Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

  1. Zagronie

    Zagronie

    VIP


    • Punkty

      5

    • Liczba zawartości

      511


  2. artix

    artix

    Użytkownik forum


    • Punkty

      3

    • Liczba zawartości

      4 089


  3. surfing

    surfing

    Użytkownik forum


    • Punkty

      3

    • Liczba zawartości

      3 838


  4. Spiochu

    Spiochu

    Użytkownik forum


    • Punkty

      2

    • Liczba zawartości

      2 038


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 29.09.2021 uwzględniając wszystkie działy

  1. To mi chłopaki zaimponowali. Slackline rozwieszony w Tatrach, ale z asekuracją. Wygląda że profeska. Pamiętajcie: takie chodzenie jest nielegalne, ponieważ może to wystraszyć kozice które mają tam ćwiczenia skoku przez przepaść. Mam wątpliwości czy ta pierwsza fota jest autentycznie z Tatr ... Kolejne raczej tak. źródła https://gazetakrakowska.pl/tatry-chodzili-po-linie-nad-przepascia-mrozaca-krew-w-zylach-akcja-na-mnichu/ar/c1-15824663 https://zakopane.wyborcza.pl/zakopane/7,179294,27625827,chodzili-na-linie-miedzy-szczytami-w-tatrach-takie-zachowanie.html
    2 punkty
  2. Czyli wróciły do punktu wyjścia! Na marginesie taka moja uwaga, bo nie zgadzam się na te 360 stopni.
    2 punkty
  3. Centrum Przesiadkowe Szczyrk Skalite Powstaje parking dla 150 samochodów oraz budynek, w którym znajdzie się poczekalnia oraz mini centrum informacji turystycznej. Będą m.in. perony dla autobusów, a także stacja ładowania pojazdów elektrycznych. Prace rozpoczęły się w marcu 2021r. i potrwają do grudnia 2021r. Docelowo Centrum Przesiadkowe Szczyrk Skalite pomieści 900 samochodów.
    2 punkty
  4. Mario. Wspinaczka po linie w terenie udostepnionyn jest legalna. Trawersowanie rowniez. Nielegalny jest tylko skituring kiedy sa dobre warunki.
    2 punkty
  5. Bawię się nawigacja i miejsce w którym mieszkam od trzech lat zadziwia mnie co dzień nowymi odkryciami 😀 Ale to Komoot robi robotę. MOV_3548.mp4
    2 punkty
  6. Post 22 Jurek W Polsce, po wyprawie dostałem od Jurka opracowanie - Hindukusz Zebak`u – KW Kraków 1974 r. Przetłumaczone na język angielski. Szczegółowy opis tego rejonu górskiego. Z mapami graniowymi, panoramami szczytów i dolin. Z podanymi wysokościami. Wszystko to było robione ręcznie przez jego żonę, na podstawie zdjęć, które uczestnicy różnych wypraw dostarczali Jurkowi. I on sam robił. Jurek miał swoją metodę określania wysokości ze zdjęć. Świetny materiał, dla alpinistów zainteresowanych tą właściwie dziewiczą grupą górską. Ze szczytami i zalodzonymi ścianami znacznie wyższymi niż Alpy, może z wyjątkiem Mont Blanc i rejonu Matterhornu. To mi blaknie, ponieważ było odbijane z kalki, jak rysunki w biurach projektów w owym czasie. Warto dodać, że Jurek był jednym z najlepszych znawców Hindukuszu. Cenionym wśród alpinistów zagranicznych. Bardzo miło wspominam Jurka. Był bardzo odpowiedzialny za ludzi. Dbał bardzo o bezpieczeństwo w górach. Poświęcił się w późniejszym wieku jego kwestiom. Interesował się wpływem starzenia się organizmu alpinisty, na jego wydajność w górach. Był okres w 1995 roku, że byłem w fatalnym nastroju psychicznym, z powodu utraty bliskiej osoby. Jurek wtedy współpracował z Towarzystwem Nauk o Ziemi, które urządzało wycieczki w Alpy, dla ludzi, których interesowała „turystyka” na wyższym poziomie. Wejścia turystyczne, ale na szczyty alpejskie. Czy chodzenie po lodowcach. Jurek był przewodnikiem i instruktorem. Jaki sprzęt należy posiadać i jak się go używa. Udało mi się wtedy namówić go na wyjazd do Austrii. Miałem auto. Weszliśmy, min., na Johannisberg i Grossglockner. Przed tym wyjazdem, parę miesięcy urządzałem sobie marszobiegi, po dziesięć kilometrów. Ale i tak na początku myślałem, że ducha wyzionę. Stary Alpinista. Starszy ode mnie o dziesięć lat. Miałem jeszcze propozycję wspólnego skituringu w Tatrach. Na tym by się może nie skończyło. Wtedy jego syn Józek pasjonował się w zjazdami skialpinistycznymi. Napisał zresztą potem wspólnie z Karolem Życzkowskim przewodnik - „Narciarstwo Wysokogórskie w Polskich Tatrach Wysokich”- 2004 r. Dowiedziałem się z niego jaki był trudny mój zjazd(dr. nr 2.7) z kolegą, czterdzieści kilka lat temu, z Miedzianego(2233 m ). W kierunku schroniska w Pięciu Stawach Polskich. Pojechaliśmy w Tatry, na początku maja Fiatem 127 Rysia „Brudasa’". Miał znajomego górala, którego zabudowania stały niedaleko Wodogrzmotów Mickiewicza. Zaparkowaliśmy obok jego stodoły i Doliną Roztoki podeszliśmy do schroniska w Pięciu Stawach Polskich. Zjechałem z Januszem z Walentkowego Wierchu(2156 m). A na końcu z Koziego Wierchu(2291 m). Ładnym, szerokim żlebem(dr. nr 2.28), na „puszczonym” leciutko firnie. Rysiek nie jeździł z nami. Na nartach wtedy radził sobie, zdaje mi się, dosyć kiepsko. Niemniej po latach spotkałem go jako instruktora narciarskiego. Na Miedziane weszliśmy od schroniska, przez Szpiglasową Przełęcz i dalej granią, do małej przełączki, gdzie zaczynały się dwa żlebiki. Zjechaliśmy prawym. Na górze była resztka świeżego śniegu na zamarzniętym podłożu, potem firn wiosenny, niżej coraz bardziej mokry. Maksymalne nachylenie - 42 st. Był to okres, gdy miałem ciągoty do