Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Zawartość dodana przez Zagronie

  1. Post 15 Obóz I Nocuję w obozie pierwszym. Pierwszy raz na takiej wysokości. W zupełnej ciszy. Nie ma wiatru. Niebo w dzień ma ciemny, granatowy kolor. Jego barwa jest coraz bardziej ciemna, w miarę wznoszenia się, aż do kosmosu, gdzie jest czarna. Gwiazdy na niebie są nadzwyczaj wyraźne. Pode mną jest już połowa ziemskiego powietrza. Zaklimatyzowałem się już w pewnym stopniu. Głowa mnie już dawno przestała boleć. Moją słabością, od kiedy chodzę w góry, jest ranny brak apetytu. Tu jest to samo. To jest fatalne zjawisko. Z czego czerpać później siły. W ciągu miesiąca straciłem, według przybliżonej oceny 15 kilogramów. Lodowiec zaczyna zamarzać. Gdzieś z głębi dochodzi od czasu do czasu, wyraźny w tej ciszy, jakiś głuchy, tajemniczy odgłos. Jakby wewnątrz siedział ogromny, lodowy potwór i stękał. Wyjaśnienie jest proste. Lodowiec płynie. Bez przerwy płynie. Te dźwięki świadczą, że tym momencie uwolniło się jakieś naprężenie wewnątrz jego brzucha. Jestem oczytany, o tym co odczuwali inni, na większych wysokościach. Oddech Cheyne`a -Stokesa. Taki nierytmiczny przerywany oddech. Wydaje mi się, że nie oddycham rytmicznie. Że są chwilowe przerwy, a potem kilka szybkich wdechów. Noc, gdy się nie może zasnąć, to czas aktywności mózgu. Przepływają jakieś mgliste obrazy. Pojawiają się jakieś obawy. Mam w tych górach obawy. Czasem po prostu się boję. Nic mi w tym momencie nie grozi. Ale jakiś podświadomy lęk, przed tymi górami. Lęk taki pojawiał się nocy, przed wspinaczką w następnym dniu w Tatrach. Potem już szło. Skupiałem się na chwytach, stopniach, asekuracji. Piszę to teraz, gdy wiem jak wygląda ratowanie ludzi w górach, w Europie. Zdejmowanie wspinaczy ze ścian. To jest pewien luksus. Świadomość, że cię uratują. Jak nie zginiesz od razu, z jakichś powodów, to masz szanse. Zginiesz szybko, to nie masz problemów. Ale ginąć długo, bez nadziei na uratowanie. To jest, jak sądzę, najgorsze. Te góry przerażają. Siły człowieka są takie mizerne w porównaniu z wyzwaniami. Tego się nie czuło niżej, w Tatrach. Nawet pod Alam Kuh w Iranie. Ja się nie boję gór. Żona mi mówi, że się bardzo zmieniam w górach. Ona umiera ze strachu, gdy się pojawi jakaś ekspozycja. A dla mnie jest to problem „techniczny”. Przejść i nie spaść. Tu w Hindukuszu jest też ten problem. Szczeliny w lodowcu. Można spaść po lodowym zboczu. Urwie się skała, czy kawał lodu i pędzi w dół. Ale jest coś więcej. Może dlatego, że są puste. Nie ma nikogo, kto może pomóc. Tylko koledzy. Są takie ogromne. Tak trudno się oddycha wyżej. Jurek wysłał trójkę kolegów w grupę Zebaku. Poszedł Janusz, Leszek i Karol. Jest bardzo zainteresowany tą grupą górską, z najwyższym szczytem nieco poniżej sześciu kilometrów. Ale z lodowcami i wysokimi ścianami skalnymi. Góry wyższe niż Alpy. Nieznane zupełnie, choć było tam już parę wypadów rekonansensowch poprzednich wypraw w Hindukusz. Hindukusz to także kraina śnieżnej pumy i jaka. Janusz zbiera swoje okazy. Zostaliśmy poinstruowani, aby się zainteresować niewielkimi żyjątkami, gdzieś wyżej na śniegu, pod kamieniami. Przechowuje to fiolkach w formalinie. Do końca wyprawy zebrał cały bęben swoich zainteresowań. Kolega docent zostanie kolegą profesorem. To też się liczy. Może więcej, niż nasze wejścia na szczyty. Załączam zdjęcia związane tematycznie z obozem pierwszym. Zostały wykonane w okresie, od rozbicia pierwszego namiotu, aż do jego likwidacji. Trwał około trzech tygodni. Objaśnienia każdego zdjęcia wyjaśniają całą historię obozu. Zdjęcia: 1. Cienie. Obóz I i cienie szczytów. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi chwytał szybko mróz. Włożyłem rękawiczki. Temperatura w nocy spadała do minus dziesięciu stopni. 2. Skały. Namioty obozu na tle skał szczytu - 6021 m. Skały są wystawione na południe i bezśnieżne. 3. Zagronie. To jest rano. Poznaję po cieniach grani do M3, na śniegu. Grań oddzielała Dolinę Mandaras od Doliny Szachaur, położonej dalej na wschód.. Autor postu w kurteczce puchowej pani Momatiukowej. Nosek chroniony lepcem 4. Obóz I. Wysokość - 5650 m. Ujęcie całego obozu. Z lewej widoczne postumenty pod namiotami. Tyle lodowca ubyło w ciągu dwóch tygodni. 5 Posiłek. Wspólny posiłek z jednej miski. Zupka z torebki z konserwą. Wojtek, Andrzej, Rysiek. 6. Przestawianie. W namiotach miało spać potem sześć osób. Należało je przestawić. Ponieważ śpiący na skraju, spadaliby z postumentu.
  2. Post 14 Założenie obozu I Mamy go założyć, więc znów wory na nosiłki i do góry. Ale tym razem, najpierw po piargu, potem po spękanym lodowcu. W miarę wznoszenia otwiera się widok na coraz dalsze szczyty Hindukuszu w kierunku zachodnim. Idąc wyżej wzrok sięga po Hindukusz Środkowy. Góry i góry! Lodowe góry. Wchodzimy na lodowiec. Idąc po raz pierwszy, na taką trasę zabiera się tzw. trasery. Cienkie patyczki z kolorową chorągiewką. I w czasie pierwszego przejścia z asekuracją, wbija się je w odpowiednich miejscach. Łatwiej jest potem wybrać drogę w tym labiryncie. Lub nawet częściowo zrezygnować z asekuracji liną przez partnera. Lodowiec wyżej jest mocno spękany. Pojawiają się szerokie szczeliny. Nie jest równy. Miejscami tworzy jakby lodowe ściany. Galimatias. Idziemy pierwszy raz i trzeba się asekurować. Do góry, tym razem, jest tylko pięćset metrów.. W pewnym momencie skupiam wzrok na najlepiej widocznym Noszaku (7492 m),. Dominuje wysokością. W prawo grań śnieżna opada na szeroką przełęcz i wznosi się na wysoki, kopulasty szczyt Gumbaze Safed(6800 m). Jestem topograficznie, teoretycznie przygotowany Wyżej lodowiec staje się prawie płaski i tworzy tu obszerny kocioł pozbawiony większych szczelin. Otwiera się widok na otoczenie tego kotła. Tutaj postawimy nasz obóz. Jurek wybiera miejsce, by było względnie bezpieczne, gdy coś poleci z góry. Stawiamy dwa namioty. To są nowe, specjalne, polskie namioty przygotowane przez Legionowo w wysokie góry. Ścianki mają podwójne. Ale tak zszyte ze sobą, że odstęp między wewnętrzną ścianką a zewnętrzną jest rzędu kilku centymetrów. Powietrze izoluje! Maszty z przodu są dwa, na ukos. Z tyłu takie same. To wzmacnia odporność na wiatr i opady śniegu. Nad kotłem dominuje Nadir Szach. To jeszcze niespełna tysiąc dwieście metrów do góry. Nie wydaje mi się, że wyjdziemy z tego kotła na ten szczyt. Najpierw należałoby pokonać skalną ścianę. Też czarną i wysoką, sięgającą do połowy góry. Wyżej nad nią jest lodowiec tworzący ogromną, co najmniej kilkudziesięciometrową barierę. Zdobywcy szczytu szli na niego z dołu, ale zaczynali jeszcze dalej, w kierunku sąsiedniej doliny. Szli po lodowcu, a nie skale. W prawo mamy dwa, już znane szczyty M3b(5918 m) i M3a(5900 m). Ich północno-wschodnie, strome stoki są tutaj pokryte lodowcem. W lewo na tle Nadir Szaha jest widoczny M3(6300 m). Z którego skalista grań biegnie w stronę naszych namiotów i kończy się na szczycie M1(6020 m). Potem jest wcięta przełączka i dalej grań się wznosi na M2(6460 m). Z jego szczytu spływa w naszą stronę wiszący, dobrze widoczny lodowiec. Zdjęcia: Generalna uwaga. Zdjęcia ilustrują podchodzenie do obozu I. Były robione w różnych dniach i w różnych porach dnia. 1. Plecak. Jurek i Maciek. W tle morena i szczyty- M3a-5900 m, M3b-5918 m, Nadir Szach-6814 m. 2. Grań główna. Odsłoniła się niska, w tym miejscu grań główna Hindukuszu. Szczyty – M4a(6274 m), M5(6076 m), M6(6138 m). Z lewej krótka skalna grań, wzdłuż której szliśmy w górę. Widoczny jęzor lodowcowy spływający z kotła, gdzie stał obóz I. 3. Hindukusz. Ciągle idziemy jeszcze po gruzie. Piękny widok. Na pierwszym planie kolory skał. Dalej szczyty M9 i M10. W głębi, na horyzoncie Hindukusz Centralny i jego najwyższy szczyt Kohe Bandaka(6843 m). 5. Gruz. Lodowiec pod gruzem. Woda wypływa z topniejącego lodu, ukrytego pod gruzem. 6. Grzyb. Grzyby tworzą się tylko w wysokich górach, przy silnej operacji słońca, stojącego w zenicie. Jak silny jest wpływ słońca na topnienie lodu, to mogliśmy się przekonać w obozie pierwszym. Jeszcze lepiej to było widoczne w Zachodnich Himalajach. Szczyty sześciotysięczne były od strony południowej bezśnieżne i rosła na nich trawa. Z przeciwnej strony miały wysokie na kilometr lodowe ściany. Opad był po obu stronach góry taki sam. 7. Grzyby. 8. M7 i Kohe Mandaras. Dalszy ciąg grani głównej. M7(6224 m) 9. M2. Lodowiec się spiętrza. Szczyt M2(6460 m), z wiszącym lodowcem. 10. Asekuracja. Przygotowanie asekuracji. Maciek i Jurek. Wchodzimy na spękany lodowiec. Należy się związać liną. Lodowiec był dalej bardzo silnie spękany. I tworzył coś w rodzaju lodospadu 11. Lodowiec. Silna bardzo operacja słoneczna w dzień powodowała, że w dzień wierzchnia warstwa lodu była mokra. 12. Lodowa ściana. 13. Wyposażenie. Zdjęcie dla ilustracji wyposażenia alpinisty wyprawy środowiskowej, w latach o których piszę. Nie byliśmy wyjątkiem. Niektórzy mieli prywatny lepszy sprzęt(np. lekkie karabinki), ale był bardzo oszczędzany. A więc, po kolei. - w plecaku, typu „waciak” - spiwór i kurtka puchowa. Materac plażowy. Lina podciągowa 80 m. Czekan i raki rzemieślniczej roboty. 14. Odpoczynek. Cd. sprzętu. Kask wspinaczkowy. Okulary spawalnicze. Na piersi zamiast pętli z jednej liny, pas zrobiony z liny(6 zwojów, przeszytych dratwą). Zmniejszał wyraźnie nacisk na klatkę piersiową, przy ew. zwisie na linie. Uprząż biodrowa była u nas nieznana. Ochrona przez słońcem – Dermosan, gaza. Ale najlepszy był zarost. Buty z Wałbrzycha. 15. Jurek prowadzi. Jurek wyszukuje najłatwiejsze przejście. I oznacza newralgiczne miejsca traserami. 16. Szczelina. Szczeliny wyglądały na głębokie. Małe sopelki. Woda płynęła po lodzie do szczeliny, w nocy sople zamazały, jak z dachu. 17. M3a, M3b. Szczyty M3a(5900 m) i M3b(5918 m). Szczelina się ciągnie w poprzek naszej drogi, w kierunku skał. 18. M3a. Szczyt M3a(5900 m). Lodowiec dalej jest mocno uszczeliniony. 19. Noszak. Noszak(7492 m) i Gumbaze Safed(6800 m). To piękne zdjęcie zostało zrobione przypuszczalnie przez teleobiektyw Andrzeja. Od jego Praktiki pasował od mojego Feda. Na pierwszym planie grzęda w stronę szczytu Kohe Mandaras. Dalej za nią wspaniale widoczny wierchołek Noszaka. Noszak łączy się z Gumbaze Safed, przez głęboko wciętą(ok. 6000 m), szeroką przełęcz. Po drugiej stronie tej grani, w Dolinie Qadzi Deh, były usytuaowane na wysokości nieco powyżej czterech kilometrów obozy bazowe wypraw na drugi, co do wysokości szczyt Hindukuszu. Na tym zdjęciu widać skały, pod wschodnim szczytem Noszaka.. Na dole pod tymi skałami(żebrem skalnym) rozbili namiot Bourgois, Heinrich i Potocki(post nr 2). Schodząc z obozu trzeciego(6800 m) na Noszak. Z tego namiotu chcieli zdobyć szczyty Darban Zom i Shingeik Zom. Doszli wieczorem tylko do przełęczy ,między tymi szczytami. Wrócili na noc do tego namiotu. W nocy załamała się pogoda i postanowili wrócić do obozu III. Przy powrocie do niego, w tym rejonie spadła lawina, pod którą zginął Potocki. A z widocznej dobrze grani schodził do bazy wysuniętej Bourgois. 20. Nadir Szach. Nadir Szach(6814 m). Lodowiec się wypłaszczał. Większe szczeliny zanikały. Ukazał nam się w całej krasie szczyt, który jak wcześniej przypuszczano, miał być siedmiotysięcznikiem w głębi Doliny Mandaras. Na prawo jego południowo- zachodnia, czarna ściana. W lewo widać wyraźnie barierę lodowca szczytowego. 21. Dolina Mandaras. Potrzaskana część lodowca, którym podchodziliśmy, została niżej. Dobrze jest widoczna, nieco łukowata ściana skalna. Która nam towrzyszyła przy podchodzeniu. W dole jest widoczny lodowiec płynący pod ścianą Kohe Mandaras i „nasza”, czarna turnia nad bazą. 22. Grań. Lodowiec zrobił się płaski. Pozbawiony większych szczelin. Przed soba mieliśmy bezśnieżne południowe ściany skalne, ciągnące się od M1(6020 m), poprzez M3(6300 m) do Nadira Szacha. 23. Wieczór. Obróciwszy głowę w przeciwną stronę, w stronę doliny, mieliśmy stąd taki widok. W tym przypadku wieczorny. Lodowiec już zamarzał. Byliśmy na poziomie 5650 m. 24. Namiot obozu. Maciek i Jurek stawiają namiot. W głębi M9(6028 m) i M10(5558 m). 25. Stoki M3b i M3a. Lodowe stoki M3b(5918 m) i M3a. Z lewej grań do wejścia na M3b z przełęczy, z lewej(niewidoczna)
  3. Post 13 Baza wysunięta Kierownictwo zdecydowało, że na wysokości 5150 m npm. Na cyplu skalnym, nad lodowcem, płynącym pod ścianą Kohe Mandaras, założymy bazę wysuniętą. Zwykle obozy, powyżej bazy, nazywano-obóz pierwszy, obóz drugi,… Tu będzie baza wysunięta. Może dlatego, że obóz to coś mniejszego, a baza większego. Nieważne. Ważne jest, że każdy dostał przydział około 20 kg, by to tam zanieść. Osiemset pięćdziesiąt metrów do góry. Będziemy się aklimatyzować czynnie. Tak powinno być. Nie musimy deptać po lodzie. Cała droga jest kamienista. Teren doliny otwiera się na południowy zachód. Najbliższe stoki są ciepłe i nie zalodzone. Hindukusz to suche góry. Opady w nich nie są duże. Jedyny problem z podchodzeniem, to był potężny stożek piargowy z lewej strony. Coś z niego często się toczyło na trasę naszego marszu do góry. Trzeba było pilnie obserwować to rumowisko, czy coś tam nie wyskakuje. Jak wyskakuje, to gdzie poleci? Parę razy, ze strachu, zdarzył mi się szybki sprint z plecakiem na przeciwległy stok. Poza tym, to strasznie nudna robota. Nie ma w niej nic z „alpinizmu”. Nie trzeba też być człowiekiem, który ten „sport” uprawia. Wystarczy przysłowiowa, chłopska krzepa. W bazie wysuniętej toczyło się znowu życie bazowe. Widoczki tu już były bardziej rozległe, ciekawsze. Najbardziej mi utkwiła w głowie wschodnia ściana Kohe Mandaras. Od lodowca, płynącego pod nią, do szczytu, według mojej przybliżonej oceny było tysiąc osiemset metrów. Patrząc wprost na nią, wydawała się bardzo stroma, z wiszącymi lodowcami. Ale ta stromizna zwykle nie jest tak dramatyczna, gdy się ją da ujrzeć z boku. Lub, gdy się wejdzie w nią. Wydawało mi się w tym czasie, na podstawie relacji z wypraw, ze zdjęć, że taki teren jest jeszcze nie do przejścia. Bardzo się myliłem w tej ocenie. Upłynęło tylko parę lat, kiedy w 1977 roku została pokonana przez zespół polsko-brytyjski – Jasiński, King, Kowalczyk, Zawada. W górach wysokich zaczęły wiać inne wiatry. Skończył się amatorski alpinizm. Którego celem były pierwsze wyjścia na szczyty. Z reguły, najłatwiejszym trenem. Pojawili się sportowcy, prawie „zawodowcy” od wspinania. Sportowiec stawia sobie cel do realizacji. Przykład- wejście tą ścianą, jej środkiem, „diretissimą”. I tak trwa to do dziś. Dla amatorów jest jeszcze wielkie pole do popisu. Hindukusz jest ogromny. I gór dziewiczych takich, jak najtrudniejsze w Alpach, jest tu ogromna liczba. A jeszcze są Himalaje, Karakorum. Profesjonaliści się skupią na największych problemach. Ośmiotysięczniki, czy niewiele niższe. Najtrudniejszymi ścianami. Na „wprost”, na szczyt. A nie „zygzakiem”. W zimie. W temperaturach kilkadziesiątków stopni poniżej zera. W lodowatym wietrze. A w górach, dwa tysiące metrów niższych, będą się wspinać „amatorzy”. Taki był ciąg, w historii zdobywania gór. W Tatrach i w Alpach. Mamy według zamierzeń zrobić tą grań od Nadir Szacha do Szahaura. Nadir Szach jest widoczny z bazy wysuniętej. Widać wyraźnie jego południowo-zachodnią ścianę. Cała czarna i bardzo wysoka. Lodowiec się tu nie utworzył. Słońce ją bardzo mocno ogrzewa. Tędy się nie wyjdzie. Wykluczone. Kruszyna. Łupek. To dla przyszłych pokoleń wspinaczy. Szachaura nie widać. Jest daleko na wschód, w sąsiedniej dolinie. Mamy założyć wyżej obóz pierwszy. W kotle lodowcowym, na wysokości 5650 m npm. Kocioł znajduje się za szczytami M3a(5900 m) i M3b(5918 m), dobrze widocznymi z bazy wysuniętej. Zdjęcia: 1. Cypel. Baza wysunięta. Baza była w bezpiecznym miejscu na cyplu skalnym. Tu gdzieś mieli obóz Poznaniacy w 1062 roku. Na pierwszym planie grzęda Kohe Mandaras. Pierwsza turnia grzędy „sterczała” nam nad bazą główną. W tle lodowe stoki M9(6028 m)). 2. Baza wysunięta. Baza pod wysokim wałem moreny. Widok z bazy wysuniętej na M3a-obcięty(5900 m ), M3b(5918 m) i Nadir Szach(6814 m). Opis na zdjęciu jest niedokładny. 3. Ekipa. Maciek, Rysiek, Wojtek, Andrzej, Karol i Jurek. W tle M9(6028 m). 4. Mgła. Nad nią widoczny szczyt Kohe Madaras. 5. Jurek. Kierownik wyprawy na tle Kohe Mandaras. 6. Autor. Gienek w bazie wysuniętej. 7. Ściana. Wschodnia ściana Kohe Mandaras(6631 m). Tysiąc osiemset metrów lodu i skały. 8. Lodowiec. Lodowiec pod wschodnią ścianą Kohe Mandaras. Zdjęcie z okolic bazy wysuniętej. 9.Bloki. Baza wysunięta, widoczna góry. Transport z bazy wysuniętej do obozu I.
