towarem. Stoję z Elżbietą w małej kolejce przy straganie z owocami. Chcemy sobie kupić mango. Obok stoi młoda kobieta, która jest zaciekawiona nami. Zamieniamy nią kilka słów po angielsku. Pomaga nam wybierać mango. Okazuje się, że jest z mężem i zapraszają nas na herbatę. Poszliśmy za nimi. Jestem ciekaw, jak mieszka przecież zwyczajna rodzina hinduska. Weszliśmy w coś w rodzaju podwórza, otoczonego nawet kilku piętrowymi domami. Zresztą trudno było określić, gdzie była granica, a raczej ściana jednego domu, a gdzie zaczynał się drugi. To był totalny chaos budowlany. Dobudówki, przybudówki, balkoniki na różnych poziomach. Dziwne tylko było, że to wszystko trzymało się kupy. Jak weszliśmy za nimi, to powstał mały popłoch, bo i goście byli niezwyczajni. Pojawiła się herbata z mlekiem. Ktoś tam posłał po ciastka. Podobne były do naszych „petit beurre”. Dzielimy się wrażeniami o sobie. Mówią nam jak żyją. Mąż tej kobiety jest drukarzem i widocznie się im lepiej powodzi. Biorę jednego herbatnika, by nie urazić gościnnych gospodarzy. Pytam się, ile tu mieszka osób? Piętnaście rodzin, tak około stu osób. Strasznie to wygląda. Kręci się bardzo dużo dzieci. Większych, mniejszych, maleńkich i jeszcze niemowlaków. Jest nam głupio, przy tych dzieciach, pić herbatę i jeść herbatniki, po które specjalnie posłano. Tak żyją i mieszkają całe Indie. Dno świata. Wymieniamy adresy. Rysiek z Januszem próbowali załatwić jakieś pozwolenie na działalność w górach. Jednak okazało się, że nic nie da się załatwić. Spróbujemy pojechać w góry jako „spacerowicze”. Ponieważ rząd indyjski udostępnił turystom w górach pewne trasy trekkingowe. Nastrój mamy jednak bardzo minorowy. Oddalają się moje marzenia z kraju, o dziewiczym „sześciotysięczniku” w Himalajach. A to był nasz cel, dodatkowy napęd, aby przebrnąć przez wszystkie te zachody, przygotowania, w naszej kochanej, socjalistycznej ojczyźnie. 3.08 Składamy podanie o wizy do Sikhimu. Ot tak! Na wszelki wypadek. Gdy tu w górach nam się nie powiedzie, to może się uda podejść w pobliże Kangchendzengi- 8586 m. Zobaczyć, przynajmniej z daleka tak wysoką górę, która leży na granicy Sikkimu i Nepalu. I jest jedną z czternastu ośmiotysięczników. Mimo, że Sikkim jest stanem Indii, to trzeba mieć wizę na wjazd do niego. Cóż takie mają zwyczaje i nic się na to nie poradzi. Indie są jakby federacją różnych stanów, w których mieszkają narody mówiące innymi językami. Stąd jest potrzeba posługiwania się językiem angielskim przez wszystkich Hindusów. Na razie wieczorem jedziemy pociągiem do Chandigarth(Czandigar), a jutro autobusem do Manali. Tam będą wreszcie góry i będzie chłodniej. Zdjęcia: 1. Deli_ulica 1. Typowa ulica w Starym Deli(Old Dehli). Nowe Deli (New Dehli)to był rejon budynków rządowych, ambasad, siedzib poważnych i bogatych firm. Tu były szerokie place, pielegnowane trawniki. Trawa była ścinana maczetami. Kosa nie była tu znana. A kosiarek mechanicznych jeszcze nie stosowano. 2. Deli_ulica 2. Typowa ulica w rejonie bazaru w Starym Deli. Ten tłum nie zanikał w ciągu doby. Ruch ludzki uspokajał się tylko w nocy. Ludzie kładli się spać tam, gdzie prowadzili „interesy”. 3. Kwiaty. Kto śledził czasem wizyty ważnych polityków światowych w Indiach, to może pamięta, że przy powitaniu wieszano gościowi na szyji wieniec z kwiatów.
  13. Zagronie

    Dobór nart - pomoc

    Kiedyś miałem takie sezony. Po dwadzieścia i więcej dni. I jeździłem po wymagających trasach w Polsce. Kasprowy, czasem Nosal, Skrzyczne. I miałem ambicje sportowej rekreacji. Umiejętności swoje wtedy oceniałem, jako dobrego instruktora, ale bez przeszłości w klubie zawodniczym. Tego się nie nadrobi. Może nie techniki samej jazdy, co do pewnego "przyzwyczajenia" do szybkości przejazdu, rywalizacji. No więc, co nabyć( a wymóg jest ogromny) by jednak iść do przodu. By narty sprawiały radość jeszcze bardzo długo w życiu. Koledzy dali rady. Każda jest w jakimś zakresie dobra. Ja bym zwrócił uwagę na buty. Dobrze dopasowane buty. Nie przesdzajmy z twardością. Ten poziom jazdy, jaki masz to tylko przyzwoity amator. Nic więcej. Nie będzie z Ciebie zawodnik. Co najwyżej w jakichś lokalnych wyścigach amatorskich. Narty? To zależy na jakich stokach chcesz jeździć i co na nich robić. Raz to będzie narta, typu amatorskiej slalomki(jak najlepsza). Innym razem dłuższa do większych szybkości i dłuższych łuków. Jeśli nie masz kasy to zostaje jakaś "uniwersalna.
  14. Jak ten czas nieubłagalnie leci? Kiedyś pomyślałem sobie, że może spróbuję body carvingu. Da mi to nieco większe wychylenie na krawędzie, w " normalnej" jeździe. A te parę stopni to już postęp. Zrezygnowałem. Gdzie to mam robić? Nie mam prywatnego stoku, armaty i ratraka. Zanim się to nieco opanuje, to będzie bardzo cierpieć "body". No, więc nic z tego nie wyszło. Ale jestem na dobrej drodze. Z tym, że już nie będzie carvingu. Zostanie tylko "body". Które też szybko się skończy. Może po jednej poważniejszej próbie. Ale zachęcam do ćwiczeń, jak komuś trafi się wspaniały pusty stok, ze wspaniałym śniegiem. Co raczej zakrawa na cud. Ile wniosków można wyciągnąć z takich prób. I jak to wspaniale wpłynie na zwykle ślizganie się w dół zbocza.