takich zjazdów. Udało mi się dokonać kilka zjazdów w Tatrach Wysokich. Między innymi, z Krzyżnego przez Dolinę Waksmudzką, do szosy do Morskiego Oka i przez Dolinę Pańszczycy. Zjazd z Zółtej Turni. W Tatrach Zachodnich zjazd z Kasprowego Żlebem pod Palcem do Doliny Kasprowej. Granią z biwakami, na początku kwietnia, od Kasprowego do Przełęczy Pyszniańskiej i inne. Nazywano to wtedy narciarstwem wysokogórskim. Nie było tego dużo. Więcej w zamierzeniach. Propozycja Jurka wspólnego skituringu była kusząca. Nie mogłem jednak opuścić niedawno poślubionej damy mego serca. Która się zakochała nie tylko we mnie, ale i w nartach. Nie dałoby się tego skituringu pogodzić z nauką jazdy żony na nartach. I wspólnymi wypadami w góry. To było pasjonujące dla mnie doświadczenie, jak można opanować ten piękny sport od zera, nawet w zaawansowanym wieku. Powstała historia nauki jazdy pani Zagroniowej. Nie żałuję absolutnie swojej decyzji. Są w życiu ważniejsze sprawy, niż własne pasje, czy własny egoizm.
    1 punkt
  7. widocznie był niezgodny z punktem 4 regulaminu 4. Niedopuszczalne jest zamieszczanie, bez zgody redakcji skionline.pl, treści reklamowych, kryptoreklamy oraz treści komercyjnych.
    1 punkt
  8. Ja SFL postawil bym za Ischgl, Myrehofen, Zillertalarena,Cyekiem... itd itd
    1 punkt
  9. Kogo, albo co te inne ośrodki ewaluowały? [ewaluacja = oszacowanie wartości, przeprowadzenie oceny (SJP)]
    1 punkt
  10. Jak inflacja dalej będzie zżerała pensje Polaków, to na narty będzie stać (pewnie z biletami droższymi o 50-100 proc.) może połowę narciarzy tych, co byli. Więc żaden dodatkowy parking przy cenie dziennej = 200-250 zł nie będzie potrzebny. Będzie można też już oficjalnie wyłączyć na stałe połowę tras, w tym wszystkie czerwone i czarne. Maluję czarną przyszłość narciarstwa? To zobaczycie! Obym się mylił...
    1 punkt
  11. Gubałówce narty są do niczego niepotrzebne - i bez tego mają zawsze tłumy. To tłumaczy wiele. PS. Natomiast czytając wątek nudzi mnie dyskusja stricte polityczna. Świadczy to o tym, że nie wiedząc, jak bgędzie wyglądał sezon, szukamy tematów zastępczych. Też mógłbym coś dodać (mam sprecyzowane nie tyle poglądy, ale więcej: doświadczenia), ale na Boga, to forum o nartach, a nie o jakości zarządzania spółkami SP.
    1 punkt
  12. W kwietniu , maju kiedy rodzą się młode skitury na pewno są większym zagrożeniem choć warunki kuszą . Slackline jest też bardzo popularny w masywie Osterwy nieopodal Popradzkiego plesa
    1 punkt
  13. To może i dobrze - strach pomyśleć kto mógłby zostać ministrem i co "fajnego" by wymyślił dla kobiet..
    1 punkt
  14. Odpowiedź brzmi - to zależy od tego na jaką pogodę trafisz. Byłam w SFL raz na początku kwietnia podczas ferii świątecznych, było bardzo słonecznie i ciepło, a stoki niżej płynęły. Oczywiście każdy ma swój styl, ale nie wiem czy jest sens mieszkać w enklawie jaką jest SFL. Będąc tam praktycznie wszystko masz skomunikowane ze sobą, jest nawet to śmieszne metro łączące miejscowości. Natomiast narciarsko region wyglada bardziej imponująco na mapie i w liczbach niż w rzeczywistości. W mojej opinii dużo więcej opcji daje mieszkanie w dolinie Inn. W bliskiej odległości jest wtedy: SFL, świetne Nauders, Samnaum-Ischgl i lodowiec Pilztal.
    1 punkt
  15. Jakbym był moderatorem to bym już banował Jesteśmy na forum narciarskim a nikt nie zauważył, że w PL produkuje się narty: https://sklep.majestyskis.pl/ https://monckcustom.com/ https://shop.nobilesports.com/ Marka Nobile ma narty w "normalnej" cenie. Niektóre modele maja na koncie różne modele.
    1 punkt
  16. Post 21 Kabul Pojechaliśmy wszyscy na zakończenie wyprawy do Kabulu. Przyjechać do tego kraju nie można było bez wizy. Bez innej, wyjazdowej, się nie wyjedzie. I znów jedziemy wzdłuż Kokczy, do szosy Mazar-i Szerif – Kabul. Cieplutko, kończy się lato. Szosa przecina kolejne ramiona Hindukuszu. Mijamy kolejne doliny, prawie pustynne. W nich wędrowały stada owiec i kóz. Spotykaliśmy także wielbłądy. Zwierzęta są w ciągłym ruchu, w poszukiwaniu czegoś do skubnięcia. Parę razy, kilkaset metrów od szosy, gdzie było nieco zieleni, rzucały się w oczy namioty. Mające czarny, duży dach z płótna, oparty na palikach. Zupełnie otwarty u dołu. Pod takim przewiewnym namiotem jest chłodniej w piekielnym upale. Nomadzi. W Afganistanie było ich podobno cztery miliony. Ludzie bez stałych domów. Szli już ze swoimi stadami owiec, kóz, z końmi i całymi rodzinami niżej, do Pakistanu. Do doliny Indusu. Spędzą tam zimę. Tam będzie trawa i ciepło. Wyżej w góry, w Hindukusz, wrócą na wiosnę. Na zieloną trawkę. Trafiliśmy na dolinę, w której rośnie nawet ryż. Zbiór tylko jeden raz w roku. Zatrzymujemy się przed czajhaną. Podają tu ten miejscowy specjał. Ciemne, sypkie ziarna. Podany z kawałkami baraniego mięsa. Po tygodniach polskich konserw, wszystko tu mi bardzo smakuje, gdy jest świeże, z ognia. Odbudowuję szybko, moje wychudłe w Hindukuszu ciało. Podjeżdżamy pod Salang. Przełęcz w wysokim ramieniu, Hindukuszu. Wyżej pojawiają się plamy śniegu. Szczyty w tym rejonie sięgają pięć tysięcy, z małymi polami lodowymi. Przełęcz ma 3300 m. Przejeżdżamy ją tunelem, trzysta metrów niżej. Na drodze spory ruch