  4. Post 12 Baza Główna Łączka była piękna. Choć może nie końca całkowicie bezpieczna. Całkiem niedaleko od nas, słychać było czasem jakiś rumor. I od czasu do czasu coś tam z wysokiej skały leciało. Czasem to coś było wielkości szafy, wykonujące stumetrowe skoki. Ale w przyzwoitej odległości od naszych namiotów. I ciągle w tym samym miejscu. Za wysoką moreną boczną był lodowiec. A za nim, wysoka kilkusetmetrowa pionowa, ponura skała. Należała do grzędy prowadzącej na Kohe Mandaras. Zasłaniała nam nieco widok, na tą górę. Ale sam szczyt był widoczny. Cóż można napisać o urządzaniu bazy, o życiu „bazowym” alpinistów. Trzeba wszystko wyjąć z bębnów. Posegregować. Gdzieś poumieszczać. W dzień jest robota, transport w górę. Wieczorem pogaduszki. Z „incydentów” zapamiętałem opowiadanie kolegów(nie byłem w tym czasie w bazie) o przeistoczeniu się naszego chirurga w dentystę. Rysiu miał problem z zębem. Maciek się tym zajął. Aby sobie ułatwić sprawę, do buzi „Brudasa” wsadzono trzonek od młotka taternickiego. Doktor wyprawy musi z konieczności „posiadać” wiele specjalności. Zdjęcia: 1. Rozpakowanie. Przygotowanie bazy głównej. Płynie na niej potok. Wzdłuż którego podeszliśmy z doliny. Jest lato, upał w Afganistanie i południowe oraz południowo-zachodnie stoki w Dolinie Mandaras są pozbawione śniegu. 2. Łąka. Kamienisty wał na pierwszym planie to morena boczna lodowca, płynącego z góry doliny. Południe, lód wyżej się szybko topi, potok wezbrany. 3. Namiot. Towarzyska pogawędka w czasie przerwy w pracy. 4. Turnia. Ponura skała. Nie oświetlona słońcem. Pierwsza turnia skalnej grzędy. Która rozdzielała jego wschodnia ścianę od zachodniej. Zachodnią szli pierwsi zdobywcy tego szczytu(Stryczyński i Zierhoffer) z wyprawy poznańskiej w 1962 r. 5. Baza-4300 m. Namioty pod wałem moreny. 6. Grzęda. Na pierwszym planie nasza ukwiecona łączka.. Ponad dwa kilometry wyżej groźna, lodowa góra. Kohe Mandaras(6631 m). Jest rano. Wschodnia jej ściana oświetlona słońcem. 7. Pogawędki. Pogawędki w kuchni. Rysiek, Leszek, Andrzej i Wojtek. Okopcona menażka stoi na „Juvlu”. Prymusie benzynowym powszechnie używanym wtedy przez taterników. Wyrób kupowany w NRD. Jego historia sięga pobytu Wehrmachtu pod Moskwą(1942 r). Bęben służy jako stolik. 8. Wyjście. Leszek wybiera się w drogę do bazy wysuniętej. 9. M2. M2 - 6460 m, widziany z bazy. „Dolinką” między stokiem piargowym i moreną(grubsze kamienie) szliśmy do bazy wysuniętej. Do pokonania było 850 metrów różnicy poziomów, z plecakiem 20 kg w ciągu jednego dnia. 10. Piarżyska. Tak wyglądał teren z góry, którym chodziliśmy do bazy wysuniętej. Szczyt M10(5580 m). 11. Transport. Na zdjęciu, w worze na nosiłkach jest chyba głównie żywność. Ma mieć 20 kg. Nie ma spiwora. Został w bazie. Wniosek trzeba się było wrócić tego samego dnia. By w nim spać. Czynna aklimatyzacja. 12. Lawina. Zakurzyło się. Coś dużego poleciało z góry. 13. Dolina Mandaras. Załączam mapkę. Jest to powiększona cześć mapy Jerzego Wali, umieszczonej w poście nr. 2. Zaznaczyłem na niej (czerwone kropki) miejsca- Bazy głównej, wysuniętej i obozu I. Na czerwono zaznaczone są także szczyty, których nazwy będą się przewijały w kolejnych postach.
  5. Post 11 Karawana Karawana rusza w górę. Idziemy w górę doliny o takiej nazwie, jak wieś - Qazi Deh. Prowadzi na południe pod Noszak. W przybliżeniu, do podnóża tej góry, jest około dwudziestu kilometrów. Po około dziesięciu kilometrach skręcimy w lewo, na wschód do Doliny Mandaras. I nią, jeszcze około dziesięciu kilometrów, do obozu bazowego. Który stanie na wysokości 4300 m npm. Idziemy i żadnych bardzo wysokich szczytów na razie nie widać. Tylko czasem coś podrzędnego wystawia swój bardziej szpiczasty, pobielony wierzchołek. Z Qazi Deh widzieliśmy tylko jakieś wysokie bałuchy. Sterczące nad nami więcej niż kilometr. O wymiarach czterotysięczników alpejskich. Z Nowego Targu do Zakopanego też jest tyle, co pod Noszak. Ale Tatry są świetnie widoczne. Takie sytuacje były zapewne bardzo deprymujące, dla pierwszych rekonesansowych wypraw. Wszędzie na świecie. Zresztą wyprawa na Noszak w 1960 roku nie była pewna, gdzie on się znajduje. Dopiero wejście Biela i Mostowskiego na szczyt(4270 m) w pobliżu wioski, pozwoliło go im zobaczyć. I upewnić się, by iść w górę doliną, którą właśnie idziemy. Coś tam jednak, już widać białego. Postój i nocleg wypada na odgałęzieniu w Dolinę Mandaras. Gdzieś w tym miejscu stała japońska „Baza pod Wierzbami”, w roku 1960. Na wysokości ok. 3000 m npm. Faktycznie rosną tu jakieś drzewka. Ale w tym rejonie polujemy na coś innego. Na dzikie, czarne porzeczki. Są wyborne. Dojrzałe w słońcu Hindukuszu. Winni jesteśmy przyjaciołom z Qadzi Deh jakieś produkty. Herbatę, cukier, konserwy rybne, które chętnie biorą. Oni sobie gotują wodę w okopconych, dużych czajnikach na ognisku. My mamy „Juvle” i sporo benzyny na miesiąc gotowania. Potem wszystko się uciszyło, tylko słychać było szum potoku. Noc na tej wysokości była jeszcze ciepła. I bardzo gwiaździsta. Powietrze było idealne, czyste, przeźroczyste. Rano czekała nas przeprawa przez potok. Nie był szeroki, ale siła wody nie żartowała. Zostaje rozciągnięta poręczówka. Lepiej, aby żaden bęben się nie zamoczył. Szczególnie ten z cukrem i kaszą! Wspólnymi siłami dajemy radę pokonać tę przeszkodę. Droga zaczyna się piąć bardziej w górę, wzdłuż potoku. Jeszcze tylko z kilometr w pionie. Nagle coś się otwiera, ukazuje się pierwszy szczyt pokryty lodowcem. Potem miejscowy olbrzym Kohe Mandaras. Głowę ma w chmurach. Ale góra imponuje swoimi błyszczącymi lodowcami. Pierwszy raz widzę taką górę. Marzyłem przez lata, by kiedyś tylko na taką popatrzeć z dołu. Wyjść to zupełnie inna sprawa. To było coś, jak lot w kosmos dzisiaj. Mam dziwne górskie skrzywienie. Lubię bardzo górskie kwiatki. Nie chodzi mi o krokusy, ale o takie co rosną na „skale”. Nie na skale, tylko w szczelinie, gdzie jest odrobina humusu. No, więc sobie je lubię fotografować. One też należą w sposób pełnoprawny do gór. Nie tylko skały, lód i śnieg. Ożywiają góry. Nie jest to już martwy, nieludzki teren. I będę miał tematy - skała i kwiatki. Kwiatki i lód. Panie, które są może bardziej wrażliwe na piękno tych roślin, będą bardziej doceniać zdjęcia z kwiatkami. Nie będą to tylko ponure, groźne skały. Zabieram się do pracy. Zaczyna mnie boleć głowa. Znak, że się zbliżamy do czterech kilometrów. Że nie jestem jeszcze zaaklimatyzowany. Pojawia się coraz więcej szczytów, coraz lepiej widocznych. Ale początkowa euforia ustąpiła zmęczeniu. Nie myślę już o tych górach. Nie myślę o następnych dniach. Tylko o tym, aby wreszcie dojść do miejsca, gdzie będzie baza. A przede wszystkim, aby mi zelżał ten ból głowy. Widać jęzor lodowca, spływającego gdzieś z góry. Z pod niego wypływa nasz potok. Kierujemy się w lewo, dość stromo, do góry. Za jego boczną morenę. Otwiera się tu płaska przestrzeń, z małym strumyczkiem, idyliczna, płaska łączka. Łączka była obficie ozdobiona kępkami czerwonych kwiatków. Idealne miejsce na bazę. Nic nam tu chyba nie spadnie z góry na głowę. To było to samo miejsce, gdzie mieli bazę Poznaniacy w roku 1962 roku. Skorygowana wysokość. Cztery tysiące trzysta metrów nad morzem. Tragarze zostawili bębny i sobie poszli. Kierownik jeszcze uzgodnił, kiedy mają przyjść na zakończenie wyprawy. Ludzkość jeszcze nie dysponuje telefonami satelitarnymi. Długo tu i tak nie posiedzimy. Zezwolenie jest tylko na trzydzieści dni. Czeka nas praca przy wypakowaniu bębnów i urządzeniu bazy. Ta odbyła się następnych dniach. Zdjęcia: Robiłem w miarę podejścia do bazy. Fotografowałem to, co mi się rzuciło w oczy. 1. Qadzi Deh. Opuszczamy wieś Qadzi Deh 2. Dwa dni. Dwa dni marszu do bazy 3. Bębny.Trzydzieści bębnów, benzyna i jakieś paczki. Kierownictwo jeszcze coś dokupiło. 4. Koliba. Schronienie pod skałą. Czasem też częściowo uzupełnione kamieniami. W Tatrach Wysokich jest sporo kolib. Zdarzyło się mi spać na Słowacji. Tylko nie wolno tego robić w parku. Tu dla pasterzy. 5. Wodospad. Mała dolinka z wodospadem 6. Potok. Coś białego się wyłoniło wyżej. Nie byłem w stanie tego zlokalizować na mapie Wali. 7. Darya-i Mandaras. Nazwa Doliny Mandaras 8. Porzeczki. Karol penetruje krzaki. 9. Biwak kulisów . Coś tam sobie pichcą. 10. Przeprawa_1. Wyjaśniło się, po co nieśli takie długie kije. 11. Przeprawa_2. 12. Przeprawa_3. 13. Awaria. Jednak zdarzyła się częściowa kąpiel. Bęben na szczęście nie popłynął 14. Po przeprawie. Andrzej i Karol 15. Zieleń. Wyłonił się prawdopodobnie M9(6028 m). Przed nim M10(5580 m). 16. Morena. Morena starego lodowca. W głębi M9 17. W Dolinie Mandaras. Na wprost dolne stoki M9. W głębi grań główna Hindukuszu Wysokiego(tu mocno obniżona) biegnąca do Gumbaze Safed(6800 m). 18. Kohe Mandaras. Ten szczyt miał nazwę miejscową, od nazwy doliny - 6631 m. Szczyt wznosi się nade mną ok. 3000 m. 19. Kobierzec 20. Kępa 21. Kępka 22. Lód i kwiaty 23. Szczyty. Szczyty na końcu Doliny Mandaras. Ten na samym końcu został, przez wyprawę z Poznania w 1962 roku, zlokalizowany na mapie „Survey of India”, jako siedmiotysięcznik, z kotą -7125 m. I dlatego weszli do tej doliny, by go zdobyć.
  6. Post 10 Wieś Qadzi Deh. Króciutko trwała jazda do tej wsi. Położonej na wysokości 2600 m npm. Mamy już Tatry pod sobą. We wsi pełnia lata. Trwają w niej żniwa Przyjechała ekspedycja w góry. Będzie spora kasa do zarobienia. Więc nie można tego zmarnować z powodu żniw. Robotę się podzieli. Wszystko musi się odbyć w określonym porządku, obowiązującym w cywilizowanym świecie. Przyjmuje nas na herbatę szef wioski. Czy też właściciel jej pól? Trudno zgadnąć, ponieważ jest bardzo młody. I też nie orientuję się, jakie tu są stosunki własnościowe. Jest też dumny z dużego, przenośnego radia na baterie. We wsi nie ma prądu. Prąd jest, ale po drugiej stronie Ab-e Pańdź, w ZSRR. Ponieważ w nocy coś tam się świeci. Sprawa oficjalnej wizyty była załatwiona. I można było przystąpić do najtrudniejszej części programu wyprawy. Negocjacji - po ile kosztować nas będzie dniówka, do niesienia jednego bębna? Bębnów jest trzydzieści. Droga do bazy zajmie nam dwa dni. Ze strony tragarzy, czy też kulisów, negocjacje prowadzi ich szef. Z naszej Karol. Chroniący się przed słońcem w kasku tropikalnym. Negocjacje są długie. Tu chodzi o poważne pieniądze dla dwóch stron. My mamy zielonych marną kupkę. Dla nich to rzadka okazja, by zarobić. Hindukusz jest już prawie wyeksplorowany. Oczy świata alpejskiego zwracają się w kierunku Himalajów i Karakorum. Korzystając z wolnego, bawię się w fotoreportera. I poluję z aparatem na ciekawe ujęcia. Szczególnie mnie interesują miejscowi. Ludzie. I nieco upolowałem. Troskliwy ojciec z dziećmi. Dwie dziewczynki, miejscowe góralki, w pięknych kostiumach ludowych. Chłopiec z bębenkiem. Chłopiec z koszem. Ten lejkowaty kosz, znany jest chyba na całym obszarze górskim Środkowej Azji. Kobiety z takimi koszami spotykałem później w Zachodnich Himalajach. Nawet trafiła mi się piękna zieleń z bydełkiem. Gdzie woda, tam życie. Staje na siedmiu dolarach na osobę, za dzień pracy. Plus coś tam z żywności. Zresztą - jeszcze muszą po nas posprzątać, po zakończeniu wyprawy. Już same puste bębny są coś warte. Liny też są cenione. Można pociąć na kawałki dla celów gospodarczych. O puszkach po konserwach pisałem, gdy byliśmy w Fajzabadzie. Można więc sobie będzie wybrać bęben do niesienia. Wszystkie są identyczne, żółte. Z identycznymi napisami. Ale nie wszystkie takie same. Podniesie jeden do góry, potem drugi, trzeci, …. Każdy nieco inaczej waży. Wybieram sobie najlżejszy. Kolegom zostawiam te cięższe. Teraz się wyjaśnia, po co każdy był ważony na wadze sprężynowej. I troskliwie dopychany, lub odciążany. Praktyka wypraw. Inaczej będzie rewolucja, zanim jeszcze wyprawa wyruszy w drogę. Rewolucja zawsze wisiała w powietrzu. Pisano całe strony w książkach, o strajku tragarzy, kulisów. Im się nie spieszyło, tylko tym zwariowanym ludziom, by wychodzić tam, gdzie nic już nie rośnie. Jak się strajkuje, to się odpoczywa i jeszcze się więcej zarobi. Przygotowanie bębna do niesienia. Zadziwia mnie mocowanie bębna na plecach. Waży średnio 33 kilogramy. Szerokich pasków, jak u plecaka nie ma. Tylko wełniany sznur. Maszeruje człowiek cały dzień z tym ciężarem. Niektórzy mają jakieś liche buty. U niektórych coś w rodzaju klapek. Podeszwa wycięta, ze zużytej opony. Ci ludzi są chudzi, nie odżywieni. Koledzy, którzy tu już byli, rozpytują o tego, czy tamtego. Nie żyje. Średnia życia, gdzieś koło czterdziestki. Mieliśmy też przypadek jednego z kulisów. Uszkodził sobie nogę i jeden z nich, na polecenie ich szefa niósł dwa bębny. Trudno w to uwierzyć, ale widziałem człowieka na własne oczy. Zdjęcia: 1. Mieszkańcy. Przyjechała wyprawa. Mieszkańcy mają nadzieję na poważny zarobek. 2. Żniwa. We wsi Qadzi Deh. 3. Ojciec. I córki. Miałem wątpliwości, czy to nie dziadek? Ale biorąc pod uwagę długość życia i kiedy się ożenił, doszedłem do wniosku, że ojciec. 4. Góralki. Dziewczyny pięknie ubrane. Stanowią silny kontrast w stosunku do poprzedniego zdjęcia i tych dwóch chłopaków na następnych zdjęciach. Gdzie ich ubiór, to łata naszywana na następną. Te wszystkie zdjęcia były robione w Qadzi Deh. 5. Kosz. Chłopiec z koszem. Takie lejkowate kosze spotykane były także w Himalajach 6. Bębenek. Chłopiec z bębenkiem. 7. Karol. Zdaje się, że Karol wyjaśnia jakąś sprawę. Może stosunkowo dobrze znał słownik Chwaścińskiego. Był już tutaj w 1962 roku. 8. Negocjacje. Karol prowadzi negocjacje z szefem kulisów. Po ile Afgani, za dzień niesienia wyposażenia wyprawy? 9. Oczekiwanie. Czekamy, na koniec negocjacji. Sprawa jest delikatna. Ze względu na nasze skromne zasoby dewizowe. Bębny ustawione jeden na drugim i osłonięte przed słońcem. 10. Tona. W sumie tyle ważyło nasze wyposażenie. Wyprawa została zorganizowana w bardzo oszczędny sposób. Bębny czekaja na kulisów. W karnistrze benzyna do prymusów „Juvel”. 11. Wybór. Przed startem karawany. Zaczęło się sprawdzanie, który bęben jest lżejszy. 12. Przygotowanie. Przygotowanie bębna do niesienia. Sznur z wełny owczej. Kupowali od nas potem liny. Które pocięte były znacznie bardziej trwałe, niż te sznury. 13. 33 kg. Taka była średnia waga bębna. Co nie było takie łatwe, by wyrównać ich wagi. Bęben wybrany. Będzie można iść i zarobić 15 dolarów. 14. Zieleń. Rzadki, nadzwyczaj obrazek w tym wypalonym, górskim kraju.
