Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie

VIP
  • Liczba zawartości

    511
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    15

Zawartość dodana przez Zagronie

  1. Dwudziestego siódmego lipca. To nie była spokojna noc. Gwałtowne szarpanie namiotem przez wiatr. Hałas kamiennych lawin i piekielny jazgot blach, które przykrywały schron, trzymających się resztek konstrukcji. Do których przywiązaliśmy namioty. Wydawało się nocy, że się na nas zwalą. Choć wieczorem je sprawdzaliśmy. Ubieram się w namiocie i wychodzę na zewnątrz. Słońce świeci jasno, ale jest jeszcze chłodno. Biorę plastykowe bańki, worek na wodę i kieruję się do wanty, aby nabrać wody na śniadanie. Śnieg jest jeszcze zamarznięty. Dwadzieścia metrów podejścia i dostaję zadyszki. To nie są Tatry. Inna sprawa, że brak mi aklimatyzacji. Na śniadanie jemy nieśmiertelną zupę mleczną. Zupełny brak apetytu i to u wszystkich. Przełknięcie kilku łyżek zupy i zjedzenie kawałka pumpernikla wydaje się być zadaniem ponad siły. Po śniadaniu rozpoczyna się dyskusja, której bohaterami są nasze kobiety. A zwłaszcza Elżbieta. Janusz twierdzi, że Elżbieta powinna zejść niżej, bo czuje się bardzo źle. Co ci jest - pytam się? Pytanie raczej zbędne, bo i tak wszystko widać. Ryśkę też boli mocno głowa. Gdzie chcesz iść na dół - zwracam się do Janusza. Do Sarczal. Posiedzimy tam ze dwa dni, a jak się poczuje lepiej, to wrócimy. Obawiam się, że takie rozbicie grupy, może doprowadzić do tego, że nigdzie w tych górach nie wyjdziemy. W tym stanie psychicznym, w jakim się znajdujemy, łatwo nam może przyjść rezygnacja z ambitniejszych, jak na naszą skalę, planów w tych górach. Czuję to wyraźnie, bo poza niechęcią, do jakiegokolwiek wysiłku i czymś w rodzaju chęci znalezienia się jak najszybciej na dole - nie odczuwam nic więcej. Sądzę, że inni to samo czują. A Ryśka i Elżbieta szczególnie. Później nas ocenią w klubie nie po tym, że kogoś bolała głowa, że miał dosyć tego słońca, śniegu, pumpernikla, konserw i gór w ogóle. I tak dalej. To są rzeczy chwilowe, nieuchwytne i prawie niezrozumiałe dla tego, co ich nie przeżył. Ja proponuję - zwracam się do wszystkich - aby przeczekać jeden dzień. Jeżeli Elżbiecie się nie poprawi, pójdziecie jutro w dół. Mnie się wydaje, że musimy w tych górach coś zaliczyć. Moglibyśmy z Jackiem iść dzisiaj na Szadeh Kuh(4450 m), a potem granią do Mian Sehczal(4250 m). Zaliczylibyśmy w ten sposób dwa czterotysięczniki. Idziemy więc we dwójkę. Próbuję namówić Ryśkę, ale stanowczo odmawia. Bierzemy linę - tak na wszelki wypadek, glukozę, ciastka i kardiamid. Podchodzimy stromym polem śnieżnym w stronę przełęczy między Szadeh Kuh i Mian Sehczal. Podest zostaje w dole. Do szczytu Szadeh Kuh mamy trzysta metrów podejścia. Śnieg jest miękki i bez trudności wybijamy butem stopnie. Kończy się pod samą przełęczą. Przed nami wyrasta wielka kopuła Tacht-e-Sulejman, leżącego po drugiej stronie lodowca Sarczal. Na przełęczy „maliniaki” o odcieniu brązowo-czarnym. Ty jesteś geologiem - mówię do Jacka - co to za skała? Nie geologiem, tylko geofizykiem -protestuje, a to jakaś skała wulkaniczna. Niewiele się od niego dowiedziałem. Robimy kilka zdjęć. Jackowi przy tym wpada, między kamienie, osłona obiektywu. Janusz się będzie wściekał - bo to jego aparat. Idziemy w stronę Szadeh Kuh. Pod szczytem okazuje się, że nie wyjdziemy na niego bez „problemów”. Słowa tego używa się często przy wspinaniu się, gdy pojawiają się na drodze wspinaczkowej