ciężarowy. Zdominowany przez angielskie „Bedfordy”. Auta są maksymalnie obciążone. Droga ma czasem strome podjazdy. Samochód na najniższym biegu nie jest w stanie jechać prosto do przodu. Więc jedzie sobie slalomem. Od prawej do lewej. Za tunelem ostry zjazd po zakrętach. W kotlinę Kabulu. Zatrzymaliśmy się przed czajhaną. Przyjemnie jest w cieniu, wypić niedużą szklaneczkę, bardzo słodkiej herbatki. Mamy towarzystwo w turbanach. Spokojnie rozmawiające przy swoich szklaneczkach. Mijamy Bagram, lotnisko. Bagram jest teraz znany na całym świecie, jako potężna baza wojskowa. W której też byli polscy żołnierze. Jesteśmy już prawie w Kabulu. Jeszcze tylko przed miastem rzut oka, na jakiś duży kompleks „europejskich” budynków za metalowym płotem. Budynki się okazały nie europejskie, tylko amerykańskie. Ponieważ ten imponujący obiekt był ich ambasadą. Kwaterujemy się w hotelu Friends. Hotel, jak hotel. Ale też nie należy sobie absolutnie kojarzyć takiego obiektu z europejskim hotelem. Nawet jednogwiazdkowym. Pościel tu nie istnieje. Przynosi się własną. Łóżka na ogół są. Niekoniecznie z materacami. Miejsce do siku jest. Woda też. Ale nie musi być zawsze. I jej instalacja była ograniczana do prostej armatury jednego, czy kilku kurków. Ale można spać legalnie. W razie spacerów po okolicy, nie musi się chodzić z wypchanym plecakiem. Zostaje w hotelu i jest pilnowany. Taki był nasz Friends. Miał jeszcze jedną, ogromną zaletę. Cienisty ogród. W którym się świetnie spało na materacu plażowym. Mając przed sobą parę dni, na beztroski urlop w egzotycznym kraju, nie omieszkałem skorzystać ze sposobności bliższego poznania stolicy kraju wysokich gór. Położona w kotlinie górskiej, na wysokości dwóch kilometrów, ma w lecie całkiem przyjemny klimat. Do zwiedzania nie było tu za dużo. Poważny zabytek, o poziomie światowym był w Bamianie. Ogromna statua Buddy, 55-cio metrowa. Nie było do tego miejsca kosmicznie daleko. Niestety nie było czasu i pieniędzy by tam jechać. Fanatyzm religijny i materiały wybuchowe zniszczyły potem to, co wybudowano i stało półtora tysiąca lat. Zostały więc nam tylko wycieczki do środka miasta. Przez który płynęła rzeka Kabul. W lecie był to bardzo szeroki rów, obramowany ściankami betonowymi na obu brzegach. W środku coś malutkiego i podejrzanego ciekło. Rzeka płynie do Indusu. Jak wyglądała jej dalsza droga, dowiedziałem się za trzy lata. Domy biedoty Kabulu wspinały się w górę, na okoliczne wzgórza. Im biedniej tym wyżej. Miasto jest zbudowane na stokach. Za miastem na wzgórku zauważyłem jakiś obiekt, przypominający z daleka coś na kształt zamku. Pytam człowieka, co to jest? Pałac szacha. Ale teraz go tu nie ma. Z tronu w pałacu zrzucił go niewdzięczny zięć. Wrócił po wielu latach do kraju. Ale zapewne tylko po to, by tu umrzeć. Był jeszcze porządek w kraju. Rządził zięć Daud, teraz prezydent. Ten porządek widoczny był w działaniach policji. Idąc raz ulicą widzę, że z pobliskiej szkoły wychodzi tłumek dziewcząt. Wszystkie w ciemnych, jednakowych „sukienkach”. Pod spodem mają jasne pantalony. Na głowie jasna chusta. Idą afgańskie nastolatki przyglądając się, jak działa ich policja. Dwóch krzepkich mundurowych okłada długimi pałami, leżącego na chodniku człowieka. Prosta i skuteczna metoda przywracania porządku w społeczeństwie. Jak również praktyczna lekcja wychowawcza. Kręciłem się po bazarze, podglądając ludzi. Aparat zarejestrował, przypadkowo scenę z kobietami. Trzy panie całkowicie zasłonięte, coś oglądają. Z za siteczek na twarzy nie widać nawet oczu. Ale coś ciekawego jest widoczne u jednej z nich. Torebka! Wskazująca, że to wyższej jakości wyrób. Może z Europy, od znanego w modzie producenta. Pani nie jest biedna. Jest zapewne żoną bogatego Afgańczyka. Tradycji musi dochować. Pod suknią może mieć najlepsze materiały z całego świata. Zupełnie inne problemy ma matka trójki chłopców, siedząca na ziemi. Inna scena. Trzech panów, w szatach typowych dla tego ludu. Ale cieńszych, czystych, z lepszego materiału. Pan w środku ma małe pudełeczko, jak z kremu. W środku coś ciemnego. Ciemno zielony proszek. Szczypta tego proszku wzięta w dwa palce i pod język. Ten z prawej otwarł już buzię. Często się to spotykało. Powracała na chwilę energia. Nie, było problemu, by popalić sobie fajkę z czymś, po którym się odlatywało. Fajki wodne to był powszedni widok. Zręczność rzemieślnicza Afgańczyków, podejrzana w Fajzabadzie, była widoczna w sklepach, które u nas nazwano by metalowymi. Było tu mnóstwo ozdób, najróżniejszych, z kamieniami półszlachetnymi. Ładnie oszlifowane kamyki były wmontowane w metal. Najcenniejszym, miejscowym kamieniem był ciemnoniebieski „lapis lazuri”. Z którego wydobycia słynie kraj. Ale były tu też inne ciekawe rzeczy. Broń. Masowo „produkowana”, dla turystów i miejscowych. Wyglądała na zabytkową. Pistolety, jak z przed kilkuset lat. Strzelby. Czy z tego dało się strzelać? Chyba tak, przynajmniej z niektórych modeli. Wydawało mi się czasem, że prawie każdy Afgańczyk musiał obowiązkowo posiadać palną broń. Całe zestawy najróżniejszych noży. I innych narzędzi tnących. Co do tego wyrobu miałem wątpliwości. Ta stal była kiepska. Na takie wyroby musi być stal specjalna, narzędziowa. Taka stal