  7. Post 9 Droga do Qadzi Deh Jurek przyjechał z papierem. Możemy jechać dalej. Potem się okazało, że szach pojechał sobie za granicę. Zięć skorzystał i tatusia zrzucił z tronu. Od tego momentu w Afganistanie zaczęło się coraz gorzej dziać. Coraz gorzej i gorzej. I tak trwało, i trwa do dzisiaj. Koniec z wyjazdami w Hindukusz. Strzelają. A takie piękne są te góry! Znacznie tańsze, niż Himalaje, Karakorum. Bardzo długo będą czekać na zapaleńców dziewicze szczyty. Znacznie wyższe, niż szczyty w Alpach. I równie piękne. I takie, że góra i my, a nie tłumy wspinaczy i widzów. Wynajmiemy samochód, zapakujemy bety, i siebie, i w drogę. To już ostatni etap. Przed siedmiotysięcznikami. Samochód daleko nie ujechał. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Droga przestała istnieć. Kokcza po prostu zabrała sobie jej kawałek. Aż do skały. Podjechaliśmy i widać, że odbywa się remont brakującego kawałka. Po drugiej stronie wyrwy też stoją samochody. Wyglądają, że są chętne na wynajęcie. Remont jest nadzorowany przez wojsko. To przecież strategiczna droga. Wiedzie do Doliny Wachanu. Długiej bardzo doliny. Strategicznej. Innej drogi nie ma. Przyglądam się pracom remontowym. Dwóch wieśniaków, z okolic, przycina piłą taśmową długą belkę z topoli. Bardzo niesprawnie to robią. Widać, że to narzędzie jest im obce. Nadzoruje cięcie, i zapewne instruuje co jak, wyższa szarża wojskowa. Poznaję to po dystynkcjach. Nie ma co czekać na zakończenie remontu. Bębny na plecy i na drugą stronę dziury w drodze. Ten moment mi uwiadomił, co to jest zespół. Zgrany zespół. Mający jeden cel. Wydawało mi się, że niektórzy sądzili, że bębny same przejdą na druga stronę. No, ale jedziemy dalej. Jak wracaliśmy po ponad miesiącu, to remont nie był jeszcze ukończony. Kokcza jest coraz mniejsza. Mijamy miejscowość, gdzie na dachach domów suszą się apetyczne morele. Przekraczamy rzekę, już wąską, ale mostek taki sobie. Zsiedliśmy z auta. Strzeżonego, Pan Bóg strzeże. Koledzy pobiegli do wody z bańkami. Ja byłem reporter. Więc fotografuję. Czekam na przejazd naszego samochodu. Belki się uginają i leci z nich kurz. Przejechał. Dolina robi się węższa. Rosną w niej drzewa orzechowe. Mają ogromne korony. Rejon sadów orzechowych. Mają tu dobry klimat. Jedziemy ciągle do góry. W poprzek doliny usypany wysoki kamienny wał, przez który płynie nasza mała rzeka. Potem parę kilometrów następny. Moja wiedza geograficzno-glacjologiczna podpowiada, że to stare moreny czołowe lodowca. Stał sobie, może tysiące, albo więcej lat w jednym miejscu. Niósł na swoim grzbiecie kamienie spadające ze skał, które go otaczały. No i w tym miejscu je zrzucał, usypyjąc morenę. Góry coraz wyższe i coraz bliżej drogi. Od czasu do czasu mignie, między tymi gigantycznymi bałuchami, jakiś szpiczasty, biały wierzchołek. Po prawej stronie mamy grupę Kohe Zebak. Wjechaliśmy w rejon, gdzie góry się znów rozstąpiły. Było szeroko, i płasko, oraz kamienisto. Rzeczka, już tylko potok - meandrowała po tym rumowisku. Po prawej stronie mieliśmy strome dość wysokie „ściany”. Tak wyglądały z daleka. Gdy samochód podjechał bliżej widać było, że to nie skała. Tylko ziemia, do której bardzo gęsto ktoś powtykał, duże otoczaki. To się dziwnie trzymało kupy i nie waliło na dół. Ale tu deszcze są rzadkością. Bardziej śnieg i mróz. Francuzi, którzy jeździli też tędy w Hindukusz, nazwali te formy „merde montagne”(gówniana góra). Nieco dalej z lewej strony była wieś. Płaskie domy, niewielkie zielone pola. Nad wsią bardzo wysoki, goły stok. Przecięty ukośnie wąziutkim pasemkiem zieleni biegnącym od wsi w górę, do jakby bardzo wąskiej doliny, prawie żlebu. Rzecz typowa na wsi afgańskiej, szczególnie w górach. W tym pasemku zieleni jest woda. To jest, wykopany w zboczu wąski rów(„dżuja”), którym jest doprowadzona do wsi. Dla ludzi, zwierząt i dla nawadniania. Dżuje mogły biec kilometrami z miejsc, gdzie ta woda była przez cały rok. Dżujami nazywano też rowy w miastach, doprowadzające ten cenny płyn. Zaczynamy powoli zjeżdżać w dół. Byliśmy więc na bardzo szerokiej przełęczy. Iskaszim. Miasteczko broniące dostępu do Wachanu. Broni dosłownie - żołnierzami. Jedyna możliwość dojazdu do Korytarza Wachanu to ta droga, po której jedziemy. Jest do niego łatwiejszy dostęp. Ale za Amudarią, za granicą w Tadżykistanie Przyjmuje nas miejscowy, burmistrz, czy też mer. W bardzo eleganckim, typowym stroju afgańskim. Materiał delikatny, w kolorze nieba. Pierwsza klasa. Strój taki składał się szarawarów. Bardzo szerokich i zwężających się mocno u dołu. Do tego koszula, przypominającą nocną. Kiedyś męska część społeczeństwa w Europie też w takich sypiała. Strój wypraktykowany przez pokolenia. Afganistan jest krajem suchym i gorącym. Strój jest bardzo luźny i pozwala na swobodny przepływ powietrza między ciałem i tkaniną. Na głowie turban(najczęściej). Furażerkę karakułową mogli nosić tylko Pusztuni. Strój kobiety składał się z długiej szaty do kostek(burka), szczelnie okrywającej całe ciało, łącznie z głową. Oczy, nos, za małą siateczką. Kobiety uwięziono w tym stroju, by nie kusiły mężczyzn. Wojsko przyjmuje naszego reprezentanta. Którym jest vice-kierownik Karol. Herbata z czajniczka, słodycze. Bardzo elegancko. Na pożegnanie Iskaszimu fotografuję jeszcze ciekawostkę hodowlaną. Mały baranek z czterema rogami. Jego właściciel był niesłychanie dumny ze swego zwierzęcia. Niewiele ujechaliśmy i proszę takie zdjęcie, taki pejzaż! Otwarła się przed nami dolina Wachanu. Dołem płynie Ab-e Pańdź. Górny bieg Amudarii. Stanowi granicę między ZSSR(republika Tadżykistanu) a Afganistanem. Po stronie tadżyckiej mamy Pamir. Po afgańskiej Hindukusz. Na tle nieba, z prawej, widać białe zarysy jego sześcio i siedmiotysięczników. Te są te wymarzone i pierwszy raz widoczne szczyty. Tam będę za kilka dni. Będę chodził po tym samym śniegu i lodzie, co ci z książek K. Seysse –Tobiczyka. Zdjęcia: W drogę. Ładujemy na samochód trzydzieści bębnów i spore plecaki. Musi także zabrać dziewięciu chłopa. Na zdjęciu pomyłka. Odjeżdżamy z Fajzabadu, a nie przjechaliśmy. Opisując go kiedyś, nie zwróciłem uwagi, jakim samochodem tu przyjechaliśmy. Melon. Karol zadbał o wszystkich, kupując melona. Nad Kokczą. Samochód był chyba rosyjski. Te mniejsze kupowali w ZSSR. Większe były Bedfordy. Remont. No cóż! Siła wyższa. Wściekła Kokcza, gdy zaczęło się gwałtowne topnienie śniegów w górach, pewnie mocno wezbrała i taki mamy efekt. Na pewno nie spowodowały tego deszcze. Zmiana samochodu. Ci z drugiej strony wyrwy też zostali zablokowani. Więc aby przeżyć czekali na klienta. Droga do Wachanu była praktycznie jedna. Nią właśnie jechaliśmy. I taka, jak na zdjęciu nr 3. Jej przerwanie oznaczało, że dosłownie było się w saku, bez możliwości wyjazdu, Z terenu, który należał do Afganistanu i jeszcze się ciagnął przez prawie czterysta kilometrów, aż do Chin. Drewniany mostek. Wjechaliśmy w teren, gdzie góry się oddaliły i pojawiły się pola uprawne, sady. U zbiegu kilku rzeczek. Zatrzymaliśmy się przed mostkiem. Koledzy pobiegli z bańkami do wody. Ja byłem fotoreporter i czekałem z aparatem. Przejazd. Jedzie nasz samochód. Mostek się ugiął i zakurzyło się. Ale przejechał! Zebak. Jedziemy coraz wyżej. Góry coraz wyższe. Wąska dolina. Z prawej strony pojawia się jakiś biały dziubek. Należy do gór Zebak. Będzie o nich mowa w następnych postach. Przełęcz. Po prawej strony zdjęcia strome stoki ziemne z powtykanymi gęsto niewielkimi otoczakami, "gówniane góry”. Afgańczyk. Afgańczycy. Żołnierze. Herbatka. Hindukusz Wysoki. Wachan. Ten gigantyczny szczyt w Hindukuszu to Noszak. Jesteśmy na poziomie ok. 2600 m. Wznosi się nad nami ok. pięciu kilometrów. W odległości ok. 30 kilometrów. Tiricz Mir był w prawo od Noszaka. Całkowicie zasłonięty, w odległości prawie 50 km. Dalej w lewo ciągnie się Hindukusz Wysoki. Tadżykistan. Zrobiłem to zdjęcie, jadąc wzdłuż Ab-e Pańdź do Qadzi Deh. Wieś tadżycka za rzeką. Pola uprawne. Duże, niskie budynki, o płaskich dachach. Mają nawet stadion. Była tu też energia elektryczna. Bałuchowate, stoki Pamiru.
  8. Post 8 Fajzabad Nie! Nie będziemy mogli spać, tam gdzie nocował szach. Dla nas był przeznaczony mały budynek gospodarczy, tuż przy grobli. Możemy też postawić sobie namiot. Nie jest źle. W nocy utuli nas do snu szum Kokczy. Wyładowujemy bębny. Postój na wysepce będzie dłuższy. Jurek z kolega pojadą do Kabulu, po zezwolenie na działalność w górach. Owszem dostaliśmy z ambasady w Warszawie takie przyrzeczenie. Ale tu na miejscu trzeba mieć konkretny papier dla gubernatora prowincji. No, więc będziemy czekać. Czas można sobie było skrócić włóczęgą po ulicach stolicy Badachszanu, lub też grą w bridża. Gra odbywa się w sali reprezentacyjnej szacha. Leży tu ogromny dywan. Jest nawet światło elektryczne. Jakaś pojedyncza żarówka zwisa z sufitu Jestem jednym z czwórki. Zestaw jest międzynarodowy. Gra z nami lekarz, Amerykanin. Starszy, dość gruby facet. Pracuje tu z ramienia ONZ. Jego język angielski był dla mnie trudny. Słowa miał jakieś gardłowe. Co za amerykański slang! Ale bridż nie potrzebuje słów. Nazwy kolorów, licytacja. A potem wszystko widać. Toteż nie mamy problemów z grą. Ja się lubię, będąc w obcym kraju, włóczyć. Podglądać ludzi. Jak wyglądają. Jakie są sklepy, ulice itd. Zwracam uwagę na dzieci. Dzieci na całym świecie zachowują się podobnie. Więc włóczyłem się z aparatem fotograficznym po ulicach. Miasto nie jest duże. Ale poza nim tylko kopulaste, puste, dzikie góry. Bez drzew, czy krzaków. W jednym miejscu sprzedają owoce z okolic. Stoję w małej kolejce, by sobie kupić morele. Przede mną stoji żołnierz. Biedny chłopak. Widzę jak sprzedawca mu wkłada do papierowej torebki, co gorsze sztuki. Chwyt znany na całym świecie. W Krakowie, jak się szło na dworzec, to sprzedawali tu jabłka. Sprzedawca miał ustawioną piękną, błyszczącą piramidę owoców. Każdy, co chwila polerowany tą samą brudną szmatką. W torebce były wyłącznie te z tyłu, niewidoczne. Zwróciłem dwie morele. Nadgnite. W innym miejscu piekarnia. Placki, podobne jak w Iranie. Chłopak na rowerze układa sobie ich stos na bagażniku. Przyciska sprężyną. I zakurzoną ulica rozwozi do miejscowych sklepików. Przyglądam się produkcji metalowych kubków. Mistrz ma zgromadzony duży stos puszek po konserwach. Razem z odchylonymi wieczkami. Takiego materiału nie brakuje, w miejscach gdzie biwakowali górołazcy. Z wieczka tworzy się uszko. Przynitowane do puszki. Super kubek. Trwały i tani. I jeszcze może być z ładnymi wzorami. I tak się kręciłem po ulicach. Mycie nasze odbywało się w rzece. Ciała i zębów. Rzeka była źródłem wody pitnej dla wszystkich. Co prawda przez miasto płynął malutki strumyczek, z nawet niby czystą wodą. Ale kto wie, co tam jest? Ameba jest? I inne ciekawe żyjątka. Kokcza to masa wody. Zimnej wody z lodowców. Jakaś zabłąkana bakteria nie przeżyje. Kręcąc się trafiam na człowieka nieco lepiej ubranego. Nauczyciel miejscowej szkoły. Właściwie to on mnie zaczepił, informując mnie, że są republiką! Republiką? Przecież macie szacha. To jest król. Król został właśnie obalony. Mamy prezydenta! Tego jeszcze brakowało! Nie dość, że się bębny zatrzymały, to teraz jeszcze mamy zamach stanu w Afganistanie! A Jurek jest w Kabulu po zezwolenie na działalność w górach. Wykorzystałem naszą „Pocztówkę” i napisałem do żony. „Temperatura na pustyniach nad Amudarią osiągała czterdzieści pięć stopni w cieniu. Jesteśmy w Fajzabadzie i czekamy na zezwolenie na działanie w górach. Wyprawa się opóźnia z powodu bagażu. Do gór mamy jeszcze 150 km”. Poszedłem na pocztę. Rozpznałem ją po skrzynce na listy. W malutkim pomieszczeniu za biurkiem siedział urzędnik . Proszę o znaczek. No, ale do jakiego kraju? Cena jego zależy od miejsca na ziemi. Nie może być tańszy, ani droższy. Poland! Holland – słyszę w odpowiedzi. Holandię znają. Już to samo było w Iranie. Poland to jest tutaj nie znany kraj. Szybko myślę, jak mu wyjaśnić, gdzie on leży na kuli ziemskiej, mam - „between(pomiędzy) Germany and Russia”. Podchodzimy, do odręcznie narysowanej mapy politycznej Europy. Wiszącej na ścianie. Tu! Wskazuję palcem. Ale to „tu” ma granice przedwojenne! Nieważne, znaczek był właściwy i kartka doszła. Zdjęcia: Wysepka. Z tyłu droga dojazdowa do Fajzabadu. Jechaliśmy czały czas, orograficznie lewą stroną Kokczy. Hotel Szacha. Wybudowany przed wizytą króla Afganistanu w prowincji Badachszan. Widok z okna. Widok z okna na rzekę. Na prawo, wzmocniona podmurówką droga, którą przyjechaliśmy. Most żelazny. Miejscowi zażywający kąpieli. I skóry baranie na murku, po ich wymoczeniu w wodzie. Owoce. Mały owocowy targ w cieniu pod drzewami. W takim suchym, górskim terenie było zadziwiająco dużo owoców. Drzewa owocowe rosły nawadniane, w śródgórskich dolinach. Słońca było nadmiar. Owoce były badzo słodkie. W pewnym rejonie za Fajzabadem, dachy płaskich domów były żółto- czerwone, od szuszących się moreli Ulica. Nie jakaś podmiejska. W pobliżu hotelu. Ten rejon miasta był reprezentacyjny. Dom. Wyglądał na opuszczony. Była to posiadłość bogatego tutaj człowieka. Piekarnia. Chleb był pieczony, w postaci dużych, dość cienkich placków. Świeży bardzo smakował. Szczególnie, gdy się go porównało z chlebem, który mieliśmy w dużych puszkach, czy pumperniklem. Gdy wysechł, kruszył się i bardzo tracił na smaku, Ablucje. Kokcza była jedynym źródłem bezpiecznej wody. Nie było wodociągów w Fajzabadzie. Źródło wody. Wszyscy się zaopatrywali w wodę z Kokczy. Czwórka przyjaciół. Panowie nie protestowali, gdy zapytałem-czy mogę zrobić zdjęcie? Więc pstryknąłem. Chłopcy. Dzieci wszędzie są ciekawe. Co to za gość je fotografuje? Zrobiłem sobie dawno temu album i podpisałem niektóre zdjęcia. Tu napisałem, czy jeszcze żyją? Dla siebie. Na zdjęciu jest rok 1973. Potem już byli dorośli, gdy zaczęła się w ich kraju wojna, trwająca do dziś. Dostali być może w ręce pistolety maszynowe Kałasznikowa. Przyjaciel. Wracam z „zakupów” z siateczką. Spotkaliśmy się na grobli. Ja jestem jego przyjacielem. On moim. Pusztun(furażerka). Administrował hotelem samego Szacha. Takiej funkcji nie można było powierzyć pierwszemu, lepszemu. Grajek. Poznałem drugi instrument muzyczny w Afganistanie. Piszczłkę. Schody. Wejście na taras rezydencji królewskiej. Pan gra, panowie może nucą. To teraz moje przypuszczenie. Plaża. Nad dziką Kokczą zdarzyło się i takie sympatyczne miejsce nad wodą.
  9. Zagronie

    Polska - nowe inwestycje

    Co się ma dziać? Ja się kupuje firmę, to zawsze ma się wizje, co my tu zrobimy. Za chwilę pojawia się rzeczywistość. W postaci choćby przybliżonego biznes planu. Jakie będą przychody, ile będzie kosztować. Ile kosztować utrzymanie. I skąd wziąść forsę na rozpoczęcie. I kto da tą forsę, studiując nasz plan biznesowy. Przychody, to klient kolejek. Największa zagadka. Koszty to pensje, energia, remonty. I po co ten kłopot. Przecież ci, co kierują bezpośrednio stacją, to nie są właściciele. Tylko ludzie na pensji. Właściciele są anonimowi. Jakiś skarb państwa. Którego w skrajnym przyypadku można sprowadzić do kota.