  15. Post 7 Agra Pierwszego sierpnia Rano jedziemy autobusem do Agry. Współtowarzyszami naszej wycieczki są Rosjanie, Hindusi, Włosi. Do Agry jest około dwieście kilometrów. Mijamy małe miasteczka w okolicy Dehli. Wszystkie podobne do siebie. W wodzie leżały bawoły błotne. Nieraz wystawały im tylko nozdrza, oczy i oczywiście rogi. Wreszcie Agra. Spotkamy się tu z architekturą muzułmańską. Najpierw zwiedzamy grobowiec Sikhara. Dość ładne inkrustacje. Marmur, czerwony piaskowiec. Ładny ogród. Kolejny zabytek, to jeden z cudów architektonicznych świata, indyjski hit – Tadj Mahal! Po to tuż przyjechaliśmy. Trzy wieki temu cesarz Szach Dżahan kazał go wznieść, jako grobowiec dla swojej ukochanej żony Mumtaz Mahal. Grobowiec jest cały wyłożony marmurem. Przy jego budowie przez 22 lata pracowało dwadzieścia tysięcy budowniczych. Dziś spoczywa w nim Szach z żoną. Wchodzimy przez portal bramy wejściowej, który posiada u góry szereg małych kopułek. Za bramą obszerny teren, środkiem którego od bramy do właściwego grobowca prowadzi wodny kanał. Obchodzę grobowiec dookoła. Po jego przeciwnej stronie, pod moimi stopami, wysoki brzeg rzeki Yamuna. Bierze początek z lodowców Himalajów i wpada do Gangesu. Oglądam na ścianach misterne wzory przepięknych inkrustacji. Kolorowe kamienie półszlachetne, misternie obrobione, wpasowane są w rowki wyryte w kremowym marmurze. Co za precyzja dopasowywania elementów! Całe ściany są tak ozdobione. Budynek, mimo że potężny, sprawia wrażenie dziwnej lekkości, podkreślonej przez wieżyczki minaretów. Wchodzę do środka. Centralny punkt zajmują grobowce królewskiej pary. Wszędzie, absolutnie wszędzie misterne, kolorowe wzory, nie malowane, tylko wykonane metodą inkrustacji. Następnie zapraszają nas na obiad do miejscowej restauracji. Wliczony w koszty wycieczki? Kołacze mi się w głowie. Czy też nie? Nie będzie tanio, bo za porządna, jak na tutejsze stosunki. Wiemy ile kosztuje zjedzenie czegoś ciepłego w małym barze przy ulicy. Głupio się pytać, naszego indyjskiego opiekuna. Pomyśli - nie stać ich na parę dolarów? Po obiedzie przyszła kolej na zwiedzanie fortu Agra. Budowla, jak zresztą wszystkie tutaj, zbudowana jest z czerwonego piaskowca. Wewnątrz szereg dziedzińców i pałaców. Po prostu zamek królewski. Też miał ładne inkrustacje. Ale nie umywały się do tych w Tadj Mahal. W drodze powrotnej psuje się koło naszego pojazdu. W Pakistanie było to samo. Mamy pecha z samochodami. Zdjęcia: Tadj Mahal, wejście. Tadj Mahal, widok. Tadj Mahal. Wielka miłość zaklęta w marmurze. Tadj Mahal_minaret. Zadziwiająca lekkość wieżyczek. Inkrustacje Tadj Mahal. Rozmiar zdjęcia - szerokość ok. 1 m. Należy sobie wyobrazić tytaniczną pracę, by wydrążyć rowki w kremowym marmurze. I wpasować w nie kamienie o odpowiednim kolorze. Wśród nich są kamienie półszlachetne. Może któryś z kolegów, znający się na kamieniach, rozszyfruje -jakie kamienie były „montowane” w inkrustacjach? Czerwony fort w Agrze. Jama Masjid. Meczet piątkowy w Agrze. Detale kopuł. Meczetu piątkowego. Grobowiec. To był grobowiec jednego z władców dynastii Wielkich Mogołów. Minaret. Kopułka minaretu. Palmy i minaret.
  16. Post 6 New Dehli Trzydziestego lipca Rano byliśmy na dworcu w New Dehli - Nowe Deli. Bo też było i Stare(Old Dehli). Z peronu wychodzimy po wiadukcie do hali dworcowej. Wiadukt przechodził w wykafelkowany, jasny korytarz. Co parę metrów stała na nim spluwaczka. A dookoła niej czerwono, na kafelkach i na posadzce. Pierwsza konfrontacja z indyjską egzotyką. Czerwień była od żucia betelu. Żucie dezynfekuje jamę ustną, ale potem to trzeba było wypluć. Buzia była czerwona, ślina czerwona i ściany też. Było dosyć wcześnie, więc na stacji spali sobie jeszcze ludzie. Andrzej z Elżbietą poszli szukać hotelu, którego adres podał im Brudas. Czekam przy bagażach przed dworcem. Przyjechał jakiś pociąg i w hali dworcowej zaroiło się od dziwnych osobników. Z pikami, szablami. Ubrani byli, jak do jakichś scen filmowych. Spokojnie przeszli przez halę i zniknęli. Nikt nic nie kręcił. Byłem ciekaw, co to byli za jedni? Znaleźli ten hotel, ale to jakieś zupełnie podejrzane miejsce. Zmieniamy się przy bagażach i ja z kolei jadę z Januszem do biura informacji turystycznej. Tam informują nas o campingu i o możliwościach wyjazdu w góry. Przy okazji można było zagarnąć garść prospektów, łącznie z uproszczonym planem miasta. Ze stacji jedziemy na camping taksówką. Był on bardzo przyjemny. Miał niewielki, trawiasty plac. Na którego środku na pomoście stał duży okrągły namiot. Część sanitarna była bez zastrzeżeń. Było pusto. Nie licząc tylko kręcących się kilku „białych” postaci. Wreszcie mamy jakieś uczciwe miejsce do spania. Gdyby jeszcze nie było tego upału! Po południu zaczęło lać. Byliśmy w Indiach w okresie pełni letniego monsunu. Po deszczu zwiedzamy, a raczej oglądamy z daleka, Meczet Piątkowy(Jama Masjid). Nie umywa się do Badszahi w Lahore, choć materiał taki sam - czerwony piaskowiec. Małżeństwo się odłączyło. Idę z Andrzejem przez bazar. Trochę podobny do bazarów w Afganistanie i Iranie, choć ma swój własny charakter. Wracamy obaj po ciemku na camping. Leje jak z cebra. Czekamy pod jakimś dachem. Ciągle leje. Na jezdni momentalnie wody po kostki. Zabiera nas riksza z wesołym towarzystwem. Dookoła naszych namiotów stawek. Plecaki stoją w wodzie. Śpiwór też już częściowo zamoczony. Wreszcie układamy się do snu. Dziwny kraj. Rano na stacji spotkaliśmy jakby przebierańców. Ubiory jak do filmu. Piki, szable. Spotkaliśmy ich potem na bazarze. Zaczepiony chłopak wytłumaczył nam, że to Guru - sekta religijna. A te dziwne ubiory, gesty – to ich rytuał religijny. Z kolei przed meczetem zaczepiali nas chłopcy, których specjalnością było czyszczenie uszu małymi pałeczkami. 31.07 W nocy państwo J i E T. przenieśli się do dużego namiotu. Płaci się za niego dodatkowo. Rano, na szczęście, rozpogodziło się. Wszystko jest jednak mokre. Trzeba szybko wysuszyć, bo zaraz w tym klimacie zacznie pleśnieć. Jedziemy potem na pocztę. Umówiliśmy się, że z Polski listy będą przesyłanie na „poste restante”. Wystarczy paszport i odbiera się list. Następnie szukamy Instytutu Górskiego, aby uzyskać informacje w sprawie wyjazdu w góry. Niestety, jest sobota i wszystko jest zamknięte. Dopiero w poniedziałek. W biurze turystycznym kupujemy na jutro bilety, za osiem dolarów od osoby, na wycieczkę do Agry. Chodzi nam o ten słynny „Tadj Mahal”, który jest w tym mieście. Biuro mieści się w okolicy Comonwelth Place. Są tu bardzo eleganckie i drogie sklepy. Spotykamy dwóch Polaków, którzy pomogli Andrzejowi przy załatwianiu wiz w Warszawie. Zamierzają objechać całe Indie. Kupili sobie bilet okrężny za sto rupii. Jest taka ciekawa i bardzo tania, bo za dziesięć dolarów, możliwość zwiedzania tego kraju. Zdjęcia: 1. Guru. Czy to był "guru", nie wiem. W każdym razie, na dworcu New Dehli pojawiło się rano znacznie więcej podobnych postaci. 2. Deli, Meczet Piątkowy. Zalany deszczem monsunowym.
