Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Zawartość dodana przez Zagronie

  1. Mamy teraz tyle środków. Telefony, GPS. Mamy zupełnie inny sprzęt, do podchodzenia i zjazdu. Zupełnie inne ubiory, żywność(odżywki). Plecak lawinowy. Nie będę wymieniał, ponieważ mam słabe pojęcie o tym wszystkim. Ale ciagle jestem zdziwiony dyskusja. Dlaczego nie korzystali z tego, czy innego. Jakby to była gwarancja bezpieczeństwa. Jeśli wszystko mi zadziała, to znaczy jestem bezpieczny. Więc jakie środki bezpieczeństwa miał ktoś kilkadziesiat lat temu, czy więcej? Gdy zdecydował sie na wyrypę. Czasem samotnie. Jakie? Mógł się wpisać do "Książki Wyjść" w schronisku. Idę tu i tu. Przewidywany powrót o... Jak jakiś goprowiec przeglądał wieczorem wpisy, to mógł zrobić alarm. Gość już mógł dawno nie żyć. Poza tym wpis to nie GPS. Poszedł gdzieś w bok, pomylił się w terenie. Czy nie za szybko się ktoś staje "ekspertem". Ma tą świętą trójcę(teraz pewno więcej), o której się bębni. Łopatę, sondę,.... Ma kondycję, ponieważ często ćwiczy poza górami. Góry, góry trzeba je znać. Trzeba wyczuwać, gdzie we mgle można zaryzykować. Gdzie teren jest poderwany skałkami. To tylko przyklady. Po latach łażenia, wspinania się, ski turingu, ski alpinizmu - wyrabia się taki instynkt. Przeczuwa się po formach terenowych niebezpieczeństwo lub ułatwienia. Słynne są dawne tragedie w żlebie "Dreża" na Granatach. Z góry łagodny trawiasty żleb, a potem... Góry z internetu, z satelity. Często nieraz sięgałem po obraz skrzyżowania dróg w Austrii. Wygodne. A swoja drogą mam wielki szacunek dla tego, co się wykopał z lawiny i poszedł szukać pomocy.
  2. Zawsze mnie dziwiło, że czasami sie pisze. Brał udział w szkoleniu lawinowym. Lub nie brał udziału w takim szkoleniu. Jak brał, to zna się na lawinach! Zna się na lawinach po tygodniu szkolenia, lub dłuższym. Po co pisać takie bzdury. Ja też brałem udział w szkoleniu wspinaczkowym w Tatrach. Organizowanym przez KLub Wysokogórski. Instruktorami byli ludzie, którzy wspinali się nie tylko w Tatrach, ale wyżej. Z wieloletnim doświadczeniem. Co mogłem powiedzieć po takim szkoleniu. Jestem taternikiem. Mogę z kolegą się wspinać samodzielnie. Nikt nam nie zabroni porywać sie na drogi o najwyższym stopniu trudności. Ale co my wiemy, co za doświadczenie u nas? Teoria wspinaczki. Zasada trzech punktów. Metody asekuracji. Topografia gór z mapy. No i wspinanie się w cieple, przy suchej skale. Ale topografia w własnych nogach. Przy różnej pogodzie. Przy zmęczeniu. Jest dopiero przed nami. A czasami ktoś tam nie przeszedł takiego szkolenia. Teoretycznie można się wyszkolić z Internetu. Ale włóczył się po górach całe latą. W najgorszej pogodzie. Jest wyszkolony, czy nie? To wszystko nie takie proste. Zrobili błąd. Błędem jest zawsze zła ocena, zła prognoza. Prowadząca do tragedii. To nie abstrakcyjny przypadek, gdy z kosmosu nagle wyleci meteor. Tego się nie przewidzi. Uczono mnie, że górach są dwa rodzaje niebezpieczeństw. Subiektywne i obiektywne. Ale w praktyce większość jest subiektywna. Wynikająca z braku doświadczenia, z małego zasobu wiedzy, pozwalającej na dokładniejszą prognozę. Albo też z rutyny, nieraz leceważacej niebezpieczeństwo. Były przesłanki, że rzecz jest trudna(pogarszająca się pogoda). Pomylenie terenu we mgle, to rzecz ludzka, ale to błąd! Szkoda mi tych młodych ludzi. Mieli piękną pasję...
  3. Dzisiaj było już zupełnie inaczej. Stok bajka. Taka bajka, jak na filmach z Cortiny. Lekki mróż. Twardy, ale nie betonowy. Słońce. Parę osób. Jazda na całą szerokość. Tyczki z rana się wyniosły. To był genialny stok! Długość 1400 m. Różnica 330 m. Góra slalomowa, do wypłaszczenia. Wypłaszczenie na chwilę oddechu. Dół na dobicie. Jak ktoś jest niezły, to może się tu dobić krótkimi skrętami, w linii spadku stoku. Praktycznie nie ma takich narciarzy. Szuranie to nie krótkie skręty. Czasem tak jest, jak zaplączą się zawodnicy, dobrzy w slalomie. Bywali tacy, jak Bachleda tu czasem coś dla AZS organizował. Zjechać ciurkiem i na dole dodać sobie szybkich wężyków, to czasem próbuję. Dwa, trzy długie skręty na tej dolnej ściance to nie filozofia. I to wszystko dobrą szosą 50 km od własnego apartamentu. Tak Francuz nazwałby nasze mieszkanie. Taki dzień przechodzi do historii. Jeszcze kilka razy! Kiedy taki cud się znowu zdarzy? Rozsądek mówił -chłopie wystarczy!
  4. Najnowsze dane z pola walki o narty równoległe. Pojechałem dziś na Mosorny. Skończyłem sezon przed BN. Już miałem przebłyski, że narty mnie nieco słuchają. Co prawda ostatni wyjazd był do Myślenic i było twardo. To jest stok wymagający, aby ładnie(podkreślam) i szybko(też podkreślam) przejechać. Ale gdyby było i bardziej miękko i równo, to ładnie było w moim zasięgu. Prawie dwa miesiące od tego czasu upłynęły. Chodzę na spacery z kijkami. Pięć km średnio. Kręcę na rowerku 20 min. No i tyję. Więc wyjechałem na górę. Bucilki dopięte. I ruszam. Zjadę spokojnie, niespiesznymi, średniej długości skrętami. Sprawdzę stok. Jak "startuję" do piewszego zjazdu, to od lat mam to samo. Zapominam, że czas niebłagannie płynie. I że w głowie mam te obrazy z przed lat. No więc jedziemy. Nie robię rozgrzewki, tylko pierwsze zjazdy wolniej. Zjazd jest rozgrzewką. No więc start. Co się dzieje? Stok twardy, jak beton od mrozów i już wyślizgany. Ze stu procent szerokości, zostało szęśćdziesiąt. Na reszcie śmigają kandydaci do Pucharu Europy. Nart jadą równolegle, ale bokiem. Nie mogę zrobić skrętu, a muszę, by nie jechać w poprzek stoku, ponieważ wpadną na mnie młodzi i szybcy. Próbuję wcisnąć w podłoże nartę na krawędzi, moją nogą zewnętrzną, by mieć ten moment oparcia na niej i zrobić to słynne przekrawędziowanie. Ale mój czworogłowy to jakiś miękiszon. Narty drgają. Odrywają się od śniegu. Za wszelką cenę trzymać je równolegle. Przejechałem górę. Oddycham ciężko. Dalej mniej stromo. I więcej śniegu. Więc dłuższe łuki i już jakoś te piekielne deski kontroluję. Dół po lewej stronie też nieco stromy, ale już panuję nad deskami. Zjechałem ze sześć razy. Przerwa na kanapkę i herbatę. Knajpa otwarta, tylko stoły z krzesłami na górze, obwiedzione taśmą. Można sobie usiąść na podłodze. Obok wypożyczalni, na szczeście, w cieple można coś zjeść i na czymś spocząć. Jeszcze ze sześć razy. Teraz już lepiej. Niżej, szukając miększego śniegu. Mogę szybciej. Szybkość jest sprzymierzeńcem w inicjaji skrętu. Bez wysiłku, płynnie. Narty już nie ślizgają się na krawędzi, jadąc równolegle, ale ze składową bokiem. Do przodu, ale i w bok. No więc to ma być to. To co lubię. I to, co było dość często dawniej. Czy jest szansa, by prawie tak samo, jeszcze ze dwadzieścia lat tak jeździć? Oglądany na filmie sto jednolatek z USA też jeździł. Ale sił mu tylko wystarczyło, by zrobić te parę koślawych, filmowych skrętów. A teraz wróćmy do tych młodych trenujących. Czy mogą, gdyby ich zapytać, wyobrazić siebie za lat sześćdziesiąt na stoku? No więc podrzuciłem im ściągę! Musiałem dziś jechać na Mosorny. Ze Stalowej Woli przyjeżdża do nas szwagrostwo. Dobiegali do pięćdziesiątki, gdy zaczęli pod moim okiem inicjację narciarską. W Zawoji, ale nie na trasie krzesełkowej, tylko napierw na nie istniejącym już orczyku. Po kilku dniach na tym orczyku zaproponowałem by nie schodzić w dół z nartami, tylko zjechać tym stromszym kawałkiem do parkingu. Proszę się nie bać! Zjedziecie, gwarantuję. Już macie te skromne, ale prawidłowe podstawy. I zjechali. Potem już jeździliśmy z samej góry. Oni jeszcze co roku, od tego czasu przez dziesięć lat, zaliczali tydzień w przysłowiowych Alpach. Nie unikając czerwonych tras. Do Mosornego mają sentyment. Od tej pory uchodzę w kręgu ich znajomych za super instruktora. I czy mogę się zbłaźnić w poniedziałek na Mosornym, w ich oczach. Mistrzem we fachu się jest przez całe życie. Co prawda później tylko byłym!
  5. Super ścianka wspinaczkowa. Wspinaczka super bezpieczna. Tylko trzeba mieć krzepę w ciele, by wyjść na górę ciurkiem. Fajnie się dynda na obecnym sprzęcie, jak się odpadnie. Nieco męczące, ponieważ należy zacząć od początku. Wspinaczka ściśle skałkowa, ścisśle ściankowa to zupełnie inna dyscyplina. To super gimnastyka ryzykowna, ale nie alpinizm. Ten wymaga znajomości gór. Ale w moim i kolegi przypadku, było mniej bezpiecznie. Nasz komin miał tylko 65 metrów. No i nie ten sprzęt. Tu mają stałe "haki"! Dla asekuracji. Najpierw musiałem usunąć czekanem osad na jego koronie(cementownia). U góry miał średnicę 3 m. I w dół się zwężał! Perspektywa. Potem było jeszcze lepsze zajęcie. Wyburzyć komin szamotowy wewnątrz. Od dołu się nie dało, ponieważ był poderwany. Cegła po cegle, czekanem. Ciąg wznosil pył w górę. Należało moment odczekać, aż się "rozwidni". Wisiałem na linie w uprzeży, zrobionej z pasów transmisyjnych. Wchodziłem od góry, po klamrach (górne w już skorodowanym kominie się ruszały). Potem wewnątrz po klamrach w dół. Z klamry nie dało się burzyć. Musiałem wisieć w środku. Tu komin miał już z pięć metrów średnicy. Wahadło i cegła poleciała! Kolega na zewnątrz komina mnie niby asekurował. Na mycie z pyłu godzina. No, ale kasa za tydzień wiszenia, po parę godzin dziennie. Wystarczyła na wkład do spółdzielni. Na nowy sprzęt narciarski dla mnie dla żony. Ale jak się miało dwadzieścia sześć lat...Młodą żonę. Szanse na mieszkanie, ale skąd wkład? Były też inne kominy.
  6. To chyba był film na jakiejś niemieckiej stacji satelitarnej. Często tu coś ciekawego oglądam. Głównie w nocy. 3SAT, ZDF, Phoenix, Serwus i kilka innych. Nie są kodowane. Niemcy z kamerą się włóczą po świecie. I mają kasę na robienie ciekawych filmów. Ciekawe rzeczy(po polsku) są na Planette)
  7. Pisałem tu kiedyś, że zgadałem się z jednym pod Mosornym. Dziesięć razy zalicza. Pierwsze cztery bez przerwy. Ilę? 86! Brody nie miał.
  8. Nie te geny! Kiedyś oglądałem taki ciekawy film. Zrobiono przyjemność, kilku bardzo znanym w swoim czasie himalaistom. Goście byli już na emeryturze, ale młodsi od Carlosa. Dojście do obozu bazowego pod Everestem, ok. 5300 m. Z Lukli, gdzie jest lotnisko, na wysokości zdaje mi się ok. 2600 m. Z czwórki dwóch się wykruszyło po drodze. Dwóch dotarło do bazy. Jednego zabrał zaraz śmigłowiec z podejrzeniem zawału. Ostatni dotarł jeszcze na jakiś szczycik w pobliżu. Kilkaset metrów ponad bazą. No i pytanie - czy po Himalajach, gdy mieli po trzydzieści lat, to leżeli do góry brzuchem. Czy też cały czas byli aktywni górsko. Można powiedzieć - w sposób amatorski. Raczej tak. Carlos jest wybrykiem natury. Lubi bardzo to co robi. Pracuje nad soba. Ale ma ten organizm, te geny. Ale o sprawność należy ciągle dbać.
  9. Jak się ma te geny. I się nie leni w życiu. To, proszę, jaka ciekawa emerytura. https://www.bbc.com/news/world-europe-55846897 Zagronie
  10. Jeździłem na Palenicę dawniej z Koninek. Nie wydaje mi się, że jest trudniejsza od Fisu na Skrzycznym. Może ma bardziej równomierne nachylenie. FIS ma ten płaski odcinek od góry. Ale póżniej od Grzebienia do Dolin jest stromo. Mam porównanie. W Szczyrku były mistrzostwa Polski. Nie ma co porównywać obu tych tras z Gąsienicową, czy Goryczkową. To zupełna inna konfiguracja stoku. Do Kotła Gasienicowego jest bardziej stromo(w dół, sto metrów od krzeseł, a nie na Beskid), niż w Szczyrku poniżej Grzebienia. Na Gąsienicowej nie urządzano gigantów. Tu były slalomy specjalne, od dzwonu do dna kotła. Albo treningowe przejazdy do wypłaszczenia, w pobliżu dolnej stacji(miejsce tuż przy linii krzeseł). Na Goryczkowej były jakieś okazjonalne giganty z okazji memoriału Czecha i Marusarzówny. Ale raczej je organizowano z ramienia Pośredniego Goryczkowego, z metą na polanie "Polaka". Ten teren jest znacznie bardziej urozmaicony, niż jazda do Kotła Goryczkoego
  11. Mam dwa rarytasy literaturowe. Pierwszy "Handbuch des Schilaufs", W. Koening, G. Berauer- Deutscher Alpeverlag Ges. M.B.H. Innsbruck - 1943. Drugi - "Na nartach zjazdowych i biegowych" - Z. Bielczyk, G. Młodzikowski. W-wa 1968. Zajmę sie tym drugim. Z piewszego skseruję niektóre zdjęcia(ryciny), ale w przyszłości. Obie pozycje traktują szeroko także zjazdy. 1. Koncepcja metodyczno-techniczna 2. Podstawy lokomocji narciarskiej. Padanie i powstawanie Kroki Zwroty(pięć sposobów) Sposoby podchodzenia Krok rozkroczny Schodkowanie 3. Zjazd Pozycja zjazdowa(w linii spadku stoku, w skos stoku) Zjazdy przez różne formy terenowe( stok o zmiennym nachyleniu, przez fałdę wypukłą, przez fałdę wgłębioną, przez załamanie stoku) Krok łyżwowy Hamowanie: płużenie i oporowanie Pług Ześlizgi(w bok, skośny, skośne łączone) 4. Zmiany kierunku Przestępowanie Łuki z pługu Łuki z oporu Krystianie równoległe. Na tym skończę. Dalszy ciąg dla adeptów, którzy opanują, praktycznie, dotychczasowy materiał w stopniu zadawalającym. Zagronie
  12. Nosal dla treningów i zawodów. Na slalomy(poważniejsze, a nie amatorskie, te ew. od połowy) idealna. Na dole publika. Wyciąg od strony Kuźnic to pomysł całkiem głupi. Po co? Przepaści tu niema. Jest kilka skałek na górze. Dwudziesto metrowych. Nieostrożni ludzie tu giną. Z tej skałki jest ładny widok na Dolinę Bystrej. To ten potok, co płynie przez Kuźnice i dalej przez miasto do Białego Dunajca. Może dobrze, że jest stok nieczynny. Zarośnie lasem. To nie jest stok dla niedzielnego narciarza. Wystarczy dla takiego kilka małych wyciągów na łące pod Nosalem. Profesjonalny stok z naśnieżeniem, ubijaniem, nowy wyciąg, parking dołu dla kogo? Dla paru lepszych zakopiańskich zawodników. Którzy i tak nachętniej by trenowali, gdzieś z Austriakami, czy Włochami.