  10. Post 7 Droga do Fajzabadu Pewnego dnia na drodze zatrzymał się samochód. Widać na nim było radosne buzie kolegów, siedzących na bębnach. No, nareszcie! Teraz tylko góry, lodowce, rekordy wysokości przed nami. I cel wyprawy zostanie osiągnięty. Złośliwość losu pojawiła się niebawem. Po niewielu kilometrach. Z pod skały wypływał strumień krystalicznej wody. Zasilający niewielki stawek, którego kamienne dno było doskonale widoczne. Ten wypływ, zwany wywierzyskiem świadczył, że mogą tu być jaskinie. W tym suchym kraju, woda w wywierzysku mogła pochodzić tylko z systemu jaskiń, w tych wapiennych górach. Nastąpiło jakieś nieporozumienie między Jurkiem, który powinien był znać to miejsce i Januszem. Tu w okolicy wywierzyska powinniśmy byli szukać jaskiń. Co w takim momencie się myśli? Nie myśli, tylko klnie w myśli. Mogliśmy pojechać jeszcze te parę kilometrów dalej. To byłyby cudowne dni nad tym stawkiem. Czułem to doskonale, pływając sobie w tej ciepłej, krystalicznej wodzie. I szukanie jaskiń byłoby o wiele łatwiejsze. Nasz najbliższy cel - stolica prowincji Badachszan, Fajzabad. W tej prowincji jest Hindukusz Wysoki. Jedziemy przez miasta, Kunduz, Chanabad, Talikan. Zaznaczyłem je na mapie Afganistanu, zamieszczonej w poście nr 1. Aby tam dotrzeć należało przejechać jeszcze wzdłuż Kokczy. Górskiej rzeki płynącej z Hindukuszu. Przejazd ten był, wśród bywalców w Hindukuszu, owiany legendami. W opowiadaniach słynne były groźne galeryjki nad Kokczą. Na razie jechaliśmy nową, asfaltową szosą do Kabulu. Wkrótce ją opuściliśmy asfalt i skierowaliśmy się na wschód. Mieliśmy do Fajzabadu około 400 km. Na razie góry były jeszcze niewysokie. Jechaliśmy szerokimi, suchymi, śródgórskimi dolinami. Jechaliśmy, poznając życie tego kraju. Miasteczka i wioski. Ludzi i ruch na drogach, krajobrazy. Mój radziecki aparat foto był w ustawicznym pogotowiu. Nic się nie działo. Nikt nie strzelał. Turysta, alpinista był wszędzie bezpieczny. Ludzie byli uprzejmi. Czasem może zbyt nachalni, ale chcieli zarobić na człowieku z Europy. Krajem rządził Szach(król). Dojechaliśmy nad Kokczę. Rzeka przedziera się w drodze do Amudarii przez niewysokie, jak na Afganistan góry. Które dochodzą do samej wody. W tych miejscach wykuto często w skale półki, na szerokość samochodu. Słynne galeryjki. Jeśli z boku dochodziła jakaś dolinka ze strumykiem. To nad nią był lichy most. Większe parowy wymagały solidniejszego mostu. Czasem teren stawał się bardziej płaski i widać było wieś. Tam gdzie jest woda, to można wybudować dom, żyć. Zresztą już wcześnie zaobserwowałem budowę takiego domu. Jedna z metod to wysuszone na słońcu cegły. Cegły z ziemi, może z dodatkiem trawy, słomy. Z takich cegieł były zbudowane meczety w Samarkandzie. Na zewnątrz piękna majolika. Chroniąca te cegły przed deszczem. Ale jak odpadła, to rozczarowanie. Toż to prawie „ziemia”! Prostsza metoda budowy domu, to mieszanie na miejscu miejscowej ziemi ze słomą. Z takiej ziemi wylepia się ściany, które szybko schną na słońcu. Zresztą dom z gliny ze słomą pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Nasz sąsiad sobie coś takiego wybudował. Tu, na takich wylepionych ścianach, układa się drągi. Powstaje płaski dach. Konstrukcja z topoli afgańskiej i miejscowej gleby. Topola to jedyne drzewo budowlane w tym kraju. Rośnie tam gdzie jest woda. Ładny zagajnik topoli trzeba nawadniać w okresie suszy. Służy ona też do wyrobu mebli wszelkiego rodzaju. Drewno było drogie. Gałęzie na pokrycie prostego domu, nie muszą być wyszukane. Deszcze tu są rzadkie i tylko w chłodniejszym okresie. Jak dach przecieknie, to naprawa jest prosta. Takie dachy są świetne do suszenia. W pewnym rejonie za Fajzabadem były sady morelowe. Na tych płaskich dachach suszyły się te pyszne owoce. Jechaliśmy po galeryjkach nad Kokczą. Mijaliśmy wsie. Na ich polach rósł mak opiumowy. Wyglądał niewinnie, jak nasz mak, tylko kwiaty miał bardziej różowe. Afganistan to było zagłębie tej produkcji. Afgańczycy nosili takie małe pudełeczka, jakby z kremu. W środku był zielony proszek. Szczypta w palce i pod język. Działanie było natychmiastowe. Człowiek się ożywiał, wracała energia. Samochód nie był na rajdzie i się nie spieszył. Upał, podrygiwanie maszyny i zmęczenie powodowało, że w milczeniu jechaliśmy, siedząc na stercie bagażu. Otępieni. Tylko czasem, jakieś ciekawsze miejsce skupiało wzrok. Obojętni na to, gdzie te koła jadą. Jak daleko są od skraju drogi. To była sprawa kierowcy. Rzeka była ładna i wartka. Przypominała Dunajec w górnym biegu. Tylko o wiele szersza. Czasem się zatrzymywaliśmy, by rozprostować kości. Umyć ręce i twarz. No i była jeszcze inna przyczyna dość częstych postojów. Rolka papieru toaletowego w ręce i szukanie na chwilę ukrycia. Nasi specjaliści jeden od „robaczków”, drugi od krojenia ludzi wyjaśniali. Zmieniło się pożywienie i zmieniła flora bakteryjna w człowieku. Stąd takie częste reakcje. Po drodze szła grupka maluchów. Dziewczynki. Ubiory miały nawet dość ujednolicone. W rękach miały małe, czarne tabliczki. Idą ze szkoły, czy do szkoły? Tu jeszcze pisze się na tabliczkach? Fajzabad pojawił się do nagle. Na drugim brzegu rzeki widać było pełno glinianych domów o płaskich dachach. Między nimi rosły drzewa. Brzegi rzeki łączył żelazny most. Skręciliśmy w lewo na niego. Za mostem skrzyżowanie zakurzonych ulic. Ruchem, nielicznym bardzo, kieruje policjant. Ma na środku jakiś podest, z którego wymachuje rękami. Kolejny skręt w lewo. Jeszcze kawałeczek i znów w lewo na groblę, która łączy małą wysepkę na Kokczy z lądem. Na wysepce stał widziany wcześniej budynek, ze skośnym dachem. Ewenement! Jak się później wyjaśniło, w tym miejscu, tą rezydencję, w porównaniu z otoczeniem, wybudowano specjalnie na przyjazd szacha, który wizytował prowincję Badachszan. Zdjęcia: Wywierzysko. Woda była cudowna. Szczególnie, gdy się czuło na własnej skórze palące słońce. Kopułki. Tam gdzie nie ma drewna na budowę dachu domu, to można go wylepić w postaci małej kopuły. To konstrukcja samonośna. Takie „osiedle” spotkaliśmy także na przedmieściu Teheranu. Podróźni na dachu. Często spotykany widok. Ludzie podróżowali wewnątrz i na dachu. Pola. Wykorzystwało się każdy kawałek terenu, gdzie można było coś uprawiać. Na skale się nie da siać zboża. Drugim warunkiem była możliwość nawadniania. Osiołki. Powszechny środek transportu na wsi i w małych miastach. Rozmowa. Typowa ulica w małym mieście. Ten człowiek w furażerce z karakułów należy do plemienia Pusztunów. Trójka przyjaciół. Z lutnią już się spotkałem w namiocie nad Amudarią. W środku żołnierz afgański. Czajhana. W czajchanie nie tylko można było dostać bardzo słodką herbatę, w małej szklaneczce. Do której się dolewało z małego porcelanowego czajniczka. Ale też szaszłyki, ze świetnej baraniny. Mityng. Zrobiłem to zdjęcie. I nie zwróciłem uwagi, że na szybie restauracji jest napisane „wellcome” w jezyku angielskim i w „farsi”. Dlaczego „witaj”? Przy powiększeniu pojawia się siwy(biały) koń, z ozdobami. Przyyjechała jakaś ważna figura. I stąd tyle ludzi. Ciężarówka. Takie kolorowe ciężarówki były powszechne. Ale się nie zapędzały na górskie, wąskie drogi. Szeroka ulica, w którymś z tych małych miast, przez które jechaliśmy do Fajzabadu. Afgańczycy. Nasz przejazd budził zainteresowanie. I lubili się fotografować. Z tyłu na górze bagażu –Maciek, Andrzej i Janusz. Galeryjka. Typowa galeryjka z prawej strony zdjęcia. Były też i wypłaszcenia nad Kokczą, gdy z boku dochodziła jakaś dolinka, z małą rzeczką. W takich miejscach były często wsie. Autobus. Typowy. Były jak widać bardzo kolorowe. Ale nad Kokczą do transportu ludzi służyły ciężarówki, jak na następnym zdjęciu. Podróżni. Takie mieliśmy spotkania, jadąc do Fajzabadu. I po takiej drodze trwała nasza podróż. Most. Wyjątkowo solidny. Ale i parów do przekroczenia jest bardzo głęboki. Mostek. Samochód wyprawy, z roku 1971, Jelcz 315 M zdaje się radził sobie z takim mostkiem. Został zatrzymany dopiero za Fajzabadem. Cegły. Wystarczyło je wysuszyć na ostrym słońcu,. I można było budować. Kokcza. Dom na skale. Z lewej umocniona droga nad rzeką Fajzabad. Napis na zdjęciu wszystko wyjaśnia. Hotel na Kokczy. Że to jest hotel, to nie wiedziałem, widząc go z jadącego samochodu. Umocnioną drogą, z prawej. Dalej był żelazny most. Potem się okazało, że to nie hotel, tylko była rezydancja króla Afganistanu.
  11. Post 6 Afganistan(Mazar-i Szerif) Wsiedliśmy na kuter, po odprawie celnej. Kuter miał zwyczaj płynąć raz na tydzień, na drugi brzeg Amudarii. W Afganistanie byli Rosjanie. Ściśle, obywatele Związku Radzieckiego. Nawet sporo. Specjaliści od geologii, wraz z rodzinami. Ta ziemia była nieznana. Kryła jeszcze sporo tajemnic. Kuter pełnił rolę mostu między brzegami. Nie było go wtedy między ZSSR i Afganistanem. Wystarczył kurs raz na tydzień. Ktoś z Rosjan tam jechał. Inny wracał. Lub też ktoś z rodziny. Zabrali nas na drugi brzeg. Kuter płynął około dziesięć kilometrów w górę rzeki i przybił do brzegu, na którym była goła ziemia. Poza kilkoma krzaczkami tamaryszku nie było tu nic. Z kutra na brzeg została rzucona długa deska, pełniąca rolę trapu i pomostu. Pasażerowie przeszli po desce na brzeg. Na którym stała drewniana buda. Pełniąca rolę posterunku granicznego. Oprócz tej budy stało tu także kilka namiotów. Nieco dalej widać było początki asfaltowej drogi i jakieś samochody. To była zupełnie nowa droga. Wcześniejsze wyprawy w Hindukusz jechały przez pustynię. Jak okiem sięgnąć była pustka. Urozmaicona kępkami roślinnymi. Nic się nie działo. Był upał i spokój. Pasażerowie na brzegu, czekający na kuter, weszli na pokład. Który odpłynął do Termezu. W dół Amudarii, która była szeroka i mętna. Była pełnia lata. W Hindukuszu i Pamirze topniały szybko lodowce. Wody w rzece o tej porze nie brakowało. Na tych Rosjan, co wysiedli, czekał mały autobus. Zabrali nas nim do Mazar-i Szerif. Przejście graniczne nazwało się Ajratan. Wcześniejsze wyprawy wyładowywały się w na brzegu Amudarii w różnych miejscach. Wyprawy, wyładowujące z kutra swój bagaż, podlegały kontroli celnej. To nic, że to są alpiniści. Porządek musiał być. Każdy kraj ma prawo kontrolować przyjezdnych. Praktyka, poprzednich wypraw wykazała, że drobne upominki, zwane potocznie „bakszyszem”, ułatwiają bardzo tu taką kontrolę. Herbata, cukier, rybki w konserwie. Broń Boże świnina! Każdemu celnikowi małą paczuszkę, od wdzięcznej ekspedycji za ciężką pracę. Ale to nie było nasze zmartwienie. My nie mieliśmy nic. Koledzy z bębnami się pomęczą. Przez okno autobusu, wpadał bardzo ciepły, pustynny wiatr. Jechaliśmy tą nową, asfaltową szosą do Mazar-i Szerif. Tam można było wynająć samochód, lub taksówkę. Z niego do Kabulu, poprzez łańcuchy Hindukuszu, prowadziła, też świeżo zbudowana szosa. Około 600 kilometrów, poprzez przełęcz Salang. Podobno częściowo budowana przez polskie firmy. Jechaliśmy idealną, nadamurską równiną. Zamkniętą przed nami, od południa, górska barierą. Za oknem pojawiło się kilka wielbłądów. Skubiących sobie suche, kolczaste roślinki. Wielbłąd nie ma unerwionych swoich warg. I dlatego może miażdżyć złośliwe kolce. Coś przecież musi jeść. Wiem to od Janusza, biologa. Dostarczał nam w czasie wyprawy sporo ciekawych informacji, o różnych zwierzęcych istotach. Drugim źródłem rozrywki był Maciek, chirurg. Ten z kolei opowiadał, jakie ciekawe przypadki spotykało się w szpitalu, wynikające z tzw. ludzkiej głupoty. Dojechaliśmy do szosy, prowadzącej do Kabulu. Skręciliśmy w przeciwną stronę i po kilkunastu kilometrach, przed miastem pojawiło się po lewej stronie osiedle, zbudowane z bloków, podobnych nieco do moich na Kozłówku w Krakowie. Dosyć spore. Metalowy, szczelny płot otaczał ten teren. Nawet były jakieś zielone miejsca, do wypoczynku między budynkami. Co to za osiedle? Rosyjskie osiedle, dla pracujących w tym kraju Rosjan wraz z rodzinami. Czuwał nad tym podobno generał. Teraz wyjaśniła się do końca rola kutra na Amudarii. Wjechaliśmy do miasta. Z kolei, z prawej strony drogi, ukazał się nam wspaniały duży meczet. Też otoczony metalowym ogrodzeniem. Tylko znacznie ładniejszym, niż rosyjskie. Będzie co fotografować-pomyślałem sobie! Jechał z nami Janusz, który tu już był wcześniej. Znał miasto. Kwaterujemy się w hotelu. Luksusów nie było. Spać się dało w jednej sali na łóżkach. Pościel mamy swoją. Śpiwory i materace. Był też kran z wodą. Ważny element wyposażenia. Musieliśmy wymienić zielone na Afgani. Miejscową walutę. Jedyny bank, gdzie można to było uczynić, był skromny. Pracownicy mieli swoje biurka, ale stojące na klepisku. Nie, nie wymieniają dolarów! Masz babo placek! Był kraj na świecie, gdzie nie chcieli zielonych! I to jeden z najbiedniejszych. Udaliśmy się do dyrektora. Miał gabinet ze znacznie większym biurkiem, ale też stojącym na gołej ziemi. Zgodził się na wymianę pięćdziesięciu dolarów. To była tu duża suma. Wystarczy nam na pobyt w poszukiwaniu jaskiń. Chodziłem po mieście, które było największe na północy Afganistanu. Położone na równinie baktryjskiej, która jest przedłużeniem pustyni Kara-kum Włóczyłem się z aparatem fotograficznym. Niestety meczet dla niewiernych był niedostępny. Tylko mogłem go sobie obejrzeć z zewnątrz. Meczet zwany Błękitnym. Święte miejsce dla szyitów. Obchodzą w nim Nowruz. Perski „Nowy Rok”, według kalendarza muzułmańskiego w Iranie. Z którym spotkaliśmy się tam, kupując kilka dni wcześniej bilet na autobus dalekobieżny. Według niego była na nim podana data odjazdu. Obchodziłem meczet dookoła. Fotografując go z różnych kierunków. Zaintrygowała mnie duża ilość białych gołębi siedzących na meczecie. Jeszcze więcej ich było na placu przed meczetem. Gdzie były karmione. Tysiące białych, identycznych gołębi. Jak się dowiedziałem, to podobno każdy gołąb, który przyleci do meczetu, z biegiem czasu bieleje. Przyglądałem się życiu ulicy. Fryzjer miał swój „gabinet” na ulicy, pod ścianą domu. Wodę mieszkańcom dostarczali nosiwodzi. W bukłakach z owczej skóry. Sporo ważył taki ładunek. Transport miejski odbywał się na przy pomocy dwukółek. Z daszkiem chroniącym przed słońcem Do dyspozycji były też dorożki, z końmi pięknie ozdobionymi. Sfotografowałem dość duży, niski budynek z szarej gliny. Jego dach złożony jest z szeregu kopułek. Nad nim sterczą dwie wieżyczki. Mniejsza z oknami. Większa z otworami. Można się było domyśleć, że dla muezzina. Wzywającego pięć razy dziennie do modlitwy. Budynek jest zapewne skromnym meczetem. Przed glinianym murem tego meczetu spotykam małego, bosego chłopca. Ze swoim skarbem w rękach. W innym miejscu, na pustym placu czekały na uwiecznienie w aparacie, dwie zalotne panny. Przeskoczę na chwilę w relacji, o niecałe dwa miesiące w przód, gdy wracaliśmy z gór i zatrzymaliśmy się w Mazar-i Szerif. Jurek urządził nam wycieczkę do miejsca, gdzie znajdowała się starożytna