  17. Zagronie

    Indie_cd4

    Post 5 Indie Dwudziestego ósmego lipca Jestem dzisiaj mocno osłabiony. Od dwóch dni nic nie jem. Brudas załatwił nam autobus do Lahore. To już blisko granicy z Indiami. Po drodze co chwila się psuł. Jechały w nim ciekawe typy ludzkie, mające ufarbowane na rudo włosy. Wieczorem byliśmy w Lahore. To duże pakistańskie, milionowe miasto. Bagaż oddajemy do przechowalni. Przyplątał się do nas agent hotelowy i wiezie nas do hotelu, bez wody i światła. Potem do drugiego i wreszcie do trzeciego. Ten jest znośny. Chce od nas trzy dolary za usługę. My dajemy pół dolara. Hotelarz straszy nas, że to zły człowiek i nas wykończy. Dostaje dolara i się odczepia. Trzeba było być czujnym przy negocjacjach w hotelu. Woda musiała być i to na bieżąco, ponieważ mogło się okazać, że jest, ale od czasu do czasu. Woda potrzebna była, aby sobie zrobić prysznic i to nieraz kilka razy w czasie doby. Człowiek w tym mokrym upale był ciągle spocony. Trzeba też było robić często małe przepierki. Cała bielizna „desouss” była u mnie maksymalnie ograniczona. Wszystko było dokładnie analizowane, aby zmniejszyć maksymalnie ciężar plecaków. Nie mogliśmy rezygnować z różnych konserw, które były podstawą pożywienia w górach i nie tylko w nich. Wreszcie nie żywiliśmy się wyłącznie po drodze w „barach”, czy „restauracjach”. Miało się prymus, nieco benzyny w butelce, menażki, konserwy. Jarzyny(pomidory, cebula, papryka) kupiło się tanio. Jakiś miejscowy placek też nie był drogi. Bo to było podstawowe wyżywienie ludności. I gdzieś w hotelu, w sposób nie rzucający się w oczy, robiło się pyszne danie obiadowe. Zielone banknoty przeznaczone były na ważniejsze rzeczy. 29.07 Rano awantura z Ryskiem. Nacięli go na dziesięć dolarów i chce zostać w Lahore. Nie przejmując się jego humorami, Janusz, Elżbieta i ja zwiedzamy przepiękny meczet z czerwonego piaskowca Badshahi(Badszahi). Jest ogromny i ma piękne białe inkrustacje z jakiegoś kremowego kamienia. Może to był marmur. Potem zwiedzamy grób króla Jahangi(Dżahangi). Nic bliżej o nim nie wiem . Wiadomości o miejscowych zabytkach czerpiemy głównie z prospektów, których jest pełno w miejscowych biurach informacyjnych dla turystów. Należy tylko takie biuro odszukać. Zresztą na ogół były w pobliżu dworców kolejowych, czy autobusowych. Ledwo zdążyliśmy na pociąg do granicy z Indiami. Przed wejściem do pociągu musimy formalnie opuścić Pakistan. Na dworcu odbywa się odprawa paszportowa i celna. Wypełniamy odpowiednie karteluszki do odprawy paszportowej. Należy podać na nich różne dane, z których ważniejsze jest wyznanie. Ostrzegano nas w kraju, że należy wpisać wyznanie. Nie lubią ludzi, którzy nie podają wyznania. Katolik im nie przeszkadza, ale brak wyznania pozwala domniemywać, że to komunista. Wpisujemy wszyscy zgodnie - po angielsku - wyznanie katolickie. Celnik zauważył, że trzymam w ręce portfel. Wyrwał mi go i zaczyna przeglądać jego zawartość, zainteresował się dolarami, przeliczył i skrzywił się z dezaprobatą. Doliczył się czterdziestu pięciu. Gdzie ten facet z taką mizerną sumą się wybiera? Mam więcej, ale ukryte, bo nigdy nie wiadomo, co przez taką granicę wolno przewieść. Nie znamy przepisów celnych obcych krajów. A szczególnie bardziej egzotycznych. A mogą być te przepisy nadzwyczaj ciekawe i nieprzyjemne dla podróżującego. Nagle można być poproszonym o zdeponowanie do depozytu jakiejś sumy pieniędzy, nawet nie koniecznie miejscowej waluty. No i jesteśmy załatwieni. Kiedyś tak nas załatwili z żoną przy wyjeździe z Węgier. Skończyło się to dodatkowym wyjazdem na Węgry po odbiór naszej waluty. Przy okazji zrobiliśmy sobie wtedy zwiedzanie puszty. Pociąg jechał przez „no man`s land”, czyli ziemię niczyją. Tak nazywa się teren przy granicy dwóch krajów, które się bardzo kochają. Szerokim pasem takiej ziemi niczyjej był oddzielony Pakistan od Indii. Wagonów pilnowało wojsko pakistańskie, aby nikt nie dał drapaka. Potem nagle znikło i za dobrą chwilę pojawiło się hinduskie. Pociąg wjechał na stację graniczną w Indiach i do wagonu wpadły „czerwone diabły”. Tak ich potem nazwałem od koloru ubiorów. Byli to tragarze walczący o bagaż pasażerów, aby zarobić parę rupii. Na nas nie zarobili. Na peronie w eleganckich mundurach spacerowali sobie wojskowi. W rękach mieli małe laseczki. Zapewne było to dalekie echo angielskich dżentelmenów. Celnik bezczelnie wpisuje mi do paszportu numer aparatu fotograficznego. Co za dziwne zwyczaje? Do paszportu! Będzie kłopot, bo nie da się go później sprzedać. Zawsze to kilkadziesiąt dolarów, za ten ruski wyrób. Przesiedliśmy się na indyjski pociąg. Jechaliśmy nim tylko do Amritsaru. Amritsar jest stolicą Sikhów, mieszkających w stanie Punjab(Pendżab -Pięciorzecze) w Indiach. Pendżab – to kraina pięciu rzek, dopływów Indusu – Bias, Chenab, Dźhelam, Ravi i Satledź. Tędy wszedł do Indii Aleksander Wielki, Mongołowie i inni najeźdzcy. Nacja Sikhów, mimo że bardzo nieliczna, opanowała indyjskie wojsko, jako wyższe szarże. Jak widziało się później Sikha, na przykład w grupie robotników na drodze, to był albo nadzorcą, albo jeździł maszyną. Ale nigdy nie pracował łopatą. W Kabulu opanowali handel. Sikh siedział w swoim sklepiku, elegancko ubrany. Warkoczyki włosów, nigdy nie ścinanych, miał gustownie upięte na głowie. Na tym mały turbanik w kształcie jakby furażerki. Miejscem kultu Sikhów jest Złota Świątynia w Amritsarze. W Amritsarze w nocy mamy mieć przesiadkę na pociąg do Dehli. Jedziemy teraz czymś w rodzaju salonki. Mamy bardzo obszerny przedział z fotelami, pokrytymi skórą. Obok jest duża łazienka z dziurą w podłodze, ale też i z prysznicem! Bomba! Tego się nie spodziewaliśmy.Potem dowiedzieliśmy się, że koleje indyjskie mają podobno cztery klasy. Ta nasza była pewno najwyższa. Korzystamy wszyscy z ochotą, z zupełnie przypadkowej możliwości kąpieli w pociągu! Zdjęcia Meczet Badshahi. Zbudowany z czerwonego piaskowca, jak niżej na zdjęciu. Był ogromny. Nie dało się zrobić jego zdjęcia, nawet fragmentu. Otoczony szczelnie budynkami. Wewnątrz upolowałem tylko takie dwa ciekawe motywy zdobnicze. 1. Inkrustacja. 2. Motyw roślinny