miejsca trudniejsze do pokonania. Wyciągam z plecaka linę. Mnie to jest raczej nie potrzebne, ale ze względu na Jacka. Nie wspinał się nigdy. Wiążemy się liną. Ściśle to ja przywiązuję linę do niego. Siadaj na kamieniu i asekuruj. Wiesz - mówię. Na wspinaczce stosuje się komendy. Mogę iść? Ty odpowiadasz - idź! Ja z kolei - idę. Kilkanaście metrów wspinania i jestem na szczycie. Na pierwszym moim szczycie ponad cztery tysiące metrów. Nie jest to wybitna góra, ale liczą się te metry! Kiedyś, leżąc przy źródełku w Karniowicach, słuchałem wyliczania jakiejś wspinającej się dziewczyny, ile ma za sobą czterotysięczników w Alpach. Pode mną dolina Tacht-e-Czal i dalej, bardziej na południe, jakieś łańcuchy górskie pokryte śniegiem. Jacek, z kolei, „zdobywa” Szadeh Kuh. Za nami gramoli się cała grupa Irańczyków. Uśmiechamy się wzajemnie do siebie. Z powrotem, na przełęcz, zjedziemy po śniegu. Jedź Jacek, ja cię będę asekurował liną z czekana. Zabawa w alpinistów. Idziemy dalej granią w stronę Mian Sehczal. Intryguje mnie ten ciemny kolor skały. Ale Jacka jeszcze bardziej. Znalazłeś coś ciekawego? W skale, jak rodzynki w cieście, tkwią czarne, nie granatowe, okruchy. Co to jest? Może granaty. Granaty? Jacek stuka dziobem czekana po kamieniu, usiłując coś wydłubać. Ja też zaczynam stukać, aż rozbijam jeden kamień z „granatami”. Ee, to nie są granaty. Ale skała jest ładna. Do plecaka zabieramy trzy kawałki. Początki programu „naukowego” mamy zrobione. Każda praktycznie wyprawa, w tym okresie naszego kraju, miała w oficjalnym programie, zgłaszanym władzom, program „naukowy”. Ułatwiało to starania o paszport, generalnie o wyjazd z Polski. Odkrywamy dziurę w grani. Co, może jaskinia? O ile wiem, to nikt o tym, z poprzednich naszych polskich wypraw pod Alam Kuh, nie wspominał o jaskiniach. Jacek wchodzi tyłem. Masz latarkę. Mam w plecaku. Poczekaj chwilę. No i co? Co widzisz? Niewielka - ma ze trzy metry. Idziemy dalej, nie będziemy odkrywcami jaskiń. Przed nami szczyt Mian Sehczal. Ten cały szczyt to niewielki występ w grani, która biegnie jeszcze dalej. Ale dalej nie chce nam się iść. Wyjmuję z plecaka pomarańczowy woreczek, w którym mam kawałki cukru, orzechy i precelki - wymieszane razem ze sobą. Jemy to bez przekonania. Herbata z plastykowej bańki jest wstrętna. Robię zdjęcia panoramy. W dole widać schron Sarczal. Z którego ten szczyt wyglądał bardziej imponująco. Zjedziemy może tym polem śnieżnym na nasz lodowiec - proponuję Jackowi, pokazując mu to pole. Tak będzie najłatwiej i najszybciej będziemy w domu. Czekan pod pachę i jazda w dół po śniegu. Kilkanaście minut drogi i jesteśmy przy namiotach. Widzieliśmy jak byliście pod Szadeh Kuh i słyszeliśmy, jak uczyłeś Jacka asekuracji. Nasze panie czują się trochę lepiej. Może pójdziemy jutro na Tacht-e-Sulejman? Droga jest bardzo łatwa. Pięćset metrów różnicy poziomów dzieli od nas od szczytu. Przy okazji wyjdziemy na Szadeh Kuh. Nasze żony nie zdradzają zbytniego entuzjazmu. Spróbujemy je jutro przekonać. Obiado-kolacja przypomina znowu drogę przez mękę. Zupa, trochę konserwy, kawałek chleba i herbata - to wszystko. Piątka młodych i zdrowych ludzi zjada na dzień kilka kromek chleba, lub niecałą paczkę pumpernikla. Obiad wygląda w ten sposób, że za zasłoną z płyt styropianowych, pozostałych po schronie, stoją dwa Juvle. Płyty chronią prymusy przed wiatrem, który potrafi w nieskończoność wydłużać gotowanie, pozbawiając nas w szybkim tempie cennego paliwa. Obiad