Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Cosworth240

Użytkownik forum
  • Liczba zawartości

    1 722
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    43

Zawartość dodana przez Cosworth240

  1. Cosworth240

    Polska - nowe inwestycje

    Gondola i parking to inwestycja COS, a nie TMR. Z tego co wiem, to jak najbardziej w planach. Niestety i celowo nie będzie tam trasy narciarskiej, choć będzie możliwość zjazdu na dół nartostradą. Idea jest bowiem taka, że ma to być miejsce do zostawienia samochodu i dostania się gondolą do ośrodka. Trasa narciarska z kolei spowodowałaby powstanie ruchu osób, które równocześnie tą gondolą jeździłyby góra-dół. Nie wiem jak dalece obecnie jest ta kwestia w procesie planowania, ale wiem z pierwszej ręki, od poważnej osoby w COS (nie będę wchodził w szczegóły), że ta gondola i parking, to jest coś co ma się wydarzyć, a nie jest jakąś prasową mrzonką. Nie mam natomiast odsłuchu z TMR, więc trudno mi powiedzieć co tam się ma dziać, ale lockdown nie wpłynął jakąś rewelacyjnie zapewne na pomysły inwestowania, choć np. w takiej Jasnej nowa gondola powstaje; został też kupiony jakiś mini-ON w Alpach, ale to już tematy poza Szczyrkiem.
  2. Cosworth240

    MRDP 2021

    Czekamy z niecierpliwością.
  3. Dla Roberta trudny weekend - niełatwo tak wskoczyć do auta prawie w środku weekendu. Zreszta widać było juz różnice miedzy nim a Giovinazzim w kwalifikacjach. W wyścigu moze doświadczenie dać znać o sobie i tempo wyścigowe będzie lepsze. z drugiej strony Kimiego szkoda - ostatni jego sezon i teraz wirus.
  4. Może nie ma o tym wzmianki, ale raczej coś jest na rzeczy: Chinese take-over leads to top management changes for Amer Sports Market HELSINKI, Finland – Finnish sporting goods giant Amer Sports Corporation has announced some senior management changes. This follows the take-over last March by the newly formed Mascot Bidco, a consortium of investors built around leading Chinese sportswear company Anta Sports Product Limited. This group now has a 94.98% majority stake in Amer Sports. Źródło: https://www.bike-eu.com/market/nieuws/2020/10/chinese-take-over-leads-to-top-management-changes-for-amer-sports-10138921
  5. Tego nigdy nie wiadomo - z drugiej strony pandemia kiedyś się skończy, albo po prostu przywykniemy do życia z wirusem bez zamykania ośrodków narciarskich. TMR generalnie się rozwija i inwestuje dalej - stali się właścicielem Strbskiego Plesa, weszli w deal w sprawie Mutteralm, na Chopoku leci kolejna wielomilionowa inwestycja w gondolę - nie sprawiają wrażenia biznesu, który by zwijał działalność. Oczywiście może to być jakaś kompletna bańka, która kiedyś pęknie, ale dotychczasowe wyniki finansowe broniły ich działania.
  6. Cosworth240

    MRDP 2021

    Na FB maratonu wrzucili jeszcze taką fotkę, na której jest Maciek - jest tam też mowa o podium za 4*MRDP:
  7. Cosworth240

    MRDP 2021

    Jeżeli dobrze rozumiem ten cały monitoring to Mackowi zostało jeszcze 33 km - końcóweczka… co za gość!!!
  8. Dzisiaj przed kolejnymi 2h w wielkiej lodowce „zaliczyliśmy” bardzo fajna przygodę kajakarska niedaleko Druskiennik w Dzukijskim Parku Narodowym - 16 km na leniwej rzeczce to była fajna odmiana od nart. Po raz kolejny przekonuje sie, ze te okolice to nie tylko Snowarena:
  9. Tymczasem na Litwie, piękna pogoda, słonko i ok. plus 20 stopni na plusie, wielkiego wpływu na warunki narciarskie to jednak nie ma. Kolejne 2h zaliczone:
  10. Mogę dodać, że podobno przewiercenie rurki z substancją chłodzącą kosztuje jedynie tysiak brukselskich eurasów...
  11. Jak otworzą przebudowaną Zakopiankę do Rabki, a jeszcze kiedyś pociągną zapowiadaną drogę GP w standardzie "S-ki" aż do Chyżnego, to taki Chopok z Krakowa może "zbliżyć" się na ok. 2h drogi samochodem, więc rzeczywiście dla Krakusów inwestycje na Chopoku to fajna sprawa. Ale gdybym miał tam jechać te 7-8h, to zdecydowania wolę Schladming i okolice...
  12. Tegoroczny sezon narciarski zacząłem wcześnie, bo w połowie sierpnia w Druskiennikach w Snowarenie. Sama miejscowość bardzo fajna, atrakcji dużo - można pobiegać, spłynąć kajakiem, popływać w jeziorze, wreszcie pojeździć w hali na nartach. Pierwszy raz jeżdżę w hali - na dłuższa metę trochę monotonne i moze nawet trochę depresyjne doświadczenie, ale uważam ze Litwini mieli rozmach i zbudowali kawał inwestycji. Raczej nie wyglada to na finansowy strzał w 10; trochę klubów, mało cywilów. Jezdzi sie na okrągło. 2h dziennie można wytrzymać - dłużej raczej dla koneserów. Genralnie jednak Druskienniki i okolice to bardzo fajne miejsce na wakacje. Trochę fotek z wyjazdu, mam nadzieje, ze iPhone nie poobraca IMG_4822.MOV fotek do góry nogami, co mu sie zdarza:
  13. Prowansja - cz. VIII - kolarska nirwana - best day ever!!! No dobra - na początek walę prosto z mostu. Kolejny nasz dzień w Prowansji był w przekonaniu całej mojej trupy najlepszym dniem rowerowym w naszym "szosowym życiu". Wydawało nam się, że w Prowansji widzieliśmy już najważniejsze rzeczy wokół, byliśmy na Mt. Ventoux, byliśmy na południe od Malaucene, na północ od Malaucene, kibicowaliśmy dzielnie peletonowi TDF, co nam jeszcze mogło pozostać... otóż to co pozostało to "Les Gorges de la Nesque"... i o tym Wam dzisiaj trochę opowiem. Zanim jednak dojechaliśmy do miejsca, o którym wspominam powyżej, to trochę o trasie zaplanowanej na ten dzień. Ten kto śledził wcześniejsze moje relacje, to być może pamięta, że dzień po Mt. Ventoux część osób ciągnęła do Sault, aby zdobyć Ventoux od tamtej strony, a część w ogóle nie miała ochoty na nic. Ostatecznie wyszło coś pomiędzy, ale do Sault nie dotarliśmy. Wieczorem po emocjach związanych z kibicowaniem TDF siadłem nad mapami, stravami, google'ami i innymi tego typu, aby zaplanować coś sensownego na kolejny dzień. Stwierdziłem, że najsensowniej będzie jak wsiądziemy do auta, zapakujemy rowery na dach i do Sault przemieścimy się samochodem. Stamtąd wjedziemy na Mt. Ventoux najdłuższym, ale równocześnie najłatwiejszym podjazdem, zjedziemy ze szczytu do Bedoin, a następnie z Bedoin wytyczyłem pętle z powrotem do Sault. Przy planowaniu trasy na Strava zwróciłem jednak uwagę, że "heat map" wskazał że z dwóch dróg z Bedoin w kierunku Sault, bardziej popularna jest droga bardziej na południe od tej, którą brałem pierwotnie pod uwagę. Wtedy sobie przypomniałem, że gdy oglądałem różne filmiki o Ventoux jest tam w tych okolicach taka droga z tunelami wykutymi w skałach - tak trafiłem na wąwóz de la Nesque. Ostatecznie życie pokazało, że cała nasza runda to było ponad 90 km i mniej więcej 2.000 m w pionie - dystanse zdarzało mi się robić dłuższe, ale nigdy nie zrobiłem wcześniej takiego przewyższenia. Dla zaprawionych w bojach szosowców, wynik może nie wybitnie imponujący, ale pewnie i oni przyznają, że 2 tys. metrów, to już jest coś. Wrzucałem już profil podjazdu na Ventoux od Sault - coś trochę ponad 1100 metrów w pionie i 24 km długości, z czego tak naprawdę ciężko robi się na ostatnich 6 km, gdy podjazd ten łączy się z podjazdem od miejscowości Bedoin (czyli z tym klasycznym i najtrudniejszym wariantem). Podjazd od Sault dla osób mniej wytrenowanych, ale cokolwiek jeżdżących na szosie uważam, że jest po prostu bardzo przyjemny. W większości 3-6%, a tuż przez tymi najtrudniejszymi 6 km, robi się nawet prawie zupełnie płasko. Oczywiście ciągle lekko pod górę jest, ale nie ma walki o życie, a do tego jest tu po prostu przepięknie. Na dole pola i zapach lawendy, trochę wyżej las i znów piękny zapach lasu: Następnie docieramy do Chalet Reynard powyżej którego zaczynają się natrudniejsze ostatnie 6 km podjazdu, jest to też ta najbardziej znana "księżycowa" część - czyli powyżej linii drzew, wszędzie wokół skałki - nie jestem pewien, bo to nie moja dziedzina - wapienne i widok na przekaźnik. Przy Chalet Reynard pierwotnie planowałem pierwszy postój od dołu, ale ostatecznie czułem się super i stwierdziłem, że wjeżdżam do samego końca bez przystanku. Nie powiem, te ostatnie 6 km dały mi w kość, ale widoki na szczyt rekompensowały wysiłek: W końcu po raz drugi raz stajemy na szczycie Mt. Ventoux. Tym razem udaje się cyknąć fotkę ze znakiem na szczycie, bo za pierwszym razem była zbyt długa kolejka: Po zdobyciu szczytu zjeżdżamy w kierunku Bedoin. Ja nie ukrywam, że mam spory respekt przed tymi szaleńczymi zjazdami, ale trochę zaczynam się do tego jakby przyzwyczajać. W Bedoin pora na nagrodę w postaci lunchu: Po posileniu się ruszamy przez Flassan w kierunku, jak się okazało gwoździa programu - a trzeba przyznać, że do tej pory już było bardzo fajnie - czyli wąwozu de la Nesque: Widokowo robi się coraz ładniej, idealny asfalt, ruch samochodowy niewielki; droga cały czas delikatnie pnie się w górę: Z każdym kilometrem coraz piękniej - obracam się w tył, a tam mniej więcej tak: A do przodu tak: Jest tak pięknie, że umysł trochę nie nadąża "chłonąć" tych wrażeń. Robimy masę zdjęć chcąc utrwalić jak najwięcej z tych widoków: W końcu trafiamy na odcinek drogi z tunelami/tunelikami wykutymi w skale - pięknie to wygląda - jest kilka takich miejsc: Tym razem zdjęć jest więcej niż tekstu, bo co tu pisać - było pięknie - każdy kilometr przynosi coraz piekniejsze widoki, wręcz nierzeczywiste. Droga marzenie, a w tle na horyzoncie nad wszystkim góruje Mt. Ventoux: W każdym razie - każdy kto będzie w okolicy - na swój tzw. "bucket list" niech obok Mt. Ventoux koniecznie wpisze Gorges de la Nesque. To był mój najlepszy dzień na rowerze szosowym. Było mega - na koniec jeszcze widoczek z lawendą, za chwilę dojedziemy do Sault. 90 km w nogach 2000 m w pionie - było tak pięknie, że aż chce się jeszcze. To będzie nasza najlepsza i najfajniejsza tura w Prowansji. Polecam każdemu. Tutaj jeszcze obiecany widoczek:
  14. Cosworth240