  18. Post 4 Pakistan Dwudziestego siódmego lipca Taksówkami jedziemy do miejsca w Kabulu, z którego odjeżdżają autobusy do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. To, co najmniej kilkaset kilometrów drogi, która przecina niskie już stosunkowo odnogi Hindukuszu. Na dworcu autobusowym mała awantura. Nie chcą nas wpuścić do autobusu. Okazuje się, że bilety są na jutro, a były kupowane wczoraj na dziś - czyli wczoraj na „tomorrow”. Tego się nie da sprawdzić na jaki dzień, bo wypisane są „robaczkami”. Pamiętam, ile kłopotów było w Iranie! Używali tam kalendarza perskiego. W Afganistanie też go używają. W nim nasz rok był tysiąc trzysta, któryś tam…Nie znaliśmy miesięcy, ani dni tego kalendarza. Więc powtarzało się w angielskim kilka razy, że chcemy kupić bilet teraz, na ten miesiąc, na ten dzień. I pytaliśmy - na którą będzie godzinę? W końcu jedziemy, ale siedząc w autobusie na jakichś skrzynkach. Kawałek drogi za Kabulem droga przecina góry, kolejną odnogę Hindukuszu. Przez którą przełamuje się rzeka Kabul, płynąca przez stolicę. Ma w mieście spore koryto, przygotowane na większą wodę, miejscami obetonowane, tylko rzeki nie widać, sączy się teraz tylko wąska, brudna strużka Przez góry przeżyna się, tworząc tu bardzo głęboki i przepiękny przełom, zwany wąwozem Tangi Garu. Szosa biegnie serpentynami wykutymi w litej, prawie pionowej skale. Zjeżdżamy w dół z poziomu dwóch kilometrów Kabulu na sześćset metrów i wjeżdżamy w obszerną kotlinę Jelalabad`u(Dżelalabadu). Pojawiają się pierwsze, niewysokie palmy. Przed nami jest granica afgańsko-pakistańska. Jest tu o wiele cieplej, niż w nieodległym Kabulu. Granica jest jeszcze kilka kilometrów dalej i wyżej. Ale tu odbywa się kontrola celna i paszportowa. Obsługa autobusu zrzuca nasze plecako-wory z dachu, a potem znowu je wkładają. Mamy w paszportach wizy afgańską, pakistańską i indyjską. Stoi tu mały budynek, w którym jest kantor jakiegoś pakistańskiego banku. Natomiast przed budynkiem spacerują sobie „ruchome” kantory. Każdy z nich ma w lewej dłoni rozpostarte palce. Między palcami waluty. Co palec to inna, ale wszystkie „światowo” wymienialne - dolary, jeny, marki,…Jeden z mężczyzn ma między palcami austriackie szylingi. Pyta mnie, gdzie ten kraj leży. Pytanie wydaje się być dla czystej ciekawości. Przecież nie jest ważne, gdzie na kuli ziemskiej leży kraj, którego waluta sterczy między palcami. Ważne tylko, by była wymienialna. Pokazuję mu nasze złotówki. Nie, nie kupują! Podjeżdżamy na przełęcz Khyber Pass(Chajber -1070 m), na której przebiega granica Afganistanu z Pakistanem. Jest to od tysięcy lat historyczne miejsce. Dobrze też znane Anglikom, uczących się historii własnych podbojów. Tu tłukli się kiedyś z Afgańczykami. Po zdobyciu Indii i Pakistanu, szli dalej na północ i chcieli wejść do Afganistanu. Nigdy go sobie nie podporządkowali. Afganistan nie był nigdy skolonizowany. Afgańczycy to biedni bardzo, ale dumni ludzie. Tu się nie spotyka żebrzących dzieci. Gdy przypadkowo ma ono ochotę wyciągnąć rękę do cudzoziemca jest przywoływane zwykle do porządku. Takie obrazki widywałem w czasie wyprawy w Hindukusz. Niedaleko drogi, na wzniesieniach widać było stare forty angielskie. Pojawiły się też, w pewnym momencie od strony pakistańskiej, jakieś stare tory kolejowe. Mieliśmy wokół siebie całkiem ładny górski krajobraz. Przecinamy tu ostatnią i niską już tutaj odnogę Hindukuszu. Za nią następuje zjazd do doliny rzeki Indus. Góry zostały za nami i byliśmy w mieście Peshavar(Peszawar). Upał tu jest jeszcze większy, niż po stronie afgańskiej w Dżelalabadzie. Byliśmy jeszcze niżej. W kierunku południowym, w stronę Indii nie było już żadnych gór. Powietrze było mokre i gorące. W dodatku pomieszane ze spalinami. Wynajmujemy niewielki mikrobus i jeszcze tego samego dnia wieczorem jedziemy w górę rzeki Indus do Rawalpindi. Pakistańczycy mówią krótko na to miasto - Pindii. Niejako częścią tego miasta jest stolica Pakistanu Islamabad. Indus zaczyna swój początek w Tybecie. A uchodzi do Morza Arabskiego. Tak nazywa się część Oceanu Indyjskiego między subkontynentem indyjskim i półwyspem arabskim. W pobliżu jego ujścia położone jest Karaczi. W górnym biegu płynie z Tybetu, prawie równoleżnikowo, wzdłuż potężnego łańcucha Karakorum. Oddzielając go od Himalajów. Dalej, opuszczając stopniowo góry, opływa po swojej orograficznie lewej stronie himalajskiego giganta Nanga Parbat-8126 m. Rzeka w tym miejscu płynie na poziomie tysiąca metrów i w odległości zaledwie 25 kilometrów od Nangi. Jest to najwyższa na świecie wysokość względna. Wynosi ponad siedem kilometrów. Niestety! Nangi Parbat raczej nie zobaczymy. Choć być może będziemy w Himalajach, kilkaset kilometrów od niej. To nie tylko chmury są przeszkodą. To nie takie proste zobaczyć nawet bardzo wysoką górę, ponieważ może być schowana za dużo niższe szczyty, ale znajdujące się znacznie bliżej obserwatora. Czekała nas nocna podróż. Kierowca jechał szybko i bardzo ryzykancko. Chciał widocznie przyjechać rano na miejsce. Drogą, którą jechaliśmy, był wąski pasek nierównego asfaltu, mający po boku szerokie, ale dość równe gruntowe pobocza. Samochód zajmował cały ten asfalt. Jak jechało coś z przeciwka, to obaj jednocześnie zjeżdżali na te pobocza. Zatrułem się czymś w Kabulu. Miałem gorączkę. Mimo upału było mi zimno. Siedząc w podrygującym pojeździe, na przemian zasypiałem i budziłem się. W pewnym momencie w półśnie widzę, że z naprzeciwka jedzie auto. Reflektory ma od góry do połowy pomalowane niebieską farbą. Wszyscy tu tak mieli pomalowane. Co za zwyczaj? Nie dość, że słabiutko świecą, to jeszcze ta farba. W czasie wojny reflektory były malowane na niebiesko, aby lotnik nie zauważył. Ale teraz? Jedzie po tym samym asfalcie, co my? Cholera zderzymy się! Przecież tamten skręca na naszą prawą stronę! Co on robi? Zaraz będzie koniec! Nie było go, bo nasz skręcił w lewo. Do diabła! Nieprzytomny, zapomniałem, że tu jest ruch lewostronny! W Indiach też taki będzie. To była robota Angoli. Co chwila odbywają się kontrole wojskowe. Pojawia się rozlany szeroko Indus, a potem jakiś przełom tej rzeki. Między skalistymi brzegami rozpięto długi, stalowy most. Który jest strzeżony przez wojsko. Podobno jedyny most na tej rzece. Robi się dzień i zatrzymujemy się na krótki wypoczynek. Nieco lepiej się już czuję. Wywlekam się sam ze środka i robię zdjęcia grupie bosych dzieciaków. Przed Rawalpindi pęka tylna opona. Koniec podróży mikrobusem. Taksówkami jedziemy do miasta. Znaleziony tani hotel jest niestety brudny i śmierdzący. Na większe luksusy nas nie było stać. Zdjęcia 1. Tangi Garu_1. Wąwóz rzeki Kabul 2. Tangi Garu_2. 3. Tangi Garu_3 4. Khyber Pass_1. Podjazd pod przełęcz 5. Khyber Pass_2. Widoczny Fort z flagą Gdzieś w Pakistanie... 6. Wielbłądy. 7. Starzec. 8. Dzieci