była droga, ponieważ tylko najbardziej rozwinięte kraje ją produkowały. Ta zręczność Afgańczyków do metalu przeniosła się potem na AK-47. Ale to drażliwy temat. Jak się zgłodniało, to można było przeznaczyć skromne dewizy na pysznego skwierczącego nad grillem szaszłyka, ze świetnej baraniny. Do której nasza się nie umywa. W Kabulu było wtedy zatrzęsienie winogron. Różnych odmian. Wszystkie bardzo słodkie. Słońca w lecie, w Afganistanie jest , aż za dużo. Cukier się obficie tworzy w gronach. Najsłodsze zwane „kisz-misz”, malutkie, bezpestkowe, były suszone na rodzynki. Których góry, o różnych odcieniach owocu, sprzedawane były na bazarze. Melony, kawony też dla nich był sezon. Atrakcją w pobliżu hotelu była uliczka „Chicken Street”. Na tej ulicy było dużo sklepików, w których stoły klatki z kurami. Które, głupie, w niewoli, znosiły jajka. Ale też w klatkach były bardziej męskie osobniki. I takiego można było sobie kupić żywego lub martwego. Martwy był oskubany, gotowy prawie do konsumpcji. Znacznie później w Tunezji ten proceder był udoskonalony. Wskazany palcem kurczak był błyskawicznie pozbawiany życia. Maszyna z parą, czy też gorącą wodą, bez trudu radziła sobie z piórami. Proszę! Pan sobie życzy bez bebechów? Ruch nożem i gotowe. Z początku, licząc dolary na codzienne wyżywienie, kupowałem te kurczaki. Za każdym razem moje serce krwawiło. Wiadomo z jakiego powodu. Niektórzy to nawet maleńkiego robaczka nie zabiją. Przeszedłem na droższy wikt. Kupowałem gotowe filety z indyka. Nie chodziliśmy, na „kurzą, kurczakową” ulicę, tylko z powodu tych pożytecznych ptaków. Na tej ulicy było mnóstwo sklepów z kożuchami. Kożuchy w tym okresie w Polsce to było coś pożądanego. Panie miały kożuszki z Nowego Targu. Panowie większe, też z tych okolic. Kożuch był drogi. Szybko rozeszła się po Polsce wieść, że w Afganistanie są piękne kożuchy. Wyszywane i tanie. Wyszywane rzeczywiście były. Kolorowe nici, najróżniejsze wzory, przepiękne. Ale jak tanie? To jest, dla każdego włóczącego się po świecie, wielka zagadka. Nie ma karteczek z cenami. Sprzedawca zapytany o cenę, podaje ją błyskawicznie. Jakie są kryteria z jego strony. Wygląd klienta, ocena ile ma w kieszeni, jak jest zdeterminowany i jeszcze może kilka czynników wpływających na cenę, których nie znam. Chciałem kupić dwa kożuchy, dla żony i siebie. Zaszpanujemy w Krakowie. Mam parę zielonych, ale chcę wydać, jak najmniej. Pytam o cenę. Drogo! Mogę zaproponować mniej. Zacznie się dyskusja. Ale to trochę głupio i nie poważnie tak uzgadniać, gdy w końcu zauważam, że ten kożuch mi się już teraz nie podoba, ma jakąś wadę. Po cholerę ta cała gadka. A stosów kożuchów i sklepów jest tu tyle, że głowa boli. Czytałem różne wspomnienia ze wschodu, tych co tam już byli. Podkreślano, że Arabowie lubią się targować. Że, jak taki się nie potarguje, to nie jest zadowolony. Większych idiotyzmów trudno się było spodziewać. Sprzedawca się targuje, bo i klient uparty, by dać mniej. To jest jedyny powód targów. Jaki idiota na świecie nie sprzedałby za podaną cenę. Gdyby klient zapłacił i poszedł sobie. Wymyśliłem - mając podaną cenę, zaproponuję jedną czwartą. Jeśli mnie złapie w drzwiach, to jesteśmy blisko prawdy. Po kilku próbach i uprzejmym, wyrozumiałym uśmiechu, bez dalszej reakcji, podniosłem poprzeczkę. Kupiłem dwa kożuchy za pięćdziesiąt parę zielonych. Długo w nich nie szpanowaliśmy. Były kiepsko zszyte. Nie mieli dobrej technologii wyprawiania. Nasi to byli mistrzowie w tej dziedzinie. Skóra po deszczu szybko sztywniała. Szwy się rozłaziły. Włosy wypadały. Ale niektórzy handlarze na tym nieźle zarobili. Zdjęcia: 1. Nomadzi. Namioty nomadów 2. Centrum. Centrum Kabulu 3. Ulica. Ulica w pobliżu centrum. Miłośnicy motoryzacji odgadną szybko, jakie osobowe samochody jeździły po Kabulu w roku 1973. 4. Rzeka. Rzeka Kabul. Wpada do Indusu. Zapewne bardzo wzbierała, na wiosnę, gdy topniały śniegi w Hindukuszu. 5. Bazar. Bazar nad rzeką Kabul. 6. Meczet. Główny meczet. 7. Uliczka. Domy miasta wspinają się wysoko na stoki. 8. Restauracja. Gęsta zabudowa stoków. Obok opon stoi sobie łóżko z plecionki. Powszechnie używane od Iranu do Indii. Można sobie było wędrować z własną „sypialnią”. 9. Drzewa. Im wyżej to skromniejsze domy. 10. Domy. Domy mieszkalne Kabulu w roku 1973. Widać po stojaku z przewodami, że była tu energia elektryczna. 11. Kobiety. Kabulskie elegantki. 12. Matka. Przypuszczam, że tych trzech chłopców. Z lewej ci goście coś przedają do jedzenia. Obok niej leży cały jej dobytek. 13. Opium. Panowie zażywają miejscowy dopalacz. 14. Uczennice. Smutne dziewczęta wracają z e szkoły. 15. Handel. Handel na bazarze. Sprzedawali świetne winogrona. 16. Sprzedawca. Handel „obnożny”. Osiołek transportuje sprzedawany towar. Powiększając nieco zdjęcie, widać nieco w prawo od osiołka, wiszące połcie mięsa. Sklep mięsny. Mięso było czasem płukane w pobliskiej "dżuji"(rowie z wodą). 17. Na głowie. Co ten człowiek sprzedaje? Kukurydzę? Nie miał problemu, by zmienić miejsce sprzedaży. 18. Waga. Tak ważono. Znowu sprzęt, tak jako łóżko, spotykany od Iranu po Indie. Dalej nie byłem. Więc nie wiem, jak tam ważono towar.
    1 punkt