przygotowuje, przeważnie, męska cześć ekipy. W zależności od tego, który z nas trzech dysponuje największą ilością energii. Pozostali siedzą z obojętnymi minami, na kawałkach płyt styropianowych i bez specjalnego zainteresowania czekają, aż się coś ugotuje. Płyną wolno toczące się rozmowy, przerywane lawinami kamiennymi, na które prawie nie zwracamy uwagi. Może tylko wtedy, gdy zejdzie jakaś większa z nich. Zapada zmierzch, na niebie pokazują się pierwsze gwiazdy. Robi się chłodno. Zupa gotowa! To zupa dla Gienka i Ryśki - oznajmia Janusz, który ją gotował. Siadam z Rysią na kawałku płyty i usiłujemy coś zjeść z jednej aluminiowej miski kochera. Jedz Jacek z nami. Nie dziękuję, będę jadł z nimi. Prawdziwie dantejskie sceny rozgrywają się przy jedzeniu makaronu z konserwą. No, stary! Zjedz jeszcze trochę, troszeczkę! Zachęcamy się wzajemnie. Obiad, czy kolacja - wszystko jedno jak to się nazwie, kończy się. Janusz umocował piekielna blachę, która nam tak dokuczyła minionej nocy. Pora spać. Mój nocny ubiór składa się z kalesonów, skarpet, piżamy, swetra, podkoszulka i czapki narciarskiej. Śpiwory mamy liche. Dobre do Jugosławii, ale nie w zimne góry. Dodatkową ochroną jest coraz większa warstwa brudu, pomieszanego na twarzy z Dermosanem. Zdjęcia: 1. Na pierwszym planie lodowiec Jachczal. Wyżej długa, prawie pozioma grań do szczytu Mian Sehczal -4250 m npm. W lewo, od grani, widoczne skały szczytu Szadeh Kuh - 4450 m npm. Szczyt dalej w lewo, poza kadrem. W tle piramida Tacht-e-Solejman - 4650 m npm. 2. Szczyt Szadeh Kuh - 4450 m. Widok z drogi Steinauera. Po jego prawej stronie pole śnieżne, którym podchodziliśmy z naszego biwaku na podeście. 3. Jacek i autor postu.
  2. Dwudziestego szóstego lipca. Długo spałem. W schronie półmrok i cisza. Która to godzina? Dziewiąta. Co tak ciemno? Wstajemy - już późno! Wychodzę przed schron. Mgła. Cholera, zdjęcia diabli wzięli! Odkąd przyjechałem do Iranu to nie mam apetytu. W górach zupełnie go brak. Dzisiejsze śniadanie też nie jest wyjątkiem. Po śniadaniu kolej na pakowanie. Kto nigdy nie pakował plecaka, lub czyni to bardzo rzadko - pomyśli sobie - ee, co to jest pakowanie plecaka. Dziesięć, piętnaście minut. Przyznam się szczerze, że zwinięcie niewielkiego obozu, składającego się z jednego namiotu i spakowanie wszystkiego do plecaka, nigdy nie udawało mi się w czasie krótszym, niż w granicach jednej godziny. Pakować trzeba umieć. Rzeczy cięższe na dno plecaka, sprzęt biwakowy też na samym dnie, bo dopiero wieczorem będzie potrzebny. Na samej górze żywność na drogę, coś co w pewnej chwili może być koniecznie potrzebne, bez wywalania całej zawartości. Musi się wszystko zmieścić, co już w nim było i ma powstać zgrabny, dobrze wyważony wór. To jest sztuka, zdobywana przez lata. A wydaje się to takie proste. A tu w Iranie, przy tej masie rzeczy, jakie mamy, trwa to w nieskończoność. Szczególnie na tej wysokości. Tempo pakowania jest bardzo wolne. Zabieramy wszystko, z wyjątkiem konserw, części spleśniałej kiełbasy i jeszcze kilku produktów. Przeznaczone to jest na działalność w rejonie Demawendu. Ładujemy to do jednego z bębnów, który wpychamy na mały stryszek nad schronem. Obawiamy się, że zostawiony na dole, może paść łupem mulników, lub w te strony zapuszczających się pasterzy owiec. Mija dwunasta, gdy wychodzimy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na tle mgły, która spowija nasz schron i karawana rusza dalej po przygodę. Po dwustu metrach