  13. Nosal to wielu się kojarzy, z tymi małymi wyciągami na dole. Krzesełko miało 600 m długości. Różnica poziomów -210 m. To był stok treningowy dla szkoły sportowej na Bystrem. Tyczki stały w dolnej stacji. Miałem okazję nieraz obserwować takie treningi dzieci, młodych juniorów. Ustawiali tyczki, gdzieś od połowy stoku. Przy okazji miałem sposobność samemu się podszkolić teoretyczne. Słysząc uwagi trenera"ręce do przodu"! W czasie przejazdu. Czy też jakieś jeszcze inne. Miała podwójna jedynko! Pucharu Świata się wtedy nie urządzało w slalomie, na stoku dla narciarzy z dwudniowym doświadczeniem.
  14. Dopiero teraz trafiłem na ten temat. Oglądałem te zawody w TV. Wszyscy liczyli na Bachledę. Mniej na Derezińskiego. Ale utwił w głowie Gross. Gdzieś w połowie trasy ominął bramkę. Szybciutko podszedł i zdaje się zmieścił w pierwszej dziesiątce. Ale wtedy były bardzo duże różnice między czołówką a dalszymi miejscami. Czy ten obecny Gross z PŚ, slalomista, to nie synek? To był fajny stok na którym można się było przetestować. Czy się nieco panuje nad nartami. Na Kasprowym można było zawsze gdzieś w bok. I się przejechało. Tu u góry, gdzie jest najstromiej, było czesto wyślizgane do lodu przez młodych zawodników. Jak wiało na Kasprowym, to tu często jeździłem. Z góry można było też zjechać do nartostrady z Hali Gasienicowej i do Kużnic.
  15. Nie wystarczy "Narciarz doskonały"? Tego samego autora. Mam ją na półce. Niektóre książki(Joubert), to zupełnie zniszczyłem z wertowania. Zaglądałem do nich przed sezonem. Przed dłuższym wyjazdem na narty. W nocy przed jednodniowym wyjazdem, w głowie wyobrażałem sobie, co mam poprawić w skręcie. Który trwa nieco ponad sekundę. To była analiza bardzo szczegółowa. Byłem szybszy w myślach, niż zwykła kamera. szybszy niż kamera "zwolniona". Wyobrażałem sobie, który mięsień mam zacząć napinać, a który nieco zwolnić . Ale to było dawniej. Gdy w sieci trafiłem na budowę mięśni nóżki, to sie przestraszyłem. Myślałem o czworogłowym. A tu, cholera, cała masa pod nim i obok. Też przecież się nie lenią, gdy nieco prostuję nóżke... Do zwariowania! Jeździć bezmyślnie - jak niektórzy radzą, by sobie dać spokój z literaturą. Tylko jeździć. To nie moim stylu. Ja dążę do doskonałości, jak Ron. Widzę często na stoku takich tylko jeżdżących. Nawet szybciej ode mnie. Ale to szczeniaki, jeśli chodzi o wiek. Gdy będą siwymi psami to zobaczymy. Przestałem czytać literaturę narciarska. Zreszta na moim wysokim poziomie bardzo szybko się ona starzeje. Teraz, by dogonić postęp należałoby wzorować się na ostatnich zawodach PŚ w slalomie i na pierwszym na pudle. To najnowsza technika. Sprawdzona chronometrem. Reszta to są opowiastki. Niemierzalne. Wracam do doskonalenia się -jak otworzą stoki. Tak trzeba robić do ostatniego oddechu. Zagronie
  16. Powrót. Mieliśmy tysiąc kilometrów z Szirazu do Teheranu. Autobus za dwa dolary, od osoby, pokonał tę odległość jednym skokiem. W Teheranie mieliśmy do załatwienia delikatną rzecz – miejsca w pociągu do Moskwy. Pociągu, który jeździł raz na tydzień. Za resztki zielonych pozwoliliśmy sobie na narodowe danie irańskie Czelou-Kebab. W skromnej restauracji z kelnerem. Kopiasty talerz szarego, rozsypującego się ryżu. Nie to co nasza biała, posklejana papka z baru mlecznego. W ryżu tkwiły kawałki mięsa i jarzyny. Był wyborny. Smakował nadzwyczajnie. Temu nie można się dziwić, po miesiącu żywienia się makaronem i konserwami. Przed nami było pociągami do Krakowa sześć tysięcy kilometrów . Jazda trwała taką samą liczbę dni, jak przyjazd do Iranu. Bez sensacji i bez specjalnego zainteresowania. Nie było wagonu z łazienkami w przedziale. Nie było Miszki i jego „stakanów” z herbatą. Te przedziały i te łazienki, to był jakiś wybryk losu. Takie luksusy, ten nasz wagon miał tylko w połowie. Druga połowę zajmowały przedzialy ze czterema, zwykłymi łóżeczkami. Co prawda z klimatyzacją. Dla kogo były te luksusy z łazienkami? Może dla ambasadora z rodziną, który bał się lecieć samolotem. Skończyła się bajka z tysiąc i jednej nocy! Wróciliśmy do naszego codziennego życia. Rysia do szkoły. Do swoich głuchych z całej Polski. Ja do projektowania rozbudowy huty w Nowej Hucie. Kupiłem książkę Kazimierza Sidora „Bogowie, Magowie i Nafta”. Kilkuletniego ambasadora Polski w Iranie. Podał w ciekawy sposób historię tych ziem. Kolebki naszej cywilizacji. Od Babilonu i Elamu. I pisma klinowego i Nabuchodonozora. O tym opowiada Biblia. Potem na te tereny przybyli Ariowie. Ze stepów Wschodniej Europy. Część z nich dotarła, aż do Indii. Mówi się przecież o językach indo-europejskich. Święta księga Ariów „Awesta” wspomina, że góry wyrastały jak grzyby. Lawa tryskała z wulkanów, formujących Elburs. Jedno z plemion Ariów, z którego rekrutowali się kapłani nazywano się Medami. Persowie byli pobratymcami Medów. Władcą Persów był Achemenida. Założyciel dynastii. O Achemenidach pisałem w poście o Persepolis. Śledziłem sytuację w Iranie. Króciutko trwała dynastia Pahlavidów. Zapoczątkowana zamachem stanu przez pułkownika Kozaków. Tatusia Szacha. Jako ostatnia opuściła go dziesięciotysięczna gwardia Pretorianów. Nie spowodował tego sam Chomeini. Przyczyny jego upadku tkwiły głębiej. Ta nadmierna ilość jego portretów wiszących wszędzie, nie świadczyła o miłości do władcy. Tylko o strachu. Potem ta tragiczna wojna z Irakiem. Rozpoczęta przez Husseina. Zginęły na niej miliony, lub zostały kalekami, takich chłopaków, jakich spotkaliśmy pod Alam Kuh, czy Demawendem. Szach się błąkał z rodziną po świecie. Nikt nie chciał go przyjąć. A w Iranie jedna dyktatura została zastąpiona drugą. W pamięci został jednak kraj życzliwych ludzi. Iran, kraj o obszarze pięć razy większym od Polski. Nikt nas nie zaczepiał. Nikt nam nie zrobił żadnej krzywdy. Ludzi, którzy często starali się nam pomóc. Został kraj gorący i suchy. Jedynym wyjątkiem był biblijny raj -Eden. Na wąskim pasku nad Morzem Kaspijskim.
  17. W ciągu następnych dni po dziewiątym sierpnia. Persepolis Pojechaliśmy do Persepolis. Po to głównie przyjechaliśmy do Szirazu. To tylko kilkadziesiąt kilometrów od tego miasta. Persepolis – miasto Persów, jak nazwali je Grecy. Uważane za jeden z cudów świata. W Iranie, jego miejscowa nazwa brzmi - Tacht-e-Jamshid. Chodziliśmy w Teheranie po takiej ulicy. Pierwsze, co się rzuca w oczy w pobliżu, jak się podejdzie, to długa platforma, zbudowana z ogromnych ściśle dopasowanych skalnych bloków. Wyrównywała ona teren do budowy. I zapewne dodatkowo broniła pałace. Jej wymiary wynoszą około czterysta na dwieście osiemdziesiąt metrów. Moje inżynierskie oko oceniło ją na ponad dziesięć metrów nad gruntem, w pobliżu wejścia. Nie pomyliłem się dużo, ponieważ największa jej wysokość sięga nieco ponad dwanaście metrów. Wysokość jej stopniowo malała, ponieważ teren się podnosił, w stronę pobliskiej góry. Wchodziliśmy na nią schodami, ozdobionymi płaskorzeźbami, w pobliżu jej lewego rogu. Wejście na platformę tworzy „Gate of All Nations”(Brama Wszystkich Narodów). Strzegą jej dwa skrzydlate byki z ludzką głową. Persja była wtedy mocarstwem. Jej posiadłości rozciągały się od Bałkanów po dolinę Indusu. Posiadała także kawałek Egiptu i Północnej Afryki. Królowie Perscy wyznawali Zoroastrianizm. Religia ta została założona około sześć set lat przed Chrystusem przez Zoroastra. Jedynym Bogiem był Ahura-Mazda. Wyznawcy tej religi umieszczali swoich zmarłych na wysokich wieżach. Zwanych „Tower of Silence”(wieża spokoju). Na cztery dni i noce. Sępy pozostawiały z nich tylko kości. Najazd Arabów w roku osiemsetnym spowodował ich wyparcie. W Persji rozpoczęła się era islamu. Resztki Zoroastrian jeszcze żyją w Indiach. Budowę Persepolis rozpoczął Dariusz Wielki(Dariusz I)z dynastii Achemenidów pięćset lat przed nową erą. Trwała sto pięćdziesiąt lat. Pałace były budowane z ciemnoszarego marmuru. Persepolis nie było stolicą Persji, w dosłownym słowa znaczeniu. Stolicami były Suza, Babilon. Był to zespół pałaców przeznaczony dla majestatycznych ceremonii. Świadczących o potędze władcy. Aleksander Wielki po pokonaniu Persów(Dariusza III) spalił je w roku 330 przed nową erą. Okoliczności tego aktu są dosyć tajemnicze. Mówiono, że to był rewanż, za wcześniejsze zniszczenie Aten przez Persów. Niektórzy starożytni historycy(min. Plutrach) pisali, że ucztujący w Persepolis pijani Grecy, po zwycięstwie nad Persami, zostali podpuszczeni przez kurtyzanę Atais. Szybko zebrano dużo pochodni i przy wtórze muzyki, za przykładem króla, zaczęto je wrzucać w materiały ozdabiające pałace. Grecy nienawidzili Persów za zniszczenie swoich świątyń. Za „Bramą Wszystkich Narodów” jest Pałac Apadana. Sala w swojej środkowej, podniesionej części była kwadratem o boku ponad sześćdziesiąt metrów. Była to wielka sala audiencyjna. Parę kolumn z tej sali jeszcze stało. Na kapitelach tych kolumn umieszczone były mityczne kreatury(griffiny), jak na zdjęciu nr 5. A na nich opierał się dach z cedrów libańskich. Obitych złotymi blachami. To może była bujda. Wymagałoby to ogromnych ilości złota? Może to była miedź, którą już parę tysięcy lat wcześniej znali Egipcjanie. A może miedź była pokryta cieniutkim złotem. W każdym razie, taki wielki i wysoki dach robił ogromne wrażenie na przybyszach. Gościach króla królów – jak tytułował się szach Persji. Za Apadaną była Sala Tronowa zwaną także Pałacem Stu Kolumn, z których zostały tylko „pieńki”. Jej wymiary wynosiły około osiemdziesiąt na osiemdziesiąt metrów. Prowadziło do niej osiem bram. Bardzo zdobionych płaskorzeźbami. Po dwie na każdy bok. Z boku tej sali, od strony góry, były pomieszczenia przeznaczone dla wojska i stajnie dla koni. Za Apadaną był osobisty pałac szacha Dariusza -Tachara. Jeszcze dalej, w prawo(w lewo na moim zdjęciu), pałac Xerxesa - Hadish. W środku platformy pałac - Hall of Tripylon. W rogu platformy po lewej stronie Sali Tronowej(na moim zdjęciu) były trzy duże sale, przeznaczone na skarbiec królewski. Obok nich podłużny budynek haremu. Aleksander Wielki podobno zdobył w Persepolis 3500 ton szlachetnych metali. Srebra i złota. Które kolejni władcy, z dynastii Achemenidów, gromadzili w tym miejscu. Inne źródła podają, że musiał na wywiezienie skarbu przeznaczyć trzy tysiące wielbłądów. Wielbłąd raczej nie poniesie jednej tony. Czas spowodował, że ruiny Persepolis były w dużym stopniu zasypane. Odkopywanie ich zaczęło się przed drugą wojną światową. Przy okazji wiele z wykopalisk znalazło się w muzeach w Stanach Zjednoczonych i Europie. Zdjęcia: 1. Wejście na poziom platformy. “Brama Wszystkich Narodów”- to jest narodów pod panowaniem dynastii Achemenidów. Z każdej jej strony skrzydlaty byk z ludzką głową. Jego wielkość można ocenić, porównując je do naszych postaci. Mierzyłem -175 cm. Przyglądając się bliżej nogom bydlęcia zauważyłem wyryte, czymś ostrym, daty -18…ileś tam lat. Może były też wcześniejsze lata? Zaznaczanie przez „wycieczkę” - tu byłem – jest, zdaje się, stare jak świat. 2. Te same skrzydlate byki z profilu. Dalej widoczna wysokość platformy. 3. Kolumny sali audiencyjnej - Apadany. Gładka kolumna miała swoje zwieńczenie wysokim kapitelem. Do którego był umocowany griffin - na przykład taki, jak na zdjęciu dalej. Wyszła ze mnie inżynierska dusza. Jak wysoko był dach Apadany? Zakładając, że jej belki, były układane na płaskiej części griffina? Mierząc na ekranie wysokości tych elementów i porównując z moim wzrostem oszacowałem, że dach z belek był układany na poziomie około dwudziestu kilku metrów nad platformą. Apadana w swojej środkowej, podniesionej, reprezentacyjnej części była kwadratem o boku około 65 metrów. Posiadając wewnątrz 36 filarów. 4. Kapitel kolumny 5. Griffin. Dwie głowy końskie. Można porównać jego wymiary z moją żoną(wzrost -160 cm). Oraz oszacować wagę. Były także głowy ptaków drapieżnych, w takim samym układzie. 6. Sala Tronowa. Zdjęcie przez jej bramę wejściową. Podstawy kamienne drewnianych kolumn. W głębi widać niską górę oraz wykute w niej miejsce na grób Atarxerxesa III. 7. Płyta na wejściem do grobu Atarxerxesa III. 8. Płaskorzeźba na bramie wejściowej do Sali Tronowej. Król siedzący na tronie. 9. Wyszedłem wyżej, w stronę grobu Atarxerxesa. I sfotografowałem widok platformy. Na pierwszym planie Sala Tronowa. Widać stojące jeszcze bramy. Po dwie na każdy bok. Z lewej strony tej sali zaznaczono mury i miejsca kolumn sal skarbca królewskiego. Wysokie kolumny z prawej to Apadana. U ich dołu, niskie schody, do wejścia małą platformę sali audiencyjnej. Bardziej w prawo, za kadrem, było wejście na platformę, na dziedziniec przed Apadaną. Kończąc opis zdjęcia: W środku, na platformie, na tle namiotów Szacha Pahlaviego, pałac Dariusza - Tachara. Z lewej strony kadru - pałac Xerxesa. A tuż za Salą Tronową - Tripylon. 10. Widok od strony skarbca. W środku Tripylon. Przeznaczenie jego nie bardzo było znane. Przypuszcza się, że był to pałac, gdzie król się spotykał prywatnie z notablami. 11. Król siedzący na tronie przyjmuje hołd swoich poddanych. 12. Żołnierze perscy przed swoim dowódcą. Zbrojni we włócznie i łuki 13. Król walczący z bykiem. 14. Lew walczący z bykiem. Pozwólmy teraz działać wyobraźni. Jest rok, powiedzmy - 350 przed Chrystusem. Do Persopolis zbliża się wędrowca, poddany króla. Przyjeżdża oddać mu hołd. Widzi ogromną, wysoką, kamienną platformę. Na niej szereg pałaców. Z dominującą Apadaną. Budynek mający sto metrów długości i wysoki na ponad dwadzieścia. Jego złoty dach błyszczy w silnym słońcu południa. Co za potężny władca to zbudował i ma tu swoją siedzibę? Namioty, w głębi, postawił Reza Pahlavi. Dla zaproszonych gości, możnych tego świata. Z okazji 2500 –lecia swojego imperium. Bilet na platformę kosztował pół dolara od łebka. Natomiast pięć razy więcej za zwiedzanie namiotów . Nie skorzystaliśmy. Snobizm kosztuje!