Baktria. Miejsce nie przypominało miasta Aleksandra Wielkiego. Ale skoro historycy i archeologowie tak twierdzą, to widocznie tu było. Założył je, po pokonaniu Persów i spaleniu Persepolis(p. Egzotyczny Iran). Dotarł tu, aż nad Amudarię. Dalej na wschód już były tylko zimne, wysokie góry. Nie miał wyboru. Postanowił, że skieruje się na południe, do Indii. Gdzie będzie ciepło i będzie co jeść. Nie była to prosta sprawa. Drogę do doliny Indusu, gdzie już jest płasko, zamykały ramiona Hindukuszu. Z Baktrii i z Mazar-i Szerif widać było je niedaleko na horyzoncie, w kierunku na południe. Są to pierwsze wzniesienia tych gór. Za nimi, kolejne wyższe. Przed Kabulem sięgające pięć kilometrów. Do Indusu było, w linii prostej, około osiemset kilometrów. I cały czas należało przekraczać przez grzbiety górskie, prostopadłe do kierunku marszu jego armii. To był wyczyn znacznie większy, niż przejście wojsk Hannibala przez Alpy. Moi koledzy odwiedzili też wtedy Polkę, mieszkającą kilkanaście kilometrów od miasta. Stęskniona była za Polakami, za naszą mową. Ah! Te polskie dziewczyny! Zakochała się. Chłopak był przystojny. Miał parę dolarów w kieszeni. Po kursie czarnorynkowym to była spora suma. Może opowiadał, że ma bogatą rodzinę. Piękny dom w rajskim ogrodzie. A tu jej mąż pracował w małej cementowni. Skończył na AGH wydział ceramiczny. Gdzie zawsze było dużo dziewczyn. Ceramika, to przecież porcelana, piękne zestawy na obiad. I wspaniałe kolory zdobień. Jednak na wydziale AGH „ceramika”, to były materiały ognioodporne(szamotowe), na wykładziny w piecach hutniczych. Cementownie. Wróciliśmy do naszego zadania. Szukania jaskiń. Pojechaliśmy wynajętym samochodem. Góry rosły. Horyzont był zamknięty. Przed nami wyrósł wysoki, skalny mur. Niemożliwe, aby tu był przejazd na południe, w stronę Kabulu. Ale pojawiła się szczelina między skałami. Którą mała rzeczka sobie wycinała sobie przez miliony lat. Piękny przełom. Przepiękny. Niedługi był ten wąwóz i teren się rozszerzył. Nad szosą pojawiły się suche zbocza. A jeszcze wyżej sterczały skały. Tu mieliśmy szukać jaskiń. Za tym przełomem. Było bardzo gorąco i sucho. Jedynym miejscem do biwakowania była kamienista plaża nad rzeczką. Kolor jej wody był jakiś podobny do mocno rozrzedzonego mleka. Skąd płynęła? Czort to wiedział. I co w niej płynie, to była rola następnego czorta. Gdzie płynęła, to się już niebawem dowiedzieliśmy. Sprawa biwaku była prosta. Materac plażowy rzucony na kamienie. Na to śpiwór, dobry na lodowe warunki. W nocy spałem na śpiworze. Deszczu tu w lecie nie zobaczymy. Woda, po przegotowaniu i wsypaniu do miski herbaty, dała się pić. Była wstrętna, ale nieszkodliwa. Rzeczka była płyciutka. Ledwie, by zamoczyć nogę do kostek. Noc była względna. Ale w dzień, w tym miejscu można się było usmażyć. Ratowaliśmy się chowaniem się w cieniu, w rozpadlinach z czerwonej, miękkiej ziemi. Wypłukanymi przez wodę. Nawet coś tu rosło. Czerwona ziemia, „terra rosa”. Znana z biwaków na południu Europy. Życie nasze się toczyło po jednej, lub drugiej stronie rozpadliny. W miarę obracania się słońca. Przerywane wypadami do przełomu. Gdzie był cień. Biwakować się tutaj nie dało, ponieważ między szosą i skałą było tylko miejsce na rzeczkę. Ale tu były wspaniałe rzeczy. Stało kilka wózków. Była to drewniana skrzynia na kółkach. W skrzyni była woda, a w niej pływały kawałki lodu i butelki koki, „seven up”. Boskie napoje! Siadało się na murku, z boku szosy i sączyło ten zimny eliksir. Niestety, tylko jedna buteleczka na dzień. Idąc za biegiem rzeczki, trafiliśmy na małe miasteczko Chulm. Z niskimi, glinianymi domkami. Istnienie swoje zawdzięczało rzeczce. Która mu dostarczała wody dla roślin i ludzi. Nie dopłynie do Amudarii. Zostanie wykorzystana ostatnia jej kropla. Mieliśmy szukać jaskiń. Nie mogliśmy zawieść kolegów. Mobilizujemy się. Na nogach mamy wysokogórskie, podwójne buty. Botek wewnętrzny, sznurowany, ze skórki. Używałem go potem w Koninkach, jako ciepłego pantofla. But z wibramem. Coś ogromnego i ciężkiego. Musi pomieścić botek. W którym też można było spać w wysokich górach. Nie pójdziemy w sandałach, w których można było chodzić nad rzeczką. Kamienie, ostre trawy, węże. Słońce prawie w zenicie. I czterdzieści parę stopni. Buty wzniecały kurz. Łaziliśmy po okolicznych stokach. Patrzyliśmy na skały. Są tu jaskinie, czy ich nie ma? Chyba nie było? Zdjęcia: Część z nich był zrobiona, gdy wracaliśmy po górach. Nic się w Mazar-i Szerif nie zmieniło w tym czasie. 1. Kuter. Kuter przewożący pasażerów między dwoma brzegami Amudarii. 2. Ajratan. Afgański posterunek graniczny. 3. Lutnia. Lutnia to był prosty i bardzo popularny instrument w Afganistanie. Począwszy od dwóch strun. Człowiek, z papierosem z filtrem w butonierce i sygnetem na palcu, chodzi boso. I ma uszkodzony duży palec u prawej nogi. 4. Autobus. Rosyjski autobus. W adidasach Janusz. Nasze plecaki czekają na załadownie. 5. Szosa do Mazar-i Szerif. Pasące się wielbłądy na pustyni, nad Amudarią. Na horyzoncie Hindukusz. Zdjęcie zrobione przez szybę autobusu. 6. Portal. Portal Błękitnego Meczetu. Na placu jest studnia z pompą. Dalej przy wejściu, pod ścianą leży bukłak z owczej skóry, napełniony wodą. 7. MS Błękitny Meczet. 8. Błękitny Meczet, szeroki widok. 9. Minarety. W głębi widać Hindukusz. 10. Gołębie. Każdy gołąb bielał, z przylatujących do meczetu. Naprawdę to raczej inne, niż białe, były zabijane. 11. Przechodnie. Ogrodzenie Błękitnego Meczetu 12. Mułła. Mułła z towarzyszami. 13. Meczet i chłopiec. Prawdopodobnie też meczet. Ale bardzo skromny. Bosy chłopiec ze swoim skarbem. 14. Panny. Tak ubrane chodziły dziewczynki w Afganistanie. Pantalony i chusta na głowie. Burka i „krata” na na oczach pojawiały się dopiero u mężatek. 15. Ulica w Mazar-i Szerif. Pięknie kwitnące rośliny. Zieleń musiała być nawadniana. Woda była wpuszczana okresowo do rowów w pobliżu roślin. W lecie przez wiele miesięcy nie spadała tu ani kropla deszczu. Nawet chmury na niebie były rzadkością. Afganistan jest położny na południu. Na wysokości północnej Afryki. 16. Mazar-i Szerif ulica. Inna skromniejsza ulica. Meczet i zaznaczające się łańcuchy Hindukuszu. 17. Dwukółka. Bardzo praktyczny pojazd w tym klimacie. 18. Dorożki. Zapewne do wynajęcia na większe uroczystości. 19. Nosiwoda. Człowiek ten dostarczał ludziom wodę. Bukłak, jak widać, jest zrobiony z owczej skóry. 20. Dwóch nosiwodów. Podejrzane jest stojące wiadro i bukłak postawiony na sztorc. Czyżby napełniony z tego rowu? Z tyłu kobiety w burkach. 21. Baktria. Tutaj dotarł Aleksander Wielki. Do Amudarii jest kikadziesiąt kilometrów. Dalej na wschód jest Hindukusz, coraz wyższy i po drugiej stronie rzeki Pamir. Musiał się wrócić do Persji, albo iść na południe do Indii. Nie było innej alternatywy. Tu była wokół pustynia. 22. Przełom. Nowa szosa do Kabulu. Niedawno zbudowana. Za tym przełomem mieliśmy szukać jaskin. Na stronie 85 w monografii „od Andów po Hindukusz” K. Seysse-Tobiczyka jest zdjęcie czarno białe tego przełomu, w czasie wyprawy w 1960 r. Droga jeszcze była bita. 23. Biwak. Biwakowaliśmy na tą rzeczką. Andrzej i Janusz(leży). 24. Rozpadlina. Nasze dzienne życie się toczyło w cieniu. Herbatka, zupka, czy też makaronik, wszystko było gotowane na wodzie z rzeczki. Na prymusie „Juvlu”. Leszek, Janusz, Andrzej. 25. Tamaryszek. Widoczek jest ładny, kolorowy. Nie oddaje jednak upału.. Wyżej, w tych skałach, mieliśmy szukać jaskiń. 26. Pola uprawne. Teren dalej nad rzeczką był bardziej płaski i przeznaczony na pola uprawne. Obok rzeczki widać asfaltową szosę do Kabulu.
  12. Post 5 Jedziemy w Hindukusz Bębny zostały zapakowane. Średnio każdy ważył 33 kilogramy. W nich spis zawartości. Wszystko to co zabieramy, zapakowane w ten sposób, że stracenie jednego, czy kilku bębnów nie rozłoży wyprawy. Zostały zaplombowane przez celników. Mieliśmy ich trzydzieści. Każdy z napisami, jaki jest cel wyprawy. Bębnów nie wolno rzucać! Każdy z nas dostał od Jurka, powielony słownik z języka „farsi” na polski. Tym językiem rozmawiają w Afganistanie i rozmawiali w Iranie. Autorstwa Bolesława Chwaścińskiego. Na początku dedykacja -„kol. Staszkowi Bielowi z myślą o wspólnej wyprawie, B. Chwaściński 16.III.1960”. Słownik mi już blaknie. Odbity z kalki i wywołany w amoniaku. Jechaliśmy pociągiem z Krakowa do Warszawy i dalej do Moskwy. Do Moskwy przyjechaliśmy rano. Odjazd do Termezu, z dworca kazańskiego, nastąpił pod wieczór. Pociąg jechał do Duszanbe w Uzbekistanie, przez Termez. Jechał najpierw na wschód, w kierunku Uralu. A potem skręcił na południe. Za oknem przesuwała się kołchozowa Rosja. Patrzyłem, od rana przez okno wagonu, na przesuwający się krajobraz. Mijaliśmy wsie z kolorowymi, małymi, drewnianymi domkami. Między którymi biegła szeroka, zakurzona wiejska ulica. Mijaliśmy pola i laski. W których rosły białe brzozy. Pociąg się nie spieszył. Jechaliśmy w wagonie sypialnym. Każdy miał miejsce do spania, na własnej pościeli. Przedziały były otwarte. Na cztery „łóżka”. To nie był luksus w drodze do Iranu. Tu jechał zwykły radziecki człowiek. Z własnym wyżywieniem. Konduktor na zamówienie pichcił herbatę w samowarze. Kolejnego dnia jechaliśmy przez Kazachstan. Za oknem, jak sięgnąć wzrokiem, było płasko, czasem pojawiło się jakieś zafalowanie terenu. Trawa już rudziała. Jechaliśmy przez stepy. W różnych kierunkach biegły ślady opon. Pusto, żadnych domów, czy drzewek. Tylko ta trawa.. Czasem mignął stojący przy torze mały budynek. Wokół nie było innych domów. Linia była jednotorowa. Na łukach, wystawiałem głowę za okno, patrząc na wijący się długi wąż wagonów. Patrzyłem na te stepy i na myśl mi przychodzili nasi rodacy, których tu kiedyś wywieziono. I których dużo jeszcze tu żyje. Koledzy znający już tą trasę, poinformowali nas, że jak się zbliżymy do Morza Aralskiego, to w wagonach pojawią się ryby. I rzeczywiście, na jakiejś stacji, do wagonów weszło sporo osób z pęczkami wędzonych ryb. Wiszących na drucie, za skrzela. Wagon zapachniał. Widocznie wtedy jeszcze istniało Morze Aralskie. Termez Przyjechaliśmy po dwu i pół dniach do Termezu. Pociąg jechał jeszcze dalej, do niedalekiego Duszanbe. Byliśmy w Uzbekistanie. Czekała nas tu niemiła niespodzianka. Bębny nie przyjechały naszym pociągiem z Moskwy. Gdzie one są i kiedy przyjadą? Związek Radziecki jest bardzo duży. W Termezie się nie dowiemy, co się z nimi dzieje Na razie zakwaterowaliśmy się w jedynym hotelu w tym mieście. Hotel „Szark” z zewnątrz wyglądał nawet przyzwoicie. Ale do spania, w dziewiątkę, mieliśmy jeden duży pokój. Byliśmy już sporo na południu. Było bardzo gorąco. Na łóżkiem miałem mały termometr. W nocy wskazywał 32 stopnie. W dzień znacznie więcej. Hotel był z restauracją, ale siku się robiło na zewnątrz. W malutkim budyneczku, gdzie byla dziura w posadce. Teren wokół Termezu to prawie pustynia Siedzielismy w tym hotelu. Pytając na stacji o los bębnów. Pewnie były, gdzieś tam, w ZSSR. Może nawet jeszcze w Moskwie. A może jechały pociągiem w naszą stronę. A może jakiś Wania, wysłał je, przez pomyłkę, do Irkucka lub Władywostoku. Wszystko było możliwe. Na miejscowej stacji nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Co robić? Tak czekać, że kiedyś przyjadą. Pytać codziennie, czy już są? Czas płynie. Mamy urlopy z pracy. Bez tego bagażu wszystko inne przestało mieć sens. Prawie roczny wysiłek grupy ludzi poszedłby na darmo. W Związku Radzieckim nie było książek telefonicznych. Zresztą miejscowa centrala nie połączyłaby z wybranym numerem. Jedyną nadzieją była polska ambasada w Moskwie. Jak się z nią połączymy, to może tam, na miejscu u kolejarzy, coś się dowiedzą. Popchną sprawę do przodu. Nikt nie zlekceważy telefonu z ambasady. Ale nie mamy numeru. A zresztą gdyby nawet był, to nie połączą nas z nimi. Doświadczenie kierownictwa było bezcenne. Należy się udać do miejscowego sekretarza partii. I przedstawić sprawę. Kierownik i drugi kolega, najlepiej znający rosyjski, przedstawili sprawę wyprawy. Centrala telefoniczna połączy nas z ambasadą. I rozmawialiśmy. Będą interweniować! Jest więc nadzieja, że bębny przyjadą. Ale dokładnie kiedy, to dalej nie było wiadomo. Jurek postanawił, że szkoda tracić czasu bezczynnie. Kilkadziesiąt kilometrów od nas, za Amudarią w Afganistanie już zaczyna się Hindukusz. Jakieś jego długie ramiona sięgają, aż tak blisko, nad pustynną równinę nad rzeką. Hindukusz w tym rejonie to jeszcze niewysokie góry. Skaliste, wapienne. Przecięte licznymi dolinkami. Suche góry. Ale mogą w nich być jaskinie. Które się tworzą w wapieniu. To są znane zjawiska krasowe. Klub Wysokogórski to także taternicy jaskiniowi, grotołazi. Niektórzy, jak mój szwagier Paweł, to dwu-dyscyplinowcy. Podziemni i nadziemni. Sprzęt jest prawie taki sam, jeśli chodzi o wspinanie, czy zjazdy. Odkrycie jaskini, czy też jej „pogłębienie”, albo rozszerzenie w poziomie, to marzenie każdego taternika jaskiniowego. Więc gdyby jakąś taką dziurę odkryć, w tym wapiennym Hindukuszu, to byłby mały sukces. Koledzy z Klubu Wysokogórskiego mogliby zacząć ją penetrować. Nigdy nie wiadomo z góry, co się za tym kryje. Może dziesiątki kilometrów korytarzy. I dla turystyki wspaniałe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty. Pojedziemy w kilku za Amudarię i spenetrujemy obszar w pobliżu małej rzeczki, która płynąc, gdzieś z dalszych miejsc w Hindukuszu, przecina ostatnie skały na swej drodze do Amudarii, tworząc przełom. Jurek go zna. Jechał tam, już nie jeden raz. Za tym przełomem, przeprowadzimy rekonesans w poszukiwaniu jaskiń. Czekając na przyjazd kolegów, w wynajętym samochodzie z cennymi bębnami. Jestem w tej grupce, czteroosobowej. To coś nowego, zamiast siedzieć w Termezie. Nieznośny upał. W knajpie trzeba było płacić. Wóda była. Miejscowi nawet zapraszali na kielicha. Nie zdradzę, ale jeden z kolegów miał na to ochotę. Miasteczko, gdzie dokoła jest tylko pustynia. Zresztą włóczenie się po ZSSR nie było mile widziane. Zdjęcie Hotel „Szark” w Termezie
  13. Zagronie

    Tatry Super Ski

    Nie będzie Mosornego? Łoj! Dość pusty stok w środku tygodnia. Nawet nieźle przygotowany. W sam raz dla super seniora i seniorki. Którzy się nie spieszą, by zaliczyć setkę km w jeden dzień. Był za piątkę na cały od rana do nocy. Zapewne to było tak pomyślane. Przyjedzie taki dziadyga z wnukami dwudziestoletnimi. Chce wyjechać na górę do knajpy. No i może stoczyć się ze dwa razy na dół na boazerii. Kiedyś był nawet dobry. Od razu mu zabierać stówę. Mamy dobre serce, jako właściciele. Doceniamy emerytów, że dbają o zdrowie. Taki mały bonusik od nas. Jedź człowieku za pięć zł. Nie mogę narzekać. Dostaję przecież trzynastkę i czternastkę. Jakoś się wyrobię. Nie będę jadł drogich winogron w zimie. Kilogramami. Przejdę na tańsze jabłka. Tylko, żeby był fajny śnieg. I jak najmniej tych grożnych przecinaków na stoku.