  17. Post 20 Powrót z gór I na tym był koniec! Dalej było prosto. Znieść z góry sprzęt do bazy. Do bazy przyszli kulisi ze wsi Qadzi Deh, po resztę wyposażenia. Okazało się, że i tak nie można było dłużej tu być. Skończyło się pozwolenie. Jeszcze przed zejściem do Qazi Deh robię kolegom portrety. Hindukusz zostawił na nas swój ślad. Na mnie też. Z Qazi Deh do Iskaszimu idziemy na piechotę. Tam będzie łatwiej o pojazd. To tylko paręnaście kilometrów. Przy drodze rosną afgańskie topole. Muszą być nawadniane. Piękna plantacja.Zdjęcie pokazuje, że wleczemy się drogą, bez pośpiechu. Ostatnie spojrzenia do tyłu na góry. Hindukusz Wysoki zostaje za nami. Dominuje bardzo wysoki Noszak. Osiołek niesie nam bagaż. Skrzydła mi urosły. Przybyło dużo czerwonych ciałek w mojej krwi. Idzie mi się dziwnie lekko. Nie muszę też nic praktycznie nieść. Załatwia to za nas to sympatyczne zwierzę. I tylko tak sobie rozmyślam. Nie osiągnęliśmy, jako wyprawa, sukcesu. Nie napiszą w gazetach, że taki poważny problem alpinistyczny został rozwiązany przez alpinistów z małego Klubu Tatrzańskiego PTTK w Krakowie. Środowisko też wzruszy ramionami. Wyprawa wyszła na cztery szczyty - M2(6460 m), M5(6076 m), bez nazwy(6021 m) i M3b(5918 m). Te dwa ostatnie były moim udziałem. Może to nie najgorzej, jak na „tragarza”. Ale to mnie prawie nie obchodzi. Ja miałem swój cel. Zobaczyć te góry. Wyjść jak najwyżej. A może przekroczyć nawet te siedem kilometrów. Ja tu przyjechałem prawie jak turysta. Zobaczyłem je, dotknąłem ich i żyję. Ponieważ i takie miałem obawy. Ale jakiś żal jednak pozostał! Zdjęcia: 1. Koniec. Likwidacja bazy, pakowanie. 2. Łąka. Tragarze znoszą bębny do Qadzi Deh. Portrety kolegów, zdjęcia nr: 3-Jurek, 4-Karol, 5-Leszek, 6-Maciek, 7-Rysiu, 8-Andrzej, 9-Janusz, 10-Wojtek, 11-Gienek 12. Resztki. Sortowanie potrzebnych rzeczy w Qadzi Deh 13. Topole. Topola afgańska. Plantacja nawadnina. 14. Piechotą. Droga do Iskaszimu. 15. Osty. Pasowały do mojego nastroju. 16. Powrót. Ostatnie spojrzenia na Hindukusz Wysoki. 17. Osiołek. Nasz dzielny osiołek
    1 punkt
  18. Post 19 M2 Nocujemy w szóstkę w obozie pierwszym. Pogodę cały czas pobytu w Hindukuszu mamy idealną. Jurek postanowił, że wyjdziemy stąd, w szóstkę, na przełęcz, między M2(6460 m) i szczytem(6021 m). Wychodzimy na przełęcz, mającą około - 5820 m. Lodowym, szerokim żlebem. W którym można się było spotkać z lawiną kamienną. Z przełęczy otwiera się widok, na wschód, na Dolinę Szachaur. W której działała wyprawa autora „Pokutująch śniegów” Andrzeja Wilczkowskiego w 1966 roku. Od razu rozpoznaję Szachaura, Langutę-i Barfi, Langar Zom. Czekała nas tu mała niespodzianka. Wcześniej, działający w tym rejonie Francuzi, zostawili niepotrzebne im już rzeczy. Wśród nich wspaniała lina - osiemdziesiąt metrów. Wyglądała na nowiutką. Puszki z pysznościami. Tabliczki Ovomaltiny. Nie wszystko pamiętam. Jesteśmy z biednego kraju. A tu taki skarb. O cenniejsze rzeczy ciągniemy losy. Który się do mnie uśmiecha i wygrywam tą linę. Nie wspinałem się na niej. Już się potem nie wspinałem. Na nieznanej linie nie powinno się wspinać. Za to tuńczyk w konserwie, otworzonej scyzorykiem, był owszem, ale…? Ciągle ten brak apetytu! O Ovomaltinie czytało się tylko w książkach. Jak alpiniści się „dopalali”, w krytycznej sytuacji. Coś w tym było, ponieważ po zjedzeniu kilku kawałków urosły mi „skrzydła”. Ale nie na długo, ponieważ szybko opadły. Tu się rozdzieliliśmy. Czwórka doświadczonych, pod batutą Jurka, poszła w lewo na M2(6460 m). Mnie z Maćkiem przypadł zaszczyt wejścia na pierwszy nasz sześciotysięcznik -6021 m. Nie był daleki, ale skrzydła już mi wisiały. Wchodzimy północnym, lodowym stokiem. Tyle się teraz czyta o ośmiotysięcznikach. O chodzeniu bez tlenu, prawie bieganiu z góry na górę. I to w zimie. Co ten facet pisze? Sześć tysięcy metrów nad poziomem morza? Przecież to proste! Gospodynie domowe, od kuchni wybierają się w takie góry. Nie mam argumentów, w takich dyskusjach. Patrzyłem tylko w książkach na zdjęcia, jak nawet, na takiej wysokości, ludzie się wlekli. A na siedmiu - jeszcze bardziej. Lub też nie mogli wyjść tak wysoko. O tym już wiedziano, w okresie, gdy Kazimierz Dorawski pisał swoją znakomitą książkę „Człowiek zdobywa Himalaje” – 1957 r. Niektórzy alpiniści nie przekroczą 6500 m npm. Średnio pułap możliwości sięga siedem tysięcy i kilkaset metrów. Wyjątkowo uzdolnieni przekraczają bez tlenu osiem kilometrów. Jak to jest z wysokością to boleśnie się o tym przekonał Jerzy Kukuczka, gdy po raz pierwszy spotkał się górami wyższymi od Alp. W czasie wprawy katowickiej na Mc Kinley, na Alasce(1974 r) z najwyższym trudem dotarł na ten sześciotysięczny szczyt. I jeszcze ta tragedia Bułgarów, przy próbie wejścia na Noszak. Argumenty są! Kondycja zdobywana przed wyjazdem, a nie przy biurku. Częste pobyty wysoko, przyspieszające aklimatyzację. Wyżywienie, wyspanie się, „wykąpanie się”. Czarna robota dla tragarzy, szerpów. Dojazd „luksusowy”. w rejon gór wysokich. Wszystko jest maksymalnie ułatwione. Zresztą, co tu gadać! Ci od ośmiotysięczników wyselekcjonowali się z dziesiątków tysięcy, pętających się „alpinistycznie” po górach na całym świecie. Tak, jak trzydziestka w Pucharze Świata jest wyselekcjonowana z dziesiątków, lub więcej