  19. Post 3 Mazar-i Szarif, Kabul Dwudziestego trzeciego lipca Dzisiaj mamy przeprawić się przez Amudarię do Afganistanu. Czekamy na odprawę celną. W międzyczasie piszę kartkę do Rysi. I znów to samo miejsce, co przed trzy laty. Tylko nie ma już darmowej wody gazowanej, której można się było wtedy napić z dystrybutora. Świat ciągle drożeje. Przeprawa kutrem na drugi brzeg rzeki kosztuje trzy i pół rubla. Do stojącego gdzieś na rzece kutra jechało się autobusem, więc każdy z nas płacił jeszcze po sześćdziesiąt kopiejek. Wnosimy na kuter nasz majdan i płyniemy w górę rzeki do Ajratanu. Czekała nas tu spora niespodzianka, gdy dobiliśmy do afgańskiego brzegu. Zniknęła szeroka deska, po której schodziło się dawniej z kutra na brzeg. Przy brzegu jest przycumowana barka, do której dobija kuter. Poza nią nie było widać większych zmian, od czasu naszej wyprawy. Celnik afgański bawi się w biurokrację. Wypełniamy jakieś papiery. Zwleka z odprawą. Wyraźnie oczekuje bakszyszu. Do Mazare-i Szerif jedziemy z Rosjanami ich autobusem Hotel również ten sam, co poprzednio. Nic ma w tym nic dziwnego, ponieważ żadnego wyboru tu nie ma. Drogo, sześćdziesiąt afgani za noc. Spotykamy Polaków. Grupa z Poznania oczekuje wyjazdu do Agramu. Był tu też niedawno Rysiek K. z wyprawą w Hindukusz Wysoki. Mój dawny instruktor na kursie w Tatrach. I adiunkt na wydziale AGH, gdzie studiowałem. W Mazare-i Szerif jest sporo Afgańczyków, którzy studiowali w Polsce. Notka! Kto nie czytał mojego blogu „Afganistan(Hindukusz 73)” może zobaczyć zdjęcia z Mazar-i Szerif, zrobione w czasie wyprawy w Hindukusz(post „Afganistan(Hindukusz 73)_cd5”. Nic specjalnego się w tym mieście nie zmieniło, w ciagu trzech lat. 24.07 Jedziemy dzisiaj wynajętą taksówką do Kabulu. Nie była to impreza dla nas tania i łatwo nie ustąpiliśmy przy ubijaniu interesu. Wydawało nam się, że oprócz naszej piątki i naszych potężnych plecaków, nikt więcej do taksówki się nie przyplącze. Ale tutejsze zwyczaje były całkowicie inne, niż nasze. Tu decydował kierowca o dopuszczalnym obciążeniu i dogęszczeniu pojazdu. Nie miało sensu protestowanie, bo po co psuć miłe i „przyjacielskie” z nim stosunki. Więc mieliśmy jeszcze dodatkową dwójkę pasażerów z tobołami. W sumie osiem osóbz kierowcą i sporo ponad dwieście, na oko licząc, kilogramów bagażu. Przed nami było około sześćset kilometrów. Najpierw wjechaliśmy w znajomy, mnie i Andrzejowi, wąwóz z wyprawy w Hindukusz. W którym się siedziało na murku i sączyło zimne napoje z „lodu”, który pływał w brudnej wodzie w skrzyni na kółkach. W blogu o wyprawie w Hindukusz można więcej poczytać o przejeździe szosą z Mazar-i Szerif do Kabulu. W Kabulu kwaterujemy się w znów w hotelu Friends. Nocleg kosztuje dwadzieścia pięć afgani. Kawałek drogi nosimy ciężkie plecaki. Każdy ma dwa plecaki - wory. Moje razem mają ponad pięćdziesiąt kilogramów. Śpię w ogrodzie, na materacu. Noc jest, jak na te warunki, całkiem przyjemna. Zresztą Kabul leży na wysokości dwa kilometry nad poziomem morza. Więc i w lecie temperatury są tu znośne. 25.07 Rano na śniadanie jest jajecznica na pomidorach. „Brudas” z Andrzejem poszli kupować koszule na bazar. Za niewiele centów, przeliczając afgani na dolary, można było sobie kupić używany peweksowski, zachodni ciuch. Po południu mała sprzeczka. Janusz chce koniecznie jechać dalej następnego dnia. Rysiek i Andrzej chcą jeszcze posiedzieć tu dłużej. Można to nawet zrozumieć. Całkiem przyjemnie się teraz nam żyje. Wieczorem chodzę z Januszem i Elżbietą po bazarze. Potem zajadamy szaszłyki. Potrawa jest pewna, bo zdjęta, bezpośrednio z ognia. A ogień, jak wiadomo, zabija wszystko i nie trzeba się martwić w jakim stanie było mięso przed nabiciem na szpikulec. Mieliśmy właśnie tego przykład dzisiaj, włócząc się po Kabulu. Weszliśmy w boczną, zakurzoną uliczkę. Środkiem płynęła skądś z góry dżuja(rów z wodą). Przed sklepikami wisiały połcie mięsa baraniego, które z zapałem atakowały roje much. Nie było z nimi problemu, wystarczyło tylko zdjąć połeć z haka i wypłukać w dżuji. Zresztą woda w niej służyła także do mycia zębów. Wystarczyło włożyć do niej palec i wilgotnym przecierać zęby, powtarzając wiele razy. Janusz w pewnym momencie nie wytrzymał i mówi do mnie – stary! Tego się nie da opisać! To trzeba zobaczyć na własne oczy! Iran był o wiele bardziej cywilizowany. Nie było winą tych ludzi, że tak myją zęby, żeby nie powiedzieć o innych, bardziej intymnych, ablucjach w miejscach, gdzie było nieco płynącej wody do dyspozycji. 26.07 Dzisiaj zwiedzam ponownie muzeum w Kabulu, ponieważ Janusz z Elżbietą też chcieli je zobaczyć. Nic nie przybyło od poprzedniej wizyty. Potem zajadamy się arbuzem i szukamy grobu założyciela dynastii Mogołów – Barbura. W końcu go znajduję - ale sam. Jest w pięknym ogrodzie, u stóp góry. Wracam do hotelu na piechotę. Wieje silny wiatr z kurzem. Notka! Podobnie, jak w przypadku Mazar-i Szarif, można obejrzeć zdjęcia z Kabulu z przed trzech lat(post „Afganistan(Hindukusz 73)_cd20”). Także i tu nie zauważyłem, zmian rzucających się w oczy Wojny w Afganistanie jeszcze nie było. Rządził być może jeszcze zięć obalonego szacha.