wychodzimy na lodowiec. Krótkie podejście polem śnieżnym i zaczyna się rumowisko skalne, pokrywające ukryty pod nim lód. Janusz prowadzi. Szedł tu przecież wczoraj i ustawiał kopczyki. Najprostsza i stosowana zapewne na całym świecie metoda wytyczania szlaku w górach. Jakoś tych kopczyków nie widać. Zapewne kładł tylko parę kamyków, ułożonych na siebie i trudno je dostrzec w tym rumowisku. Widać długie śnieżne pole. Wydaje mi się, że tędy będzie lepiej. Ze mną idzie Ryśka i Jacek. Potem drugie pole. Mgła rzednie. Wyżej jest słońce. Niesamowicie wygląda zębata grań szczytu Rostam Nisht, ze snującymi się po niej mgłami. Krótki odpoczynek. Muszę ustawić na kamieniu tak nosiłki z przyczepionym worem, aby można je było później łatwo podnieść. Ważą, według mojej oceny, ze czterdzieści kilogramów. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo będzie się mi niosło ten ciężar na takiej wysokości. Pomagam Ryśce przy zdejmowaniu plecaka. Pijesz herbatę - pytam się jej? Tak - a ty Jacek? Nie - dziękuję. Janusz z Elżbietą gdzieś zniknęli. Poszli chyba bardziej w lewo pod stoki Siah Kaman. Skaczę z kamienia na kamień, bo chcę zobaczyć, będąc nieco wyżej, jak będzie najwygodniej iść dalej. Kierunek jest jasny, w stronę dużych pól śnieżnych, rozpoczynających lodowiec Jachczal. Tylko trzeba tak wybrać drogę, żeby nie łazić z kilkudziesięcioma kilogramami na plecach po tych kamieniach. Które w Tatrach nazywane są - nie wiem dlaczego - maliniakami. Nazwa zresztą podobno błędna. Idziemy dalej - zwracam się do mojej damy. Na tych kamieniach, idąc z ciężkim plecakiem musi się bardzo uważać. Jedno nieostrożne stąpnięcie, noga wpadnie między głazy, plecak pociągnie w bok i koniec z górami w Iranie. Koniec ze zwiedzaniem kraju. I to nie tylko dla mnie, ale i całej grupy. Ktoś musi mnie znieść na dół. Przetransportować do Teheranu, a potem do Polski. Nieszczęście jednego uczestnika, w takiej sytuacji, jest nieszczęściem wszystkich. Znalazł się Janusz z Elżbietą. Bardzo wygodnie im się szło długimi polami śnieżnymi. Gruz się już kończy. Jeszcze ze sto metrów i zaczną się duże pola śnieżne podchodzące pod tę, jak się nam wydawało wczoraj, przełęcz. Spacerujemy już prawie półtorej godziny. Należy nam się mała przerwa. Wśród nas krąży baczek z herbatą i posklejane landrynki. Świeci jasne, oślepiające słońce. Mgła została za nami i pod nami. Tylko pojedyncze kłaczki docierają do nas. Wkładamy ciemne okulary. Blask od śniegu jest silny, ale nie oślepiający. Niemniej należy być ostrożnym. Tu, na tej wysokości, jest bardzo silne promieniowanie nadfioletowe. Każdy z nas słyszał o ślepocie lodowcowej. Długie pole śnieżne i jeszcze dłuższe podejście do góry stromym stokiem śnieżnym. Świetny firn na narty. Stok też jest znakomity - jak w Kotle Gąsienicowym pod Kasprowym. Przypomina mi się wiosna na nartach. Zawsze najlepiej jeździ mi się w kwietniu. W Krakowie jest już zielono, kwitną drzewa. Ludzie dziwnie patrzą na człowieka z nartami. Wyjeżdżając na Obidową, nagle w głębi wyrasta potężny, biały mur, który rośnie coraz bardziej w miarę zbliżania się do Zakopanego. W Kuźnicach sucho. Zaczynają się zielenić pierwsze rośliny i pusto. Szumi wezbrany wodą potok, z szybko topniejącego śniegu. Na peronie kolejki tylko kilku narciarzy wystawia głowę do słońca, czekając na zjeżdżający z góry wagonik. Jest ciepło, leniwie i strasznie fajnie. A potem szczyt i Kocioł, z którego dochodzi na górę nieustanny szelest malutkich kryształków lodu, przesuwanych