  14. Post 4 Wyprawa Klubu Tatrzańskiego w Hindukusz-1973 Nosiło nas w Klubie! Co skończyło się wyjazdem do Iranu w 1972 r, w góry Elburs(blog-„Egzotyczny Iran”). Rok później PTTK obchodziło swoje stulecie. Sto lat wcześniej(1873 r) powstało Towarzystwo Tatrzańskie. Z siedzibą w Krakowie. Należeli do niego tacy ludzie, jak min. - Chałubiński, Eljasz, Sienkiewicz, Modrzejewska, Witkiewicz. Członkowie TT wędrowali po górach, mając w klapie odznakę, ze stylizowaną głową kozicy. Stulecie to jest coś bardzo poważnego. Ktoś rzucił hasło - Klub Tatrzański zorganizuje z tej okazji wyprawę w Hindukusz. Może Heniek Ciońćka, którego dobrze znał prezes klubu Jasiu. I który był już w Hindukuszu. Klub jest w PTTK. To coś bardziej masowego dla władz, niż elita z Klubu Wysokogórskiego. Władze to poprą. Dostaniemy dolary(po130 na osobę). To była najważniejsza rzecz, aby opłacić wynajem samochodu i kulisów, niosących wyposażenie wyprawy do bazy. Reszta będzie za złotówki. Reszta - to znaczy sprzęt i żywność. Wszystko musi być krajowe. Były wtedy fajne rzeczy na zachodzie, na wyposażenie wypraw, ale za dewizy! To będzie poważna wyprawa. Klub Tatrzański nie miał takich alpinistów. Ale od czego są sąsiedzi z za ściany z Klubu Wysokogórskiego. Chętnie pojadą. Wykorzystywało się każdy pretekst, by dostać poparcie, dolary i wyjechać w wyższe góry. Kierownikiem zostaje Jerzy W. Firma o znanym nazwisku, tym bardziej, jeśli chodziło o Hindukusz. Jego zastępcą został Karol J., uczestnik wyprawy z 1962 r w te góry. W składzie mamy gwiazdę pierwszej wielkości, też już znającego Hindukusz. Kiedyś znakomitego wspinacza z Dolomitów i Alp Ryśka Z., zwanego w Klubie Wysokogórskim „brudasem”, ponieważ się często mył. Janusz W., biolog z UJ. Jedzie w Hindukusz po raz drugi, zbierać swój materiał do badań. To byli sprawdzeni ludzie w górach wysokich. Wystarczy przeczytać to, co już wcześniej napisałem o wyprawach w Hindukusz. Razem było nas dziewięciu. A więc jeszcze dwójka doświadczonych członków Klubu Wysokogórskiego - Leszek Z. i Wojtek K.. Maciek D., chirurg z Kopernika(ulica w Krakowie z klinikami), goprowiec. Andrzej G. należy do naszego klubu, ale też i do KW. Jest w nim członkiem zwyczajnym. Ja też jestem członkiem KW, ale tylko uczestnikiem. Mam za małe doświadczenie w Tatrach. Zostałem zaakceptowany przez kierownika. Jeszcze nie znałem Jurka. Tylko tyle, co wyczytałem o nim w monografii K. Seysse-Tobiczyka „od Andów po Hindukusz”. Iran coś mi pomógł. On znał Elburs w Iranie i rejon Alam Kuh. Był tam na wyprawie w 1969 roku, razem z Stanisławem Bielem, jako kierownicy grup z Krakowa. Tylko że ja(my w klubie?) o tym nie wiedziałem. Ale on wiedział o naszym wyjeździe i działaniu w tym rejonie. Mieliśmy też przed wyjazdem do Iranu rozmowę w klubie z Bielem. Góry Elburs go nie interesowały(już w nich był). Ale gdybyśmy zorganizowali wyjazd w góry Hoggar(na Saharze) to pojedzie z nami. Biel już wtedy rezygnował z poszukiwania wyzwań w górach. Od coraz co wyżej stawianej poprzeczki. Czego nie można powiedzieć o wielu późniejszych znakomitych alpinistach. Którzy nie mogli się „oderwać” od gór i w nich zostali. Gdyby nasza działalność w Iranie była lepiej znana(rozpropagowana). Być może w kolejnej monografii K. Seysse-Tobiczyka „Himalaje-Karakorum” (1974 r) znalazł by się opis naszego działania, jako polskiej wyprawy w Elbursie. Jest w tej książce opis działania Polaków w Iranie, w latach poprzedzających nasz wyjazd(Andrzej Marczak - Iran i Azja Mniejsza). Nasze informacje pochodziły tylko z „Taternika”. Monografia K. Seyyse-Tobiczyka ukazała się rok po naszym pobycie w rejonie Tacht-e Sulejman. Pisząc posty w blogu „Egzotyczny Iran” zupełnie zapomniałem, że leży u mnie na półce. Biwakowaliśmy na czterech kilometrach. Przeszedłem razem z Januszem drogę Steinuera na Alam Kuh. Na Demawendzie poznaliśmy, co to jest rozrzedzone powietrze. Dla naszych pań(Elżbiety i Rysi), kobiet turystek, nie wpinającyh się, wyjście na Demawend było pewnym osiągnięciem. Przy kompletowaniu obsady na Hindukusz dowiedziałem się, jak w się praktyce, dobiera zespół na wyprawę. Wybiera kierownik. Ale już wybrany może kogoś zaproponować, którego zna praktycznie. Kierownik ma głos decydujący. Wybór członków jest sprawą najwyższej wagi. To ma być zespół współpracujący, a nie zespół egoistów, realizujących swoje, prywatne cele. Cel jest jeden. Cel wyprawy. Zostałem więc jej członkiem. Byłem najmniej doświadczony spośród kolegów. Dobrze będę „tragarzem”- myślałem. Zawsze większość członków wypraw to tragarze. Ludzie od czarnej roboty. Ktoś musi nosić coraz wyżej, sprzęt i żywność. Zakładać obozy i liny poręczowe. Elita jest oszczędzana na atak szczytowy. Ale zawsze można mieć nadzieję, że wyjdzie się dość wysoko. Może na sam czubek góry, gdy mój organizm będzie super silny. Wyprawa jako oficjalna miała swoją pieczątkę i papier firmowy. Z napisami także w języku angielskim, z podaniem konta PKO I. Mieliśmy „pocztówki”, wykonane przez drukarnię. Ze zdjęciem pięknego szczytu w Hindukuszu, Kohe Baba Tangi(6513 m) Ryszarda Zawadzkiego. Z kolorowym obramowaniem, oraz odbiciem znaczka klubowego. Z gadżetów na podarunki mieliśmy znaczki, które można było wpiąć do klapy. Miały one w swej treści wmontowany znaczek klubowy. Stylizowaną głowę kozicy. Byliśmy klubem tatrzańskim, to zobowiązywało. Jurek rozdzielił robotę. Mnie przypadła działka pod nazwą żywność. Dostałem listę około dwudziestu produktów, sprawdzonych na poprzednich wyprawach w Hindukusz. Oczywiście tylko polskich. Należało je stopniowo zdobywać. Więc pisałem pisma, na papierze firmowym, o zapomogi. Mogą być produkty, albo gotówka. Produkty najlepiej w puszkach. Inaczej się zepsują. Nie liczyłem pism, ale zebrało się ich kilkadziesiąt. Głównie do fabryk produkujących żywność. Pozostali koledzy też nie próżnowali. Każdy miał swoją działkę. Potrzebne były namioty, „puchy”(kurtka, śpiwór). Śpiwór - kilo czterdzieści gęsiego puchu. Kurtka - siedemset gramów. Puch skupywała jakaś firma od drobiu. Więc nam może „podarują”, jako sponsorzy, lub sprzedadzą. Brakującą ilość należy szukać na wsi od „baby”. Kurtki i śpiwory dla wypraw szyła pani Momatiukowa z Katowic. Żona znanego alpinisty. Wiedziała jakie są wymagania od tego sprzętu. I jaki materiał ma być na pokrycie? Mocny i lekki. Tylko stylon. W Łodzi go produkują na eksport. Znów pisma. Ktoś musiał wykonać czekany i raki. Czekan to głowica, odkuwka, nie spawana. Drzewce to nie problem. Raki mają być ze stali elastycznej, ale też dającej się hartować. I też nie spawane. Namioty zrobi Legionowo. W Krośnie produkują liny alpinistyczne. W Wałbrzychu opracowali buty podwójne, na warunki w górach wysokich. „Lekkie metale” w Kętach pospawały nam stelaże, z rurek aluminiowych, pod wory. To z grubsza wszystko. Pakowane do żółtych bębnów, z fabryki lekarstw „Miraculum” w Krakowie. Od jesieni, przez zimę, toczą się narady, jak sprawa posuwa się naprzód i co trzeba zrobić. Pojedziemy pociągiem do Termezu. Razem z nami bagaż. Droga jest znana. Jurek, Karol i Rysiek już tam jeździli. Jedziemy do Doliny Mandaras. Jurek postawił cel. Bardzo ambitny. Przejście grani Nadir Szach – Szachaur. I jednocześnie pierwsze polskie wejście na Szachaur. Droga cały czas na wysokości blisko siedmiu kilometrów. Ja się nie zastanawiałem, czy to będzie możliwe. Nie znałem Hindukuszu. Tylko z monografii K Seyyse-Tobiczyka. Moje doświadczenie górskie, w stosunku do kierownika, było minimalne. Zresztą było to wtedy takie odległe. Wszystkie moje siły były skierowane na bieżące sprawy. Robiłem swoją robotę. Wiedziałem, bo obliczyłem, że średnio na jednego członka wyprawy, na jeden dzień, potrzeba będzie nieco ponad kilogram różnych produktów. Na śniadanie, obiado-kolację. Licząc dziewięciu członków, liczbę dni w górach i dojazdy(powroty) wychodziło do półtony, które trzeba będzie zgromadzić. Potem zapakować razem ze sprzętem do bębnów. Tym się zajmowałem. Wszyscy mieli podobne problemy. Wszyscy gdzieś pracowali przez sześć dni w tygodniu. Nikt nas nie sponsorował, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Nikt fizycznie się nie przygotowywał do ciężkiej pracy, w rozrzedzonym powietrzu. W noszeniu ciężkich worów. To był amatorski alpinizm. Taki jeszcze wszyscy u nas uprawiali. Zdjęcia: 1. „Pocztówka”. 2. Cel wyprawy – Grań łącząca szczyt Nadir Szach(z prawej - 6814 m) z Szachaur`em(z lewej – 7116 m). Grań ma ok. pięciu kilometrów długości. Na tle czarnej ściany Nadir Szacha widać szczyt M3(6300 m)oddzielony od niego przełęczą. Zdjęcie autora postu, zrobione ze szczytu M1(6020 m), w czasie wyprawy. Dolina Mandaras jest na prawo, poza zdjęciem. Nadir Szach został zdobyty po raz pierwszy przez wyprawę poznańską(Dobrogowski, Gąsiorowski, Mitkiewicz - 1962 r). Na ww. przęłęczy ustawili obóz II(6000 m). Namiot kolejnego obozu został ustawiony na wysokości 6650 na lodowcu, spadającym ze szczytu
  15. Post 3 Klub Tatrzański PTTK w Krakowie Byliśmy z żoną, jako studenci, członkami Klubu Tatrzańskiego PTKK w Krakowie. Oddział Krakowski PTTK wynajmował jedno piętro w budynku na ulicy Basztowej. Miały tu siedzibę także inne kluby PTTK. Kajakarze, żeglarze itd. Jeden pokoik na tym piętrze miał do swej wyłącznej dyspozycji Klub Wysokogórski. Głównie służył on im jako miejsce na zebrania taterników, odczyty. Cisnąłem się wraz z innymi w tym pokoiku, na prelekcji Stanisława Biela. Ówczesnej gwiazdy polskiego alpinizmu. Biel wrócił świeżo z Grindewaldu, gdzie wraz z partnerem przeszedł, wysoką na tysiąc osiemset metrów, północną ścianę Eigeru. Było to jej pierwsze polskie przejście(1968 r). Przywiózł ze sobą kolorowe przeźrocza. Wspaniale opowiadał o tej ścianie, o historii jej zdobywania. To była dramatyczna opowieść o „wahadłach” przy wspinaczce. O nieszczęśnikach, którzy odpadli od ściany i zdarzyło się im wisieć przez dwa tygodnie. Zanim ściągnięto ich ciało. Całą wspinaczkę można sobie było obserwować przez dużą lornetę z Grindewaldu. I też to wiszące ciało. Ściana ta też jest sławna z kolejki, która sobie jedzie w jej wnętrznościach na lodowiec pod Jungfrau. Nasz Klub nie miał pokoju, ale korzystał jak inne z sali ze stolikami, gdzie można było dostać w bufecie kawę, czasem i ciastka. Mieliśmy wyznaczony dzień i godzinę na spotkania. Każdy klub PTTK tak miał, by nie było bałaganu. Klub w zamierzeniu(statut) grupował tzw. wykwalifikowanych turystów górskich. Coś pośredniego między zwykłym turystą poruszającym się po szlakach, a taternikiem. Byliśmy klubem „elitarnym”. Należeli do niego głównie studenci, pracownicy krakowskich uczelni, inżynierowie. Nowy członek musiał być polecony przez należącego już do klubu. Poruszaliśmy się poza szlakami, głównie za granicą Bułgaria(Riła, Pirin), Alpy Julijskie. W Tatrach nie bardzo się dało, bez narażenia się na karę. Klub organizował letnie obozy wspinaczkowo-turystyczne. Czy też narciarskie obozy zimowe w Zakopanem. Ale niektórzy członkowie klubu byli także wspinaczami, należącymi do Klubu Wysokogórskiego. Ci już mogli korzystać z większej swobody w Tatrach, by dojść pod „ścianę”. Zresztą niekoniecznie się wspinać po tym dojściu. Taternicy nieraz zabierali ze sobą „osoby towarzyszące". Pełniąc rolę wykwalifikowanych przewodników. Nie było w Tatrach przewodników, którzy mogliby prowadzić turystę w terenie skalistym,. Do Klubu Wysokogórskiego nie mieliśmy więc daleko. U nas dominowały głównie dziewczyny. Studentki, sympatie. W naszym Zarządzie był też Heniek Ciońćka, uczestnik kilku wypraw w Hindukusz. Klub miał przypinaną odznakę ze stylizowaną głową kozicy. Być może bardzo podobną do odznaki historycznego już Towarzystwa Tatrzańskiego(nast. post) Będąc tym członkiem skończyłem kurs jaskiniowy. Po pierwszych doświadczeniach praktycznych w Jurze na tym kursie, zrezygnowałem z bycia taternikiem jaskiniowym, gdy pojawiła się możliwość kursu skałkowego. Zresztą obydwa odbywały się w Klubie Wysokogórskim. Jaskinie to dla mnie była woda, błoto i zimno. Oraz siedzenie całymi tygodniami w ciemnościach w głębi ziemi. Na kursach najpierw jest część teoretyczna. Ta na kursie skałkowym odbywała się pod koniec zimy. A w niej było wszystko, to co przyszły taternik powinien wiedzieć. Góry skaliste, topografia, klimat. Wspinaczka. Sprzęt, technika wspinania się. Zasady asekuracji. Ratowanie się w razie wypadku. Potem była praktyka w skałkach, w Jurze. W dolinach Bolechowickiej, Kobylańskiej(Karniowickiej). Czy też wypady do Będkowskiej. W Kobylańskiej, u góry dolinki, było źródełko. Czyściutka woda wypływała z pod brzegu. Przy źródełku(wtedy to było tradycyjne miejsce) na materacach leżały vipy alpinizmu. Tacy co już zaliczyli Alpy. Ale i tacy, co byli i w Hindukuszu. Jednym z nich był „Zyga”, Andrzej Heinrich. Andrzej miał swoją trzódkę kursantów. Prowadził ją przez dolinkę, niosąc linę, zawieszoną ukośnie na plecach i piersiach. Był to osiemdziesięciometrowy „podciąg”. Na pętli wisiały stalowe karabinki i stalowe haki, różnych kształtów i rozmiarów. To całe żelastwo brzęczało, gdy szedł z kursantami na wybraną „drogę”. Andrzej był lubiany. Wyglądał na nieśmiałego. Andrzej ma dziewczynę! Plotkowało środowisko. Plotkowało przy źródełku. Wszystkie skałki w dolinach jurajskich mają swoje nazwy. Są przewodniki, więc można sobie poczytać. Jaka nazwa, jaka trudność drogi. Ale przykładowo - w Kobylańskiej -Słoneczna(turnia), Wronie Baszty, Okręt itp. W Będkowskiej „Dupa Słonia”(kształt skały, nad ziemią), Iglica itd. Andrzej był później znakomitym himalaistą. Nie tak, może spektakularnym jak Kukuczka, ale bardzo pewnym i wytrzymałym partnerem. Po Hindukuszu wyruszył w Karakorum-Malubiting - 1969 r i Kunyang Chhish -1971 r. Wszedł na kilka ośmiotysięczników w Himalajach i zginął w tych górach. Adepci wspinaczki, pod okiem instruktorów, „kosili” te skałkowe drogi. Potem leżąc na materacu gumowym przy źródełku. W szumie warkotu „Juvli”, słuchało się opowieści, jak z bajki, gdy któregoś z instruktorów zebrało na zwierzenia. Na przykład jeden z uczestników wyprawy w Hindukusz, mający wcześniej wspinaczki pod Mont Blanc powiedział pewnego dnia - słuchajcie - obliczyłem, że co dziesiąty z wybitniejszych alpinistów ginie. Autor tych słów(Jacek Poręba) był później członkiem wyprawy na Kunyang Chhish. Kierowanej przez Andrzeja Zawadę. Kolejne szkolenie odbyło się już w prawdziwych górach. Na Hali Gąsienicowej. Kilku instruktorów i bajkowy hotel w Betlejemce. Zaczyna się to od jakiegoś Skrajnego Filaru Skrajnego Granata. Potem Płyta Lerskiego, na przełęcz między Zawratową Turnią i Zadnim Kościelcem. No i tak nam szło szkolenie. Szło mimo, że jeden z instruktorów miał sztywne kolano(Adam Zyzak). Wspinał się jednak dobrze. Męczyło go dojście pod ścianę i zejście. Kurs skończyliśmy egzaminem. W nim była, min., szczegółowa topografia Tatr Wysokich. Była to dla mnie przygoda. My kursanci wierzyliśmy starszym kolegom, że wiedzą co robią z nami. Kierowała nami ślepa wiara w doświadczenie starszych. Ale przyszły pierwsze refleksje. Do Murowańca dano znać, że jakiś facet wpadł do żlebu, który się zaczynał w dół od ścieżki na Skrajny Granat. W Murowańcu był jeden goprowiec, który pełnił rolę złotej rączki w schronisku. Zrobiło się ciemno, gdy wybraliśmy się z tym goprowcem w drogę. Nasi instruktorzy zaoferowali pomoc chłopu. Jeden z nich zjechał do tego żlebu, by tylko stwierdzić, że człowiek nie żyje. Drugi przypadek w czasie naszego dwutygodniowego kursu. Dwójka wspinaczy rozpoczęła już trzecią drogę tego samego dnia. Jak były krótkie, to tak robiono, by ich więcej zaliczyć. Trzecią był w tym przypadku Komin Drege`a na Granatach. Nadzwyczaj trudna wspinaczka. Pionowa, ciemna skała z wodą. Nieszczęśnik spadł z sześciu metrów na piarg. Pewnie nawet nie wbił haka, by się zaasekurować. To przecież tylko sześć metrów! Wspinałem się kilka sezonów w Tatrach. Ale jakaś ekstremalna wspinaczka, nie była w moim guście. Za blisko jest się tej granicy, skąd nie ma powrotu. Patrząc czasem potem na siebie, na zdjęciu czarno-białym, z przed lat, na Zamarłej Turni. Zadawałem sobie pytanie. Jak to było? Droga klasyczna na Zamarłej. „Piątkowa”. Wtedy marzenie, dopiero co opierzonego wspinacza. Kiedyś przed wojną przepustka, by nazwać kogoś taternikiem. Stopnie i chwyty nie są duże, ale skała jest lita, mocna. Tatrzański granit. Startuje się wprost z piargów. Nachylenie ściany gdzieś – pod siedemdziesiąt, stopni. Ekspozycja rośnie bardzo szybko pod nogami. Cały czas widać w dole piargi pod ścianą. Pod koniec „drogi” jest kominek wyjściowy. Niedługi, ale skała jakby nie lita, niezbyt pewna. Ma niewielkie występy. Nie jestem całkiem pewny, czy się nie urwą. Wbijam przed nimi hak. Zawsze się tak robi, gdy coś jest dalej niepewnego. Po dźwięku uderzeń wiem, że nie siedzi pewnie w skale. Jego ucho nie dotyka skały. Ale nie mam wyboru. Wpinam stalowy karabinek i linę. Ostrożne obciążam chwyty. Po może dziesięciu, lub więcej metrach, jestem na szczycie Zamarłej Turni. Ściągam partnera. Gratulujemy sobie Zamarłej! Ale to zdjęcie? Zrobił mi je Smieną, gdy się przymierzałem do tego kominka. No dobrze polecę, myślę - patrząc na nie. Jestem asekurowany liną przez partnera. Ale tylko teoretycznie! Ten hak się wyrwie. A jak się nie wyrwie, to będę wisiał w tej ówczesnej „uprzęży”, która była tylko pojedynczą liną(tu podwójną – „podciąg”)owiniętą dookoła żeber. Stracę szybko przytomność. Wisząc i wiercąc się na linie, hak się wyrwie. Polecę dalej. Wyrwę partnera ze stanowiska, to prawie pewne. Podzielimy los Skotnicówien. Takie wątpliwości zaczynały się wtedy u mnie. W pewnym momencie moje zafascynowanie wspinaniem stanęło między mną i moją dziewczyną. Ustąpiłem częściowo i przezwyciężyliśmy ten kryzys. Została moją żoną. Bardziej odpowiadała mi więc taka aktywność w górach, gdzie nie będzie takich skrajnych wyczynów na skale. Będzie więcej chodzenia. Gdzie będą lodowce. Piękne pejzaże, słońce. Przygoda. W tramwaju spotykam kolegę. Kiedyś na obozie Klubu w Dolinie Kieżmarskiej zrobiliśmy kilka dróg. Nawet byłem raz, w tym okresie, w jego domu. Był jedynym synem profesora UJ. Marian miał na imię. Cześć Marian! Marian przedstawia mi dziewczynę, to moja żona. Wspinamy się razem. Wiesz - jedziemy za dwa tygodnie w Alpy! Mamy już czekany. Pięknie, gratuluję! Niedługo po tym czytam w jakiejś gazecie, że znaleziono ich ciała pod Mont Blanc. Spadli dwieście metrów po polu lodowym. Zamarła Turnia Autor na „drodze klasycznej” na Zamarłej Turni. Nie pamiętam dokładnie daty. Ale był to rok 1965(66). Teraz jest znacznie łatwiej się na niej wspinać. Bez porównania lepszy sprzęt asekuracyjny. Na Zamarłej zamontowano cały szereg stałych punktów asekuracyjnych(haki, „spity”). Wtedy jedyna asekuracja odbywała się z własnoręcznie wbitego haka.