    Hintertux - latem

    Tak jest Ania - kibicuje temu "łamaniu" Marionena 😉 !!!
  15. Cosworth240

    Hintertux - latem

    Absolutnie jest co najmniej kilka pomysłów na połączenie obu pasji - podjazd z Solden pod lodowce na rowerze - mega fajny; Kaunertaler Gletscherstrasse także absolutny top rowerowy; ale można też bardziej ekstremalnie - dwóch Niemców załadowało narty na rowery i pojechali przez Alpy nad morze na Lazurowe Wybrzeże po drodze jeżdżąc na nartach - 42 dni; prawie 2 tys km - nakręcili o tym film Ice & Palms: https://www.rennrad-news.de/news/ice-and-palms/ Tu jeden z kadrów: Także - wszystko się da połączyć, tylko to siodełko... 😉
  16. Prowansja - cz. VI - dzień TDF Tak jak wspominałem na samym początku, jedną z zaplanowanych atrakcji związaną z naszym wyjazdem do Francji, był fakt, że podczas naszego pobytu w miejscowości, w której zatrzymaliśmy się, czyli w Malaucene, zlokalizowano metę jednego z etapów legendarnego Tour de France. Ba... - nie byle jakiego etapu, bo etapu, który wiódł przez szczyt Mt. Ventoux; więcej w tym roku kolarze po raz pierwszy w historii Tour'u wspinali się na Mt. Ventoux dwukrotnie i dwukrotnie pojawiali się w "naszej" wiosce. Raz przez nią przejeżdżali, a za drugim razem meldowali się tu na mecie. Przy czym etap wyglądał tak, że kolarze po raz pierwszy podjeżdżali najłatwiejszym podjazdem czyli tym od miejscowości Sault, potem zjeżdżali do Malaucene (to była drogą, którą ja z kompanami wspinałem się na szczyt, a oni tu jechali w dół), a następnie jechali z Malaucene od Bedoin i stamtąd tym tzw. klasycznym podjazdem wjeżdżali na szczyt raz jeszcze, znów zjeżdżając drogą w dół do Malaucene. Czyli zjazd w dół był dwukrotnie taki sam, ale podjazdy były dwa różne. Klasyfikacja generalne wyglądała w ten sposób, że Pogacar miał już wyraźną przewagę nad resztą faworytów, ale liczono, że być może okaże w końcu jakąś słabość. Zastanawiano się przy tym, czy etap należeć będzie właśnie do czołówki klasyfikacji generalnej, czyli czy to faworyci rozegrają sprawę wygranej dnia między sobą, czy raczej "pozwolą" na zwycięstwo komuś kto w klasyfikacji całego wyścigu się nie liczy. My postanowiliśmy tego dnia zupełnie zrezygnować z roweru i po prostu chłonąć atmosferę wyścigu i kibicować. Kompletny "rest day". Wcześniej kibicowałem kilkukrotnie wyścigowi Tour de Pologne, więc wydawało mi się, że mniej więcej tak to będzie wyglądać. Okazało się jednak, że Tour de France nie na darmo jest "naj". Gdy dzień wcześniej jedliśmy wieczorem kolację przy głównej ulicy/skwerku Malaucene, nic nie zapowiadało tego, jak bardzo to miejsce zmieni się w przeciągu jednej nocy. Wieczorem bowiem wyglądało to mniej więcej tak: A następnego dnia już tak: Wszystko idealnie rozplanowane - ustawiono całe miasteczko w pawilonami dla VIPów, stolikami, podium, telebimami - w sumie coś takiego tzn. takie "motorhome'y" widywałem jedynie na wyścigach formuły 1. Cała główna ulica miasteczka została kompletnie przebudowana na cele TDF. Zdjęcia nie oddają ogromu tak naprawdę tego co się rozstawia wokół takiego TDF. Pod kościołem rozstawiono - niezależnie od tego co rozstawiono wokół mety - całą strefę kibica, ze sklepikami, olbrzymim telebimem, zapleczem sanitarnym itd. , Zanim zatem pojawili się kolarze i pomiędzy ich przejazdami można spokojnie było sobie usiąść w cieniu pod drzewkiem i oglądać wyścig w tv: Niezależnie od tego można było się uraczyć czymś chłodnym; sponsorzy dbali o to, aby każdy na głowie miał tematyczną czapeczkę z ich logo. Przy czym bank LCL jest sponsorem generalnym i oni chcieli wszystkich przyodziać w żółte baseball'ówki, a firma Lecler chciała wyposażyć możliwie dużo osób w czapeczki i koszulki w grochy. Francuzi mają szczególne podejście do Tour de France. Z jednej strony TDF to wielka maszynka do nabijania kasy i stanowi znaczną część wpływów dla rodziny Amaury, bo to ta jedna z najbogatszych francuskich rodzin stoi za ASO - czyli Amaury Sports Organization - dla której największym "eventem" jest TDF, ale która organizuje też dziś wiele innych wielkich wyścigów kolarskich i to niekoniecznie we Francji - np. Vuelta de Espagna, Liege Bastogne Liege, czy La Fleche Walonne i wiele, wiele innych; ale także niekoniecznie imprezy kolarskie - bo organizują także wyścig Paryż Dakar. Z drugiej strony - TDF to piękna impreza promująca Francję, jej różne zakątki, zabytki itp. Czytałem gdzieś, że Francuzji uważają, że TDF należy do każdego Francuza w jakiejś części i jest ucieleśnieniem tego właśnie co we Francji jest najpiękniejsze. Wydaje mi się to dość górnolotne, ale niechaj i tak będzie. Na pewno to co zwraca uwagę i może potwierdzać tezę, że TDF to święto całej Francji i Francuzów, to fakt jak licznie gromadzą się przy drodze kibice i to niekoniecznie "hardcore'owi" kibice kolarscy, ale także fakt jak przyozdabia się miasteczka, przez które przejeżdża TDF - widać, że te miasteczka niejako "wyczekują" przyjazdu całej tej karawany. Tu kilka przykładów: Zanim pojawią się kolarze, przed nimi jedzie tzw. karawana wyścigu. W sumie gdzieś tam kiedyś oglądałem o tym jakiś film dokumentalny, więc mnie to nie zaskoczyło tak całkiem, ale fajnie było to zobaczyć na żywo. Karawana to coś na co wiele osób przy drodze bardzo czeka - bo z jednej strony przejeżdżają specjalnie na ten cel zbudowane samochody, platformy, które same w sobie robią duże wrażenie (trochę to wygląda jak na jakimś karnawale); a z drugiej strony w tych samochodach siedzą ludzie wyrzucający różne darmowe fanty (czapeczki, breloczki, koszulki, a z bardziej śmiesznych rzeczy, to był proszek do prania - szkoda, że