  18. Dziewiątego sierpnia. Postanawiamy wstać wcześnie. Jedynie rano i wieczorem można, bez specjalnego wysiłku, zwiedzać Sziraz. Taksówką podjeżdżamy pod mauzoleum szacha Czeragha. Stąd kilkaset metrów i jesteśmy na dziedzińcu Meczetu Starego, zwanego inaczej Meczetem Piątkowym. Masdjed Jame Atigh. Meczet został wybudowany w siedemset sześćdziesiątym ósmym roku na rozkaz Amra Ibn Leith Safari. Szach Abuleshagh, panujący w czternastym wieku, kazał wybudować na środku dziedzińca czworokątny budynek imitujący Kaabę w Mekce. Rogi budyneczku mają małe baszty, pomiędzy którymi jest mały balkonik z dwoma niewielkimi kolumnami. W środku budyneczku jest niewielkie pomieszczenie w którym przechowywano Koran. Jeszcze jedna ciekawostką tego meczetu jest zimowa sala - Szabestan. Tu też jest dużo uczącej się młodzieży. Na balkonikach wspomnianego budyneczku śpią w cieniu starzy ludzie. Przez dziedziniec przejdzie czasem kobieta z dzieckiem. Pojawi się mułła w turbanie. Jest cicho i spokojnie. Tylko słońce przypieka. Pasja fotografowania powoduje, że ciągnę za sobą moją dwójkę po wąskich uliczkach miasta. Aby zrealizować motyw - wąska uliczka, zamknięta w tle kopułą meczetu i kobieta w czadorze na pierwszym planie. Jesteśmy w labiryncie. Wysoki gliniany mur z obu stron uliczki. Nagle skręcającej pod kątem prostym. Czasami mamy wrażenie, że znajdujemy się w długiej bramie jakiegoś domu, by za chwilę wynurzyć się z mroku na zalaną słońcem uliczkę. Z uliczki przez niewielkie otwory, w tym wysokim murze, wchodzi się w mroczne labirynty irańskiego szyity. Ale to strefa zakazana dla obcych, a tym bardziej dla niewiernych. Jedynie nędzne sklepiki są dostępne dla każdego. Tu już nie zagląda bogaty turysta. Dla niego jest Persepolis. I wspaniałe meczety. Tu też, jak w Isfahanie słyszymy - hallo mister! Hallo-madam! Nasza chęć do zwiedzania maleje w miarę wznoszenia się słońca w stronę zenitu. Bazar. Można go określić jednym zdaniem. Gdzie mu tam do isfahańskiego! Chociaż budynek jest może ładniejszy. Za to mieszanina ludzka jest coraz barwniejsza. Czadory. Oprócz czarnych, popielato-brązowych są też białe w małe kwiatuszki. Na głowach coraz więcej zawojów, turbanów. Jesteśmy coraz bliżej irackiego, perskiego Arabistanu. Dwieście kilometrów na południe jest Zatoka Perska. Za nią Kuwejt, Arabia Saudyjska. Orient. Arabski świat. Widzimy kobiety w czarnych czadorach, posiadające na twarzy coś na kształt masek na balu karnawałowym. Zasłaniają nos, policzki czoło, pozostawiając otwór na oczy. Chodząc w półmroku po bazarze i słuchając dolatującej muzyki Wschodu, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy na gigantycznym balu maskowym. Wchodzimy do dużego ogrodu. Przed nami ośmioboczny budynek z okresu panowania Karim Khan Zanda. Obecnie muzeum „Pars”. Ogród jest naprawdę śliczny. Wchodzimy do wnętrza muzeum. I małe rozczarowanie. W zasadzie jedyne eksponaty tworzą szabla fundatora budynku i Koran napisany pismem kufickim. Rozglądamy się daremnie za wspaniałościami opisywanymi przez prospekt. Obok budynku są trzy małe baseniki. Przyjemnie jest patrzeć na niebiesko -zieloną wodę i siedzieć w cieniu rozłożystych pinii i cyprysów, szczególnie gdy na ulicy jest temperatura ponad czterdzieści stopni. Jednak, mimo cienia, upał daje nam się we znaki. Postanawiamy wrócić na camping. W tym momencie każde z nas widzi się zanurzającego w „chłodnej” wodzie basenu. Ale przed tym wchodzimy do banku Pars, aby wymienić ostatnie nasze dolary. Miły chłód, klimatyzacja, miękkie skórzane ławy. Duży hall, z pracującymi za półkolistym kontuarem urzędnikami. Obok gabinet dyrektora. Przez uchylone drzwi widać szefa piszącego coś na biurku. Nad nim portret szacha Rezy Pahlawi. Szach na portrecie ma pozycję podobną do dyrektora. Ot - właściwy portret władcy do gabinetu dyrektora. Na ścianie obok gabinetu duży termometr. Wielka czerwona skala, z lewej strony, w stopniach Celsjusza, z drugiej Farenheita - dwadzieścia osiem stopni wskazuje Celsjusz. A my odczuwamy miły chłód. Co to znaczy aklimatyzacja. Nie do wysokości, ale do temperatury. I znów rozpalona ulica. Południe. Całe popołudnie spędzamy nad basenem, z małą tylko przerwą na obiad. Zresztą to jedyny sposób przeżycia szirazkiego południa. Camping położony jest poza miastem. Otoczony gustownym metalowym płotem. Czasem przyjeżdża z miasta jakiś samochód, wysiadają niego mężczyźni i siadają za tym płotem. Posiedzą pewien czas i odjeżdżają. Z ich strony za płotem widać kobiety w bikini. Szok! Kobiety w kostiumach kąpielowych. W Teheranie i Isfahanie campingi otaczał wysoki mur. Tylko obsługa oglądała, mówiąc trywialnie - „gołe baby”. Niedaleko campingu jest mauzoleum Saadiego, cel naszej dzisiejszej popołudniowej wędrówki. Saadi wielki perski poeta żył w trzynastym wieku. Na miejscu prymitywnego grobowca Karim Zand wybudował mauzoleum. W ostatnich latach budynek mauzoleum został przebudowany przez Związek Ochrony Pomników Narodowych. Za jedyne dziesięć rialsów wchodzimy do uroczego ogrodu. W jego środku w obszernej krypcie znajduje się grób poety. Na ścianach cytaty z dzieł Saadiego. Na grobem wisi ogromna lampa z brązu. Obok krypty grobowej słynne źródełko poety. Od kilku stuleci ogród i źródło jest miejscem spotkań literatów, i ludzi zakochanych w poezji, i literaturze. Siedzimy na schodach prowadzących do krypty. W dole zapalają się światła Szirazu. Wiatr delikatnie porusza koroną rosnącej obok palmy daktylowej. Ile ona może mieć lat? Zastanawiamy się we trójkę. Jest już stara, a przecież palmy nie rosną szybko. Podchodzi jakiś pan i delikatnie przypomina, że już siódma i że zamykają mauzoleum. Czas wracać. Za nami zamyka się brama z cytatem poety: „Pył z mojego ciała poniesie zapach miłości, nawet gdy tysiące lat przeminie”. Przekład mojego autorstwa z prospektu, w wersji angielskiej lub francuskiej. Więc proszę wybaczyć! Na skale, obok drogi, którą wracamy, zapala się kolorowy neon. Prawdopodobnie jest to też cytat z Saadiego. Zdjęcia: 1. Wejście na teren mauzoleum Saadi`ego. W głębi niski już Zagros. 2. Mauzoleum poety.
  19. Ósmego sierpnia. Budzę się. Jednak mimo wygodnego, lotniczego siedzenia trudno się w autobusie wyspać. W pewnym momencie widzę przez okno zbliżającą się do szosy karawanę wielbłądów, oświetloną reflektorami samochodu. Trącam śpiącą Ryśkę. Budzi się - ale karawana została daleko w tyle. Przed nami pojawiają się góry o dziwnych kształtach. Góra w kształcie ekierki. Góra w kształcie walca, stojącego na kołowej podstawie, albo góra płaska, jak stół. Miga tablica z napisem –Persepolis, ileś tam kilometrów. Dziwne są koleje ludzkości. Dwa i pół tysiąca lat temu kwitła tu potężna cywilizacja. Budowano takie wspaniałe rzeczy, jak Persepolis. A u nas, w naszej części Europy, nasz przodek żył prawie w epoce kamienia łupanego. Teraz prawie się to odwróciło. Chłop perski, czy egipski niezbyt daleko odbiegł od tej epoki. Jedziemy śródgórskimi dolinami. Ślady zieleni wskazują, że tam jest woda. Od chwili wyjechania z Teheranu, nasza droga wiedzie prawie równolegle do gór Zagros. Niewiele niższych od Alp. Ostatnio było tu już parę wyjazdów z naszego kraju, w poszukiwaniu odkryć. Zagros ciągnie się od północnego zachodu na południe Iranu, w kierunku zatoki perskiej, albo arabskiej. Równolegle do granicy z Irakiem. Sąsiedzi tej zatoki nazywają ją po swojemu. Sziraz ma jeszcze do niej, około dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Isfahan, ze swym wysokim położeniem, leżał już w Zagrosie. Za oknami mignie czasem jakaś wieś. Przesuną się gliniane chaty przylepione do stoku, obok drogi. Sziraz jest chyba już blisko. Miasto pojawia się dość nagle. Między dwoma niewysokimi górkami widać w dole gliniane dachy. Dachów tych jest już dużo. A więc to może być tylko Sziraz. Na szczycie lewej góry widać niewielką budowlę. To chyba świątynia ognia. Symbolu Boga Światłości i Dobra -Ahura Mazdy. Grecy nazwali go Zoroastrem. Potomkowie wyznawców Zoroastra żyją jeszcze w Indiach pod nazwą Parsów, gdzie wywędrowali po najeździe arabskim na Persję. Przed wyjazdem do Iranu przygotowałem się „kulturalnie”. Resztę dopełniły prospekty. Stąd domyślam się, że to ich świątynia. Do Szirazu wjeżdżamy przez bramę ozdobiona, jakby inaczej, majoliką. Autobus przejeżdża nad wyschniętym łożyskiem Rudkhan-e-Khosk. Jeszcze kilka minut jazdy i zatrzymujemy się na niewielkim placyku, obok wspomnianej rzeki, wybrukowanym kocimi łbami. Na pierwszy rzut oka widać, że na tym dworcu, w zgodnej symbiozie żyje kilka linii autobusowych. Wysiadamy i od razu stajemy się obiektem zainteresowania taksówkarzy. Są wyjątkowo nachalni. Ale my, w ciągu trzytygodniowego pobytu w Iranie, też zdobyliśmy pewne doświadczenie. Idziemy więc do miasta na poszukiwanie INTO. Po drodze mija nas taksówka z roześmianym towarzyszem podróży Jacka. Siedzieli obok siebie w autobusie. Być może odczuwa satysfakcję, że biali(on też jest biały)Europejczycy muszą teraz chodzić na piechotę. A przecież jeszcze kilkanaście lat temu biały tu, to był pan. Nam to jest zupełnie obojętne. Najwyżej pomyślą sobie, że Europa, albo matka Anglia robią bokami. Dla nas liczy się teraz Sziraz. Miasto perskiej poezji. Tu żyli, i tworzyli Saadi, i Hafiz. Miasto wina i kwiatów - jak jest reklamowane. Podobno jego historia zaczęła się w czasie, gdy powstawało Persepolis. Odległe stąd o kilkadziesiąt kilometrów. A może jeszcze wcześniej. Świadczyć ma o tym fakt, że w Persepolis znaleziono napis, w którym wspomniano o mieście „Szi Razi isz” i o robotnikach pochodzących z tego miasta. Właściwy rozwój miasta zaczął się dopiero w erze islamu. Ściślej w dziewiątym wieku. W dziesiątym wieku Sziraz był stolicą dynastii Dejlamitów. W dwunastym, trzynastym i czternastym stuleciu miasto zaliczało się do największych pod względem wielkości miast islamu. Następne wieki nie były dla miasta łaskawe. Miasto zostało zburzone i dopiero za panowania szacha Abbasa Wielkiego - początek siedemnastego wieku, zostało odbudowane. Karim Khan Zand, panujący w osiemnastym wieku, wybrał Sziraz na swoja stolicę. W tym okresie wybudowano bazar, wiele meczetów, ulic i pałaców. A jak odbywała się budowa, to możemy się dowiedzieć, czytając Mohammada Sadegh Szirazi, autora historii „Giti Ghoszaj Zand”. Pisał on: „Przy wznoszeniu budynków było zatrudnionych dwanaście tysięcy robotników, którym pracę umilali muzykanci”. Nic tylko budować! Gdy skończyła się epoka dynastii Zand, Sziraz został ponownie zburzony. A dziś ? „ Jest miastem trzystutysięcznym zabudowanym, jak wszystkie miasta irańskie, parterowymi i piętrowymi budynkami z gliny, które zamieszkują gościnni ludzie. Jest to miasto, gdzie można dostać dobre wino. A w okresie Now Ruz - Nowego Roku(21 marzec) miasto tonie w kwiatach. W powietrzu unosi się zapach kwitnących pomarańcz, wypełniających ulice”. Tyle dowiedzieliśmy się z prospektu. Na razie maszerujemy ulicą Kari Khan-e-Zand w kierunku INTO. Na wąskim pasku zieleni, oddzielającym jezdnie, rosną małe palmy. Drugi raz w Iranie spotykamy ten symbol subtropików. No cóż! Niezbyt przyjemny klimat mają Irańczycy. W lecie upały, a w zimie mróz. Rysię zostawiamy na ławce do pilnowania plecaków, a sami idziemy do INTO. Za wcześnie. Otwarte od ósmej. Obok biura niewielka budowla. Styl pracy robotników jest dziwnie znajomy. Wracamy