  20. Post 2 Kijów, Taszkient, Termez Dwudziestego lipca Rano wita nas Kijów. Udaje nam się załatwić bilety lotnicze na następny dzień, na godzinę dziewiątą pięćdziesiąt pięć do Taszkientu. Dalszy czas upływa nam na próbach otrzymania biletów do Duszanbe. Z Duszanbe jest stosunkowo blisko do Termezu. Duszanbe to końcowy etap trzydniowej podróży koleją z Moskwy przez Taszkient i Termez. Wystarczyło się stąd cofnąć się pociągiem sześćset kilometrów do Termezu. Znaleźlibyśmy się jeszcze szybciej w Termezie, niż przez Taszkient. Mieliśmy cały wolny dzień prze sobą. Zrobiliśmy sobie we trójkę(z Januszem i Elżbietą) przejażdżkę, czy „przelotkę” wodolotem po Dnieprze. Rzeka była szeroka i głęboka. Szczególnie ładnie wyglądała z wody panorama miasta, ze złoconymi kopułami cerkwi. Później zwiedzaliśmy jedną z nich. Po południu znowu próbujemy „lecieć” do Duszanbe o dziewiętnastej zero pięć. Jedziemy wszyscy taksówkami na lotnisko, które znajduje się prawie czterdzieści kilometrów od Kijowa. Na samolot nie zdążamy i rezultacie lądujemy, tym razem w hotelu, obok lotniska. Na szczęście noc kosztuje nas dość tanio - jedynie pięć rubli od łebka. 21.07 Rano lecimy jednak tylko do Taszkientu. Jako cudzoziemców obsługuje nas oddzielnie „Inturist”. Lecimy jak wipy w pierwszej klasie, obok kabiny pilotów. Ruch na lotnisku jest duży. Samoloty startują co parę minut. Nasz szybko idzie w górę. Podziwiam piękny widok olbrzymich obłoków, przez które przebija się maszyna, lecąc ukośnie do góry. Samolot wzbija się na jedenaście kilometrów i wyrównuje lot. Kapitan przez głośnik podaje pasażerom, że lecimy z szybkością dziewięćset kilometrów na godzinę. Temperatura na zewnątrz wynosi minus czterdzieści osiem stopni. Obserwuję teren pod samolotem. W pewnym momencie rozpoznaję, że samolot leci nad deltą Wołgi. Z góry jest widoczna niezliczona liczba odnóg tej wielkiej rzeki. U ujścia Wołgi do Morza Kaspijskiego leży miasto Astrachań. Plącze mi się po głowie, z czego jest mi on znany. Zdaje mi się, że głównie z wyjątkowego zestawu chorób wenerycznych. Położony u ujścia tej wielkiej, żeglownej rzeki do Morza Kaspijskiego, leży na styku północ-południe, oraz Europa - Azja. Ruch ludzki jest tu więc duży. Południowy skraj tego morza to już jest Iran. Znam z Januszem i Elżbietą ten rejon z pobytu w Iranie. Samolot mija deltę i potem jest już tylko pod nami szara, bez śladu roślinności, pustynia. Z góry widać było czasem tylko jakieś jeziora. Wiedziałem z atlasu, że są słone. Gdzieś tam, bardziej na południu wysychało Morze Aralskie, pozbawiane dostatecznej ilości dopływanej wody. Władza radziecka skierowała dużą część wód jego dopływów Amu i Syr-darii do nawadniania pól bawełny. Kapitan podaje, że w Taszkiencie jest plus trzydzieści stopni. Na nogach mam ciężkie, podwójne górskie buty. Jeszcze z Hindukuszu. Ubrani wszyscy jesteśmy też raczej ciepło. Pasażerów się nie waży przy odprawie, Więc nie trzeba płacić, za zaoszczędzony w ten sposób bagaż. Jest to normalna praktyka na lotniskach. A i do kieszeni można coś ciężkiego włożyć. Nie mówiąc o bagażu podręcznym w małej siatce zabieranym do kabiny. Który zdaje się nie powinien przekraczać pięciu kilogramów. A pod którym niektórzy aż się uginają. Wieczorem jedziemy pociągiem do Termezu nad Amudarią. Za tą rzeką czeka już nas Afganistan. 22.07 Tą trasą już jechaliśmy trzy lata temu. Pociąg jedzie przez pustynię. Gorąco. W Termezie jesteśmy rano. I znowu kwaterujemy się, w znanym z wyprawy w Hindukusz , jedynym w tym mieście, hotelu Szark. To miasto jest otoczone pustynią. Nie ma w nim absolutnie nic atrakcyjnego. Zresztą jest to ściśle strzeżona strefa nadgraniczna z krajem kapitalistycznym. Wieczorem w hotelowej restauracji jemy szaszłyki i pijemy bardzo mocne, słodkie wino. Siedzący obok Uzbecy częstują nas wódką. Po powrocie do pokoju, gdzie wszyscy razem śpimy, nieprzyjemna dyskusja. Wszyscy są okropnie drażliwi. Rysiek przychodzi zawiany. Rozrabia trochę po hotelu. Noc jest okropna. Nie mogę zasnąć. Gorąco i wieje suchy, ciepły, pustynny wiatr.