nie dwa dni wcześniej, to nie musielibyśmy kupować 😉 ). Muszę przyznać, że nie spodziewałem się po Francuzach tak niezwykłej zażartości w "walce" o załapanie tych różnych fantów. Leci tego w każdym razie tyle, że ja skończyłem z trzema różnymi kapeluszami przeciwsłonecznymi, chyba pięcioma czapeczkami, trzema koszulkami, niezliczoną ilością breloczków i dobrze, że na koniec złapałem torbę zakupową rzuconą z platformy jednego ze sponsorów wyścigu, bo miałbym kłopot jak się do domu z tym wszystkim zabrać 😉 A wierzcie mi albo nie, nawet się tak bardzo nie starałem, gdyż w jakiejś tam części tylko się broniłem, aby tym po prostu nie oberwać np. w głowę. W każdym razie miśki Haribo, były naprawdę znakomite, a czapeczki i koszulki rozdysponowałem pomiędzy dzieci swoje i znajomych. A tak owa karawana wygląda na kilku zdjęciach - jedzie tego naprawdę sporo; niektóre pojazdy robią spore wrażenie (moje ulubione to koszyki piknikowo-zakupowe Leclerc'a); do tego jest puszczana muzyka, tańce i różne wygibasy: Po takim wstępie - na chwilę sytuacja się uspokaja - i następuje oczekiwanie na pierwszy przejazd kolarzy przez miasteczko. To naprawdę niesamowite, jak szybko kolarze przejeżdżają koło nas. Samochody techniczne i charakterystyczny zapach/smród spalonych klocków hamulcowych świadczą o tym, jak trudne musiało to być dla aut aby utrzymać się za kolarzami podczas zjazdu z Ventoux. Ci na naprawdę wąskiej drodze osiągali prędkości w okolicach 100 kmh pomiędzy kolejnymi zakrętami. Tu czołówka jadąc w kierunku Bedoin - to z niej wyłoni się końcowy tryumfator etapu: Tutaj peleton z głównymi aktorami TDF - na czele zespół Ineos (trzeci z kolei jest nasz Michał Kwiatkowski), który jedzie pod swojego lidera R. Carapaza (od niedawna mistrza olimpijskiego), ale zaraz za nimi jest zespół UAE z liderem - w zółtej koszulce - Słoweńcem Tadejem Pogacarem (3-miejsce w Tokio) - wśród pomocników Tadeja jest nasz Rafał Majka. Co prawda niestety nasi kolarze pierwszych skrzypiec tu nie grali, ale tego dnia Majka i Kwiatkowski wykonają naprawdę ciężką pracę podczas drugiego podjazdu pod Ventoux. Za peletonem jest jeszcze jeden "highlight" i równocześnie pewna niewiadoma. Czy sprinter Mark Cavendish - jadący w zielonej koszulce najaktywniejszego (najlepiej punktującego) kolarza wyścigu, zdoła "przetrwać" ten etap i zmieścić się w limicie czasu. Cavendish to być może najlepszy sprinter w historii kolarstwa - przed tym wyścigiem miał na koncie 30 wygranych etapów TDF. Ostatnie parę sezonów było jednak dramatycznie słabe w jego wykonaniu; nie wygrywał od kilku sezonów nic, mierzył się z chorobą. Wydawało się, że zeszły sezon będzie jego ostatnim. Ostatecznie trafia do jednego z najlepszych zespołów w peletonie, w jakim może znaleźć się sprinter - Dequenick Quick-Step. Rękę wyciąga do niego bowiem menedżer zespołu Patrick Levevre - ustalają ostatecznie, że Cavendish będzie jeździć na kontrakcie za minimalną pensję przewidzianą regulacjami UCI, a jeżeli "coś" wygra, to sponsor ekipy, czyli firma Specialized, za każde takie zwycięstwo dołoży bonus. Przed sezonem nikt jednak w te bonusy, jakoś specjalnie nie wierzy. Cavendish był w ekipie przewidziany na starty raczej w wyścigach 2-ligowych - takich taka ekipa WorldTour też trochę zalicza - a tym samym nieco słabiej obsadzonych. Na pewno nikt, włącznie z samym Cavendishem, nie przewidywał startu w TDF. Ten w zasadzie był od początku zaklepany dla Irlandczyka Sama Bennetta, jednego z najlepszych obecnie sprinterów i zdobywcę zielonej koszulki TDF w zeszłym sezonie. Z uwagi na konorawirusa wiele wyścigów tych pomniejszych było odwoływanych, więc Cavendish nie miał szans jakoś szczególnie się pokazać, w końcu pojawia się - podobno trochę wbrew swojej woli, ale Levevre nalegał na ten start - w wyścigu dookoła Turcji. Tam Cavendish odnosi w sumie 4-zwycięstwa etapowe. Wyścig niby drugoligowy, ale wiele osób w końcu myśli sobie - no dobrze, na koniec kariery Cav wstydu nie przynosi, będzie mógł przejść spokojnie na emeryturę wygrywając w swoim ostatnim sezonie jakieś wyścigi. Potem jednak niespodziewanie w Tour dookoła Belgii, który miał być taką próbą generalną dla sprinterów przed TDF, z uwagi na kontuzję nie pojawia się Bennett - jego miejsce w trybie awaryjnym zajmuje Cavendish - i co... i wygrywa i to jak za najlepszych swoich lat. Tutaj już nie ma mowy o przypadku - wyścig jeżeli chodzi o sprinterów gromadzi wielu z najlepszych. Zaczynają się pytania o TDF - sam Cavendish mówi, że nie ma o czym gadać; takich planów nie ma; Bennett ma startować i koniec. W międzyczasie jednak wiadomo, że Bennett ogłosił, że zmienia team - w przyszłym roku wraca do Bora Hansgrohe. Nie wiadomo więc, czy to na pewno przez kontuzję, czy trochę ze względu na fakt odejścia z zespołu, Cavendish nagla startuje w TDF. Przychodzi pierwszy etap sprinterski - wygrywa; drugi - wygrywa. Nie pamiętam - ile miał zwycięstw etapowych gdy kolarze jechali do Malaucene - ale Cav ostatecznie wygra 4 etapy tegorocznego Tour'u i z 34 zwycięstwami etapowymi w tym wyścigu wyrówna rekord wielkiego Eddy'ego Merckx'a. Jeden z największych comeback'ów w historii sportu. Jeżeli "coś" nie wyszło Cavendishowi w tegorocznym TDF, to ostatni etap - etap w Paryżu - dla sprintera szczególne miejsce - wygrać ostatni etap TDF na Polach Elizejskich. Gdyby tego dokonał to ustanowiłby rekord 35 wygranych i pobił Mercx'a. To jednak się nie udało. Wielu uważało, że taki scenariusz - tj. wygrana w Paryżu, rekord, zielona koszulka wyścigu - byłby najlepszych momentem, aby zejść ze sceny i zakończyć tę piękną karierę. Nie wiadomo