do mojej żony. Obok ławki, na której siedzimy we trójkę, zaczyna rozkładać swój towar, na ruchomym wózku, sprzedawca papierosów, gumy do żucia i całego majdanu drobnych rzeczy. Znowu nasuwa mi się porównanie z naszymi kioskami, tylko bez gazet. W INTO dostajemy informacje, gdzie jest camping. Jedziemy taksówką w jego kierunku. Czterdzieści rialsów kosztuje nas ta przyjemność. Ale za to camping jest „very cheap” - bardzo tani - jak oświadcza nam recepcjonista. Siedzący w niewielkiej klimatyzowanej budce obok wejścia. To „very cheap” jest podkreślone zbliżeniem dłoni. Camping jest rzeczywiście very, very. Tylko mała niespodzianka. Śliczna trawa, której Anglicy by się nie powstydzili, jest nie do rozkładania namiotów, ale do podziwiania. Namiot rozbijamy na nieco zakurzonym i kamienistym terenie z tyłu campingu. Na pociechę nie tylko my. Poznajemy naszych miłych Francuzów z Isfahanu. Nieco dalej stoją jeszcze inne namioty. Można, oczywiście, nie spać we własnym namiocie. Do dyspozycji są duże campingowe namioty. Cena umiarkowana pięćdziesiąt rialsów. Od osoby. My płacimy tylko połowę. Czym bliżej końca, tym przyjemniejsze stają się dni naszego pobytu w Iranie. Leżymy obok basenu pod młodymi narwanami. Słońce w zenicie. W dali wypalone góry Zagrosu. Kwitnące oleandry i basen. Czegóż można chcieć więcej? Po południu jedziemy taksówką do miasta. Przed nami prześliczna kopuła meczetu, a właściwie grobu Sajeda Ahmada zwanego także Szachem Czeraghem. Brata Rezy ósmego Imama szyitów. Zwiedzamy? Kobiety - no! Starszy człowiek daje nam do zrozumienia, że Rysi nie puści! Może wejść, jak założy czador. I pokazuje dużą czarną płachtę. Rysia rezygnuje. W bramie tłum, na dziedzińcu jeszcze większy. Na ziemi siedzą grupy ludzi, przeważnie kobiety z dziećmi. Meczet jest dla irańskich szyitów miejscem pielgrzymek. Zdejmujemy buty i oddajemy na przechowanie do małej budy, w której pracuje cała rodzina właściciela tego biznesu. Dalszy ciąg naszego zwiedzania jest trudny do opisania. Nie wiadomo co opisywać - wnętrze mauzoleum, czy fanatyzm religijny. Nie mogę znaleźć innego, właściwego słowa, które opisywałoby to co widzę. Słowo fanatyzm użyłem tu tylko w celu podkreślenia atmosfery. Nie zaś w sensie ujemnym! Nie chciałbym nikogo obrażać. Szanuję każdą religię! O nas, katolikach, też tak można byłoby napisać. Zacznę od wnętrza, które absolutnie całe jest wyłożone kawałeczkami lustra mocowanymi przy pomocy srebra. Wnętrze jest jednym lustrem, tylko, że nie płaskim, ale takim pogiętym. Pogięcie - jakie wynika z ukształtowania ścian , sufitów, filarów. W środku duża, srebrna klatka. Grobowiec Imama. Drzwi do niej zamknięte na dużą srebrną kłódę. Dziesiątki ludzi tłoczą się dookoła klatki. Dziesiątki ust całują srebrną kłódkę. Trudna do określenia atmosfera. Jedni płaczą, inni jakby się śmiali. Na podłodze koczują kobiety w czarnych czadorach z dziećmi. Obok mały remont. Robotnicy spawają i śmieją się głośno. Ostrożnie, nie pozwalając sobie na najlżejszy gest lekceważenia, czy choćby uśmiech, zwiedzamy mauzoleum. Niektóre spojrzenia dają nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widzianymi gośćmi. Odnoszę wrażenie, że łatwo mogłaby powstać sytuacja, która mogła by się źle dla nas skończyć. Wracamy do Rysi. Żona zdecydowała się na włożenie czadoru. Teraz we trójkę idziemy do wnętrza. Zwiedzamy jeszcze raz. Obok znajduje się małe muzeum. Za trzydzieści rialsów. Wchodzimy do środka. Dwa mikroskopijne pokoiki. Jakieś nieznane zbroje. Przedmioty z mosiądzu, których wieku i przeznaczenia nie mogę się domyślić. Wychodząc z meczetu oddajemy czador. Ku naszemu zdziwieniu, wypożyczający nie chce jednego tomana. Dlaczego? Otóż, gdyśmy wchodzili do meczetu, to przeczytałem wiszący nad bramą napis: „Honorowe panie proszone są o włożenie czadoru”. Rysia była honorowa i stąd zaoszczędziliśmy dziesięć rialsów. Choć odniosłem wrażenie, że czadory wypożyczano nie tylko ze względu na świętość miejsca. Bardziej ze względów bardziej prozaicznych. Petunia… Kolejnym punktem naszego dzisiejszego zwiedzania jest meczet Nowy. Budowa jego rozpoczęła się w roku tysiąc sto osiemdziesiątym piątym i trwała siedemnaście lat. Budowniczym był podobno, opiewany przez Saadiego - Sad Zangi. Nazwa jego wzięła się stąd, że był często restaurowany, a poza tym został wybudowany później, niż Meczet Piątkowy. Dziedziniec meczetu ma powierzchnie prawie dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych, to jest dwa hektary. Spacerujemy po nim. Cisza i spokój. Gwar rozpalonego popołudnia został za nami. Potężne stare platany dają miły cień. Meczet jest zniszczony. W cieniu siedzą, lub spacerują z zeszytami młodzi ludzie, ale tylko chłopcy. Rysia z zawodowego przyzwyczajenia bierze jeden zeszyt. Chemia. Znane wzory. Z jednej strony po arabsku(litery), z drugiej - po angielsku. Meczet jest znakomitym miejscem do nauki. Meczet Vakil to nasz kolejny cel. Na środku ma prostokątny basenik. Sala kolumnowa z czterdziesto ośmioma pięknymi kolumnami. Śliczne kwiatowe wzory na krużgankach. Meczet jest stosunkowo nowy. Pochodzi z czasów Karima Khane Zanda. Wszystkie budowle z tego okresu są bardzo mocne. Dowodem tego jest fakt, że wytrzymał dwa silne trzęsienia ziemi, jakie zdarzyły się od momentu jego powstania. Trwoniąc dewizy, wracamy taksówką na camping. Innego wyjścia nie mamy. Nie jest wprawdzie daleko, ale przy tych temperaturach to nawet kilkuset metrowy spacer jest wystarczająco wyczerpujący. Basen, kolacja i śpimy. W nocy gryzą komary i gniotą kamyczki pod podłogą namiotu. Skąd biorą się te bestie w tym wypalonym na wiór kraju. Trudno zgadnąć. Zdjęcia: 1. Camping w Szirazie. 2. W cieniu narwana i nad basenem. 3. Kopuła mauzoleum Sajeda Ahmada. 4. Pod platanami meczetu Nowego. 5. Piękne kolumny meczetu Vakil
  20. Siódmego sierpnia Rano. Zanim zacznie się ten piekielny upał, wyruszamy w kierunku Majdan-e-Szach. Bardzo miłe są dzieci w Isfahanie. Co kilka metrów jakiś mały berbeć woła do nas - hallo mister, albo rzadziej - hallo madam! To ostatnie skierowane jest do Rysi. Idziemy ulicą w stronę przystanku autobusowego i bez przerwy odpowiadamy - hallo. Plac Majdan-e-Szach jest wypełniony promieniami porannego słońca, przebiegającymi między budynkami, prześwitującymi pomiędzy gałęziami drzew. W słońcu błyszczy pomarańczowo - niebieska kopuła meczetu szejka Lotfollaha. Kolor niebieski ma również woda w basenie na środku placu, niebo i cały meczet królewski. Nie gorączkujmy się - wszystko po kolei. Najpierw zwiedzamy meczet szacha(królewski). Kilka danych historycznych. Meczet zbudowany przez Ostad Ali Akbar-e-Esfahani na polecenie szacha Abbasa Wielkiego. Jest to największy meczet zbudowany za panowania Safawidów. Fronton bramy wejściowej zdobią cytaty z Koranu. Białe kufickie pismo, na niebieskim tle, biegnie w górę po obu stronach wejścia. Przez piękną bramę wchodzimy na podwórze meczetu. Chodzimy po krużgankach, podziwiając śliczne kaszi. Właściwy meczet jest wewnątrz. Jego fronton zdobi wspaniała płyta przedstawiająca dwa pawie w kolorze szmaragdowym, z niebieskim wazonem pośrodku nich. Wewnętrzny ejwan(krużganek) wyłożony jest majolikowymi płytami, wspomnianymi kaszi, w tonacjach żółtych, niebieskich i zielonych. Stoimy pod olbrzymią kopułą. Do szczytu kopuły mamy dziewięćdziesiąt stóp. Podobno pod nią rozlega się, aż jedenastokrotne echo. Właśnie widzimy, jak irański tata demonstruje swojej pociesze figle echa. Tupią obydwoje o posadzkę, a pod kopułą jeszcze długo słychać tupanie. Dzieciak się cieszy. Podziwiamy olbrzymią kazalnicę wykutą z jednej bryły alabastru. Mihrab też jest wykuty z jednego bloku tego kamienia. W jednej z sal wystawa fotograficzna. Jego wysokość Szach Reza Pahlawi podczas różnych uroczystości religijnych. Szach modlący się z odsłoniętą, gołą piersią. Szach w jakimś świętym miejscu w otoczeniu notabli. I na dziesiątkach zdjęć Szach. Ile w tym pobożności, a ile wyrachowania politycznego - to trudno zgadnąć. Marzy mi się takie ujęcie fotograficzne - na pierwszym planie duchowny muzułmański w turbanie, a w tle minarety i niebieska kopuła meczetu. Owszem - duchowni są i kopuła jest, tylko nie w takim układzie, jaki mi się podoba. Za to ten nie ma problemów. Ten - to jest malarz wykańczający pod kolumnami malutkim pędzelkiem swoje arcydzieło. Wszystko tu jest - i kopuła, i minarety, i mędrcy w turbanach. Tonacja obrazka sina. Obok mniejsze „dzieło” czeka na klientów. Wychodząc z meczetu spotykamy przed wejściem wycieczkę amerykańską. Towarzyszy im irański przewodnik. Nie wydają się być zbytnio zainteresowanymi jego objaśnieniami. Obok na murku siedzi duchowny i przygląda się temu z obojętną miną. Przed chwilą w meczecie spotkaliśmy również Amerykanów. Dwie panie i jednego pana w towarzystwie prywatnego przewodnika. Tamci byli bardziej zainteresowani. Przynajmniej panie, które zawzięcie fotografowały. Idziemy w stronę pałacu Ali Ghapu(Kapu). Część obrzeża placu, między meczetem królewskim a Ali Ghapu, jest zajęta przez kowali. Ale jakich kowali! Słynna uliczka kowali z Sarajewa, ani się do nich nie umywa. Ogromne tace o średnicy jednego metra. Koronkowe, zdawało by się, wazy. Czajniki, samowary, dzbany na wodę. Wszystko to błyszczy czerwonawym kolorem miedzi, w wysoko już stojącym słońcu. Towar jest wyłożony na chodniku. Ogromny czajnik sięgający mi prawie do pasa. Wieżyczka zapewnie minaretu, wysoka prawie na trzy metry. Oczy błądzą po tych cackach kowalskiej roboty i po niebieskiej kopule meczetu, tworzącego tło tego niepowtarzalnego widoku. Kto robi te cuda, możemy się za moment przekonać. Mistrz siedzi przed warsztatem i ostrym rylcem rysuje na miedzianej blasze swoje wzory. W głębi warsztatu słychać stukanie malutkich młoteczków, które poruszają jeszcze dziecinne ręce. Mali chłopcy punkt, po punkcie, wykuwają te misterne wzory na blasze, umieszczonej na grubym podkładzie z filcu. Powstanie z tego piękna taca. Wchodzimy do pałacu Ali Ghapu. Po krętych schodach, których sklepienie i ściany ozdobione są, nieco już startymi motywami roślinnymi, dostajemy się do sali osiemnastu kolumn. Na środku sali znajdował się dawniej basen z wodotryskami. Pozostała z niego niecka, zbudowana ze znitowanych blach miedzianych. Kolejną atrakcją w pałacu jest sala skrzypcowa. W niej ściany i sufit pokrywają małe nisze w kształcie skrzypiec. Przez otwory w niszach płynęła muzyka, z innego pomieszczenia. Wykonywana przez orkiestrę dla zgromadzonych w sali skrzypcowej pań. A pań w tym pałacu było dużo. Podobno około dwieście pięćdziesiąt. Pałac służył bardzo prozaicznemu przeznaczeniu. Był haremem szejka Abassa Wielkiego. Pod sklepieniem stoi rusztowanie i robotnicy konserwują malowidła, powstałe z ręki Reza Abbassi, słynnego miniaturzysty z epoki Safawidów i jego uczniów. Wychodzimy na najwyższe piętro. Pod naszymi stopami rozciągają się gliniane dachy domów Isfahanu. W głębi, w rozpalonym słońcu, sterczy szczyt góry Soffe. Zbiegamy w dół. Teraz kolej na meczet - Shikh Lotfolah Mosque - szejka Lotfolaha, teścia szacha Abbasa. Zięć polecił zbudować ten meczet dla królewskiej rodziny. I być może to zadecydowało, że Mohammad Reza budowniczy, nadał mu zdecydowanie inny kształt, niż meczety dotychczas przez nas oglądane. Meczet nie ma podwórza, ani minaretu. Kopuła, z zewnątrz, żółto-niebiesko-zielona