  21. Zagronie

    Indie 1976

    Post 1 To już ostatni z trzech moich blogów o podróżach, na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Głównym ich motywem były góry i alpinizm. Ale też byłem zawsze ciekaw jak żyją ludzie w danym kraju i jaka jest ich kultura, historia. Więc jak była możliwość, to po górach udawało się nieco poznać ten kraj. Indie Subkontynent, rozciągający się od zimnego Tybetu po przylądek Komorin, leżący w na ósmym stopniu szerokości północnej, w strefie tropiku. Liczba ludności ok. 1,4 mld, niewiele mniejsza, niż sąsiada z za łańcucha Himalajów. Indie są znane na świecie, jako społeczeństwo kastowe. Każdy, kto się rodzi przynależy do jakiejś kasty. Nie ma wyboru. Nie ze swojej woli. Nie może już tego zmienić w życiu. Drugą wyróźniającą cechą tego kraju jest religia. Nie ma w tej religii jednego Boga, jak w chrześcijaństwie, islamie, czy buddyzmie. Trzecia cecha to ogromna nędza. Nie są wyjątkiem na świecie, ale tu nędza dotyka setek milionów. To jest prawdziwy ocean nędzy. Indie to kraj o bardzo starej kulturze i historii. Która sięga do czasów Ariów, ludu koczowniczego żyjącego na terenie dzisiejszej Europy, od Karpat po Kaukaz. Ariowie skolonizowali kilka tysięcy lat przed nowym wiekiem Iran i Indie. W Indiach żyje wiele narodów mówiących językami, które są niezrozumiałe dla sąsiadów. Jest to jednocześnie kraj bardzo rozwinięty. Jeden z najszybciej rozwijających się na świecie. Zwiedziłem Indie w 1976 roku. Poznałem nieco „sześciotysięczne” Himalaje. I odbyłem podróż okrężną tego subkontynentu pociągiem na trasie 7500 km. W czasie tego pobytu prowadziłem dzienniczek. Opisując codziennie ciekawsze wydarzenia. Rozszerzyłem go bezpośrednio po powrocie, mając świeżo w pamieci przeżyty okres. Z tej podróży pozostało mi ok. 200 zdjęć, wykonanych na filmie Orwo Color. W Himalaje Pradeszu Jechaliśmy w piątkę. Janusz z żoną Elżbietą, znani czytelnikom mojego blogu „Egzotyczny Iran”. Andrzej i Rysiek, których można było poznać czytając kolejny mój blog „Afganistan(Hindukusz 73)”. Na tym mógłbym skończyć, dlaczego pojechaliśmy do Indii, ponieważ w „Taterniku” nr 3 z 1977(str. 114) jest jednostronnicowa relacja „ Eugeniusz B. – w Himalajach Pradeszu”, napisana przeze mnie po powrocie z Indii. Taternik ten jest dostępny w sieci. Wyjaśniłem tam, jaki był cel naszego wyjazdu. Ponieważ jest to pewien kłopot, więc króciutko opiszę, dlaczego wyjechaliśmy w ten rejon Himalajów? Byliśmy członkami Klubu Tatrzańskiego z Krakowa. Klub ten zorganizowal już dwie wyprawy w góry, w poprzednich latach(p. powyższe moje blogi). Jako Klub mogliśmy zorganizować taki wyjazd. Wyjazd indywidualny, bez instytucjonalnego poparcia, był wówczas praktycznie niemożliwy. Mając takie poparcie można było dostać promesę dolarową(130 dolarów), zakupić je w NBP, po kursie o wiele niższym, niż na „czarnym rynku”. I legalnie je zabrać za granicę. Zamierzaliśmy jechać w Himalaje, w tę ich część, która leży na północ od stolicy Indii Deli(New Dehli). Mieliśmy informacje, że tu dość głęboko w góry można się dostać transportem publicznym. A więc bardzo tanio, jak na wyprawę w tak wysokie i odległe góry. Zamierzaliśmy wyjść na jakiś dziewiczy szczyt powyżej 6000 m. Niedawno(1973 r) w rejonie, który braliśmy pod uwagę, działała wyprawa z Lublina. Zaliczyli dziewiczy „sześciotysięcznik”. Niestety skończyło się to dla nich nieszczęśliwie. Zginęły dwie osoby. Nasz bardzo skromny zasób dolarów zmusił nas do tego, aby absolutnie wszystko zabrać ze sobą. W tym żywność na cały okres pobytu w górach, dojazd, oraz na powrót. Na szczyt o wysokości, w granicach sześciu kilometrów, nie wejdzie się ot tak sobie, bez odpowiedniej aklimatyzacji i sprzętu. Jak na Himalaje to jest może mizerna „górka”. Ale to przecież były szczyty znacznie przekraczające najwyższe szczyty Alp. Były tam też już spore lodowce. Po wyprawie w Hindukusz zostało w naszym Klubie sporo sprzętu. Kurtki puchowe, śpiwory, czekany, raki oraz drobniejszy sprzęt wspinaczkowy. W górach zamierzaliśmy biwakować w namiotach. Nie mogliśmy zabrać tego wszystkiego do bębnów, których używaliśmy w Iranie i które były standardem naszych wypraw w Hindukusz. Nie mogliśmy, ponieważ w transporcie, tak zwanym – publicznym, czy też wynajętym(taksówka) nie tolerowali sztywnych opakowań. Zresztą przenoszenie nawet bardzo ciężkiego plecaka jest znacznie łatwiejsze, niż bębna. Natomiast zaobserwowaliśmy, w czasie poprzednich wyjazdów, jak w tym rejonie Azji taszczy się ze sobą czasem niesamowitą ilość bagażu w pakunkach, czy jakichś miękkich opakowaniach. I to wszystko ładowane jest na dach autobusu, taksówki. Czy też upychane na półkach w pociągu. Da się więc przewieść i nasze potężnie wypakowane plecaki. Nie mieliśmy lekarza. Więc osobnym zagadnieniem była dobrze wyposażona apteczka. Z kilkudziesięcioma lekami, łącznie z antybiotykami i na choroby tropikalne. Było też i lekarstwo na ameby. Zawierała również środki do odkażania wody. Dobór jej zawartości był konsultowany z lekarzem, znającym się na chorobach w klimatach i otoczeniu do których zdążaliśmy. Załatwiła to Elżbieta. Mogliśmy się prawie sami leczyć. Jednak tam, w razie choroby o ile się dało, należało szybko zmykać do własnego kraju. Wyprawa Osiemnastego lipca. Budzimy się z żoną około drugiej w nocy. Moja Rysia jedzie ze mną i z plecakami Syreną na stację kolejową w Krakowie. Potem przywożę Elżbietę i Janusza. Jedziemy wszyscy w piątkę pociągiem do Przemyśla i po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Bałagan przy odprawie celnej. Po południu docieramy do Lwowa. Rysiek załatwił nam nocleg u swojej znajomej. Przywozimy ze sobą parę podarunków z Polski. Do wieczora zwiedzamy nieco miasto. Między innymi zniszczony kościół Świętej Elżbiety i ładny zespół cerkiewny Iljuja. Wieczorem znajoma Ryśka urządza, nieco zakropione, małe przyjęcie. 