jak dalej będzie przebiegać kariera Cavendisha - specjaliści stawiają, że teraz chyba kariery nie skończy, ale nie wiadomo jakie życie nakreśli scenariusze. Faktem jednak jest to, że aby zdobyć zieloną koszulkę - trzeba nie tylko zdobyć najwięcej punktów, ale trzeba być także na mecie w Paryżu. Dla sprinterów przejazd przez góry i zmieszczenie się w limicie czasu (ten liczony jest jako procent czasu pierwszego na mecie), nieraz jest sporą trudnością. Sprinterzy to masywne chłopy, które mają wygenerować poteżną moc na stosunkowo krótkim odcinku tuż przez metą. Przejazd przez góry to domena górali - lekkich, drobnych gości. Rokrocznie więc iluś tam sprinterów odpada albo wycofuje się z wyścigu nigdy nie osiągając mety w Paryżu. Cavendish musiał się więc spinać - na jednym z etapów przyjeżdża bodaj 1,5 minuty przed limitem. Więcej niż pół drużyny oddelegowane jest jednak, aby mu pomóc - wożą bidony, karmią - osłaniają przed wiatrem. Innymi słowy są jak matka Polka i super niania razem wzięte, aby tylko chłop docierał na metę w limicie czasu. Tu na zdjęciu Cavendish (zielona koszulka) przez miasteczko przejeżdża na czele grupki, ale w tle widać 4 koszulki kolegów z zespołu oddelegowanych aby "przeciągnąć" go przez góry: No dobra - przejazd Cavendisha - w zasadzie zamyka pierwszy przejazd - pora przenieść się w rejon mety. Tu mieszają się różne nacje - kibicują nie tylko Francuzi, ale także Belgowie, czy Duńczycy. Ci mają jeszcze w zanadrzu tego wieczoru powód do kibocowania na Euro, ale tego dnia liczą na dobry występ Jonasa Vingegaarda. Na metę znów towarzystwo wpada z olbrzymią prędkością, przy czym to Belgowie będą świętowali najgłośniej. Wout van Aert - wcale nie specjalista od jazdy po górach, ale jedna z gwiazd peletonu i wielka nadzieja Belgów, będzie tryumfował na mecie tego dnia. Ogłosi później, że to jedno z jego największych wygranych (kilka tygodni później zdobywa srebro w Tokio). Za nim jakiś czas później faworyci - Pogacar wydawało się, że nieco słabnie podczas drugiego podjazdu pod Ventoux. Młodzian Jonas Vingegaard (Duńczycy szaleli), który będzie ostatecznie i niespodziewanie drugim kolarzem tego Tour'u - odrywa się przez szczytem o Pogacara i Carapaza. Ostatecznie jednak Pogacar i Carapaz dopadają Duńczyka na szaleńczym zjeździe do Malaucene. A na mecie to Pogacar po raz kolejny pokazuje, kto jest najlepszy. W sprincie na metę wygrywa pojedynek z bezpośrednimi rywalami. Nic to niby nie zmienia, ale mentalnie pokazuje - miałem chwilę słabości tam na górze, ale na końcu to ja jestem najmocniejszy. My czekamy jeszcze na Cavendisha - zegar pokazuje, że ma jeszcze nieco ponad 11 minut na pojawienie się na mecie: Niewiele później pojawia się grupka z "zieloną koszulką" - mieszczą się w limicie. Tego dnia jednak nie braknie tu jeszcze emocji - jeden z kolarzy wpadnie na metę bodaj 4 sekundy przed limitem; a Luke Rowe z Ineos niespodziewanie łapie kryzys i odpada z wyścigu, nie mieści się w limicie - utrata tak doświadczonego zawodnika, to spore osłabienie dla Ineos na przyszłych etapach. Cóż - niesamowicie to było wszystko zobaczyć i przeżyć. Jest to absolutna ekstraliga wyścigów kolarskich. Mam wielki szacunek dla Czesława Langa i organizacji wyścigu Tour de Pologne, ale jednak we Francji widać, jak duży jest przeskok między tymi imprezami. Widać też perfekcyjne zgranie w czasie - gdy na jednym końcu prostej startowej fetowano kolarzy na podium, na drugim końcu ludzie związani z organizacją już zaczęli powoli rozkręcać barierki, chować krzesła, stoły. Karawana jedzie bowiem dalej i do rana wszystko musi być ustawione i gotowe w innym francuskim miasteczku. U nas w Malaucene śpiewy belgijskich fanów będą jeszcze rozbrzmiewać pół nocy 😉 c.d.n.
  17. @marionen - na pewno jest tak, że gdzieś w świecie istnieje siodełko, które i Tobie spasuje. U mnie do tej pory było tak, że mając dwa rowery szosowe do tej pory, to w zasadzie tak jak je dostałem, to tak je sobie poukładałem że było w miarę wygodnie i mi to odpowiadało. Trochę żonglowałem jedynie spodenkami - tzn. mam w sumie cztery pary, z których dwie mają wyraźną preferencję nad dwoma pozostałymi ze względu na wkładkę (pampersa), ale to też nie jest tak, że w tych dwóch pozostałych wcale nie jeżdżę. W każdym razie - te siodełka, która miałem od początku na rowerach były OK i nic tu nie zmieniałem. Mam jednak kumpla, który co chwilę na coś się uskarżał - bół D, ból pleców, ból rąk - no i on przeszedł przez chyba 6-8 siodełek, 2 sesje bike fittingu, osobną sesję dobierania specjalnie jeszcze siodełka, niezliczoną ilość spodenek z różnymi wkładkami - ALE i ostatecznie jemu się udało w końcu dobrać wszystko jak trzeba. @Mitek ma przy tym trochę racji - trzeba przede wszystkim dużo jeździć, bo człowiek na początku na wszystko uskarża, a potem się przyzwyczaja, a mój kumpel zrobił z tego naprawdę fizykę kwantową. Chodzi mi jednak o to, że nawet dla bardzo wrażliwej osoby, są sposoby na to, aby dobrać wszystko jak trzeba. Przy czym u nas w Polsce denerwujące jest trochę to, że w bardziej rozwiniętych krajach porządny sklep rowerowy ma ileś tam siodełek testowych, które od nich bierzesz, jeździsz sobie z tydzień czy dwa i możesz je wymieniać aż znajdziesz coś właściwego. U nas bardzo zależy to od polityki danego sklepu - są takie sklepy, które jakiś taki podobny serwis próbują organizować i coś tam mają (niestety te są w mniejszości) - a są inne, które mówią - musisz kupić, a jak Ci nie będzie pasować, to sprzedaj sobie na OLX, czy allegro. W ten sposób ten mój kumpel ma chyba ze trzy siodełka obecnie na sprzedaż.
  18. Cosworth240