  16. Post 2 Kolejne polskie wyprawy w Hindukusz W 1962 roku wyrusza w Hindukusz druga polska wyprawa. Składająca się z dwóch grup. Poznańskiej i krakowskiej. W wyprawie bierze udział kilku Francuzów. Metoda stosowana tym czasie, aby mieć źródło dewiz. Z dwudziestki uczestników, tylko trzech brało udział w pierwszej wyprawie w 1960 roku. Biel, Krajski i Zierhoffer. Reszta nigdy nie była w górach wysokich. Podróż do Afganistanu z bagażem była już „tradycyjna”. Pociągiem do Termezu i stateczkiem przez Amudarię na brzeg afgański. Nazwa przejścia granicznego jest mało ważna, ponieważ jego położenie nad rzeką zmieniało się w czasie kolejnych wypraw. Z granicy jechali do Mazar-i-Szerif i dalej już też„tradycyjnie” do Fajzabadu, przełomem Kokczy. Grupa poznańska wchodzi do dziewiczej Doliny Mandaras. Która się odgałęzia na wschód od doliny Qazi Deh, w rejonie japońskiej „Bazy pod Wierzbami”. Zasadniczym celem miał być potężny szczyt, wznoszący się w grani głównej Hindukuszu, w głębi tej doliny. Byli pewni, że to jest ten sam szczyt, co oznaczony kotą -7125 m, na mapie „Survey of India”. Zakładają bazę w Dolinie Mandaras na wysokości ok. 4100 m. Powrócę potem do tego miejsca i kolorowych widoków z niego. Grupa penetrowała otoczenie doliny. Nadając kolejnym szczytom w jej otoczeniu literę„M”(Mandaras) i numer. Szczyt z kotą -7125 m, oznaczono jako M4. Weszli na niego, jako pierwsi zdobywcy. Późniejsze, dokładniejsze pomiary obniżyły jego wysokość do 6814 m. W porozumieniu z władzami, po naradzie w Kabulu, nadano mu nazwę Nadir Szach. Ojca panującego króla Afganistanu Zahir Szacha. Stryczyński i Zierhoffer wchodzą też jako pierwsi ludzie na Kohe Mandaras(6631 m). Był początek września i przy wejściu na szczyt odmrażają sobie stopy. Grupa krakowska, licząca siedem osób, w której byli min.- Stanisław Biel, Henryk Ciońćka i Karol Jakubowski, nie miała sprecyzowanego planu i udała się dalej w kierunku wschodnim, by szukać szczytów, o wysokości przekraczającej siedem kilometrów. Podjechali najpierw samochodem dwadzieścia kilometrów dalej, wzdłuż Ab-e Pańdź do wioski u zbiegu dużej doliny. W której, w głębi dominował potężny szczyt Szachaur(7167 m), nazwany tak samo jak wioska. Po rekonesansie w dolinie okazało się, że wejście na niego jest niezwykle trudne. Przeniesiono się dalej w górę doliny Wachanu, w celu rozpoznania terenu. W tym rejonie weszli jako pierwsi na Kohe Tez(7015 m). W roku 1963 wyjeżdża w Hindukusz wyprawa łódzkiego koła Klubu Wysokogórskiego. Jej kierownikiem był Andrzej Wilczkowski. Głównym celem był już rozpoznany Szachaur. Nie zdobyli tego szczytu. Na jego pokonanie należało przebyć trzykilometrowy lodowy filar. Rozpoczęli poważniejszą akcję na niego już w październiku, jako ostatnie zamierzenie. Byli wprawdzie już doskonale zaaklimatyzowani. Doszli jednak tylko do 5800 metrów, gdy drogę zmknęła im osiemdzięciometrowa bariera szklistego lodu. Do szczytu mieli jeszcze 1300 metrów. Weszli natomiast wcześniej na Kiszmi Chana(6745 m), M2(6460 m) i po raz pierwszy na Langutę-i Barfi(6827 m). W głowie utkwiła mi książka Andrzeja Wilczkowskiego - „Pokutujące śniegi”. Była to relacja o tej wyprawie. Dziwne śniegi. Spotykane w suchych górach, min. w Andach i Hindukuszu. Śnieg firnowy topnieje, ale w dziwny sposób. Tworząc las „szpikulców”, o wysokości do wzrostu człowieka, czy wyżej. Tworząc „gęsty las”. Nie da się przez to swobodnie iść. Łamią się bez trudu. Same szpice. I dalej zostaje część „nadziemna”. Trzeba czasem dodatkowo zbijać je czekanem. Machaj jednak tym narzędziem powyżej pięciu kilometrów, niosąc nieraz, nie lekki plecak. One pokutują, jak mnisi. Pokuta też dla alpinisty, gdy na nie trafi. Czytając ją, gdy została wydana w 1969 roku, nie przypuszczałem, że zobaczę na własne oczy tych pokutników. I będę musiał przez nich przebrnąć. W Hindukuszu zaczęli się pojawiać Niemcy, Austriacy. Zaczął być modny wśród alpinistów. W 1966 roku wyjeżdża kolejna polska wyprawa, środowiskowa z Krakowa, zawierająca piętnaście osób. Kierowana przez Romana Śledziewskiego. W jej składzie po raz pierwszy dwie kobiety, oraz min: Andrzej Heinrich, Jerzy Potocki, Jerzy Wala, Ryszard Zawadzki. W wyprawie wziął też udział Janusz Wojtusiak, biolog z UJ. Zaproszono też do udziału alpinistów zagranicznych, z powodów już wcześniej wyjaśnionych. Postanowiono wejść na Szachaur filarem północnej ściany. Stawiając to, jako główny cel wyprawy. Przewidywano także wejście na dwa szczyty powyżej siedmiu kilometrów i trawers całej grani Noszaka. Nowością było użycie do przewozu bagażu i części uczestników wyprawy samochodu Star z przyczepą. Który jechał przez Turcję i Iran do Afganistanu. Spotkanie całej wyprawy nastąpiło w Fajzabadzie dziewiątego sierpnia. Najpierw działali w otoczeniu doliny Qadzi Deh. Trzydziestego sierpnia sześciu członków wyprawy stanęło na Noszaku(7492 m), wychodząc nowa drogą(zachodnią grzędą Noszaka) i bijąc swoje rekordy życia. Przy okazji pokonali wszystkie trzy wierzchołki Noszaka-wschodni, główny i zachodni. Działąjąca w składzie wyprawy z mężem Fracuska Isabelle Agresti doszła do 7400 m. Prasa francuska nazwała ja po powrocie do kraju „La famme vivante la plus haute du monde”(Silna i wybitna kobieta. Ale też, że wyszła najwyżej na świecie-gra słów). Wejście na Noszak, nową drogą, w zaledwie dwa tygodnie od rozpoczęcia działalności, zakończyło się chorobą wysokościową kilku uczestników. Zmuszeni byli zejść niżej. Wpływ na to miało także nieodpowiednie odżywianie. Trójka z nich, najmniej odczuwająca skutki wysokości, Bourgeois, Heinrich i Potocki została w pobliżu Noszaka i postanowiła jeszcze wejść na dwa szczyty-Darban Zom(7219 m) i szczyt z kotą -7291 m. Uważali, że ten drugi jest dziewiczy. Szczyt(Shingeik Zom -7291 m) nie był dziewiczy. Tylko oni o tym nie wiedzieli. Został zdobyty wcześniej, w tym samym roku przez alpinistów niemieckich. Na wieść o tym, jako ubezpieczenie do obozu III pod Noszakiem docierają Rodziński, Wala i Wojtusiak. Zamierzali wejść na oba te siedmiotysięczniki z siodła(szeroka przełęcz) pomiędzy nimi. Obniżywszy się trzysta metrów z obozu trzeciego(6800 m) na Noszaku rozbili namiot u stóp żebra skalnego, spadającego z jego głównego wierzchołka. Następnego dnia zaczynają podchodzenie w kierunku przełęczy pomiędzy tymi szczytami. Śnieg na podejściu był głęboki i na przełęcz docierają dopiero pod wieczór. Zmuszeni są wrócić na noc do namiotu. Wieczorem psuje się pogoda. Zaczyna sypać śnieg. Śniegu przybywa i rano rezygnują z tych dwóch szczytów. Decydując się na powrót do obozu trzeciego pod Noszakiem. Lawina pyłowa porywa Bougeois i Potockiego. Kolejna porywa Heinricha. Bougeois i Heinrich wygrzebują się ze śniegu. Długie poszukiwania Jerzego Potockiego nie dają rezultatu. Jest pierwszą, polską ofiarą Hindukuszu. Przestawiają namiot w pobliże grani, łączącej Noszak z Gumbaze Safed(6800 m). Zamieć nie ustaje i cały następny dzięń spędzają w namiocie bez żywności, która została w plecaku Potockiego. W kolejnym dniu próbują znowu dotrzeć do trzeciego obozu. W głębokim śniegu idzie im to straszliwie wolno. Obaj mają zapalenie spojówek. W dodatku Heinrich ma nogę przebitą czekanem. Wracają do namiotu. Jedyna możliwość uratowania się, to zejście z grani do bazy wysuniętej. Bougeois decyduje się na to zejście, skrajnie trudnym terenem. Rozstają się. Większość zejścia to ogromna skalno-lodowa ściana. Półtora dnia schodzi do bazy. Natomiast Heinrich, po noclegu w namiocie, wraca z największym trudem do trzeciego obozu. Tu była żywność i paliwo. Został uratowany. W 1971 wyruszają do Afganistanu dwie ekspedycje. Jedna z koła krakowskiego KW, przy współudziale koła lubelskiego KW. Druga z Wrocławia. Kierownikiem krakowskiej grupy został Stanisław Biel. W jej składzie byli min. Henryk Ciońćka, Jerzy Wala, Ryszard Zawadzki. Szefem grupy z Wrocławia był Jerzy Wojnarowicz. Część ekipy i bagaż jedzie do Afganistanu Jelczem 315 M. Druga część leci samolotem z Moskwy do Duszanbe. A stąd pociągiem do Termezu. Jelcz z bagażem dociera aż do Fajzabadu, pokonując wąskie galeryjki nad Kokczą. Potem za tym miastem, w stronę doliny Wachanu, natrafiwszy na mostek, który zawaliłby się pod ciężką maszyną, zmuszeni byli wynająć samochód i przenieść na niego bagaż wyprawy. W końcu z opóźnieniem wszyscy docierają do wsi Qadzi Deh. Stąd Wrocławianie idą z karawaną w górę pod Noszak. Obóz główny ma być założony na wysokości około 4030 m. Tu dowiadują się, że pod Noszakiem zmarło kolejno, na chorobę wysokościową, pięciu alpinistów bułgarskich. Czytałem szczegółowy opis tej nieszczęsnej wyprawy. Przyczyną było zbyt szybkie posuwanie się w górę, bez należytej aklimatyzacji i wypoczynku. Był już wrzesień i początek jesieni. W bazie pod Noszakiem zaczynał w nocy pojawiać się mróz, który utrzymywał się także przez dzień. Wyżej, w rejonie szczytu, rozpoczynała się zima. Wejście na Noszak wiązało się z dużym ryzykiem. Ustalili wspólnie, że nie będą na niego wchodzić. Wyjdą w stronę jeszcze nieznanych, ale niższych gór Kohe Zebak. W celu aklimatyzacji i rekonesansu. Nęcił ich jeszcze nie zdobyty szczyt w pobliżu Noszaka. Noszący kotę - 6350 m. Zdobyli go i nazywali Asp-e Sayah(Czarny Koń). Ponieważ jego pokonany, wyższy sąsiad nosił już nazwę Asp-e Safed(Biały Koń-6607 m). Osiemnastego września zaczął padać śnieg. Przenieśli się ostatecznie w Kohe Zebak. Jest to grupa górska na zachód od Hindukuszu Wysokiego. Za doliną Qadzi Deh. Która ją oddziela od Hindukuszu Wysokiego. Ma ona obszar ok. 950 km kwadratowych. Nazwa ich pochodzi od miejscowości Zebak, przez którą jedzie się z Fajzabadu do Iskaszimu. Najwyższym szczytem tych gór jest Sad Isztragh - 5859 m npm. Grupa krakowsko-lubelska udała się samochodem ze wsi Qadzi Deh w górę Wachanu, docierając do osady Qala-i Panja. Ostatniej, do której można było wtedy dojechać tym pojazdem. Spieszyli się, ponieważ było coraz zimniej. Stąd wyruszyły cztery zespoły rekonesansowe. Po ich powrocie zdecydowano, że zaatakują Kohe Qala-i Ust(6309 m), a następnie Kohe Baba Tangi(6513 m). Jeden ze wspanialszych problemów ścianowych w Hindukuszu. Z jego północnym, dwukilometrowym filarem. Dziesięciu alpinistów prowadził Ryszard Zawadzki. Nie osiagnęli tych szczytów. Jednak po drodze weszli na kilka wiechołków powyżej pięciu kilometrów. Zaczęła załamywać się pogoda. Na całym Hindukuszu Wysokim(Wschodnim) padał śnieg. Ostatecznie grupa wróciła na zachód, w rejon Kohe Zebak. Hindukusz Wysoki Dla ułatwienia zrozumienia moich postów i śledzenia działalności Polaków w początkach eksploracji Hindukuszu załączam mapę graniową Hindukuszu Wysokiego, opracowaną przez Jerzego Walę i zamieszczoną w monografii „Od Andów po Hindukusz” Kazimierza Seyyse-Tobiczyka. Autor mapy zbierał informacje od uczestników wypraw penetrujących Hindukusz. Stopniowo uściślając jego topografię. Dla ułatwienia śledzenia mapy zaznaczyłem na czerwono szczyty, które były celem zainteresowania polskich wypraw. Króciutko omówionych w poprzednich akapitach. Noszak ma trzy wierzchołki. Główny(M), zachodni(W) i wschodni(E). Zieloną kropką oznaczyłem rejon japońskiej bazy głównej(„Baza pod Wierzbami”) z roku 1962. Znajdowała się ona u zbiegu dolin Qadzi Deh i Mandaras na wysokości ok. 3 km. Nazwy szczytów na mapie się zmieniały i w literaturze polskiej są takie, jak w nawiasach: Kohe Naser Khosraw(M2- 6460 m): Kohe Kesnikhan(to Kiszmi Chan): Kohe Nadir Sah(Nadir Szach): Kohe Skhawr(Szachaur.) Kohe to „góra”, szczyt. Wysokości szczytów też ulegały zmianie. W miarę coraz dokładniejszych pomiarów. Mapy takie, popularn1e zwane „graniówkami” są podstawą działania alpinistów w górach. Nie mapy fizyczne. Mapy fizyczne zawierają zbyt wiele szczegółów i są „nieczytelne” dla wspinacza. Dla alpinisty istotny jest przebieg grani. Grani głównej rejonu, grani bocznych, odgałęziających się od głównej w punktach zwornikowych. Naniesione na ich przebieg szczyty, przełęcze i ich wysokości. Ogólny przebieg dolin, lodowce oraz cieki(potoki, rzeczki). Alpinista, wspinacz musi widzieć stok, ścianę, grań, aby ocenić trudności wspinaczki, po skale i lodzie. Zastępczym środkiem dla oceny była i jest fotografia. Jak najbardziej też szczegółowa. Nie da się tego zrobić z najbardziej nawet szczegółowej mapy fizycznej. Która jest przydatna w ogólnej orientacji, przy dojściu w interesujący rejon. Teraz pojawiły się dodatkowe środki, dla wyobrażenia sobie rzeźby terenu. Zdjęcia z satelitów, czy tzw. zdjęcia lotnicze. Z naniesionymi poziomicami. Wszystko to bardzo ułatwia alpinizm w nieznanych górach. Niemniej ostateczne zdanie należy do człowieka obserwującego teren. .