z miejsca na miejsce przez dziesiątki nart. Podskakujące na każdej podporze krzesełko, przy jeździe na górę. I obłędna karuzela w dół i w górę. A wieczorem cudowne zmęczenie, które zna każdy narciarz. Taki był dla mnie powszedni dzień kwietniowy, jeszcze kilka lat temu. Teraz jest gorzej i wygląda to, że będzie jeszcze gorzej. Idę do góry tak - rozmyślając. Zakos w lewo, zakos w prawo. Po kilkudziesięciu metrach wbicie czekana, pochylenie do przodu, aby ręce oprzeć na głowicy i odpoczynek. Za mną w dole Ryśka, gdzieś z boku reszta. Jeszcze kilkanaście metrów i koniec podejścia Przede mną prawie płaski lodowiec Jachczal. W niektórych miejscach, białą płaszczyznę śniegu mącą niewielkie skupiska kamieni, wśród których królują duże wanty. Widać stąd dobrze słynną, północną ścianę Alam Kuh. Wydaje mi się, że taki powinien być typowy, alpejski widok. Jeszcze tych wyższych Alp, poza Słowenią, nie widziałem na własne oczy. Ciemna skała, biel śniegu, oślepiające słońce i granatowe niebo. Górski matecznik. Długimi susami zbiegam do podchodzącej Ryśki. Dawaj plecak! Sama poniosę - ty jesteś zmęczony. Dawaj! Nie ma o czym gadać. Na górze już siedzą pozostali. Jeszcze z półgodziny - mówi Janusz. Prawie płasko - bez podejścia. Idziemy dopiero trzy godziny. Całkiem nieźle. Szczyt Mian Sehczal, dosyć imponująco wyglądający ze schronu Sarczal, zmalał do niewielkiej kupy kamieni. Wszystko zmalało. Przekroczyliśmy wysokość czterech tysięcy metrów. Siedzimy na kamieniach, z pod których dochodzi szum wody. Obok jest szczelina lodowca. Z niej gdzieś, z głębi dochodzi ten szum. Lodowiec żyje. Płynie i się topi. Ale tu, to życie jest spokojne. Nie ma seraków, ani potężnych szczelin, tylko łagodne pola firnowe, przysypane miejscami gruzem skalnym. Pod polami lód. Może gruby na kilkadziesiąt, a może na sto metrów. Glacjolodzy mówią o miąższości lodowca. Nie wiem jaka jest. Ale tego lodu jest dużo. Nie jest , oczywiście, to gigant Baltoro z Karakorum. Pierwszy raz jesteśmy na lodowcu. Byliśmy na nim pod Triglavem w Alpach Julijskich. Ale tamten to było maleństwo. Po każdym postoju plecak jest cięższy. Tempo znacznie zmalało. Wypoczywam, co kilkadziesiąt metrów. Góry mi dają do zrozumienia, że na tej wysokości i z tym ciężarem tak łatwo się nie chodzi. Jakiś człowiek w czerwonym swetrze idzie w moja stronę. To pewno jeden z Irańczyków. „Hallo”- gestem pokazuje, abym dał mu mój plecak, to poniesie. Thanks you - dziękuję. Idziemy razem - uśmiechając się do siebie - w stronę schronu, z którego pozostały pogięte resztki na kamiennym podeście. Góry, góry - jesteście może ostatnim miejscem na ziemi, gdzie idea braterstwa międzyludzkiego, nazywając to nieco górnolotnie, jeszcze się krzewi. Choć zapewne nie wszędzie. Cóż człowiek może przeciwstawić siłom natury. Tylko swoja odporność fizyczną i psychiczną, w których podstawą jest świadomość, że nie jest się samotnym, że są inni, którzy pomogą. Niestety, niepoprawny romantyku górski, dobrze wiesz, że coraz bardziej szerzy się biznes w górach. Na podeście stoją trzy namioty Irańczyków, przywiązane do resztek poskręcanego żelastwa, jakie zostało ze schronu. Kiedyś to była ładna, półokrągła budowla - schron Alamczal. Namęczymy się trochę, aby to zrzucić i zrobić sobie miejsce pod namioty. Ach! Co za miła niespodzianka - miejsce gotowe. For you - dla was. Pada z grupy witających nas czarnych postaci. Pokazuję na palcach. Three men - trzech mężczyzn i two women - dwie kobiety. Oni