    Hintertux - latem

    @marionen - widzę, że w tej sytuacji na rower szosowy Cię tak łatwo nie namówię 😉 A tak z innej beczki - gdzie takie fajne warunki mieszkaniowe - na Sommerbergu, czy w Tuxer Fernerhaus?
  19. Prowansja - cz. V - dzień "po"... Trzeci dzień na miejscu był dniem pewnego przesilenia. Po Mt. Ventoux emocje jakby nieco opadły, nogi były jakby ciężkie, ale postanowiliśmy ruszyć przed siebie. Towarzyszyły nam przy tym skrajne emocje - jeden z moich kompanów uważał, że powinniśmy pojechać do Sault i stamtąd jeszcze raz wjechać na Mt. Ventoux i zjechać do Malaucene (trasa blisko 100 km i nieco powyżej 2 tys metrów przewyższenia); drugi z kompanów był kompletnie zniechęcony i w zasadzie uznał, że 20-30 km to wszystko na co go stać. Ja byłem gdzieś pomiędzy - tzn. serce chciało ruszyć w długą trasę do Sault i przez Ventoux do domu, a rozum podpowiadał, że będzie to chyba jednak trudne. Uznałem jednak, że ruszymy przed siebie i zobaczymy co się stanie i jak to będzie. Tym razem postanowiliśmy ruszyć na północ od Malaucene - w tamtym kierunku jeszcze nie jechaliśmy - i dalej na wschód w kierunku Sault. Okazało się jednak, że jest cieplej niż sądziliśmy - ponieważ dwa pierwsze dni nie dały nam szczególnie w kość jeżeli chodzi o upały, jakoś nikt nie zwrócił uwagi na to, że w momencie jak ruszaliśmy jest już dobrze powyżej 30 kresek w cieniu na termometrze, a dzień dopiero się rozkręcał. Upał dawał się nam we znaki z każdym kilometrem, trzeba jednak przyznać, że trasa była niezwykle krajobrazowa: Tu widać piękne którędy będziemy jechać za chwilę i trochę później - w tle droga która wcina się we wzgórze: Początkowo jedziemy odcinkiem drogi, na którym prawie nie ma ruchu samochodowego, a i kolarzy jakby mniej niż zwykle w tej okolicy. Później łączymy się z drogą bardziej główną, gdzie ruch samochodowy jest trochę większy, ale ciągle generalnie nie stanowiący wielkiego problemu. Widoki znów bombowe - po prawej stronie nad okolicą góruje Mt. Ventoux, po lewej zielone wzgórza, po prostu odlot. Dojeżdżamy jednak do pierwszej większej trudności tego dnia - ok. 4,5 km podjazd i różnica poziomów, może nie olbrzymia - bo raptem 250 metrów w pionie - ale w upale i po wczorajszych harcach na Mt. Ventoux - widać, że idzie to bardzo opornie. Pije już drugi bidon, a mamy raptem 20 km za sobą. W kolejnej wiosce znajduje się fontanna/źródełko gdzie uzupełniamy zapas wody. Widoki cały czas przefajne, ale rośnie we mnie świadomość tego, że organizm wysyła mi sygnały, że jest zmęczony. Mimo, że trasa nie wydaje się jakaś stroma, to jednak Garmin pokazuje, że metry w pionie cały czas się akumulują. Jeden z moich kolegów narzeka otwarcie coraz bardziej, że on ma dość. Drugi dalej jednak ciągnie do Sault i na Ventoux. Pierwszy raz podczas tego wyjazdu nie jesteśmy idealnie zgodni co do tego, co robimy dalej. Koledzy zaczynają się nawzajem przekonywać do swoich racji, co raz bardziej patrząc w moim kierunku jako rozjemcę. Jedziemy trochę dalej - bardziej narzekający kolega zostaje z tyłu, ten ciągnący na Ventoux prze do przodu. Ja jestem z przodu razem z bardziej ambitnym z moich kompanów, ale uznaje że to przestaje mieć walor towarzysko-krajobrazowy i budzą się jakieś niepotrzebne emocje, więc zarządzam przerwę na lunch. Po prawej stronie od drogi wyłania się jakieś miasteczko, które wygląda na małe, urokliwe, ale takie, gdzie pewnie jakąś knajpkę znajdziemy. Miejscowość nazywa się Savoillan. Zostawiam kumpla przy drodze, żeby poczekał na tego który został w tyle, a sam jadę zobaczyć, czy coś tu zjemy. Knajpka wygląda sympatycznie, oczywiście nikt nie mówi w innym języku iż francuski, ale jedzenie wygląda przyzwoicie, a samo miasteczko przy bliższym poznaniu też jest bardzo fajne: Przerwa i jedzenie poprawiły nastroje. Postanawiamy - tym razem znów zgodnie - że podjazd od Sault na Ventoux musi poczekać, skoro jeden z nas nie czuje się w ogóle na siłach. Trasa, którą jechaliśmy jest na tyle piękna, że dzień i tak jest udany i nie ma co się napinać. Wracamy więc częściowo tą samą trasą, a częściowo innym wariantem do domu, dalej ciesząc się wspaniałymi widokami: Po powrocie okazuje się, że przejechaliśmy blisko 70 km i ponad tysiąc metrów w pionie. Jak na dzień, w którym nogi średnio niosły lub niektórych nie niosły wcale i w którym było naprawdę gorąco, to wynik i tak więcej niż przyzwoity. Tradycyjnie lecimy na basen i czekamy na kolejny dzień, który przyniesie nowe emocje, tym razem spod znaku Tour de France. c.d.n.
  20. Dziękuję. Filmu nie widziałem, więc nie wiem, ale trailer wygląda zachęcająco - muszę gdzieś zobaczyć, bo to chyba sympatyczny film na jakieś rodzinne letnie kino.
  21. Krzysiek - umawiamy się, że następnym razem...
  22. Prowansja – cz. IV – wjeżdżamy na Mt. Ventoux No dobrze – skończę relację z pierwszego wjazdu na Ventoux – tu mały spoiler – podczas tego wyjazdu wrócimy tu raz jeszcze. Tak jak opisywałem w poprzedniej części relacji. Niedługo po ósmej rano ruszyliśmy w kierunku szczytu Mt. Ventoux podjeżdżając od strony miejscowości Malaucene. Trasa liczy 21 km, ma ok. 1600 metrów przewyższenia o średniej około 7,2-7,4 proc (różne źródła różnie podają). Początek podjazdu w lesie, cieniu, temperatura raczej rześka, ale wiadomo że jak zaczniemy się wspinać, to zrobi się ciepło. Każdy zatankował dwa duże bidony – u mnie jeden zawiera izotonik, drugi czystą wodę; jest też banan i ze dwa żele. Do tego kurtka wiatrówka w – w sumie to jedna z dobrych rad, którą dostałem przed wyjazdem. Nawet jeżeli dzień jest bardzo ciepły – weź na górę kurtkę – rada, której na szczęście posłuchałem. Początek w zasadzie daje już jakąś tam zapowiedź jak to będzie – w przeciwieństwie od strony Bedoin, gdzie pierwsze 5-6 km jest mniej strome i tym samym dobre na rozgrzewkę, tutaj stromiej zaczyna się już wcześniej. Obieramy spokojne tempo wychodząc z założenia, że trzeba jak najwięcej sił oszczędzać na tzw. potem. Nie przejmujemy się tym, czy ktoś nas wyprzedza, my nie napalamy się na wyprzedanie innych. Generalnie jakoś najtrudniej było mi sobie wyobrazić to wspinanie się przez 21 km, no ale postanowiłem do sprawy podejść metodycznie kilometr po kilometrze. Sprawę nieco ułatwiały charakterystyczne słupki przy drodze – na takim słupku pokazany jest dystans do szczytu; średnie nachylenie przez kolejny kilometr oraz wysokość na poziomem morza. Przy czym wiadomo – gdy na takim słupku było naście kilometrów do góry, to nie dodawały one animuszu, ale gdy dystans spadł poniżej liczby dwucyfrowej, to każdy taki słupek dodawał mi nieco otuchy. Dodatkowo w dość nieregularnych odstępach umieszczono kosze na śmieci, a każdy kosz miał tablicę ile dystansu było do kolejnego – czasem było to ponad 2,5 km, a czasem niespełna 4 km. W każdym razie chyba jeszcze nigdy nie