  17. Post 1 Kilka słów wstępu Nazwa tematu „Hindukusz”, ponieważ będzie głównie o eksploracji tych gór, przez polskich alpinistów. Pojawią się poszczególne, kolejne posty, tworzące całość tematu. Byłem członkiem wyprawy w Hindukusz w 1973 roku, zorganizowanej przez Klub Tatrzański z Krakowa. Mam dużo kolorowych zdjęć, wykonanych na błonie ORWO Color. Zdjęć nie tylko gór, ale i ludzi, pejzaży. Zdjęcia, które zrobiłem, opisują ten kraj, jaki był prawie pół wieku temu. Będzie ich ponad dwie setki. Zostały zeskanowane z przeźroczy i starannie „wyczyszczone” z naleciałości po wywołaniu. Starałem się opisać ten kraj taki, jaki widziałem i zapamiętałem. Bardzo pomogły mi w tym zdjęcia. Powiększone na ekranie komputera ujawniły dawno zapomniane szczegóły z mojego pobytu. Nie będzie to relacja o wybitnych osiągnięciach górskich. Raczej będzie to opis, jak wyglądała realizacja typowej, środowiskowej wyprawy wysokogórskiej w Hindukusz w Afganistanie, gdy zaczął być eksplorowany przez Polaków. Widziana bardziej oczami alpinisty „tragarza”, a nie lidera zespołu. Czytając moje poszczególne posty, należy na chwilę zapomnieć o niesamowitym postępie w eksploracji gór. O dzisiejszych wyczynach najlepszych wspinaczy, czy też alpinistów. Powinno się wyraźnie odróżnić alpinizm od sportowej wspinaczki skalanej. Należy się przenieść myślami wstecz, ponad pół wieku temu. Wyobrazić sobie wysokie góry nietknięte stopą ludzką. Z wyjątkiem miejscowej ludności, której penetracja, z powodów oczywistych, ograniczała się tylko do dolin. Taki sam proces poznawania gór miał miejsce w Alpach i w naszych Tatrach, tylko znacznie wcześniej. Afganistan, kraj w środku Eurazji. Kraj dwa razy większy od Polski. Pokryty jest w większości górami o nazwie Hindukusz(„Góry Indyjskie”). To pierwsza część ich nazwy. Kusz zniekształcone „kuh”-góra, z perskiego(farsi). Góry, których kształt przypomina dłoń z rozpostartymi palcami ciągną się na przestrzeni 1300 km. Najwyższa ich część(Hindukusz Wysoki) ciągnie się wzdłuż górnego biegu Amudarii. Na jej orograficznie lewej stronie, na pograniczu Pakistanu(prowincja Chitral). Dolina Amudarii, nosząca w górnym biegu nazwę Ab-e Pańdź(Oxus), tworzy wąski korytarz Wachanu(Wa-Khan), między Hindukuszem i Pamirem. Koniec tego korytarza kończy się w pobliżu chińskiej prowincji Sinkiang. Jest to miejsce spotkania trzech potężnych masywów górskich - Hindukuszu, Pamiru i Karakorum. Klimat Afganistanu jest wybitnie kontynentalny. O suchych gorących latach. I tak samo suchych i mroźnych zimach. Z wyjątkiem niewielkich obszarów, położonych niżej w dolinach górskich, czy na pograniczu z Pakistanem, poza obszarem wyższych gór. Ludność Afganistanu to skomplikowana mozaika plemienna. Będąc tam w 1973 roku. Naliczyłem na jakiejś ich uproszczonej mapie szesnaście wydzielonych grup plemiennych. Każda z nich zasiedlająca określony rejon kraju. Część z nich była spokrewniona z sąsiadami z północy(z za Amudarii), Uzbekami, czy Tadżykami. Dominującą jednak grupą byli Pusztuni(Pasztuni), liczący prawie 50 % ludności kraju(na 16 milionów-w 1973 r). Część tego plemienia żyła też w Pakistanie na pograniczu z Afganistanem. Kraj był rządzony głównie przez nich. On jedni mieli prawo do noszenia na głowie furażerek z karakułów. Polska wyprawa w Hindukusz 1960 Polscy alpiniści, działający w Klubie Wysokogórskim, w jego różnych kołach, szukali po drugiej wojnie światowej możliwości zorganizowania wyprawy w góry wysokie. Chciano jednocześnie wejść na dziewiczy szczyt i pobić polski rekord wysokości, osiągniętej przed wojną w Himalajach na Nanda Devi Est(7434 m). Mało jest chyba u nas znane, że jeszcze przed wojną Komitet Himalajski Klubu Wysokogórskiego - któremu przewodniczył Adam Karpiński, postawił przed polskim alpinizmem cel - zdobycie K2. Planowano przeprowadzić jedną, czy dwie wyprawy treningowo-przygotowawcze w otoczeniu lodowca Baltoro. Niestety nie uzyskano na to zgody od rządu pakistańskiego. Wybrano inny godny cel. Jeszcze nie zdobyty szczyt Nanda Devi Wschodnia. Wyprawa składała się z czterech osób. Kierował nią Adam Karpiński. Płynęli statkiem z Genui do Bombaju. Stąd pociągiem, po czterdziestu godzinach i na końcu po całodziennej jeździe autobusem dotarli w góry na wysokość 1800 m npm. Tu czekał ich dziesięciodniowy marsz - z kulisami niosącymi wyposażenie wyprawy, aby dotrzeć do podnóża Nanda Devi Est. Od założenia obozu bazowego do wyjścia na szczyt upłynęło im pięć tygodni. Niestety ten pierwszy polski wyjazd w Himalaje zakończył się tragicznie. Pod lawiną pod szczytem Tirsuli ponieśli śmierć Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz. Zdobycie Nanda Devi Est było, w ówczesnym czasie, sukcesem Polaków. Był to wtedy szósty szczyt na świecie, co do wysokości, zdobyty przez człowieka. Trzy, były wyraźnie wyższe – Nanda Devi(7816 m), Kamet(7756 m) i Minyangkar(7585 m). Pozostałe dwa bardzo zbliżone wysokością do NDE. Te sukcesy, nizinnego kraju nad Wisłą, później się ciągnęły dalej. Przed wojną jeszcze trzy wyprawy w Andy. Od roku 1960 eksploracja dziewiczej części Hindukuszu w Afganistanie. Dała ona niezbędne doświadczenie w górach wysokich i późniejszej bardzo owocnej działalności w Himalajach. Biorąc pod uwagę główne założenia celu powojennej wyprawy, taką szansę dawał niezdobyty szczyt Noszak(Noshak – 7492 m). Był dziewiczy i wyższy od NDE. W 1950 roku Norwegowie zdobyli najwyższy szczyt Hindukuszu - Tir Mir(7700 m). Leżący poza główną granią Hindukuszu Wysokiego, w Pakistanie, w prowincji Chitral. Wyprawa norweska widziała na północ jakiś ogromny szczyt. Wielkości Tiricz Mira. Był znacznie wyższy, niż otaczające go góry. Kartografowanie Hindukuszu zaczęli Anglicy, poczynając od Pakistanu. Jednak duża część tych gór, leżąca na terenie Afganistanu, nie została skartografowana. Szczególnie po stronie doliny Wachanu. Polski alpinista Bolesław Chwaściński pracował na kontrakcie przed wojną w Afganistanie. Znał więc ten kraj. Stąd, biorąc pod uwagę - wysoki i dziewiczy Noszak oraz koszty zorganizowania wyprawy, to Hindukusz wydawał się wówczas dla polskiego alpinizmu jedynym możliwym celem. Hindukusz w Afganistanie był terenem gór dziewiczych, gór których szczytów nie dotknęła jeszcze stopa ludzka. I których wiele przekraczało siedem tysięcy metrów. Zaczęto organizować wyprawę na Noszak. Kierownikiem został B. Chwaściński. Postawiono sobie cel - odszukanie ”olbrzyma”, widzianego przez Norwegów. I zdobycie go po raz pierwszy. Wyprawa liczyła dziesięciu alpinistów. W jej składzie byli min. Stanisław Biel z Krakowa i Kazimierz Berbeka z Zakopanego. Z wyprawą jechało dwóch operatorów filmowych. Trasa wyprawy z bagażem wiodła pociągiem przez Moskwę, Kazachstan, jego stolicę Taszkient do Termezu, małego miasta nad Amudarią w Uzbekistanie. Za tą rzeką był już Afganistan. Dalej, w odległości około siedemdziesięciu kilometrów, od posterunku granicznego nad Amudarią, było pierwsze miasto Mazar-i-Szarif. Największe na północy Afganistanu. Droga do niego prowadziła przez ruchome piaski pustyni. Tu dowiedzieli się, że Noszak jest także celem alpinistów japońskich. Było to dla nich zaskoczeniem. Jako, że według posiadanych wcześniej informacji, Polacy mieli być jedyną wyprawą na Noszak. W Mazar-i Szarif można było wynająć samochód, na przewiezienie bagażu i uczestników wyprawy do prowincji Badachszan, w której leży Hindukusz Wysoki. Jednocześnie należało też udać się do Kabulu, by uzyskać pismo, dla gubernatora Badachszanu, pozwalające na działalność w górach. Przez Pul-e Chumri, Chanabad wiodła droga wyprawy do stolicy Badachszanu Fajzabadu, w sporej części, wzdłuż rzeki Kokczy. Górskiej rzeki wypływającej z Hindukuszu i wpadającej do Amudarii. Kokcza przedziera się poprzez góry, które miejscami dochodzą, aż do samej wody. Droga w tych miejscach biegła na galeryjkach. Wąskich pasemkach drogi, wykutej w skale. Jedynie na szerokość samochodu. Jakieś małe boczne dopływy przekraczane były na uginających się pod samochodem prymitywnych, lichych mostach. Zbudowanych w przemyślny sposób z topoli afgańskiej oraz z kamieni. Za Fajzabadem jechali wzdłuż rzeki Wardudż i w końcu przez szeroką przełęcz, położoną na wysokości około 3 km, dotarli do Iskaszimu. Tu otwarła się przed nimi bardzo długa dolina Wachanu, którego dołem płynie Ab-e-Pańdź. Tu też pojawił się po raz pierwszy, widoczny na horyzoncie Hindukusz Wysoki. Błyszczące lodowcami szczyty wznosiły się po prawej stronie widoku. Po lewej stronie(orograficznie prawej) rzeki był Związek Radziecki(Tadżykistan). Z Iskaszimu dojechali po kilkunastu kilometrach do wsi Qadzi Deh, położonej na wysokości 2600 m npm. Za wsią rozpoczynała się dolina, biegnąca na południe, która prowadziła pod Noszak(7492 m). Drugi co do wysokości szczyt Hindukuszu. Zostałby pobity polski rekord wysokości ustanowiony na Nanda Devi Est(7434 m). Niestety Japończycy już tu byli. Wyprawa dysponowała dwoma mapami, o podziałce jeden do miliona(!). Wydanymi na podstawie map „Survey of India”. Na jednej z nich Noszak wznosił się nad doliną odchodzącą od wsi Qazi Deh, a na drugiej nad doliną odchodzącą od wsi Warg. Warg jest położona dalej w górę Ab-e-Pańdź. Obie wyprawy idą jednak w górę doliną Qadzi Deh, noszącą taką samą nazwę, jak wieś. Japończycy zakładają bazę główną, na wysokości około 3000 m nmp. Nazwaną „Bazą pod Wierzbami”, ponieważ rosły tu małe krzaki. Polacy zakładają swoją bazę wyżej, na wysokości około 4100 m npm. Wyprawie towarzyszyli w marszu doliną żołnierze, ze względu na strefę nadgraniczną. Na wysokości 4000 metrów dostali torsji i nie odważyli się wejść wyżej na lodowiec. Zrezygnowali więc z towarzyszenia wyprawie, wracając na dół doliny. Siedemnastego sierpnia Japończycy wychodzą, jako pierwsi ludzie, na szczyt Noszaka. Schodząc, zostawiają w trzecim obozie polskim na wysokości 6150 metrów karteczkę - „Thank you very much to the camarades from the land of Chopin two boys from cherry flower land Mr. Fuji, Goro Iwatsubo” (Bardzo dziękujemy kolegom z kraju Szopena – dwóch chłopaków z kraju kwitnącej wiśni, Mr. Fuji, Goro Iwatsubo). Dziesięć dni później Polacy wchodzą tą samą drogą na Noszak(7492 m). Rekord wysokości, z przed wojny na Nanda Devi Est(7434 m), został pobity. Ale to nie było pierwsze wejście. Oglądałem z wielkim zaciekawieniem film z tej pierwszej, powojennej wyprawy w góry wysokie w Krakowie. Czy był w kolorze? Nie wiem. Raczej nie. Na taśmie szesnastce. Operator był znany, z polskiej kroniki filmowej - Sprudin. Pozostały mi mgliste obrazki wynajętego samochodu, wypełnionego bagażem wyprawy i jego uczestnikami. Nieostry obraz przejazdu przez jakąś rzeczkę. Nic więcej. Więcej wiadomości o wyprawie mam w monografii Kazimierza Seysse-Tobiczyka „Od Andów po Hindukusz”. Gdzie oglądam też czarno-białe zdjęcia. Niektóre zrobione w tym samym miejscu, co później moje. Skorzystam teraz z pana „Google`a”. By bliżej wyjaśnić o jakim terenie jest mowa. Umożliwi to lepiej zrozumieć ten powojenny okres działalności polskiego alpinizmu w górach wysokich. Załączam dwie mapy. 1. Dojazd do Afganistanu pociągiem z Moskwy do Termezu(na mapie Termiz) nad Amudarią. Stąd po przeprawie przez rzekę, wyprawy dojeżdżały do Mazar-e Sharif. Z tego miasta należało dojechać do Fajzabadu, stolicy prowincji Badachszan(Badakhshan). Jechano przez miasta, oznaczone przeze mnie na mapie czerwonymi kropkami. Za Talokanem(Taloqan) rozpoczynała się dolina Kokczy, ze słynnymi galeryjkami. Fajzabad(Fayz Abad) był stolicą Badachszanu i tu urzędował jej gubernator. Który zezwalał na dalszą jazdę. Z Fajzabadu docierano do Iskaszimu(Eshkashem). Tu dopiero otwierał się widok na nieodległe szczyty Hindukuszu Wysokiego i tu jest początek korytarza wachańskiego ciągnącego się na wschód, przez około 300 km do Chin(prowincja Sinciang). 2. Afganistan, to jak wspomniałem wyżej, to prawie same góry. Ale jakie góry? To wyjaśnia drugi obrazek. Prawie cały kraj jest pokryty górami powyżej tysiąca metrów. A góry powyżej trzech kilometrów, ze surowym już klimatem, zajmują jego ogromną wschodnią część. Podany na tym załączniku szczyt w Hindukszu „Nowshak” to Noszak. Niedaleko od niego(około 20 km), na południe w Pakistanie, w prowincji Chitral leży Tiricz Mir. Na prawo od Noszaka, w stronę wschodnią, rozciąga się Hindukusz Wysoki. Zdjęcia: 1. Mapa Afganistanu 2. Hindukusz
  18. Nie będę się licytował na posty. Jestem słaby w sprawach giełdowych. A poza tym to mnie o wiele bardziej intersuje przyszła zima. Czy jeszcze z żona pojeździmy na nartach? Patrząc na naszą sprawność, to jakoś z tej górki zjedziemy, nie robiąc sobie dużej krzywdy. Natomiast rośnie u nas obawa, czy te tłumy pseudokarwingowców nie posiekają nas swoimi najnowszymi nabytkami na kawałki. To jest dla mnie teraz największe zmartwienie. Nie byłem wpuszczony w maliny. Tylko miałem wtedy parę groszy, gdy sprzedałem akcje swojej byłej firmy. Wszystko się załamało, gdy padł ten amerykański bank. O tym, że ma kłopoty nie wiedziałem. I nie wiedziałem że rozpożyczał forsę Amerykanom na budowę swoich domków. Tak potężna dziura w naszej giełdzie się zdarzyła tylko raz(druga to pandemia-kwiecień 2020). Leszczy chyba było sporo w czasie obu tych dziur. Jestem pewien, że wśród najbardziej oblatanych w literaturze wszelakiej. Nie tylko giełdowej. Teraz czekam na Ład Obajtka. Jak Orlen wykupi BP, to moje pieniądze w Funduszu dostaną kopa.
  19. Nie! Mylisz się bardzo. Liczyło się zawsze. Poznanie świata(nawet w malutkim zakresie) zawsze związane było z pewnymi wyrzeczeniami. Nie chodzi tu tylko o pieniądze. O wyrzeczenie się własnego wygodnictwa. Wszystko możesz poznać(pobieżnie) wydając sporo kasy. Inni Ci urządzą wspaniałe wycieczki w dowolne miejsce na ziemi. I naopowiadają sporo różnych bajeczek. Przemyśl to nieco głębiej!
  20. Wydatki na dzieci to oczywistość. Ale na własne przyjemności też trzeba nieco wydać, bez duszenia kasy i oczekiwania, że będę bogaty. Wydałem swego czasu resztki swoich pieniędzy, nawet zadłużając się, na wyjazdy do Iranu, Afganistanu, Indii. To moja nalepsza inwestycja. Ile mam wspomnień. Świat się mi rozszerzył. Poznałem nieco te kraje. Ludzi, jak żyli. Teraz słucham czasami o tym, co się gdzieś tam dzieje. To nieraz takie pobieżne, ze stollicy, z hotelu. Albo zaprawione polityką. Bo tylko my mamy rację. Podliczyłem, szacunkowo koszty tych wyjazdów. Zebrałoby by się na jakiś średni samochód z giełdy. Po którym zostałaby tylko nazwa. Na nartach też nie za bardzo oszczędzałem. Zawsze chętniej wydaję na ciuch sportowy, sprzęt, niż na garnitur do kościoła.
  21. To był duży pech. Nie żyłeś aktywnie w tym czasie, gdy debiutowała polska giełda. Wtedy przez lata, giełda szła w górę. Kto miał pieniądze i chciał nieco ryzykować, to na prawie każdej spółce giełdowej miał spory zysk. Zbyt dobrze byłem w tym czasie w tej sprawie zorientowany. Byłem w komisji założycielskiej spółki akcyjnej. Kolega grał na giełdzie i co nieco zarobił. Ja nie byłem ryzykantem, tak jak w górach. By wziąść kredyt i kupować akcje. Do tego trzeba mieć charakter hazardzisty. Nagle wszystko padło. Zaczęło się od tego banku. Giełda w NY padła. Nasza jeszcze więcej. Potem wyjaśniono, że u nas były na giełdzie pieniądze spekulacyjne z zachodu. Szybciutko cwaniacy wycofali się z naszego rynku. Tu trzeba znacznie więcej wiedzieć. Szary inwestor, jak ja(dumna nazwa) wie ostatni. Na portalach jest też dużo "ekonomistów" świetnie wykształconych. Jak byliby tacy dobrzy, to pierwsi robiliby kasę. A nie robią. Nasi miliarderzy też tracą, jak giełda robi bokami. A mają do dyspozycji też tabun doradców. Trzeba było zainwestować w kwietniu zeszłego roku. Był piękny dołek z powodu pandemii. Oczywiście trzeba wiedzieć w jakim funduszu. Co nie jest takie trudne, gdy się przeanalizuje wykresy funduszy przez lata. Od początku istnienia. To dobry materiał. A teraz można zgadywać, jak długo będzie trwać hossa u nas. Ludzie boją sie inflacji i idą do funduszy. Ale zawsze jest tak. Moje pieniądze idą w górę. Zabierać kasę i do pończochy, czy jeszcze czekać by nieco zarobić. A tu nagle jest zamach na super vipa. I wszystko się sypie.
  22. Wyjaśnijcie mi jako laikowi. Czy kupując akcje TMR(są na giełdzie ?), to- mam preferencje na wyciągach i innych ich usługach. Dwa liczę na zysk, większy niż w banku, lub większy od zainwestowania w dowolny fundusz finansowy(ew. sam gram na giełdzie, lub w Totolotka). Swego czasu miałem parę zł. Więc skusiłem się na TFI. Akurat wszyscy znawcy chwalili polską giełdę. Pięknie rosło w górę. A tu nagle w USA szlag trafił wielki bank braterski. Załamała się giełda w Stanach. Nasza jeszcze więcej. I miałem cholernego pecha. Miesiąc później kupione jednostki uczestnictwa w funduszu inwestycyjnym, to miałbym papierowej kasy dzisiaj dwa razy więcej. Teraz czekam na odbudowę na polski ład, na kasę z unii. Zarządy funduszy sobie nieźle żyją. Zawsze są jakieś pieniądze(inwestorów). To oni ich utrzymują. Do tego kiedyś dołożył się Belka. Ale co zrobić z własną kasą. Inwestować w produkcję butów, czy pietruszki? Może najlepsze wyjście to fundusz. Tylko jaki. Mam swojego ulubieńca globalnego, postępowego i nowoczesnego. Stoją za nim takie nazwiska, jak autor DOS`u.
  23. Zagronie

    Grzyby

    Jako dziecko robiłem wypady do lasu, by przynieść koszyk grzybów. Nigdy nie było zatrucia w naszej rodzinie. Ale też posługiwanie się atlasem jako jedynym źródłem wiedzy jest ryzykowne. To jest tylko przybliżenie. Ile może być "wzorów" zwkłego prawdziwka(borowika). W zależności od lasu, miejsca w lesie. Szczególnie młode osobniki, ledwo wystające ze ściółki są niebezpieczne. Żona jest pasjonatem grzybów. Ale jej eksperymenty ograniczają się do borowika, kozaka, podgrzybka. Sicher ist sicher - jak mawiają przyjaciele z za Odry. Kanie nam rosną na łączkach. "Czerwonych" borowików zatrzęsienie. Lisówki(kurki) do zupy ziemniaczanej. Borowiki też na zupę. Już były. W sosie do drugiego dania. To są znaki sezonu. Jak pierogi z borówkami. Czy placek ze śliwkami(węgierki).
  24. Obserwuję u siebie przyspieszoną mutację mojego organizmu. Dostosowuje się coraz bardziej do zmiany klimatu. Kilkadziesiąt lat temu nie chciałem pożegnać zimy. Powinna się była zacząć już w listopadzie. Oczywiście zima w starym stylu. A nie pięć stopni mrozu i dziesięć cm sniegu. Które obecnie uważane są za ekstremalny kataklizm. Kończyć nie powinna wcześniej, niż w okolicy marszów pierwszomajowych. Wtedy wywinąwszy się od niesienia szturmówki, albo małego kwiatka na patyku, na ul Basztowej , mogłem sobie poszaleć na Gąsienicowej lub Goryczkowej. A teraz ? A teraz marznę. I jak tu nie wierzyć w mutację.
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...