należy do najładniejszych w Iranie. Przez biegnący łukiem korytarz wchodzimy do wnętrza, pod kopułę. Wnętrze, swoim pięknem, nie ustępuje wcale kopule. Dominuje kolor niebieski. Ściany meczetu zdobią napisy arabskie - katiby. Tajemnicze dla nas litery, biegną w górę po niebieskim tle, by skończyć się w szerokim zapisanym pasie biegnącym dookoła pod kopułą. Mihrab jest ozdobiony misternymi wzorami. Na te właśnie wzory - zwraca uwagę licznej wycieczce Francuzów - przewodnik. Większe elementy majoliki, jak na przykład kopuła, wykonywane były przez dawnych mistrzów majolikarstwa z płytek fajansu z namalowanymi wzorami. Wyższą formą tej sztuki było układanie wzorów z malutkich różnokolorowych kawałeczków fajansu, ściśle przylegających do siebie. Możemy się teraz przekonać, oglądając ten meczet, ile ta praca wymagała wyobraźni, precyzji i cierpliwości od jego twórców. Kolejną pozycją na dzisiaj w naszym planie zwiedzania jest Czahel-Sotu. Czyli pałac czterdziestu kolumn. Zwany też pałacem na wodzie. Został zbudowany na rozkaz szacha Abbasa II. Przed pałacem rozciąga się, być może najdłuższy basen na świecie. Sto dziesięć metrów długi, a szeroki na – szesnaście. Odbicie w wodzie zwielokrotniło liczbę kolumn, bo w rzeczywistości jest ich tylko dwadzieścia i stąd prawdopodobnie pochodzi nazwa pałac o czterdziestu kolumnach. Lub pałac na wodzie. Z kolei, w innej wersji, pałac miał rzeczywiście czterdzieści kolumn, ale odbudowany po pożarze otrzymał ich tylko dwadzieścia. Pałac służył Szachowi do oficjalnych przyjęć. Z krużganku, oficjalny gość szacha Abbasa Drugiego wchodził do westybulu, pokrytego lustrami, złożonym z małych kawałków połączonych srebrem. Podążając tą samą drogą, którą chodzili kilkaset lat temu władcy tych ziem, wchodzimy do reprezentacyjnej auli. Ściany pokryte są malowidłami. Bitwa szacha Emaila pod Chalderanem. Szach Tasmab przyjmujący króla Indii - Homajuna. Uczta szacha Abbasa. Przed naszym wzrokiem wiją się gibkie tancerki, patrzą na nas otyli władcy tych ziem. Czerwienią - zwraca uwagę przekrojony melon. Siedzę z Rysią pod kolumnami. Jacek poszedł w głąb ogrodu, w którym stoi pałac. Poszedł zobaczyć, co tam jest - jak się wyraził. Jesteśmy z Ryśką może mniej odporni na zmęczenie, lub mniej zapaleni. Z nieba leje się - oczywiście - żar. Zielonkawa woda basenu zachęca do zanurzenia się. Pomiędzy drzewami wiszą girlandy kolorowych żarówek. Pozostałość po Dniu Konstytucji. Zbliża się południe. Z głośnika umieszczonego w pobliżu, widocznie w jakimś małym meczecie, rozlega się wezwanie do modlitwy. Wraca Jacek. Wychodzimy na rozpaloną ulicę. Za nami zatrzaskują bramę do ogrodu. Pora na południową sjestę. Tylko nie dla nas. Nogi nas wiodą do Iran Peymy, po bilet autobusowy do Szirazu. Po drodze wykorzystujemy każdy kawałek cienia, prześlizgując się przy ścianach domów, pod drzewami. Prawie każde biuro linii ozdabiają dwa portrety-Szacha Rezy Pahlawi i Alego zięcia Mahometa. Podobizny Alego spotykaliśmy w prawie każdym autobusie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Za sto trzydzieści rialsów nabyliśmy prawo przejazdu do Szirazu. Wracamy do miejsca, z którego odjeżdża autobus „ósemka”. Na chodnikach, pod drzewami leżą ludzie. Starają się przespać, tę najmniej przyjemną porę dnia. Czekamy na autobus. Obok rozłożył swój interes właściciel kilkudziesięciu butelek coca-coli. Z lodu sterczą długie ich szyjki. Nasze przyjście na przystanek zwiększyło jego czujność. Jego rozczarowanie wyraziło się w wymownymi splunięciu. Do licha z taki klientami! Wyglądają prawie jak Anglicy, a nie mają osiem rialsów na butelkę koki. Pierwszą rzeczą, którą się wykonuje w takim przypadku, po powrocie na camping, jest udanie się pod prysznic. Po południu znów jedziemy do „miasta". W planie mamy najpierw meczet piątkowy - Masdjet Djame. Największy i najstarszy meczet Isfahanu, ale nie najładniejszy. Jego budowa rozpoczęła się jeszcze za panowania Dejlamitów - dziesiąty wiek. Główna jego część została wzniesiona w okresie panowania Seldżukidów. Nawet Mongołowie maczali tu swe palce. Skończyli rozbudowę Safavidzi. Trwało to wszystko przez stulecia. Osiem wieków architektury irańskiej pokazują te kamienie - od dziesiątego do siedemnastego. Kopuły Kadje Nezam-ol-Molk i Tadj-ol-Mlk ministrów szacha Maleka są podobno wzorem architektury z epoki Seldżuckiej. Nie znam się na tym, aby twierdzić, czy jest tak, czy nie. Meczet robi na nas kiepskie wrażenie. Poza ślicznymi kolumnami, reszta sprawia wrażenie zaniedbania i rozpadu. Widać jedynie tylko nikłe ślady konserwowania. Na środku podwórza basen do rytualnych ablucji. Obok niego niewielkie kamienne podwyższenie, na którym się modli kilkadziesiąt osób. Powraca Ryśka, która zapuściła się gdzieś do wnętrza. Widziała modlące się kobiety. Modliły się w czymś w rodzaju kaplicy. Był z nimi mułła. Przedmiotem kultu była jakaś płyta, którą gładziły i krata, którą całowały. Jedziemy autobusem do szkoły muzułmańskiej. Po drodze przypominam sobie, że jeszcze nie zrobiłem zdjęć tych kowalskich cudeniek, na placu Majdan-e-Szach. Wracamy z powrotem i w rezultacie, jak przychodzimy do Medresy, to na podwórzu robi się zmrok. Ostatni król z dynastii Safavidów, Szach Zoltan Ossein był podobno bardzo pobożny. On to właśnie, przy ulicy Char Baugh, polecił wybudować szkole Char Bagh School dla studentów teologii. Jak w każdej Medresie, dookoła podwórza znajdują się cele uczniów. Cela ma drzwi od dziedzińca meczetu i malutkie zakratowane okienko. Miał tu swoja celę również szach Zoltan Hossein. Cela ta mieściła się na północnym skrzydle meczetu. Jedynie niewielkie różnice dekoracji odróżniały ją od pozostałych. Na dziedzińcu szkoły rosną wspaniałe pinie i platany. Środkiem płynie woda w betonowym kanale. Nad którym siedzi teraz Iranka z kilkoma dziećmi. Obok kanału okrągły basenik do mycia nóg. W zapadającym zmroku przechadzają się po dziedzińcu elewi w turbanach. W innym miejscu modli się kilka osób. Zegar wskazuje czas, płynący w Mekce. Śliczne są majoliki Medresy. Wyłożono nimi prawie wszystko co się dało. Główne dominujące kolory zielony, żółty i niebieski. Do pokrycia ścian, minaretów i kopuły wykorzystano całe doświadczenia mistrzów tej sztuki z epoki Safavidów. Wychodzimy na ulicę. Tu jest znacznie jaśniej. Słońce jeszcze nie zaszło. Wrażenie, że zapada zmrok spotęgowały wysokie mury Medresy. Kolejnym naszym celem są mosty na Zayandeh Rud. Rzece, która płynie przez Isfahan. Jesteśmy przy moście – Pole Si-o-seh-czesmeh u si-o-seh-pol, czyli most o trzydziestu trzech przęsłach. Nazwa trochę przydługa. Most zbudował generał szacha Abbasa Wielkiego – Allah - Verdikhan. Most znajduje się na przedłużeniu ulicy Czar Baugh. Długi na trzysta sześćdziesiąt metrów. I szeroki na czternaście. Dotrwał do naszych czasów w doskonałym stanie. Popędzam moją dwójkę, bo słońce ma wyraźną ochotę schować pod ziemię swoja tarczę, a błona filmowa nie lubi takich figli. Idziemy do następnego mostu. Pol-e-Khadju. Za czasów Szacha Abbasa Drugiego znajdował się wtedy na drodze do Szirazu. Zapada zmrok. Obok mostu zapalają się reflektory, służące do jego oświetlania. Chodzimy po arkadach. Jezdnia jest bardzo wąska. Zaledwie jeden samochód osobowy się przeciśnie. No tak, ale jego budowniczy nie zakładał, że jego dzieło dotrwa do dwudziestego wieku i będą po nim jeździły, w nadmiernych ilościach, jakieś dziwne, warczące stwory. Gdy płynąca teraz z szumem pod mostem, niewielka i niezbyt czysta Zayande podnosi swoje wody, to most się „zatyka” i powstaje małe sztuczne jezioro. Wracamy na camping. Wędrujemy przez przedmieście Isfahanu. Wreszcie rezygnujemy z braku czasu z tego spaceru i postanawiamy złapać taksówkę. Gdzieś w głębi nad Zayande Rud porusza się jakieś czerwone światełko, za moment widać zielone. To samolot. Maszyna nabiera wysokości na tle ledwo widocznej Soffe. Samolot skręca i bierze kurs na Teheran i znika na wygwieżdżonym niebie. A my za godzinę pojedziemy w przeciwnym kierunku -do Szirazu. Szybko pakujemy nasze graty do plecaków. Płacę pięćdziesiąt rialsów za nocleg, zabieram paszporty i przy okazji kilka prospektów. Gotujemy herbatę i nalewamy do zielonej bańki. Nasze obawy przed amebą ciągle istnieją, aby pić darmową wodę z kranu. Czy słusznie nie wiem. Na cuda kapitalistyczne - kokę i „seven up” nie możemy niestety sobie pozwolić. Musimy z tymi paroma dolarami tu jeszcze pobyć i wrócić do domu. Zresztą herbata doskonale gasi pragnienie. Wychodzimy. Po kilkuset metrach jesteśmy na znajomym przystanku autobusowym, z którego jeździliśmy do Majdan-e-Szach. Sprzedawca biletów przy przystanku kończy swoją pracę i chowa rozłożone bilety, ale nam jeszcze sprzedaje. Bilety mamy, tylko autobusu nie widać. Zbliża się dziesiąta i widocznie kończą pracę. Jedziemy taksówką - denerwuje się Rysia. Spokojnie -mamy czas - odpowiadam. W końcu rezygnujemy i jedziemy taksówką. Bilety zostaną na pamiątkę. Autobus do Szirazu stoi na brudnym podwórzu. Bez pytania o bilety, ktoś z obsługi przyjmuje nasze plecaczki. I ładuje na dach. Pasażerowie robią pożegnalne siusiu. W dworcowej, dokładnie podwórzowej latrynie i jedziemy. Latryny takie są nawet przy większych przystankach w terenie przy drodze. Mała kamienna budka, W podłodze dziura i dzban z wodą, tam gdzie jest dostępna. Czasem nawet kranik obok. Wymogi bezpieczeństwa są spełnione. Robi się to co musi, bez dotykania czegokolwiek. Nic lepszego i tańszego nie można wymyślić w tym gorącym i suchym klimacie. Linie autobusowe dbają tylko o swoje reprezentacyjne biura i autobusy. Reszta ich zupełnie nie interesuje. Dobre autobusy mają te lepsze linie! Niemieckie. Inne, najczęściej spotykane samochody, są z Japonii. Nie jest to nasza socjalistyczna szarzyzna. Miękko sobie suniemy ulicami Isfahanu. Przy wyjeździe z miasta kontrola policyjna. Kierowca dostaje coś na kształt krążka. Który wkłada pod szybkościomierz. Na tym krążku otrzymuje się, w ten sposób, wykres szybkości autobusu. Tachograf. W ten sposób policja w Szirazie będzie wiedziała, co ewentualnie wyprawiał z nami nasz kierowca. Znikają światła Isfahanu. Na horyzoncie zostaje za nami tylko ich łuna. W reflektorach samochodu migają rzadkie kępy trawy rosnącej po obu stronach szosy. Przed nami pięćset kilometrów górskiej półpustyni i cała noc jazdy. Boy roznosi pepsi-colę i sok pomarańczowy. Vive la Iran Peyma! Odtąd jeździmy tylko tą linią! Nogi majtają mi się w powietrzu, bo tym razem znowu przegiąłem przysłowiową pałę, wybierając miejsca z samego przodu. Kierowca ma wygląd człowieka, któremu można zaufać. Dookoła nas wygwieżdżona irańsko-perska noc. Jedynym żyjącym punktem, w tej pustynno-nocnej pustce, wydaje się nasz drzemiący pojazd. Zdjęcia: 1. Wejście do meczetu królewskiego(Szacha). Teraz meczet Imama. Jacek i Rysia. 2. Główny budynek meczetu królewskiego. 3. Pałac Ali Ghapu. Z tyłu był pałac na wodzie. 4. Meczet Lotfollacha. 5. Sklepienie kopuły meczetu Lotfollacha. 6. Motyw roślinny w meczecie Lotfollacha. 7. Kopuła meczetu, która się mi bardzo podobała. Meczet na pewno był przy placu Majdan-e-Szach(teraz Imama). Ale jaki meczet? Szukałem w sieci. Nadaremnie. 8. Meczet Piątkowy. 9. Modlitwa w Meczecie Piątkowym. !0. Motyw ze szkoły religijnej. 11. Most Siose Pol, na rzece Zayande Rud. Most o długości ponad trzysta metrów.