cieszyłem się tak na widok kolejnych koszy na śmieci, jak tego dnia. Tu zdjęcie słupków – koszom na śmieci zdjęć nie robiłem 😉: Droga na górę jest piękna – sama droga dość szeroka, bardzo dobry, asfalt, momentami zupełnie nowiutki, bo położony specjalnie na TDF. Na razie nie widać szczytu i charakterystycznego przekaźnika – ten „pokaże się nam” przy rozjeździe na Mont Serein – tam też pokażą się nam tereny narciarskie, bo na Mt. Ventoux jest kilka wyciągów (z tego co rozumiem talerzyki/orczyki). Jedziemy w słońcu, robi się dość ciepło. Ja w moim liczniku Garmina (Edge 130), nie mam aplikacji/opcji Climb Pro, którą mają moi kompani (w Edge 130 plus i Edge 530). Oni mają rozrysowaną trasę aż do szczytu, z informacjami ile jeszcze zostało, jakie będą procentowo nachylenia itd. Ja koncentruję się na słupkach. Po ok. 10 km robimy sobie trochę dłuższą pauzę. Jeden z moich kompanów stwierdza, że teraz aż do Mont Serein będzie najtrudniejsze 4 km naszej wspinaczki – jak to pokonamy, to na pewno wiedziemy do góry. Podziwiamy widoczki, pozdrawiamy kolarzy zmierzających do góry, trochę się posilamy – żele, batony idą w ruch – i jazda w górę. Pierwszy słupek – pokazuję 12% – myślę sobie – w życiu nie jechałem tak stromego kilometra, ale ok – powoli, miarowo, jakoś to będzie; dojeżdżam do kolejnego słupka – 11% - myślę sobie – cholera, znów stromo, ale jakoś otuchy dodaje mi myśl, że to zawsze 1% mniej niż na poprzednim km, po dwóch takich kilometrach, znów słupek 11 lub 12 procent, ale mając już dwa takie kilometry za sobą, to jakoś złapałem swój rytm i szło to sobie i kolejne dwa kilometry jakoś też zmęczyłem. Po tym męczącym dłuższym kawałku, trochę się wypłaszczyło i za chwilę pojawił parking przy rozjeździe na Mont Serein. Tam znów zjechaliśmy się ze sobą, bo się w tamtym momencie trochę rozjechaliśmy, jako grupa. Tam znów chwila odpoczynku – może nie przybijaliśmy sobie jeszcze piątek, tym bardziej że czekał nas jeszcze najstromszy jeden kilometr tego podjazdu, ale humory generalnie były dobre. Widoczek znów tutaj bardzo ładny: Zastanawiamy się, czy nie zatrzymać się na zimną colę w Chalet Liotard – knajpie, która właśnie jest na parkingu na którym zatrzymaliśmy się, ale ostatecznie uznajemy, że taka nagroda to dopiero na szczycie. Wspinamy się więc dalej. Zostało jeszcze ok. 6 stromych kilometrów – oczywiście dużo, ale mamy w pamięci, że 15 km już mamy za sobą i jakoś od razu człowiekowi lepiej się robi. Nastroje generalnie dobre, tym bardziej, że po raz pierwszy widzimy szczyt i charakterystyczny przekaźnik – jeszcze dość wysoko nad nami – to w końcu jeszcze jakieś prawie 500 metrów w pionie. Po drodze robimy sobie jeszcze trochę fotek, ale już teraz ciągnie nas do góry – cel wydaje się na wyciągnięcie ręki. Wyjeżdżamy nad linię lasu i czujemy, że naprawdę jesteśmy coraz bliżej z każdym obrotem korby. To co nas nieco zaskakuje – to niewiele przed szczytem pojawiają się ludzie z profesjonalnym sprzętem foto – jak się okazuje, robią zdjęcia każdemu podjeżdżającemu, a następnie wrzucają karteczkę człowiekowi do kieszonki w koszulce – tam podany jest adres strony www i godzina – można potem znaleźć po dacie o godzinie. Widząc co jest grane, postanawiam wyglądać jak skrzyżowanie Alberto Contadora z Vicenzo Nibalim, staję w korbach i z poważną miną rozpoczynam finisz ku górze – efekt uważam całkiem fajny, co zresztą spowodowało, że staje się lżejszy o 40 EUR zamawiając parę pamiątkowych fotek: Niedługo potem osiągamy cel – jesteśmy na szczycie – tam czujemy po raz pierwszy chłodek – wietrzyk na spoconym ciele daje w kość – dobrze, że mamy kurteczki. Dawno zimna cola nie smakowała tak dobrze, jak na szczycie Mt. Ventoux. Oczywiście zdjęć robimy co niemiara – widok przepiękny. Niebo prawie bezchmurne. Wielka satysfakcja, choć obiektywnie czas wybitny nie jest – czasu jazdy wyszło coś 2h 40 min, choć pewnie gdyby nie zdjęcia, to pewnie byłoby bardziej 2:20, ale tak żeby było przyzwoicie w miarę, to pewnie jeszcze ze 30 min trzeba byłoby z tego ściąć. Może jeszcze kiedyś się uda. Pozostał nam jeszcze zjazd na dół - zjeżdżamy do Bedoin, bo pora na zasłużony posiłek. Sałatka, lasagna i deserek konsumujmy szybciutko. Z Bedoin trzeba się jeszcze przebić przez Col Madeleine, które znamy z dnia poprzedniego do Malaucene, gdzie po prysznicu ładujemy się do basenu. Piękny dzień w Prowansji - jak nam się wydawało absolutny "highlight" tego wyjazdu. Dziś wiem, że to był jeden z "highlightów"... c.d.n.
  23. Prowansja – cz. III – Mt. Ventoux – Na razie trochę teorii Po pierwszej zapoznawczej rundzie wokół Malaucene, kolejny dzień miał być dniem ataku na Mt. Ventoux. Tutaj chwila na wyjaśnienia o co chodzi z tą górą. Na szczyt Mt. Ventoux wiodą w sumie trzy drogi z trzech różnych stron. Od miejscowości Sault; od miejscowości Bedoin i trzeci od miejscowości Malaucene. Zdecydowanie najprostszym wariantem jest podjazd od strony miejscowości Sault – jest on co prawda najdłuższy – bo liczy sobie ok. 25 km – dwa inne to ok. 21 km każdy – ale z uwagi na to, że miejscowość Sault leży wyżej nad poziomem morza niż Malaucene i Bedoin, czyli punkty startowe dwóch pozostałych podjazdów, przewyższenie między punktem startowym a szczytem góry jest najmniejsze w porównaniu do tych dwóch innych podjazdów (ok. 1200 m vs. prawie 1600 m). Mniejsze przewyższenie rozkładające się dodatkowo na ponad 25 km vs. 21 km powoduje, że średnie nachylenie tego podjazdu to 4,5%, przy czym tak naprawdę większe trudności zaczynają się powyżej knajpy (takiej trochę tu kultowej) zwanej Chalet Reynard, czyli ok. 6 km przed szczytem. Zresztą właśnie przy Chalet Reynard podjazd od strony miejscowości Sault „spotyka” się z podjazdem od miejscowości Bedoin, czyli tym tzw. klasycznym i najtrudniejszym podjazdem. Innymi słowy – ostatnie 6 km tego podjazdu jest wspólne dla wariantu Sault i Bedoin. To właśnie nad Chalet Reynard zaczyna się ten księżycowy krajobraz, który znamy z relacji TDF i te najbardziej znane obrazki kojarzące się z tą górą. Tu profil podjazdu od Sault - widać wyraźnie, że znakomita część podjazdu to odcienie żółte, a wręcz w pewnym momencie jest płasko i dopiero końcówka jest pomarańczowo-czerwona: Jak już pisałem wcześniej - poza podjazdem od Sault, który ma ostatnie 6km wspólne z tym od Bedoin, są na górę jeszcze dwie drogi – jedna właśnie od rzeczonego Bedoin i druga od zupełnie drugiej strony, czyli od Malaucene. Bedoin to ten najbardziej klasyczny i hardcore’owy wariant znany z TDF. Jego podstawowa trudność polega na tym, że jak już złapie, to trzyma i nie odpuszcza do samej góry. Zresztą ładnie widać do na profilu. W zasadzie mniej więcej 16 km od szczytu zaczyna się tak średnio 9-10% i z małymi wyjątkami tak jest do samej góry. Podjazd ma ok. 21 km i przewyższenie ok. 1600 metrów, przy