jeszcze idą. Zostawiamy plecaki i idziemy z Jackiem z powrotem, pomóc naszym dziewczynom. Ryśka już nie oponuje. Noszenie przez kobietę plecaka o wadze ponad dwadzieścia kilogramów, na wysokości czterech tysięcy metrów, nie jest raczej rzeczą łatwą. Nasze panie spisały się jednak dzielnie. Przyczepiamy namioty do resztek konstrukcji. Powstaje z tego plątanina, krzyżujących się we wszystkich kierunkach, linek. Water - woda, zaczepiam któregoś? Pokazuje na dużą wantę, z pod której coś cieknie. Robi się zimno. Gotujemy obiado - kolację. Tempo ruszania się znów spadło. No, cóż dodatkowe pół kilometra w górę. Namiot napchany do granic możliwości. Konserwy zostały na zewnątrz. One mogą zmoknąć, gdyby zepsuła się pogoda. Resztę trzeba było upchać do środka, łącznie z butami. Zrywa się lekki wiatr. Po niebie przewalają się chmury. Oby tylko pogoda się nie zepsuła. Namiot trzepocze. Zaczyna mnie znów boleć głowa. Z zewnątrz dochodzi monotonny, i jak mi się wydaje, smutny Irańczyków. Przerywany co pewien czas grzmotem kamiennych lawin, spadających z północnej ściany Alam Kuh. Pierwsza w życiu noc na wysokości cztery tysiące sto pięćdziesiąt metrów. W powietrzu jest tylko ze sześćdziesiąt parę procent tlenu z tego, co mam w Krakowie. Zdjęcia: 1. Nasza ekipa. Janusz, Elżbieta, Jacek i Rysia(idzie). Nie rozpieszczaliśmy naszych pań. 2. Te kilogramy niesione na plecach. Ustawić nosiłki i podstawić plecy. Minimum wysiłku. 3. Lodowiec Jachczal i nawet szczelina brzeżna się "załapała" w kadrze. 4. To co zostało ze schronu Alamczal - 4150 m npm. Jacek i nasze namioty.
  3. Dwudziestego piątego lipca Budzę się. Na zegarku godzina dziewiąta. W schronie panuje półmrok. Tylko przez małe okienko, z rozbitą szybą, wpada trochę słońca do środka. Czuję się lepiej. Ból głowy się zmniejszył. Z Elżbietą jest dalej źle. Na śniadanie gotujemy zupę mleczną i jeszcze coś innego. W pamięci została mi tylko zupa, bo ją tylko można było, z jakim takim apetytem, zjeść. Słońce przygrzewa. Nad Doliną Sarczal unoszą się mgły, ciągnące się hen daleko w stronę Morza Kaspijskiego. Snujemy się dookoła schronu i próbujemy ustalić nazwy szczytów, porównując je z mapką. Co do Alam Kuh to wszyscy jesteśmy zgodni. Ten nad nami, po drugiej stronie lodowca to chyba Siah Kaman(4480 m) - twierdzę. Skąd wiesz? To chyba jasne, nie! Zorientujemy mapkę. Jest niewielka i pochodzi z jakieś czasopisma, gdzie był artykuł opublikowany przez jakąś polską wyprawę. Chyba tak, to jest Siah Kaman. A ten w środku to Mian Sehczal(4250 m). Za tą granią, która odchodzi z niego w prawo, w stronę Alam Kuh powinien być schron Alamczal – do którego chcemy dojść, bo stamtąd będziemy mieli znacznie bliżej na okoliczne szczyty. Jest znakomita, fotogeniczna pogoda. Śnieg, słońce i chmury. Nie chce mi się jednak wyjąć aparatu. Jutro - myśle sobie. Usiłuję coś porządkować w schronie. Do bałaganu, jaki tu panował, dołożyliśmy swój. Powyjmowałem żywność z bębnów i dalej nie chce mi się nic robić. Nachodzą mnie jakieś wojskowe przyzwyczajenia. Mam ochotę wygrzebać latrynę w śniegu. Siadam jednak przed schronem na skrzynce, pozostawionej przez poprzedników. Musimy coś robić - mówi Janusz. Oczywiście, że musimy. Trzeba by było zrobić rekonesans lodowca i zobaczyć jak wygląda Alamczal. No i znaleźć najlepszą do niego drogę. Jest do niego około sześciu kilometrów i pięćset pięćdziesiąt metrów różnicy poziomów. Warszawiacy - jak czytałem w „Taterniku”- mówię - szli siedem godzin. Chodziło