tysięcy obijających tyki. Wyszedłem z Maćkiem na nasz sześciotysięcznik. Może lepszą kondycję już tu miałem. Schudłem przez ten brak apetytu. Trzeba też jeść białko, nie tylko węglowodany. Wypoczynek i żywienie jest bardzo ważne w górach. Widok na wchód się poszerzył. Na pierwszym planie otoczenie Doliny Szachaur. Te góry przede mną na dole są bez śniegu! A przecież to szczyty ponad pięć tysięcy metrów. To ich południowe, lub zachodnie zbocza, skały wystawione na słońce. Hindukusz jest „suchy” i gorący. Daleko na horyzoncie coś wyraźnie większego. Pamir w Tadżykistanie. Za korytarzem Wachanu. No i świetnie teraz widoczny Szachaur. Widzę wyraźnie tą grań w stronę Nadir Szacha. Którą mieliśmy iść. Z opisu wyprawy poznańskiej, która wyszła po raz pierwszy na Nadir Szacha wynika, że szli na niego szerokim żlebem śnieżnym. Stąd nie widocznym, ale lepiej widocznym z Doliny Szachaur. Maciek, po naszym powrocie do obozu, powiedział, że nie czeka na nich, tylko schodzi do bazy wysuniętej. Ja postanowiłem poczekać. Ugotowałem herbatę i przelałem ją do plastykowej flaszki. Ciepłą flaszkę włożyłem do śpiwora. Po łyku dla każdego. Czwórka wróciła w środku nocy, po wyjściu na szczyt. Drzemiąc, słyszę opowiadanie o wejściu. Znaleźli flaszkę z herbatą! Zdjęcia: 1. Czwórka. Czwórka kolegów odchodzi w stronę M2. 2. Na 6021 m. Mój rekord wysokości. Wysokość(napis na zdjęciu) została potem skorygowana przez Jurka. W głębi Szachaur(7118 m). Notka: Kolejne zdjęcia tworzą panoramę, od lewej strony. Od kierunku na północ do wschodu 3. Stoki płd. Granie w stronę M2 i Kiszmi Chana i ich stoki południowe. Tu działała wyprawa Andrzeja Wilczkowskiego w 1964 r. 4. Dolina Szachaur. Na pierwszym planie lodowiec Szachaur Mjani, spływający do doliny. Z jego prawej strony długa grań biegnąca z M3 w kierunku pn-wsch. Niżej słabo widoczny Lodowiec Hoszk. Na nim stała baza główna wyprawy łódzkiej. W głębi Pamir. Na prawo stoki Languta-i Barfii. 5. Pamir. Daleko na horyzoncie szczyty Pamiru. 6. Languta. Languta-i Barfi(6827 m ), w chmurach Langar Zom, Szachaur. 7. Langar. W środku widoczny dwuwierchołkowy Langar Zom( 6750 m i 7061 m). Bliżej, filar północny Szachaura. 8. Wysoka grań. Szachaur i Nadir Szach. Widok na grań(długość ok. 5 km), będącą naszym celem. Na tle Nadir Szacha szczyt M3(6109 m). 9. Szachaur. Szachaur(7118 m). Bariery lodowca w kierunku jego szczytu. Panorama z M3b kończyła się na szczytach M2 i Kiszmi Chan. Tu zaczyna się od ich wschodnich grani. Kończy na Nadir Szachu. Pomiędzy tym szczytem i M3b jest w lini prostej niecałe dwa kilometry. I mają niewiele różniącą się wysokość.
    1 punkt
  19. Celem patriotyzmu jest budowanie silnej Polski, kraju w którym nasze dzieci będą mogły dobrze żyć. Jednym z wielu sposobów na silną Polskę, jest podejmowanie decyzji, które wspierają Polską ekonomię. W tym temacie chciałem zebrać listę Polskich firmy, które mogą być pierwszym wyborem, gdy szukamy ubrań narciarskich. Patriotyzm polityków oceń proszę przy następnych wyborach. Patriotyzm narciarz budujmy tutaj!
    1 punkt
  20. Patriotyzm, to nie jest kwestia binarna, to raczej cel, do którego można dążyć codziennymi wyborami.
    1 punkt
  21. Wybiera się rzeczy dobre a nie patriotyczne. Nawet w nartach panuje globalizm. Raz jedziemy na narty na górkę w Polsce a kiedy indziej do Austrii, to co jak jedziemy w Alpy to nie jesteśmy patriotami? Jak chcę sprzedać firmę to będę wolał ją zamknąć niż sprzedać obcym za dobre pieniądze? A jakim patriotą jest policjant skarbowy który chciał mnie puścić w skarpetkach? Jakim patriotami są aktualnie rządzący jak budują elektrownię aby ją zburzyć? Przykłady mógłbym mnożyć. Wystarczy że tutaj prowadzimy swoje życie i działalności gospodarcze. Więc czy chcemy czy nie, dokładamy się do naszego patriotycznego PKB. Stwarzamy miejsca pracy i korzystamy z usług obok. Nawet jak ktoś kupi wypasioną furę czy wybuduje dom, to daje zarobić naszym usługodawcom. Dwóch młodych kolegów szkoliło się ze mną w aeroklubie, jak urośli to skończyli lotniczy Rzeszów. Jeden lata w Irlandii ale wydaje pieniądze u nas a drugi pracuje w polskiej firmie w Krakowie. Jego firma robi ciekawe lotnicze kontrakty z całym światem, więc miał okazję projektować kawałem A380 - największy samolot pasażerski świata i brać udział w amerykańskich programach kosmicznych. Z innej pary kaloszy, nasz rodak pracował u holendra w Holandii. Tamten miał firmę w Polsce i zbańczył. Nasz rodak wykupił tą firmę w Polsce i robi teraz konstrukcje stalowe na cały świat:;) Można, można:;) Z praktyki i obserwacji, rynek działa globalnie, czy nam się to podoba czy nie, kupujemy nie polskie narty, oglądamy na nie polskich tv, jeździmy japończykami albo jakimś innym niemcem czy francuzem. I nie jest ważne co my chcemy, za to ważne jest jak jest zorganizowane państwo i jakie warunki stwarza do rozwoju dla swoich obywateli. Więc politycy mogą mieć w gębie wiele patriotyzmu a tak naprawdę są naszym największym hamulcowym. Wziąłem się za pisanie o 4 nad ranem, a rano muszę wstać i montować kolejne meble z nierdzewki. Robi je polska firma, znajdująca się tuż obok mnie. Facet zaczynał w garażu a teraz zatrudnia 250 osób. Robi nierdzewki, spinając cały proces produkcyjny programami 3D i automatami na linii produkcyjnej. Sprzedaje je na całym świecie:;) Dałem mu całkiem nieźle zarobić:;) Ale mam też u siebie piece szwedzkie i niemieckie, zmywarka niemiecka, porcelana angielska, ale załoga jest nasza - prawie:;) Nie, nie patrzę czy coś jest polskie, chcę kupować rzeczy dobre, po prostu.