czym puryści nie liczą tych pierwszych 4-5 km, gdzie średnie nachylenie nie przekracza 5%. Tu profilik - widać czerwienie i mocne pomarańcze po pierwszych 4-5 km: Jest też trzeci wariant – najmniej uczęszczany i być może przez to mniej znany. To podjazd od miejscowości, w której my się zatrzymaliśmy – czyli od Malaucene. W liczbach bezwzględnych wygląda to bardzo podobnie jak wariant od Bedoin. Mniej więcej ten sam dystans – 21 km; to samo średnie nachylenie 7,5%; bardzo podobne przewyższenie – różnica bodaj 20 metrów. Ten wariant ma nawet dłuższy dystans odcinków 10% i więcej. Ma też bardziej strome kawałki niż ten od Bedoin; stromszy 1 km. Ale jednak ten wariant uchodzi za trochę łatwiejszy niż ten od Bedoin – są dwa powody – ten od Bedoin ma stosunkowo łatwe 4-5 km i potem do szczytu jest cały czas trudno; za to ten wariant od Bedoin jest mniej regularny strome dłuższe odcinki są jednak przeplatane takimi, które dają jednak trochę wytchnienia – po kilku km ze średnią 9-10%, to takie 6,7 czy nawet 8 nagle wydają się być miejscem, gdzie człowiek odpoczywa; drugi powód dlaczego ten wariant jest prostszy, to wiatr – w dni wietrzne, gdy Mistral daje w kość, najczęściej wieje „w mordę” jadąc od Bedoin (i także od Sault); z kolei od Malaucene jest się bardziej osłoniętym, do tego podjeżdża się dokładnie od przeciwnej strony niż od Sault i Bedoin, jest więc nadzieja, że wiatr będzie jednak wiatrem bocznym lub nawet wiatrem w plecy, a nie wiatrem w twarz – choć na samej górze często zmienia się kierunek wspinaczki. Profil podjazdu od Malaucene wygląda tak – w liczbach bardzo podobnie jak Bedoin, ale jednak te procenty „falują” – widać, że między kawałkami czerwonymi i pomarańczowymi, zdarza się trochę żółtych - tam można nieco odpocząć: Przed wyjazdem zastanawialiśmy się jak to będzie. Nikt z nas nie jeździł takich podjazdów. Wokół Krakowa, to może udało się gdzieś 2-3 km podjechać, ale 21, czy 25 km nigdy. Ja jechałem raz jeden w USA w Górach Skalistych podjazd 10 km, ale tam było średnio ok. 5%, czyli około 500 metrów w pionie. Co prawda na wysokościach powyżej 2.500 metrów, co dawało mi jakiś tam obraz tego co nas czeka, ale ciągle raczej mglisty. Jeden z moich kompanów, postanowił sprawdzić formę i „jak to jest” na podjeździe pod Żar – ale to 8km i ciągle nie te przewyższenia. Plan mieliśmy taki, że będziemy szlifować formę od początku roku; mieliśmy mieć co najmniej 2.000 km przejechane przed tym wyjazdem, miało być niewiadomo co. Ostatecznie oczywiście rodzina, obowiązki w pracy, spowodowały, że ja miałem przed tym wyjazdem nakręcone marne 1.000 km na rowerze. Wielkich przewyższeń też nie było. Raz jeden w ramach chęci wykonania co najmniej 1000 m przewyższenia na jakimś tam krótkim dystansie „zaliczyłem” podjazd pod kopiec Kościuszki w Krakowie bodaj 12 razy góra dół. Jakiś mi tam to obraz dało – trochę nauczyło panować nad tempem, biciem serca, no ale to były jednak takie podjazdy po 1,5 km ok. 100 metrów w pionie, przeplatane zjazdem. Do tego zrobiłem to tylko raz. Miałem sprawdzić się z kumplem na ten Żar, ale dzień wcześniej miałem drugą dawkę szczepienia na Covid i czułem, że organizm niekoniecznie jest gotowy na taki wysiłek. Pod względem formy rowerowej nie byłem na pewno tam, gdzie na początku roku sobie to założyłem; jednak trochę biegałem – starałem się dwa razy w tygodniu urywać na jakieś przebieżki po 8-9 km; zimą coś tam pochodziłem na ski-tourach. Jakąś tam bazę miałem. Był też plan zejścia z wagą do 80 kg, ale z po-covidowych 86-87 kg zszedłem na 82, więc trochę brakło. No ale pocieszałem się, że dramatu nie ma. Nie wiem ile razy oglądnąłem filmy Mike’a Cottyego na the Col Collective – zresztą bardzo polecam ten kanał na youtube każdemu – co prawda dzisiaj nie ma tam za wiele nowych filmów, ale te co są, pokazują bardzo wiele podjazdów i pięknych tras na całym świecie. Mike świetnie też o tym opowiada i mają bardzo ładne ujęcia. Na kanale Mike podjeżdżał na Ventoux od strony Bedoin i od strony Malaucene. Tu link to filmu z podjazdem od Bedoin: https://www.youtube.com/watch?v=zD-CjcwwU_w Tu link do filmu z podjazdem od Malaucene: https://www.youtube.com/watch?v=rsMSNeShliE Trochę uwag otrzymałem także od naszych forumowiczów @fafek i @agnel2748 – wielkie podziękowania przy okazji. Przed wyjazdem dokonałem też dwóch modyfikacji w moim rowerze – zmieniłem tarcze z takich bieda tarcz, które Cannondale wrzucał seryjnie do SuperSix’ów w roku 2020 na tarcze Ultegrowskie 160 mm z przodu i z tyłu – bo cały czas pisałem o jakimś tam respekcie przed trudami podjazdu, ale zjeżdżanie też było trochę rodzącą obawy perspektywą; drugą modyfikacja objęła korbę – seryjna korba FSA o przełożeniu 52/36 ustąpiła cannondelowskiemu spiderringowi typu kompakt o przełożeniu 50/34. Z tyłu miałem kasetę z największą zębatką 32. @agnel2748 polecał mi założenie kasety z zębatką 34, ale uznałem że zmiana korby i tak daje sporo, a na zmianę kasety już nawet nie było za bardzo czasu. Przełożenie 34 przód i 32 tył musiało wystarczyć - i tak było już dość emeryckie. No dobra – dużo się rozpisałem o teorii, o tym jakie mieliśmy obawy, przygotowania itd., ale siedzimy sobie po naszej pierwszej rundzie w Prowansji nad sałatką i coś trzeba postanowić – jak i skąd jedziemy. Przed wyjazdem wszystko było jasne – zaczynamy od Sault i zobaczymy jak to pójdzie. Jak się uda, to spróbujemy od Malaucene; a może jak i to wyjedzie i nie braknie czasu, to rzucimy się na podjazd od Bedoin. Taki był plan – tylko nad tą sałatką trochę zaczęliśmy dywagować – w sumie to jutro ma być idealna pogoda – nie za ciepło, bez wiatru, to Sault jednak trochę jest od nas daleko (autem ok. 50 min, rowerem dużo dłużej), a ten podjazd od Malaucene zaczyna się nam 100 metrów od naszej kwatery… ostatecznie podejmujemy spontaniczną decyzję i zmieniamy pierwotne plany – olewamy ten najprostszy wariant jedziemy od Malaucene – raz kozie śmierć. Rano wstajemy, ogarniamy śniadanie, bidony, liczniki, pasy tętna, ciuchy – klasyczny rowerowy gramoling i ruszamy. 100 metrów ciut w dół do skrzyżowania, w lewo i zaczynamy: O tym jak przebiegł sam podjazd, jak to wyglądało na zdjęciach. to już napiszę w kolejnej części relacji z Prowansji, bo zrobiło się późno, a ja się znów rozpisałem… c.d.n.