  21. Szóstego sierpnia. Oj! Nie wyspaliśmy się tej nocy! Mieliśmy miejsca najbardziej w tyle. W dodatku były to jedyne nierozkładalne miejsca w autobusie. Rysia próbuje skorzystać z niewielkiej budki, w tyle autobusu. Zdziwiony boy z początku usiłuje ją odwieść od tego zamiaru. Ale potem rezygnuje. Niestety budka jest przeznaczona tylko dla panów. Czy więc zawsze, używając sloganów, należy myśleć tylko o prawie wyborczym dla kobiet? Kilka niewysokich domów i autobus wjeżdża na brudne podwórze. Dotarliśmy do Isfahanu. Wychodzimy na ulicę. Pierwszą czynnością jest wyjęcie mapy drogowej Iranu. Na odwrotnej stronie jest, między innymi, plan Isfahanu. Co chcemy robić to wiemy. Chcemy dojechać, albo dojść do campingu, umyć się, coś zjeść i spać. Powiedziałby ktoś, kto zaczął czytać, w tym miejscu, tą moją grafomańską pisaninę - dlaczego nie spytać się kogoś, lub wsiąść w taksówkę? Dlaczego, że tak proste rozwiązanie nie jest tu żadnym rozwiązaniem. To można się dowiedzieć, przeczytawszy wspomnienia z Teheranu, lub najlepiej całość. Szukamy najpierw INTO - Iranian National Tourist Organization. Czyli coś w rodzaju naszego Orbisu, tylko lepiej zorientowanego w tym, co ma robić. Na planie miasta INTO oznacza mały globusik. Ustalamy gdzie jesteśmy i w drogę. Jesteśmy w dzielnicy - jakby to można było powiedzieć - linii autobusowych. T.B.T., P.M.T., Mihan Tours, Iran Peyma i inne. No, przynajmniej wiemy, skąd dalej pojedziemy. Po drugiej stronie ulicy ukazuje się małe architektoniczne cacko - śliczny błękitny meczet. Przyjemność obejrzenia go odkładamy na później. Jest godzina siódma. Otwierane są pierwsze sklepy. Ruch samochodowy na ulicach jest jeszcze niewielki. Skręcamy w prawo i idziemy ulicą Chaharbagh Avenue. Jacek chce wymienić w napotkanym banku dolary. Urzędnicy uśmiechają się i mówią, że dopiero o ósmej. Założymy nową wspólną kasę. Tym razem na trójkę. INTO niestety też zamknięta. Siadamy przed wejściem i oglądamy jeszcze raz plan miasta. Jest namalowany jeszcze jeden globusik. Są więc dwa biura INTO. Naprzeciwko nas po drugiej stronie ulicy znajduje się meczet. Jego wspaniała kopuła błyszczy w promieniach porannego słońca. Czekają nas tu niezłe rozkosze ducha. Po kilkunastu minutach jesteśmy w tym drugim biurze. Ryśka została pilnować plecaków. Młody, o nieśmiałym uśmiechu człowiek, prowadzi nas do sekretarki, a sekretarka do szefa. Szef sadza nas na skórzanych fotelach, a ja w języku francusko-angielskim tłumaczę mu, że chcemy się dowiedzieć, gdzie jest camping. No i czy można otrzymać prospekty Isfahanu. Oczywiście - odpowiada szef. Tylko czy w wersji francuskiej, czy angielskiej. Francuskiej - mówię. Rysuje na małym planie miasta, umieszczonym w prospekcie, miejsce naszego aktualnego pobytu. I miejsce campingu. Do you have a car? - czy mamy samochód - pada pytanie. Non – nie! Poleca taxi. My jednak spróbujemy autobusem. Ah - te pieniążki! Po drodze trafiamy z Jackiem na jakieś biuro linii lotniczych. Siedzący w biurze chłopak nie bardzo wie, czego tu szukamy, ale też nie protestuje, jak dobieramy się do prospektów. Komplet prospektów to nieraz najlepszy przewodnik po kraju. Można tu znaleźć informacje, dziwnie omijane w specjalnych przewodnikach. Które tylko dbają o to, żeby turysta poznał rzeczy wspaniałe i ważne. Ale nie interesują się tym, że ten turysta musi coś jeść, czymś jeździć, gdzieś spać, nie mówiąc o innych, jeszcze bardziej przyziemnych potrzebach. Jeszcze inna cenną zaletę mają prospekty, Można je przeglądać, wspominać. A wspomnienia im są starsze, tym bardziej są kolorowe - jak prospekty. Wracamy do Rysi. Biuro, obok którego siedzi, jest już otwarte. Dostajemy tu tylko jeden prospekt Isfahanu. Camping wydaje się być, nie za bardzo odległy, od miejsca w którym jesteśmy. Idziemy na piechotę, licząc, że po drodze wsiądziemy do autobusu. Po kilkuset metrach rezygnujemy i wsiadamy do taksówki. Pokazuję kierowcy plan miasta z prospektu i miejsce, gdzie ma dojechać. Nie bardzo jestem pewien, że wie, gdzie ma jechać. Zapyta się ktoś - nie zna własnego miasta? Zna, tylko, że plan miasta jest opisany po angielsku. Parę słów w tym języku to zna dużo ludzi. Ale czy potrafią czytać - tu już mam ogromne wątpliwości. Jedziemy jednak dobrze. Po prawej stronie ulicy ukazuje się krzywa strzałka z napisem „camping”. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i stoimy pod wysokim murem. Więc tu jest camping! Bez pomocy INTO nigdy byśmy tu nie trafili. Kierowca nie chce słyszeć o dwudziestu rialsach. Jak stoi w prospekcie za trzy osoby. Prospekt nas informuje, że transport - jak byśmy to nazwali - komunalny - obsługują taksówki i autobusy. Opłata za taksówkę jest zryczałtowana i wynosi dziesięć rialsów za jedną osobę, piętnaście - za dwie i dwadzieścia - za trzy. Dopiero, po otrzymaniu czterdziestu rialsów, odjeżdża. Przez dużą bramę, zasłoniętą czymś w rodzaju kurtyny, wchodzimy na coś w rodzaju dużego podwórza. Rzeczywiście jesteśmy na campingu. Kilka samochodów, jakaś przyczepa campingowa z lodówką i kilka namiotów. Nieco dalej w głębi malutki basen i niewysoki budynek z tarasem. Na którym, przy stolikach siedzą - już na pierwszy rzut oka to widać - bardzo znudzeni ludzie. To pewno ci kapitaliści - właściciele „carów”. Budynek jest małym hostelem, czyli jakby hotelem dla młodych, niezasobnych. Dla młodych, to znaczy dla takich, którzy mają cztery, czy pięć dolarów na nocleg. Za postawienie naszej płóciennej budki płacimy pięćdziesiąt rialsów, czyli trzy czwarte dolara. I jeszcze dwadzieścia za basen. Basen sobie darujemy. Po śniadaniu i kąpieli(pod prysznicem!), leżymy sobie w cieniu drzew, i czytam Ryśce, i Jackowi prospekt: „Isfahan-Nesfe Djahan" - znaczy Połowa Świata. Legenda przypisuje założenie tego miasta Tahmurezowi, zwycięscy demonów, lub też Keikawusowi. Inna legenda mówi, że założycielem był Kawe. Biedny kowal pochodzący z Faridanu, małego miasteczka w okolicy Isfahanu, który się zbuntował przeciwko tyranii Zahhaka. Pierwsze wzmianki o Isfahanie pochodzą z epoki Achemenidów, pięćset lat przed nową erą. Isfahan był stolicą Persji za panowania Seldżuków - jedenasty, dwunasty i trzynasty wiek. Oraz za panowania Safawidów - wiek szesnasty, siedemnasty i osiemnasty. Za panowania Safawidów Isfahan był wielkim centrum politycznym i handlowym. Z tego okresu pochodzi więc nazwa Nesfe Djahan(Dżahan). Czyli - Połowa Świata. Znany podróżnik francuski tego okresu - Chardin ocenił liczbę mieszkańców na sześć set tysięcy do miliona. Za panowania tych dwóch dynastii, sztuka islamu perskiego osiągnęła swoje apogeum.” Wspaniale! A teraz poczytamy sobie, co się dzieje tutaj dzisiaj. A dzisiaj jest to centrum kulturalne, posiadające uniwersytet i będące stolicą ostanu. Isfahan jest drugim, co do wielkości miastem Iranu. Miasto jest położone prawie na wysokości naszej Śnieżki - to jest na 1590 m nad poziomem morza. Na północy i na wschodzie miasto otacza jałowa pustynia. Na zachodzie - ogrody. A na południu wznosi się góra Soffe. I dalej…- czytam, mojej drzemiącej dwójce. Liczne odnogi rzeki Zayande Rud, która przepływa przez Isfahan, zraszają miasto i pola jego przedmieść. Chłodny i świeży cień drzew rosnących nad Zayande Rud zaprasza do spacerów. I tak dalej… A tymczasem słońce coraz wyżej i coraz mocniej przygrzewa. Przeskoczyliśmy dzisiaj w nocy kilka równoleżników na południe. Idę sobie znowu wziąć prysznic. Tak zwane sanitaria są dobrze pomyślane, tylko wszędzie jest brudno. Znudzone towarzystwo z tarasu zniknęło. Kładę się obok Rysi w namiocie i usiłuję zasnąć. Jacek śpi na materacu, obok namiotu. Wyrywa mnie ze snu jakiś okropny ryk. To głośnik, gdzieś w pobliżu, całą siłą swojej membrany wzywa wiernych do modlitwy. Piekielna technika. Dwa lata temu w Sarajewie chcieliśmy o dwunastej w południe usłyszeć i zobaczyć muezina. A usłyszeliśmy głośnik. Po południu i po obiedzie postanawiamy dostać się w okolice placu Majdan-e-Nadhch-e-Djahan. W pobliżu tego placu jest najwięcej wspaniałości architektonicznych. Plac ten, położony w centrum Isfahanu był zbudowany za panowania Szacha Abbasa Wielkiego. Kilka przystanków jazdy autobusem numer siedem i już jesteśmy na placu. Prospekt nie kłamał. Plac jest wspaniały. Przed nami w głębi wznosi się meczet Szacha. Po lewej stronie mamy meczet szejka Lotfollaha. A z tyłu za nami znajduje się portal Cheisariye, tworzący bramę wejściową do bazaru. Niestety słońce, nadmiernie przychylne przez cały dzień, tym razem poskąpiło nam swoich łask. Nad miastem pojawiły się chmury. W tej sytuacji zwiedzanie meczetów odkładamy do jutra, jako że chcemy nasze wrażenia uwiecznić na dłużej. Krokiem amerykańskich turystów okrążamy plac zmierzając w kierunku bazaru. Piękny jest ten Majdan-e-Naghch-e-Djahan. Plac ma kształt prostokąta. Na środku placu jest basen z fontanną. Przechodzimy obok sklepików miniaturzystów. Miniatura, sztuka tak typowa dla Persji, teraz Iranu - rodzi się na naszych oczach. Właściciel sklepiku jest jednocześnie artystą. Malutkim pędzelkiem maluje swoje dzieła, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co się dzieje na ulicy. Dopiero wejście do sklepiku przerywa ten proces. Doszliśmy pod portal Cheisariye. Za nim ukrywa się największy bazar w Iranie. Na portalu, trochę już zniszczonym przez czas, Szach Abbas Wielki walczący na czele swoich żołnierzy przeciwko Uzbekom. Wchodzimy do środka i po kilkuset metrach czuję, że tego nie sposób dokładnie zwiedzić. Trudno to nawet opisać. Niektórzy może sądzą, że to jakaś gigantyczna tandeta, lub taki pchli targ, jak Paryżu. Nie widziałem, nie wiem, tylko przypuszczam. Ale bazar nie jest tym, ani tamtym. Bazar w Isfahanie to szereg długich na kilkaset metrów naw. Wzajemnie prostopadłych i pokrytych dachem w kształcie kopuł. Przez otwory w nich wpada do środka światło dzienne. Bazar to gigantyczny dom towarowy, i jednocześnie fabryka, i zakład usługowy. Towary tu sprzedaje, ale i produkuje. Wszyscy tu sprzedają i wszyscy kupują. Idziemy uliczką złotników. Nisze po obu stronach, to warsztaty pracy tych ludzi. Niewielkie szklane gablotki wypełnione cackami z tego metalu. Jackowi, ktoś w Polsce powiedział, że tu za bezcen można kupić złoto. Ja jako jedyny z trójki, jako tako znający angielski, pełnię rolę tłumacza. Wybrany przez Jacka pierścionek wędruje na wagę. Trzy i pół grama. Osiemnastokaratowe - informuje złotnik. Może tak, może nie. I tak nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić How many - ile? Pięćset rialsów. Szybkie przeliczenie na dolary. Dolary na złote i już wiemy, że na złocie w Iranie Polak kokosów nie zarobi. Uliczka kowali. W głębokich niszach, w oparach różnych roztworów chemicznych, służących do barwienia miedzi. W hałasie, dymie, przy ogniu - pracują kowale. Arystokracja w tej branży pracuje obok pałacu Ali Ghapu i meczetu Szacha. Na cudeńka tam robione rzuciliśmy tylko okiem. Dokładniej to sobie obejrzymy jutro. Weszliśmy na teren, gdzie robią i sprzedają buty. W niszach pracują szewcy, zszywając cholewki. Kolejne nisze to krawcy. Wystarczyłoby wejść. Mistrz by zmierzył i na oczach klienta powstałoby ubranie. Dywany. Słynne perskie dywany. Cetrum tej sztuki był i jest właśnie Isfahan. Co prawda technika, a raczej biznes zatriumfował i w tej dziedzinie. Dzisiaj dywany robi się masowo w fabrykach. Tutaj następuje dalsza ich „obróbka”. Dywan kładzie się na beton, pokrywający uliczki bazaru. Pokrywa go kurz, depczą po nim ludzie, przejeżdżają małe trójkołowe samochody, rozwożące towar. Dywan się „starzeje”. Później kupiec, albo jego naganiacz - szepnie nam na ucho -„old carpet”, „ancienne tapu”- stary dywan. Rzecz nadzwyczaj cenna, bo wiadomo, że dawniej były tylko „hand made”- robione ręcznie. Pytamy o ceny. Niewielkie o powierzchni jednego metra kwadratowego kosztują, zależnie od wzoru - od tysiąca do trzech tysięcy rialsów. Duże do dziesięciu tysięcy - czyli około stu pięćdziesięciu dolarów. I znowu zmiana nastroju. Na tackach kawałki żółtego cukru, ciasta, coś w rodzaju stożkowych serów. Sklep - nisza z nieznanymi nasionami, pestkami. Teraz nici, tysiące szpulek. Obok sklepik ze stertami sweterków, skarpet. Z jednego takiego sklepiku wystarczyłoby towaru dla kilku naszych komisów, ponieważ towary są z całego świata. Przed naszymi, znużonymi już od patrzenia oczyma, defiluje bazar. Przechodzimy obok stosów towarów, przeciskamy się obok ludzi w nawach, usiłujących nam coś sprzedać. Miny obojętne, nogi zmęczone. Błysk zainteresowania z naszej strony budzi od razu reakcję kupca. Zbliża się wieczór. W sklepach - niszach zapalają się gazowe lampy. Wszędzie tylko sami mężczyźni. Oni sprzedają i oni kupują. Czasem wśród tego tłumu przejdzie kilka kobiet w jasnych i ciemnych czadorach. Przejdzie elew z miejscowej Medresy w białym ubiorze. Przeciśnie się na motocyklu, albo na rowerze, mały ciemnoskóry chłopak. Zupełnie skołowani wychodzimy z bazaru. Niestety nie tam, gdzie chcieliśmy wyjść. Trafiliśmy na wąskie, kręte uliczki, ograniczone po obu stronach wysokimi glinianymi murami. Za nimi ludzie się rodzą, pracują i umierają. Jacek żartuje, że lepiej byłoby, aby nas zmrok nie zastał w tych wąskich uliczkach, pozbawionych światła. Któż bowiem wie z naszych bliskich, oprócz nas samych, co my robimy i gdzie jesteśmy. Wychodzimy z tego labiryntu na normalną asfaltową ulicę. Z czasów Abbasa Wielkiego przenieśliśmy się w dwudziesty wiek. Po kilkunastu minutach kluczenia, kupując po drodze smakowity sangak, dochodzimy do placu Majdan-e-Szach. Czekając na autobus rozmawiam z młodym Irańczykiem. Zaczyna od stereotypowego pytania - skąd jesteśmy? Poland. Widzę, że nie bardzo się orientuje, gdzie ten kraj jest. Dopiero nazwa Lechistan wyjaśnia sprawę. Studiuje w Teheranie, a tutaj ma rodzinę. Był sześć miesięcy na praktyce w ZSRR, ale rosyjskiego zupełnie nie zna. Twierdzi, że w Isfahanie są źli ludzie. Wszędzie są dobrzy - w Teheranie, w Szirazie, tylko tu źli. Dlaczego? Tego się już nie dowiemy, podjeżdża autobus. Krótkie, by - część i jedziemy na camping. Jeszcze kilo pomidorów w małym sklepiku, winogrona i pitrasimy kolację. Nie tylko my należymy do campingowych nędzarzy. Obok nas stoi niewielki namiot, a nieco dalej drugi. Przed tym dalszym siedzi sobie młoda para. Słowa dolatujące do moich uszu, każą się domyślać, że to Anglicy. A z tymi, z bliższego namiotu, już zawarliśmy znajomość. Właśnie wrócili ze zwiedzania miasta i informują nas, że niedaleko stąd można tanio zjeść Czelou-Kebab, narodowe danie irańskie. Tylko czterdzieści pięć rialsów. Są Francuzami. Studiują w Paryżu. Przyjechali do Iranu na zaproszenie jakiejś organizacji studenckiej. Jeszcze dzisiaj wybierają się do Szirazu. A później do Kuwejtu, Damaszku i powrót do Paryża, przez Instanbuł. Nic tylko pozazdrościć. Przez koronę nieznanego mi drzewa, pada na namiot światło lamp, stojących na campingu. Usiłuję zasnąć leżąc na podłodze namiotu. Ale to światło mi przeszkadza. Minął następny dzień irańskiej przygody. Zdjęcia: 1. Isfahan. Majdan-e-Naghch-e-Djahan. Także: Majdan-e-Szah. A po upadku Szacha - Majdan-e-Imam. Więc nazwa zależała od okresu historycznego. Nazwa dawniej też była pisana, w różnych źdródłach, w różnej transkrypcji(angielskiej, francuskiej). W czasie naszego pobytu był to spokojny plac z zielenią. Teraz sobie można poszukać w sieci, jak on wygląda. 2. Wejście na bazar. Budynek i atmosfera wewnątrz się zapewne nie zmieniły. Pewne towary z pewnością.