    1 punkt
  22. Post 3 Klub Tatrzański PTTK w Krakowie Byliśmy z żoną, jako studenci, członkami Klubu Tatrzańskiego PTKK w Krakowie. Oddział Krakowski PTTK wynajmował jedno piętro w budynku na ulicy Basztowej. Miały tu siedzibę także inne kluby PTTK. Kajakarze, żeglarze itd. Jeden pokoik na tym piętrze miał do swej wyłącznej dyspozycji Klub Wysokogórski. Głównie służył on im jako miejsce na zebrania taterników, odczyty. Cisnąłem się wraz z innymi w tym pokoiku, na prelekcji Stanisława Biela. Ówczesnej gwiazdy polskiego alpinizmu. Biel wrócił świeżo z Grindewaldu, gdzie wraz z partnerem przeszedł, wysoką na tysiąc osiemset metrów, północną ścianę Eigeru. Było to jej pierwsze polskie przejście(1968 r). Przywiózł ze sobą kolorowe przeźrocza. Wspaniale opowiadał o tej ścianie, o historii jej zdobywania. To była dramatyczna opowieść o „wahadłach” przy wspinaczce. O nieszczęśnikach, którzy odpadli od ściany i zdarzyło się im wisieć przez dwa tygodnie. Zanim ściągnięto ich ciało. Całą wspinaczkę można sobie było obserwować przez dużą lornetę z Grindewaldu. I też to wiszące ciało. Ściana ta też jest sławna z kolejki, która sobie jedzie w jej wnętrznościach na lodowiec pod Jungfrau. Nasz Klub nie miał pokoju, ale korzystał jak inne z sali ze stolikami, gdzie można było dostać w bufecie kawę, czasem i ciastka. Mieliśmy wyznaczony dzień i godzinę na spotkania. Każdy klub PTTK tak miał, by nie było bałaganu. Klub w zamierzeniu(statut) grupował tzw. wykwalifikowanych turystów górskich. Coś pośredniego między zwykłym turystą poruszającym się po szlakach, a taternikiem. Byliśmy klubem „elitarnym”. Należeli do niego głównie studenci, pracownicy krakowskich uczelni, inżynierowie. Nowy członek musiał być polecony przez należącego już do klubu. Poruszaliśmy się poza szlakami, głównie za granicą Bułgaria(Riła, Pirin), Alpy Julijskie. W Tatrach nie bardzo się dało, bez narażenia się na karę. Klub organizował letnie obozy wspinaczkowo-turystyczne. Czy też narciarskie obozy zimowe w Zakopanem. Ale niektórzy członkowie klubu byli także wspinaczami, należącymi do Klubu Wysokogórskiego. Ci już mogli korzystać z większej swobody w Tatrach, by dojść pod „ścianę”. Zresztą niekoniecznie się wspinać po tym dojściu. Taternicy nieraz zabierali ze sobą „osoby towarzyszące". Pełniąc rolę wykwalifikowanych przewodników. Nie było w Tatrach przewodników, którzy mogliby prowadzić turystę w terenie skalistym,. Do Klubu Wysokogórskiego nie mieliśmy więc daleko. U nas dominowały głównie dziewczyny. Studentki, sympatie. W naszym Zarządzie był też Heniek Ciońćka, uczestnik kilku wypraw w Hindukusz. Klub miał przypinaną odznakę ze stylizowaną głową kozicy. Być może bardzo podobną do odznaki historycznego już Towarzystwa Tatrzańskiego(nast. post) Będąc tym członkiem skończyłem kurs jaskiniowy. Po pierwszych doświadczeniach praktycznych w Jurze na tym kursie, zrezygnowałem z bycia taternikiem jaskiniowym, gdy pojawiła się możliwość kursu skałkowego. Zresztą obydwa odbywały się w Klubie Wysokogórskim. Jaskinie to dla mnie była woda, błoto i zimno. Oraz siedzenie całymi tygodniami w ciemnościach w głębi ziemi. Na kursach najpierw jest część teoretyczna. Ta na kursie skałkowym odbywała się pod koniec zimy. A w niej było wszystko, to co przyszły taternik powinien wiedzieć. Góry skaliste, topografia, klimat. Wspinaczka. Sprzęt, technika wspinania się. Zasady asekuracji. Ratowanie się w razie wypadku. Potem była praktyka w skałkach, w Jurze. W dolinach Bolechowickiej, Kobylańskiej(Karniowickiej). Czy też wypady do Będkowskiej. W Kobylańskiej, u góry dolinki, było źródełko. Czyściutka woda wypływała z pod brzegu. Przy źródełku(wtedy to było tradycyjne miejsce) na materacach leżały vipy alpinizmu. Tacy co już zaliczyli Alpy. Ale i tacy, co byli i w Hindukuszu. Jednym z nich był „Zyga”, Andrzej Heinrich. Andrzej miał swoją trzódkę kursantów. Prowadził ją przez dolinkę, niosąc linę, zawieszoną ukośnie na plecach i piersiach. Był to osiemdziesięciometrowy „podciąg”. Na pętli wisiały stalowe karabinki i stalowe haki, różnych kształtów i rozmiarów. To całe żelastwo brzęczało, gdy szedł z kursantami na wybraną „drogę”. Andrzej był lubiany. Wyglądał na nieśmiałego. Andrzej ma dziewczynę! Plotkowało środowisko. Plotkowało przy źródełku. Wszystkie skałki w dolinach jurajskich mają swoje nazwy. Są przewodniki, więc można sobie poczytać. Jaka nazwa, jaka trudność drogi. Ale przykładowo - w Kobylańskiej -Słoneczna(turnia), Wronie Baszty, Okręt itp. W Będkowskiej „Dupa Słonia”(kształt skały, nad ziemią), Iglica itd. Andrzej był później znakomitym himalaistą. Nie tak, może spektakularnym jak Kukuczka, ale bardzo pewnym i wytrzymałym partnerem. Po Hindukuszu wyruszył w Karakorum-Malubiting - 1969 r i Kunyang Chhish -1971 r. Wszedł na kilka ośmiotysięczników w Himalajach i zginął w tych górach. Adepci wspinaczki, pod okiem instruktorów, „kosili” te