  24. Prowansja - cz. II - rekonesans Tych, którzy czekają na relację z Ventoux, musze rozczarować - to będzie opisane w cz. III moich przygód w Prowansji. Dzisiaj nasz pierwszy dzień pobytu. Pierwszy dzień na miejscu rozpoczął... deszcz. W sumie muszę powiedzieć, że nawet dobrze się stało. Przed wyjazdem oglądaliśmy długookresowe prognozy pogody i one nie wskazywały choćby na kropelkę deszczu, za to pokazywały mega upały po 36 stopni w cieniu. Wyrażaliśmy obawę, czy w tych warunkach jazda w ogóle będzie przyjemnością i nastawialiśmy się na jakieś pobudki typu 6-ta rano, żeby jeździć od 7-mej i kończyć zabawę przed 11-tą. Na szczęście prognozy pogody się zmieniły i poza jednym dniem, w którym upał naprawdę dał nam w kość - o tym napiszę w cz. IV - było temperaturowo bardzo znośnie (było po prostu ciepło, a nawet bardzo ciepło, ale nie nadludzko upalnie). Poza tym pierwszym dniem, w którym do popołudnia trochę popadało deszcz nie stanowił problemu. Dzięki natomiast temu, że deszcz spadł i padał do godz. 14-tej, mieliśmy szansę jednak trochę się lepiej zregenerować po dwudniowej podróży; nie rzuciliśmy się od rana na jakąś mega trasę, co miałoby wpływ zapewne na plany dnia kolejnego (podjazd pod Ventoux); zrobiliśmy szybki rekonesans okolicy i zrobiliśmy jakieś zakupy, ogarnęliśmy rowery (smarowanie łańcucha, pompowanie i tego typu czynności); wreszcie popołudniu w okolicach 16-tej; 17-tej w przyjemnej temperaturze typu 25-26 stopni mogliśmy ruszyć na mały rekonesans wokół Malaucene. Taki widok malował się z naszego tarasu przed wyjazdem - po deszczu ani śladu: Plan zakładał - jedziemy spokojnie, wręcz turystycznie - podziwiamy widoczki, robimy zdjęcia - pętla 47 km i około 1000 metrów przewyższenia i tak było fajne na rozruch i wiadomym było, że na jednym lub drugim podjeździe będzie można trochę bardziej dać się ponieść: Najpierw podjazd pod col de la Chaine - sam podjazd nie jest jakiś wymagający - ma długość pewnie około 3 km i jak zakładam około 200 m (może ciut mniej) przewyższenia w pionie; sam podjazd nie jest jak na tutejsze warunki jakiś mega malowniczy, jednak od szczytu col de la Chaine otwierają się naprawdę piękne widoki i od tego momentu nasza runda nabiera sporych walorów widokowych. Tu zdjęcie z przełęczy - piękne widoki, zapach lawendy: Droga nie jest zbytnio uczęszczana przez samochody; zdecydowanie więcej spotyka się kolarzy niż aut; asfalt - czego do końca nie widać na zdjęciu - jest pokryty drobnymi luźnymi kamyczkami, które trochę podnosiły ciśnienie na zjeździe, bo człowiek czuł się spięty, czy koło się nie ślizgnie - tak to mniej więcej wyglądało: Dalej jest naprawdę malowniczo - skały, piękne widoki, klimatyczne miasteczka, a nad tym wszystkim góruje wyłaniający się co jakiś czas na horyzoncie wierzchołek Mt. Ventoux: Dojeżdżamy do miejscowości La Barroux - sennej, ale bardzo ładnej (jak chyba większość tutejszych miasteczek), nad którą góruje zamek - nie zastanawiając się długo postanawiamy zrobić mały postój na foteczki i ogólne rozejrzenie się - zwłaszcza, że nasz "track" gpx coś się w tej miejscowości pogubił - jak się okazało próbował nas skierować na jakąś dróżkę bardziej na MTB, a i to byłoby raczej karkołomne - ale na szczęście znaleźliśmy szybki objazd. Tu kilka foteczek z zamku z Mt. Ventoux w tle: Na zwiedzanie czasu nie ma - więc sobie odpuszczamy i poprzez różna fajne miasteczka i drogi pomiędzy nimi ruszamy w kierunku ostatniej "przeszkody" dzisiejszego dnia, czyli Col de la Madeleine - ale nie jest to ta słynna sabaudzka przełęcz alpejska (ta ma coś 19 km długości i 8% średniego nachylenia) - tylko taki falujący kilkukilometrowy podjazd o przewyższeniu znów pewnie w okolicach 200 metrów: Po pokonaniu traski jesteśmy już pewni, że trafiliśmy w piękne miejsce, z pięknymi trasami i widokami; w sumie tak się fajnie poskładało - o czym wtedy nie wiedzieliśmy - że stopniowaliśmy sobie walory widokowe i trasowe niemal z każdym dniem. Tzn. jak już się nam wydawało, że jest pięknie i dużo ładniej nie będzie, to czas pokazał, że wcale tak nie było, bo kolejne dni przynosiły jeszcze lepsze widoki i jeszcze lepsze wrażenia. Ta trasa, która obiektywnie była przeładna, była słaba w porównaniu do tej jaką "zaliczyliśmy" jako naszą ostatnią w Prowansji. Stało się tak oczywiście przez zupełny przypadek - ale generalnie to też było bardzo fajnie, bo każdy kolejny dzień przynosił jeszcze fajniejsze wrażenia i nie był jakimś tam "krokiem w tył" w stosunku do poprzedniego. Dzień zakończyliśmy smakowitą sałatką przygotowaną przez jednego z moich kompanów i widokiem zachodzącego słońca. Dzień kolejny miał być dniem ataku na Ventoux. Choć wieczorem zaczęliśmy rozważać - jaki wariant tego "ataku" obrać, o czym napiszę w kolejnej części relacji. c.d.n.
  25. Będę wrzucał relacje w kawałkach, bo trochę pojeździliśmy i fajnych wrażeń było sporo. Co do czasu przejazdu - przed tym wyjazdem nie jeździłem nigdy w taką trasę z rowerami na dachu. Mam auto kombi, więc do tej pory jak były dwa rowery i dwie osoby, to wrzucaliśmy na tzw. pakę i jazda. Czasem woziłem rowery na dachu na jakiś krótkich dystansach. Tu obawiałem się jak to będzie, z trzema szosami na dachu i na taką odległość, ale generalnie tempomat był ustawiony na 140-145 kmh, więc nie było jakiegoś wielkiego "pycenia", a i szum był do wytrzymania (producenci bagażników jak zakładam pewnie rekomendują nieco niższą prędkość, choć znam takich którzy jeździli w rowerami i 200 kmh). Sporą część przez Niemcy jechaliśmy z jakimiś ograniczeniami w okolicach 120 kmh, we Francji obowiązuje 130 kmh - pozwalaliśmy sobie licznikowo na +10 kmh względem limitów. Generalnie średnia (mówię o powrocie) wyszła coś koło 118 kmh na całej trasie jako stricte czas jazdy (to już uwzględnia 20 minut stania na bramkach pod Gliwicami) - do tego doszły postoje (czego średnia już nie uwzględnia). W drodze do Prowansji prowadziłem cały czas sam - no ale był nocleg, więc było ok. Ponieważ w drodze powrotnej zakładaliśmy, że może uda się przejechać "na raz" (pierwotny plan zakładał spanie), to wprowadziliśmy spory rygor, którego się trzymaliśmy - postoje co 400 km i bez ociągania się w tańcu. Wtedy się zmieniamy za kierownicą, tankujemy, sikamy - kto musi to papierosek. Jeden tankował, dwóch leciało do toalety i płacenia; tych dwóch wracało - ogarniało śmieci, szyby, co pozwalało tankującemu na załatwienie jego potrzeb. Szybki streching i w drogę. W aucie mieliśmy od groma prowiantu, łakoci i picia, więc nie stawaliśmy specjalnie na obiadki - jedynie kupowaliśmy na postojach kawę. Dzięki takiej "żelaznej" dyscyplinie i zasadniczo braku korków udało się to sprawnie przejechać w okolicach 17h. Gdyby nie 20 min na bramkach w Gliwicach i jakieś 20-25 min w Katowicach, gdzie wypakowaliśmy jednego z kolegów, co wiązało się ze ściąganiem roweru i co ważniejsze bagażnika i instalowaniem wszystkiego u niego na aucie, to czas do KRK byłby bardziej w okolicach 16h. Nie dlatego, że jakoś strasznie zasuwaliśmy, tylko dlatego, że nie traciliśmy czasu na postoje i jakieś wielkie korki. Trudno natomiast byłoby mi to samo zrealizować na wyjeździe z rodzinką - tu było trzech ogarniętych kierowców, którzy nie krzyczeli "tato chce siusiu" w najmniej oczekiwanych momentach 😉
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...