  22. Piątego sierpnia. Rano okazuje się, że Elżbiecie spuchła twarz. To zdradliwe słońce Demawendu, tak ją urządziło, mimo że nie często było dla nas łaskawe. I się nie pokazywało. Janusz planował dzisiaj wyjazd do Isfahanu i niestety nic z tego nie będzie. Elżbieta leży na materacu, pod trzcinowym daszkiem, obok basenu. Ryśka pierze, a my we trójkę pakujemy plecaki. Właściwie to we dwójkę. Jacek i ja. Zostawimy wszystkie nasze wysokogórskie, zimowe rzeczy w ambasadzie. Weźmiemy tylko namiot, śpiwory, trochę żarcia i na południe do Isfahanu, Szirazu, Persepolis. Janusz i Elżbieta jadą w poniedziałek do Polski. Rano wreszcie się ogoliłem. Przed tym Jacek jeszcze sfotografował nasze zmaltretowane, po wysokogórskich bojach, twarze. Wyjeżdżamy po południu we trójkę do Teheranu. I znowu mamy niewielki spacerek w samo południe, z pięćdziesięciokilowym plecaczkiem. W ambasadzie spotykamy S… kich. Dopiero co wyszli z dyplomatycznego baseniku. Ociekają jeszcze wodą. Dlaczego te kropeczki? To trudno wytłumaczyć. To się rozumie, gdy w sierpniowe południe przespaceruje się trochę po Teheranie. Klucza do mieszkania nie mają, przykro im, prawdopodobnie sekretarz ambasady…, ale on śpi i nie można go budzić. Dopiero o piątej się zbudzi. Poczekamy, szarzy obywatele ludowej ojczyzny, aż się zbudzi nowożytny arystokrata, dysponujący basenem, do którego tenże obywatel, utrzymujący z własnych podatków ten Disneyland, wstęp ma wzbroniony. Siedzimy we trójkę na ławce, na bulwarze Elżbiety. Bulwar ma dwie jezdnie, które są teraz zatłoczone ciągami aut. W środku między nimi jest pas zieleni, przez który wzdłuż bulwaru płynie kanałem woda z pobliskich gór. Bulwar obsadzony jest narwanami - drzewami o kulistych koronach. Pod jednym takim narwanem sobie właśnie siedzimy. Wszystkie lepsze ławki są zajęte przez śpiących ludzi. Lepsze to znaczy takie, gdzie jest najwięcej cienia. Robotnicy, których u nas nazwalibyśmy pracownikami zieleni - podlewają trawniki. Deptakiem wzdłuż kanału przechodzą czasem kobiety z dziećmi. Właśnie jedna z nich podwinęła małemu sukienkę i bez żadnej żenady myje mu pupę w brudnej wodzie kanału. Jest senne, teherańskie popołudnie. Rozmawiamy leniwie, o wszystkim i o niczym. Jacek wzdycha, że takich samochodów, jak tu jeżdżą, to nigdy w Polsce nie zobaczy. Popularny w kraju garbus - będący synonimem dostatku - uchodzi tu za kopciuszka. Z drugiej strony piętnaście kilometrów stąd, obok naszego campingu, stoją kuliste lepianki, gdzie mieszkają też teherańczycy. Nie chcę uprawiać taniej propagandy. Ale tak jest. Marmurowe wille i całe masy ludzi, których prawdopodobnie jedynym pożywieniem jest sangak. Że bulwar Elżbiety jest ulicą bogatej dzielnicy Teheranu, świadczą choćby wysokie budynki, stojące przy tej ulicy. Zresztą te budynki są dziełem ostatnich lat. Okna wszystkich szanujących się budowli są szczelnie zamknięte. To z powodu klimatyzacji. Jest już piąta. Wracamy do ambasady. Państwa S…kich nie ma. Sekretarz też nie ma klucza, ale państwo S…cy jakby to przewidzieli(?) i zostawili numer, aby do nich zadzwonić, to postarają się coś załatwić. Telefon jest niedaleko. W sklepie, którego właściciel mówi podobno po polsku. Idziemy więc do sklepu. Zaplanowaliśmy sobie, że jak dostaniemy klucz do mieszkania, to przeniesiemy z ambasady tam wszystkie nasze rzeczy. To ciągłe się dopraszanie, o klucz do piwnicy, wychodzi nam już bokiem. Zresztą dają nam tu do zrozumienia, że robią nam łaskę, trzymając tych kilka naszych nędznych plecaków. Gdyby ojczyzna nam nie poskąpiła dolarów, z tych, czy innych względów, to może nasza sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ponieważ nam poskąpiła, to niechże nasza socjalistyczna ambasada będzie choć trochę uczynna dla uczciwych obywateli ludowej ojczyzny. Niestety idee, które nam przez lata wpajano - sobie, a życie sobie. Na dźwięk dzwonka, potrąconego przez drzwi, z za kontuaru podnosi głowę starszy człowiek, o bladej mizernej twarzy. Czy możemy zatelefonować? Tak możemy - odpowiada ze śmiesznym akcentem, zmiękczając polskie słowa. Wykręcam sześciocyfrowy numer. Jesteśmy w sklepie spożywczym. Widocznie nasi z ambasady często tu coś kupują i stąd ta znajomość polszczyzny u właściciela sklepu. W słuchawce słychać wyraźny, ale przyjemny sygnał. Żadnych trzasków i zgrzytów, do jakich jesteśmy w domu przyzwyczajeni. Zgłasza się jakiś niemiecki głos. Proszę o pana S…kiego. Za chwile S…ki podchodzi do telefonu. Niestety bardzo mu przykro, ale klucz wziął administrator budynku. Oni oczywiście tego nie przewidzieli, itp., itd.….Ja też - no cóż, dyplomacja - serdecznie dziękuję, za to co dla nas zrobili(sic!). Telefon, mimo znajomości języka polskiego przez właściciela sklepu, kosztuje nas sześć rialsów. Po wyjściu na ulicę możemy sobie pokląć. Całą sprawę komentujemy w ten sposób. Bajki o administratorze - to oczywiście bzdura. S…cy nie chcą nam dać klucza, bo dostali takie instrukcje z ambasady, która ma nas dosyć. I nie tylko nas. Wszystkich takich przyjeżdżających z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. Odczuł to już na własnej skórze Klub Wysokogórski z Krakowa. Zawsze to już dosyć daleko od Warszawy. A ja naiwny sądziłem kiedyś, że ludzie w polskich placówkach dyplomatycznych są mili, uczynni, szczególnie tam gdzie przyjeżdżających Polaków można policzyć na palcach obu rąk. Dziwna polityka, czy polityczka w stosunku do własnych obywateli. Wrócimy do ambasady i zabierzemy konserwy. Janusz dla siebie, i dla Elżbiety na dwa dni pobytu w Teheranie, i na powrót. Jacek dla naszej trójki, na cały następny tydzień. Wobec takiego obrotu z mieszkaniem, dochodzę z Jackiem do wniosku, że moglibyśmy jechać jeszcze dziś w nocy do Isfahanu. Bo, po pierwsze podróż jest ze względu na temperaturą mniej męcząca. Tak twierdzili Warszawiacy. Autobusy nie mają klimatyzacji. Po drugie - nie będziemy płacić campingu, tym bardziej że w Isfahanie według Warszawiaków, jest bardzo tani camping. Z basenem. A wreszcie po trzecie - zaoszczędzimy niejako dzień. Podróżując nocą. Idziemy więc na ulicę Fisher Abad do T.B.T. po bilety do Isfahanu. Mamy szczęście - są bilety i to na godzinę dziesiątą czterdzieści pięć wieczorem. Wyraźnie słyszę - twenty two, fourty five. Znamy już trochę Iran, więc pytam się następnego. Dziesiąta piętnaście - pada odpowiedź. Jeszcze jeden - wpół do jedenastej - słyszymy, ale z informacją, że lepiej już być o dziesiątej. Do takiego wniosku doszlibyśmy sami i bez tej dodatkowej informacji. Zbliża się siódma. Do placu Gumruk, skąd pojedziemy do Gol-e-Sahra, jedzie się stąd dwoma autobusami miejskimi z przesiadką. A tu, jak na złość, przejeżdża jeden, potem drugi, oba zapchane ludźmi, nie zatrzymując się na przystanku. Janusz kupił większą ilość biletów po dwa rialsy i trzyma je w ręce Wreszcie zatrzymuje się zielony autobus, tylko dziwnie pusty. Błyskawicznie znajdujemy wytłumaczenie tego braku pasażerów, gdy konduktor zaczyna wyrywać Januszowi z ręki bilety. Zamiast po dwa rialsy, to płacimy po pięć. Jeździ tą samą trasą, co te po dwa. Długo nam dziś trwa podróż do placu Gumruk. A jeszcze dłużej jedziemy do Gol-e-Sahra. Wyjechaliśmy o ósmej i dosłownie, co sto metrów ktoś wsiada, ktoś wysiada z autobusu. Wyjątkowo wlecze się dziś ten pojazd. A nam się spieszy, ponieważ dziesiąta jest coraz bliżej. Wreszcie jesteśmy na campingu. Gotujemy błyskawicznie herbatę. Janusz z Elżbietą przeprowadzają skomplikowane rozliczenia rialsowo – dolarowe. Likwidujemy naszą wspólną kasę. Segregują bilety kolejowe na powrót, które też nam komplikują życie, składając się z kilkunastu różnych papierków. I wreszcie po dziewiątej wychodzimy we trójkę, żegnając się z Januszem i Elżbietą. Szkoda, że już wyjeżdżają do Polski. Nie byliśmy idealni. Kłóciliśmy się nieraz. Ale w sumie byliśmy na pewno dobrze współpracującą grupą. Te małe kłótnie, to tylko niewielkie obłoczki, na pogodnym niebie, które nieraz urozmaicają błękit. Złapany mikrobus jakby chciał odrobić straty tego, co nas wiózł do campingu. Jedziemy prawie bez zatrzymywania się do placu Gumruk. Złapany taksówkarz wiezie już dwóch pasażerów. Jedziemy do T.B.T. Dzisiaj w Teheranie święto - Constitution Day - Dzień Konstytucji. Piąty sierpnia. Ale piąty w naszym kalendarzu. U nich jest dzisiaj - dwunasty dzień, piątego miesiąca. A rok jest 1351 ery muzułmańskiej. Pewien problem, gdy się chce kupić bilet, na przykład w przedsprzedaży. Należy wtedy podać datę według ich kalendarza. A mieliśmy później taką potrzebę. Zamiłowanie Irańczyków do efekciarstwa daje o sobie znać. Na najważniejszych budynkach wiszą girlandy różnokolorowych żarówek. Główna Kwatera Policji i jakieś ministerstwo w pobliżu wyglądają, jak gigantyczne choinki. Cały budynek dookoła, od ziemi aż po dach, jest obwieszony żarówkami. Punktualnie o dziesiątej jesteśmy pod dworcem T.B.T. Taksówkarz, z braku drobnych, dostaje ode mnie sto rialsów. Wydaje tylko trzydzieści. Jak zwykle w takich momentach następuje mała kłótnia. Odjeżdża w końcu z pięćdziesięcioma rialsami. I tak nas naciął na dziesięć. Przy autobusie trafiamy na młodego Irańczyka, który umie trochę po niemiecku. Dowiadujemy się od niego, że autobus odjeżdża piętnaście po dziesiątej, a w Isfahanie będziemy o siódmej rano. Punktualnie, o dziesiątej piętnaście, autobus miękko wytacza się na ulicę Fisher Abad. Jest to niemiecki Mercedes. Jedziemy przez oświetlone ulice miasta. Domy stają się coraz niższe i brzydsze. Znikają eleganckie sklepy, na chodnikach pojawiają się gazowe lampy i po półgodzinie Teheran zostaje za nami, znacząc swoje istnienie łuną świateł na tle Elbursu. Ledwo widocznego na tle gwiaździstego nieba. Przez otwarte okno wpada do autobusu ciepły powiew pustyni. Na suficie żarzą się niebieskie lampki. Po autobusie chodzi boy i rozdaje cukierki. Cukierek jest mały i cierpki. Część pasażerów śpi. Przymykam okno, zostawiając tylko małą szparkę. Usiłujemy z Rysią zasnąć. Budzę się po kilkunastu minutach. Gdzieś przed oczami mignęła mi tablica drogowa z napisem Kum - 80 km. Święte miasto irańskich szyitów. Znajduje się tam meczet z grobem szyickiej świętej - Fatimy. Droga - o ile to można dojrzeć w świetle reflektorów - biegnie wśród niewysokich wzgórz. Od czasu do czasu mignie przydrożna czajhana. Autobus jedzie szybko. O ile to się zmieniło w ciągu trzydziestu lat. Przecież Franciszek Machalski pisał, w czasie drugiej wojny światowej: „ Dziś o ósmej piętnaście w wyruszyliśmy w daleką drogę do Szyrazu. Niemal tysiąc kilometrów drogi przez dzikie pasma górskie i nieurodzajne pustynie”.
  23. Na biegówki(śladówki) i takie szersze, ale nie na skitury. I na łatwe ski tury, to teraz w Koninkach jest idealanie. Stokówka do Porębby Górnej. Stokówka do Koniny i dalej przez przełęcz Borek do Rzyk lub na Kudłoń, czy w prawo na Turbacz. Stokówki w dolinie, na Tobołów i Stare Wierchy, lub Turbacz. Do wyboru do koloru. A teraz nieco fotograficznego chaosu. To se ne vrati!