skałkowe drogi. Potem leżąc na materacu gumowym przy źródełku. W szumie warkotu „Juvli”, słuchało się opowieści, jak z bajki, gdy któregoś z instruktorów zebrało na zwierzenia. Na przykład jeden z uczestników wyprawy w Hindukusz, mający wcześniej wspinaczki pod Mont Blanc powiedział pewnego dnia - słuchajcie - obliczyłem, że co dziesiąty z wybitniejszych alpinistów ginie. Autor tych słów(Jacek Poręba) był później członkiem wyprawy na Kunyang Chhish. Kierowanej przez Andrzeja Zawadę. Kolejne szkolenie odbyło się już w prawdziwych górach. Na Hali Gąsienicowej. Kilku instruktorów i bajkowy hotel w Betlejemce. Zaczyna się to od jakiegoś Skrajnego Filaru Skrajnego Granata. Potem Płyta Lerskiego, na przełęcz między Zawratową Turnią i Zadnim Kościelcem. No i tak nam szło szkolenie. Szło mimo, że jeden z instruktorów miał sztywne kolano(Adam Zyzak). Wspinał się jednak dobrze. Męczyło go dojście pod ścianę i zejście. Kurs skończyliśmy egzaminem. W nim była, min., szczegółowa topografia Tatr Wysokich. Była to dla mnie przygoda. My kursanci wierzyliśmy starszym kolegom, że wiedzą co robią z nami. Kierowała nami ślepa wiara w doświadczenie starszych. Ale przyszły pierwsze refleksje. Do Murowańca dano znać, że jakiś facet wpadł do żlebu, który się zaczynał w dół od ścieżki na Skrajny Granat. W Murowańcu był jeden goprowiec, który pełnił rolę złotej rączki w schronisku. Zrobiło się ciemno, gdy wybraliśmy się z tym goprowcem w drogę. Nasi instruktorzy zaoferowali pomoc chłopu. Jeden z nich zjechał do tego żlebu, by tylko stwierdzić, że człowiek nie żyje. Drugi przypadek w czasie naszego dwutygodniowego kursu. Dwójka wspinaczy rozpoczęła już trzecią drogę tego samego dnia. Jak były krótkie, to tak robiono, by ich więcej zaliczyć. Trzecią był w tym przypadku Komin Drege`a na Granatach. Nadzwyczaj trudna wspinaczka. Pionowa, ciemna skała z wodą. Nieszczęśnik spadł z sześciu metrów na piarg. Pewnie nawet nie wbił haka, by się zaasekurować. To przecież tylko sześć metrów! Wspinałem się kilka sezonów w Tatrach. Ale jakaś ekstremalna wspinaczka, nie była w moim guście. Za blisko jest się tej granicy, skąd nie ma powrotu. Patrząc czasem potem na siebie, na zdjęciu czarno-białym, z przed lat, na Zamarłej Turni. Zadawałem sobie pytanie. Jak to było? Droga klasyczna na Zamarłej. „Piątkowa”. Wtedy marzenie, dopiero co opierzonego wspinacza. Kiedyś przed wojną przepustka, by nazwać kogoś taternikiem. Stopnie i chwyty nie są duże, ale skała jest lita, mocna. Tatrzański granit. Startuje się wprost z piargów. Nachylenie ściany gdzieś – pod siedemdziesiąt, stopni. Ekspozycja rośnie bardzo szybko pod nogami. Cały czas widać w dole piargi pod ścianą. Pod koniec „drogi” jest kominek wyjściowy. Niedługi, ale skała jakby nie lita, niezbyt pewna. Ma niewielkie występy. Nie jestem całkiem pewny, czy się nie urwą. Wbijam przed nimi hak. Zawsze się tak robi, gdy coś jest dalej niepewnego. Po dźwięku uderzeń wiem, że nie siedzi pewnie w skale. Jego ucho nie dotyka skały. Ale nie mam wyboru. Wpinam stalowy karabinek i linę. Ostrożne obciążam chwyty. Po może dziesięciu, lub więcej metrach, jestem na szczycie Zamarłej Turni. Ściągam partnera. Gratulujemy sobie Zamarłej! Ale to zdjęcie? Zrobił mi je Smieną, gdy się przymierzałem do tego kominka. No dobrze polecę, myślę - patrząc na nie. Jestem asekurowany liną przez partnera. Ale tylko teoretycznie! Ten hak się wyrwie. A jak się nie wyrwie, to będę wisiał w tej ówczesnej „uprzęży”, która była tylko pojedynczą liną(tu podwójną – „podciąg”)owiniętą dookoła żeber. Stracę szybko przytomność. Wisząc i wiercąc się na linie, hak się wyrwie. Polecę dalej. Wyrwę partnera ze stanowiska, to prawie pewne. Podzielimy los Skotnicówien. Takie wątpliwości zaczynały się wtedy u mnie. W pewnym momencie moje zafascynowanie wspinaniem stanęło między mną i moją dziewczyną. Ustąpiłem częściowo i przezwyciężyliśmy ten kryzys. Została moją żoną. Bardziej odpowiadała mi więc taka aktywność w górach, gdzie nie będzie takich skrajnych wyczynów na skale. Będzie więcej chodzenia. Gdzie będą lodowce. Piękne pejzaże, słońce. Przygoda. W tramwaju spotykam kolegę. Kiedyś na obozie Klubu w Dolinie Kieżmarskiej zrobiliśmy kilka dróg. Nawet byłem raz, w tym okresie, w jego domu. Był jedynym synem profesora UJ. Marian miał na imię. Cześć Marian! Marian przedstawia mi dziewczynę, to moja żona. Wspinamy się razem. Wiesz - jedziemy za dwa tygodnie w Alpy! Mamy już czekany. Pięknie, gratuluję! Niedługo po tym czytam w jakiejś gazecie, że znaleziono ich ciała pod Mont Blanc. Spadli dwieście metrów po polu lodowym. Zamarła Turnia Autor na „drodze klasycznej” na Zamarłej Turni. Nie pamiętam dokładnie daty. Ale był to rok 1965(66). Teraz jest znacznie łatwiej się na niej wspinać. Bez porównania lepszy sprzęt asekuracyjny. Na Zamarłej zamontowano cały szereg stałych punktów asekuracyjnych(haki, „spity”). Wtedy jedyna asekuracja odbywała się z własnoręcznie wbitego haka.
    1 punkt
  23. Najpierw Centrum Przesiadkowe parking Szczyrk Skalite https://galeski.com.pl/projekty/szczyrk-skalite/ Prace potrwają do grudnia 2021r. Docelowo centrum przesiadkowe pomieści 900 samochodów.
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...