19.07 Chwilowo, najbliższym celem naszej podróży, jest miasto Termez w Uzbekistanie nad Amudarią. Gdzie znajduje się jedyne przejście graniczne do Afganistanu od strony Związku Radzieckiego. Jak dalej pojedziemy do Indii, to będzie się szczegółowo wyjaśniać po drodze. Ogólne zarysy znamy - po przejechaniu przez Afganistan, do Peszawaru(Peshavar) w Pakistanie. Stąd do Lahore w tym kraju i dalej pociągiem, przez granicę pakistańsko-indyjską, do New Dehli w Indiach. Do Termezu dotarliśmy w czasie wyprawy w Hindukusz-koleją, przez Moskwę i Taszkient. Z Krakowa podróż do Termezu zabrałaby prawie tydzień jazdy pociągiem uwzględniając, że można było dojechać tu tylko z Moskwy. Teraz chcielibyśmy tam dolecieć samolotem, szybciej i wygodniej. Bilety lotnicze w Związku Radzieckim były wówczas na liniach krajowych dosyć tanie. Z Lwowa do Termezu było kilka tysięcy kilometrów. Szukamy w Lwowie samolotu lecącego w „kierunku” Termezu. W biurze radzieckich linii lotniczych ”areofłocie” rysuje się jedynie możliwość otrzymania miejsc w samolocie do Baku. Ale nie chcą nam zrealizować „voucherów”. Inturist też nam odmawia. Musimy jechać dalej na wschód pociągiem. Janusz z Ryśkiem załatwili bilety na nocny pociąg do Kijowa. Mając przed sobą cały dzień do dyspozycji, zwiedzaliśmy Lwów. Najpierw zwiedzamy kościół(katedrę) łacińską. Potem poszliśmy na wzgórze zamkowe. Widok Lwowa stąd był bardzo ładny, szczególnie starego miasta. Miał on coś z widoku z Kopca Kościuszki w Krakowie. Obiad jemy w ładnej knajpie, obok ratusza. Po obiedzie nastąpiło zwiedzanie Cmentarza Łyczakowskiego. Oprowadzała nas Polka, która niedawno pochowała tu trzynastoletnią córkę. Pracuje na tym cmentarzu. Pokazuje nam polskie groby - Grottgera, Zapolskiej, Konopnickiej. Rzeźby orłów polskich mają poubijane głowy. Wandalizm! Widzimy krzyże powstańców z 1863 roku. A tu jest miejsce pochówku powstańców z 1830 roku – wskazuje przewodniczka. Ten cmentarz jest Polską Nekropolią. Podobnie jak Rakowicki w Krakowie. Między rozsypującymi się grobami, gdzie niegdzie, widać było małe czerwone obeliski z desek. Z czerwoną gwiazdą u góry. Nowoczesny teraz sposób chowania zmarłych towarzyszy partyjnych. Pytamy - gdzie leżą Orlęta Lwowskie? Pani prowadzi nas w kierunku dziurawej siatki i znika. Wychodzimy poza obręb oficjalnego cmentarza. Po lewej stronie mamy jakieś garaże i kręcącą się tam ludzie. Po prawej - wysoka sucha trawa i dalej sterczą resztki czegoś, co było kiedyś łukiem triumfalnym. Wchodzimy w zakurzoną trawę. Leżą w niej ledwo widoczne kamienne płyty. To są groby „Orląt Lwowskich”! Na płytach zostały wyryte napisy, ale prawie zupełnie niewidoczne. Ktoś zadał sobie wiele trudu i płynnym betonem pojechał po literach. Wyraźna chęć zmazania z powierzchni ziemi tej części cmentarza. Pani, u której spaliśmy, stawia nam na pożegnanie wspaniałą kolację. Niestety spóźniamy się do pociągu, którym mieliśmy jechać do Kijowa. Był następny, ale dopiero o północy. Czekam z Andrzejem przy plecakach, na peronie. Potem idziemy sobie do kawiarni przy ratuszu na kawę i wino. Tanio jest u przyjaciół ze wschodu. Wagon sypialny do Kijowa był typu „śmierdziel”. Tak nazwaliśmy wagon sypialny z otwartymi przedziałami, którym już podróżowaliśmy do Termezu, w czasie wyprawy w Hindukusz.
  22. Zagronie

    Szczyrk - COS Skrzyczne

    Jest sens ratrakowania wszystkich tras ze Skrzycznego. To bardzo ładny, urozmaicony teren. Góra, wysoko położona, z północnymi zboczami, gwarantuje śnieg do końca marca i nawet dłużej. W minionych latach miałem okazję przyjechać parę razy w tym okresie, w środku tygodnia, pod Skrzyczne. Pyszna jazda na dobrze przygotowanej, urozmaiconej trasie. Najlepsza w Polsce. Nie potrzebowałem dziesiątków kilometrów, ale parę kilometrów trasy dla "sportowej" jazdy.Tu każdy znalazłby coś dla siebie. Czym więcej przygotowanych tras to lepiej. Kaskada to miejsce dla treningu skrętów, kontroli szybkości. A nie dla popisów pseudozjazdowców.
  23. Dziękuję wszystkim za udział w dyskusji o moim oświadczeniu. Taki mam pogląd na internetowe "rozmowy", w których strony się zupełnie nie znają. Nie była potrzebna. Ale skoro zaistniała, to dziękuję za włożony wysiłek.
  24. Zagronie

    Lodowiec Stubai w Tyrolu

    Moja reakcja nie jest do zdjęć. Są super! Tylko w stosunku do lodowca. Schudłeś bardzo, biedactwo. Przez ostatnie szesnaście lat.
  25. Zagronie

    Polska - nowe inwestycje

    No, Butorowy Wierch to był teren, gdzie mogłem osiągnąć największy sukces narciarski, w swojej karierze. Kolega od TKKF zwrócił się do mnie - w niedzielę są amatorskie mistrzostwa Krakowa w gigancie na Butorowym. Zapisać cię? Zapisz. Gigant był był gigantyczny. Z jakiegoś pagórka w pobliżu wyciągu. Ile bramek? Dwadzieścia. Podział na grupy. Ja chyba tak 30-40 lat. Doświadczeni zawodnicy z ekstremalnych ówczesnych stoków. Trenowałem na Kasprowym, Nosalu, jak wiało. Szczyrku na FIS. Ale to drżenie nóg, przed startem. Nie trenowałem wtedy zapamiętywania trasy. Tak jak teraz. Zamknięte oczy i te chodzące na boki ręce. Luźno się ją znało. Najważniejsze pułapki, gdzie trzeba zwrócić szczególną uwagę. No, ale wystartowałem. Po pierwszym przejeździe mam drugi czas w grupie. Pudło w zasięgu ręki. Dyplom, puchar na półkę z trofeami. Ten ewentualny sukces mnie uśpił. Należało szczegółowo przeanalizować drugie ustawienie. No, ale jak już się jest prawie mistrzem, to się zapomina o takich szczegółach. Ruszyłem z impetem. Może da się wskoczyć na najwyższy stopień. Nie dało się! Złośliwa bramka. Wiedziałem, gdy tyczka się zbliżyła, że będzie źle. Nie sprawdzałem wyników. Pozostała mi gorycz porażki.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...