  24. Czwartego sierpnia. Budzę się ze snu, który składa się z chwilowych drzemek. Ktoś wychodzi na Demawend. Jest niewiele po północy. Zaczyna się. Teraz będą wstawać i wychodzić, grupami aż do rana. Jacek zmienia miejsce. Kładzie się przede mną, od strony wejścia. Altruista - czy co? Jest teraz ciaśniej dla mnie, ale za to cieplej. Jakiś Irańczyk zajął jego miejsce i musiał się przenieść. Tamten był prawowitym właścicielem tego miejsca. Zasypiam znowu. Budzi mnie duży szum. Wstają prawie wszyscy. Moi współtowarzysze niedoli też się obudzili. Patrzymy z przerażeniem, jak towarzystwo ubiera ciepłe gacie, owija się szalikami i wkładają co tylko mają ciepłego. Liczyliśmy, że w dzień, w miarę pogodny, nie powinno być tak piekielnie zimno na górze. A gdyby pogoda się popsuła, zrobiło nagle zimno, mgła, śnieżyca to i tak byśmy zrezygnowali z wyjścia na szczyt. Wstajemy o szóstej. Jesteśmy prawie sami, nie licząc jednego z miejscowych, który zresztą za chwilę wychodzi. Wychodzę na zewnątrz. Mgła, ale nie jest zbyt zimno. Obok schronu leży kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu. O siódmej wychodzimy. Po kilku krokach Ryśka wymiotuje. Całe śniadanie - zresztą zjedzone z samozaparciem - na śniegu. Poczekajcie - wołam. Wracam do schronu i biorę dodatkowo paczkę pumpernikla. I konserwę rybną. Moja dama ma zawsze, w takich momentach, opory psychiczne. Ona może zostanie, bo nie wyjdzie. Trzeba ją przekonywać, że da sobie radę. Na pewno później będzie żałowała, że nie była na Demawendzie. A przed nami prawie tysiąc siedemset metrów podejścia. Małymi zakosami idziemy wolno w górę. Mgła zanika i robi się cieplej. Przed nami - a wydaje się to tak blisko - idzie grupa Irańczyków. Doświadczenie mówi mi, że pomimo tej „bliskości” mają nad nami godzinę przewagi. Do jedzenia mamy we dwójkę, oprócz wspomnianego pumpernikla i konserwy, ciastka, cukier, orzechy, glukozę i kardiamid, który zawsze nosimy, gdy ktoś idzie na jakiś szczyt. Kończy się piarżysko i zaczyna małe skalne żeberko. Śniegu przybywa. Nasze pudełeczko, schron jest coraz mniejsze. Doganiamy grupkę idącą przed nami. Idziemy wolno, ale systematycznie. Oni idą bardzo nierównomiernie. I co chwilę odpoczywają. Demawend to narodowa góra Irańczyków. Widocznie każdy młody człowiek musi tu wejść. Z góry schodzą pierwsi zdobywcy. Obok po polu śnieżnym, siedząc na kawałku folii, mknie w dół nasz sąsiad ze schronu, władający francuskim. Skała jest dla mnie dość dziwna. Coś w rodzaju brązowego pumeksu. Nie jestem geologiem i nie znam się na tym. Opisuję tylko to, co rzuciło mi się w oczy. Zaczynają mi marznąć nogi. Śnieg jest sypki. Od czasu do czasu pokazuje się słońce. Jesteśmy już na wysokości pięciu kilometrów nad poziomem morza. Jestem po raz pierwszy w życiu tak wysoko. Kto nie był osobiście na takiej wysokości, nie bardzo zdaje sobie sprawę, jak tu się oddycha. Opis nie zastąpi całkowicie osobistego doświadczenia. Gdy idę równomiernym rytmem, to tylko czuję lekki ucisk w klatce piersiowej. I to wszystko. Jestem już zaaklimatyzowany pod Alam Kuh. Więc nie czuję, na przykład, bólu głowy. Dopiero zmiana rytmu, przez przyspieszenie, lub osunięcie się nogi, powoduje uczucie słabości, braku sił. Ucisk w piersiach rośnie i mam wrażenie, jakby brakowało mi powietrza. Stan ten trwa chwilę. Serce wolno się uspakaja i znowu zaczynam wolno kontynuować marsz w górę. Warstwa śniegu staje się coraz grubsza. Na szczęście poprzednicy wydeptali ścieżkę i ta niewdzięczna praca została nam zaoszczędzona. Dolatuje nas zapach siarki, której pierwsze ślady pokazują się w miejscach, gdzie wiatr wydmuchał śnieg. Jesteśmy przecież na wulkanie. Jednym z najwyższych na świecie. Szczyt już jest blisko. Wystarczy przejść jeszcze duże pole śnieżne i będziemy na szczycie. Nasze panie dzielnie się trzymają. Niedobrze. Skończył mi się film w aparacie fotograficznym. Na wszelki wypadek wziąłem zapasowy. Mocuję się dłuższą chwilę z aparatem, zanim film jest założony. Na polu śnieżnym dopada nas huraganowy wiatr. Wieje z siłą podmuchów halnego. Tylko tam są porywy. A ten jest ciągły i znacznie zimniejszy. Idący przed nami Irańczycy się wywracają. Słychać wycie wiatru i łopotanie naszych skafandrów. Ryśka chce wracać. No, nie żartuj przejdziesz jeszcze sto metrów - mówię. Choć przyznam się szczerze, że rezygnacja i mnie przyszłaby bez trudu. Szczyt. Olbrzymie bloki siarki i cisza. Wydrapuję się na nie i patrzę na krater. Równiutka płaszczyzna śnieżna otoczona wokół blokami, które widać na załączonym zdjęciu naszej piątki. Pod śniegiem jest lodowiec. Lodowy korek, który się utworzył, gdy wulkan przestał być aktywny. Może sięgać nawet kilkaset metrów w dół, do skały, ze zastygniętej lawy. Kiedyś to może wszystko wystrzeli ze straszliwym hukiem na kilkanaście kilometrów w górę. Ale teraz wulkan śpi. Pod nami i nad nami kłębią się obłoki. W przerwach między nimi, gdzieś tam daleko w dole pojawia się jeden, czy drugi szczyt Elbursu. Znajdujemy tablicę z napisem Demawend 5678. I fotografujemy się wszyscy razem z nią. Jestem szczęśliwy. Mamy swój rekord wysokości. Może to jest dziwne? A jednocześnie chciałbym już schodzić w dół. Taka podświadoma potrzeba. Czy dziwne? Siedząc w fotelu i oglądając album ze zdjęciami, nieraz marzyłem, aby wyjść na wysoką górę, posiedzieć, pokosztować się widokiem. A tu nic, tylko chęć schodzenia. Człowiek żyje jednak nastrojem chwili. I tylko świadomość przyszłości, nakazy rozumu zmuszają go do innego działania, niż działanie instynktowne. Schodzimy dużymi polami śnieżnymi. Pola się ciągną prawie do samego schronu. Znakomity sposób schodzenia. Jeszcze lepiej by się zjeżdżało na nartach. Oszczędza się siły, jest to sposób szybki i przyjemny. Rozbawiona piątka mknie w dół. Jedni na butach. Drudzy na tej części ciał, która się zaczyna na literę „de”. W ręce czekan, jeśli zaszłaby potrzeba hamowania. Błyskawicznie jesteśmy w schronie. Na górze byliśmy wpół do pierwszej. Godzina upłynęła od tego czasu. W schronie nowa pielgrzymka. Z dołu przyszła kolejna grupa. Ci, co przyszli z góry, zakładają plecaki i wędrują w dół. Na bardziej zasobnych czekają muły, albo konie. My też powędrujemy, tylko musimy coś zjeść. O czwartej schodzimy do Rineh W międzyczasie przydarzyła mi się nieprzyjemna sprawa. Zaginęła mi, pozostawiona w schronie moja horolezka ze śpiworem. Dopiero legionista nam przyszedł z pomocą. Janusz się niecierpliwi. Chce zejść jak najszybciej i jeszcze dzisiaj być w Teheranie. Mało to jest prawdopodobne. Zresztą po co się tak spieszyć? Opuszczamy ścieżkę, którą podchodziliśmy do góry. Zbiegamy na przełaj do Rineh. Razem z nami zbiega kilku Irańczyków. W dole pod nami mgła, a gdzieś pod nią Rineh. Pogoda taka sama jak wczoraj o tym samym czasie. Warstwa mgły nad górami. Nad nią co wyższe szczyty i nasz już Demawend. Którego szczyt co chwilę otula na krótko jakaś chmurka. Najlepiej się zbiega, skacząc z jednej kolczastej poduszki na drugą. Poduszkami są oczywiście traganki. Oby tylko się nie potknąć i nie wpaść gołymi łydkami na tę poduszeczkę, najeżoną tysiącami drobnych kolców. Roślinność na tym stoku nie jest nadzwyczajnie bogata. Poza tragankami i kępami lichej trawy nie ma tu właściwie nic więcej,. Rosną maki o wyjątkowo dużych i pięknych kwiatach. Tak grupka jest celem mojej pasji fotograficznej. Czerwone maki na przednim planie, w tle biały stożek góry i granatowe niebo. Wchodzimy we mgłę. Ostatnie spojrzenie na Demawend. Już go więcej nie zobaczymy, jak pojedziemy dzisiaj do Teheranu. I znowu odczuwam tęsknotę za czymś, co ucieka, co zostaje tylko wspomnieniem. I znowu zmęczenie, i zimno, tłok, i brud w schronie - odrealnią się. Zostaną w pamięci maki na stoku Demawendu, błyszczący śnieg w promieniach zachodzącego słońca i głęboki granat nieba. Błąkamy się we mgle. Rysia z Elżbietą obawiają się, czy trafimy na ścieżkę do Rineh. Czy też sobie pójdziemy w dół w stronę doliny. Mijamy niewysokie murki ułożone z kamieni. Pełnią rolę ogrodzenia. Trafiamy wreszcie na ścieżkę. Mgła rzednie i zostaje teraz nad nami. Widać już Rineh, ale i nogi też już coraz cięższe. Bądź co bądź nie byliśmy tacy najgorsi. Trzy i pół kilometra w górę w czasie jedenaście i pół godziny. Te same trzy i pół - w niecałe cztery w dół. Idziemy prze wieś dyskutując. Janusz chce koniecznie dzisiaj jechać do Teheranu. Ja proponuję, żeby przespać się w Polemunie pod namiotami i jutro rano pojedziemy dalej. Ryśka proponuje, żeby zostać w Rineh. Wykąpać się. Pierwszy raz po dwunastu dniach i zrobić małą przepierkę. Nie uzgodniwszy dokładnie stanowisk dochodzimy do stacji IMF. Jest mikrobus - krzyczy Janusz. Rzeczywiście na drodze stoi mały mynybasik. Biegiem wynosimy plecaki z budynku i ładujemy do mikrobusu. Całej operacji przygląda się pan Abullohi. Co za dziwni ludzie - zapewne sobie myśli. Przyszli wczoraj w południe, wyszli na Demawend i dziś już znikają. To ten nasz ciągły pospiech. Czasem dobry, czasem zły. To po części sprawka naszego kierownika in spe - Janusza. Ma ten człowiek energię. Janusz z Elżbietą wpisują nasze wyjście do książki IMF i już jedziemy do Polemunu. Gdzieś w dole błyszczą światła tej miejscowości. Szosą Amol –Teheran, wiodącą przez Polemun, ciągną sznury aut. Ich nie widzimy, tylko ich reflektory. Nasz mikrobusik powoli zjeżdża w dół. Wyładowujemy nasz bagaż obok małego budynku, który okazuje się być posterunkiem policji. Przesuwamy się trochę, bo zatarasowaliśmy całe przejście dla „władzy”. Janusz poszedł szukać autobusu do Teheranu. Wraca za chwilkę z wiadomością, że jest autobus - dziś już ostatni. Siedzimy w piątkę na tylnym siedzeniu. Jacek usiłuje otworzyć okienko, aby wpuścić nieco świeżego powietrza. Po autobusie chodzi boy i z dużego dzbana, do tej samej szklanki, nalewa pasażerom wodę z lodem. Zdejmuję buty i wyciągam nogi. Silnik warczy jednostajnie. Część pasażerów drzemie. Jakiś chłopak przygląda mi się ciekawie od dłuższego czasu. Dla niego jesteśmy kimś egzotycznym. Na pewno nie wie z jakiego jesteśmy kraju. Za oknem błyskają światła mijanych wsi i miasteczek. W pewnym momencie, gdzieś w dole są ich tysiące. Dojeżdżamy do Teheranu. Błyskawice rozświetlają niebo. Czyżby deszcz? Kończymy jazdę, obok znanego już nam dworca autobusowego Iran Peymy na ulicy Amir Kabir. Sklepy zamknięte. Dzisiaj jest piątek, a też jest już dziesiąta wieczór. Zrywa się silny wiatr, a za chwilę ulewa. Pierwszy nasz deszcz w Teheranie. Chowamy się pod wystający balkon. Wściekam się na Janusza, że nie zostaliśmy w Polemunie. Teraz stoimy tu i mokniemy. Trudno się będzie dostać na camping w ichnią niedzielę i o tej porze. Nie potrzebnie się wściekam. Nie mam zresztą racji. Za chwilę jedziemy, za piętnaście tomanów, do Gol-e-Sahra. W miarę oddalania się od miasta, w stronę campingu, ulice są coraz suchsze. Przy campingu wcale nie padało. Camping leży na południe od Teheranu w stronę pustyni. Burza szalała nad Elbursem, który otacza miasto od północy. Stoję w kabinie pod prysznicem i resztkami mydła, jakie nam pozostały, usiłuję zmyć z siebie grubą warstwę, dziesięciodniowego brudu. Ze zdziwieniem spoglądam na swoje ręce. I nogi, które zrobiły dziwnie cienkie, choć do ułomków nie należę. Klatka piersiowa przypomina, ze względu na żebra, urządzenie z blachy zwane w mojej rodzinnej wsi praczką. Przyjemnie jest wyciągnąć się na śpiworze, popatrzeć na znajome teherańskie niebo. Zasypiam w poczuciu, że jestem czysty i jest mi ciepło. Zdjęcia: 1. Startujemy na szczyt. Jest godzina siódma. Pogoda nas nie zachęca. 2. Mgła znikła. Widać wyraźnie wierzchołek wulkanu. 3. Coraz wyżej. Z góry schodzą pierwsi "zdobywcy". 4. Rysia i Jacek. 5. Krater już "blisko". Kawałecek paniusiu! Jak mawiano w Zakopanem. 6. Nasze panie w towarzyskiej pogawędce. 7. Zdobywcy szczytu zawsze sobie robia takie "rodzinne" zdjęcie. Na nim jest jego wysokość. Z tymi wysokościami, niektórych gór to jest cały cyrk. Wysokość Demawendu "zaczynała" się od 5604 metrów. Która jest prawdziwa? 8. Wyszedłem na te żółte bloki, by zrobić sobie zdjęcie. Najbardziej mi się spodobała wypiętrzona chmura. Ale załapało się coś dziwnego. Duża tablica z napisem w języku farsi, ale napisana alfabetem arabskim. Jakaś staroć. Może dla uczcenia pierwszych zdobywców...? 9. Roślinność poniżej śniegów. Kolczaste poduchy - traganki. Skok z jednej na drugą. Mocny but chronił nogę. Szybkość "schodzenia" i amortyzacja znakomite. No i te ładne maki. Rosnące na wulkanicznej glebie. 10. Skała w Elbursie mnie zawsze intrygowała. Ta, bardzo czarna pod Alam Kuh, to zapewne czarny bazalt. Tu był ciemno brązowy. Nie bedę tego dalej analizował, ponieważ mogę się, jako laik, narazić geologom. Ale jako ciekawostkę dodam, że Aleje Trzech Wieszczów w Krakowie były wyłożone kostka bazaltową. Dużą, śliską. Na tej kostce rozegrano wyścig motocyklowy. Potężne maszyny. Smród eteru, etanolu(?). Jeden nawrót przed Mostem Dębnickim. Drugi - na wysokości Parku Krakowskiego. Na nawrotach bele słomy. To utkwiło w głowie piętnastolatka. Kto to pamięta?
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...