mi o wyprawę, Klubu Wysokogórskiego z Warszawy, z zeszłego roku. Poszlibyśmy z Jackiem - mówi Janusz. Pokaż mapę - ustalimy drogę. Gdzie jest Alamczal? No tam, za tą grania od Mian Sehczal. Trzeba by było iść zboczem, obok lodowca do takiej małej, zielonej buli, tam pod tymi skałkami - pokazuję ręką. A stamtąd trawers w lewo, przez lodowiec, w stronę takiej jakby przełęczy między Mian Sehczal a Siah Kaman. Ale to nie jest przełęcz, to tylko tak stąd wygląda. Tam za tym powinien być lodowiec Jachczal i na nim pod Alam Kuh, gdzieś tam jest schron. Weźmiemy trochę konserw. Pomagamy im pakować się. Biorą konserwy, Juvel i czekany. Jak nie dojdziecie do Alamczal, to wróćcie przed zmrokiem tutaj. Zostawcie konserwy po drodze i wracajcie. Tylko zaznaczcie dobrze to miejsce. Dobrze, dobrze. Poszli, objuczeni plecakami. Niedaleko od schronu cieknie trochę wody ze śniegu. Ryśka poszła się myć i zamierza coś przeprać. Jeśli w takiej zimnej wodzie można mówić o praniu. Patrzę przez lornetkę, gdzie zniknęli panowie J. Nic nie widać. Nie wiadomo, jak ten lodowiec wyżej wygląda. Może jest jakiś uskok, szczelina i gdzieś tam się skryli. Mamy około siedmiu litrów benzyny. Wydaje mi się, że zostaniemy tu dziesięć do dwunastu dni. To braknie. A to nie byłoby najlepiej. W schronie stoją jakieś bańki po poprzednikach. Może w którejś jest benzyna? Benzyny nie ma, ale jest nafta i prymus naftowy. Historia odkryć geograficznych, to także historia prymusa. Strasznie kopci to urządzenie, ale za to oszczędzamy benzynę. Menażka z zupą mleczną jest już prawie czarna. Nie ma ich! Systematycznie przeszukuję lornetką lodowiec. Kawałek, po kawałku. Jdź się umyć. Poczujesz się o wiele lepiej - mówi moja dama. Do wody trzeba zejść trochę niżej, jakieś sto metrów. Dookoła schronu rosną kolczaste kule - traganki. Woda jest zimna. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego przy myciu się zimną wodą marzną, przede wszystkim ręce, a nie reszta ciała. Jeszcze mycie ząbków i koniec tej pańszczyzny. Schron wygląda stąd jak mała kamienna budka. Drzwi z desek, niewielkie okienko z wybitą szybą, niewielki podest na którym teraz stoją teraz puste bębny, służące nam jako fotele i stoliki. Dach z płytek łupka, obciążonych dodatkowo kamieniami. Na ścianie żółta tablica z logo JMF. To jest teraz nasza baza - tak go dumnie nazwaliśmy. Baza stoi na małej buli kończącej ramię spadające ze szczytu Siah Gug - tak się domyślam. Ponieważ trudno z dołu ustalić to dokładnie. Następnie myje się Elżbieta, a ja powracam do poprzedniego zajęcia, oglądania lodowca przez lornetkę, z podziałką w tak zwanych tysięcznych. Jest to sprzęt wojskowy, jeden okular, zagięty. Ciekawy jestem w jakiej wielkości będą Jacek i Janusz na lodowcu na polu podziałki, w porównaniu z leżącymi na nim dużymi głazami. W Tatrach takie głazy nazywają wantami. Taka wanta będzie miała ze sześć metrów - mruczę sobie pod nosem. Do niej będzie ze dwa kilometry w linii prostej. Oj! Nawet przez lornetkę trudno ich będzie dostrzec. Wraca Elżbieta po skończonych ablucjach. Widzisz ich? Nie. Szukam bez przerwy i nic. Dziewczyna czuje się znacznie lepiej. Siada obok na skrzynce i teraz ona próbuje szczęścia z lornetką. Na prymusie - smarowniku gotuje się makaron. Potem podgrzewamy konserwę. Trzeba włożyć masę wysiłku, aby to zjeść. Herbata jest trochę lepsza. Z kolei Ryśkę zaczyna boleć głowa. Musi widocznie złożyć haracz górom. Dotychczas trzymała się dzielnie. Kładzie się w schronie do „łóżka”. Elżbieta ogląda góry przez lornetkę, a ja piszę swój pamiętnik. Mgły nad doliną wiszą sobie dalej. Słońce skryło się za granią i nasz schron jest w cieniu. Chłodno. Przez lornetkę, oglądam po raz, nie wiem który, lodowiec. Są! Prawie jednocześnie wykrzykuję z Elżbietą. Mignął mi gdzieś w obiektywie ruchomy punkcik. Oo, jeden się rusza, drugi stoi. Szukam po znanym mi polu śnieżnym. Jest! Rzeczywiście. Widzę wyraźnie jak jeden idzie - to chyba Janusz, a drugi – przystanął, a potem zaczyna zbiegać. Chyba doszli do Alamczal – dzielne chłopaki! Gotujemy z Elżbietą budyń. Rysia leży. Jest godzina siódma. Powinni tu być za godzinę. Gotujemy dla nich herbatę. Pierwszy idzie Jacek. Co z Januszem? Kopczykuje drogę przez lodowiec. Za chwilę zjawia się Janusz. No, jak tam? Schron jest zburzony i kupa Irańczyków. Śpią w kilku namiotach, postawionych na podeście. Pokazywali nam zdjęcie panoramy Alam Kuh, ale nie było tam polskich dróg na szczyt. Tylko niemiecka, irańska i włoska. Francuska - wtrącam. Tak - francuska. Da się nasze namioty postawić? Da. Ale gdzie? No! Na podeście - tylko go trzeba uprzątnąć. Do góry szliśmy trzy godziny, a w dół półtorej. Przyszlibyśmy wcześniej, tylko Janusz ustawiał kopczyki - wtrąca Jacek. Prawidłowo. Konserwy zostawiliśmy pięć minut od schronu - kontynuuje dalej Janusz. Mam nadzieję, że nikt się do nich nie dobierze -wtrącam. Wcinają zasłużony obiad, będący też kolacją. Świetnie się spisali. Dokładnie nad szczytem Siah Kaman jest widoczna jasna gwiazda. Ryśka się wczoraj pytała, czy tam jest obserwatorium. Tu - obserwatorium! Za jego granią świeci księżyc, który jakoś nie może z za niej wyjść. Grań biegnie ukosem górę i księżyc też tak się porusza. Stoki, szczyty nad nami i warstwa szczelnej mgły nad doliną - wszystko jest oświetlone światłem księżyca. Tylko nasz schron jest cieniu. Ogarnia mnie w takich chwilach jakiś romantyzm. Najpiękniejsze rzeczy, że użyję takiej nazwy, tworzy natura, Stwórca tego świata, a nie człowiek. Jestem czuły na to piękno. Śliczny mam przed oczami widok. Trwaj jak najdłużej. Zostaniesz w pamięci, w wyobraźni ty czarna piramido, nazwana Siah Kaman, z bielejącymi pasemkami śniegu w żlebach. To co jutro wyruszamy wszyscy pod Alam Kuh? Szef grupy Janusz mąci ten nastrój. Bierzemy sprzęt, żarcie i tylko zostawimy trochę konserw na Demawend. Gwiazda - światełko znad szczytu przesunęła się w prawo i w górę. Z dołu dochodzi słaby szum potoku. Pora iść spać.
  4. Dwudziestego czwartego lipca. Budzik zaczyna się wściekać o piątej. Mamy godzinę czasu do wyruszenia. Upychamy, wyjęte z plecaków rzeczy, z powrotem do nich. Jacek gotuje herbatę, a dziewczyny przygotowują kanapki z pumperniklem. O szóstej pojawia się pierwszy muł. I zaczyna się obciążanie tego zwierzaka. Na grzbiecie ma coś w rodzaju grubej maty, sięgającej do połowy brzucha. Po obu stronach grzbietu mulnicy mocują plecaki, wiążąc je sznurami i mocując pasami, przechodzącymi pod brzuchem muła. Jeden muł zabiera około osiemdziesięciu kilogramów ładunku. Potem kolej na drugiego i trzeciego. Biegam dookoła z aparatem fotograficznym, aby uwiecznić ten dla nas „doniosły” moment, formowania „karawany”. Czytało się o tym dotychczas tylko w książkach. Teraz to jest naszym udziałem. Ranek jest szary. Nad wsią snują się mgły. Gór nie widać, za wyjątkiem najbliższych stoków. Dokładnie szósta trzydzieści karawana wyrusza w drogę. Mamy do pokonania prawie dwadzieścia kilometrów pod Alam Kuh. Założymy obóz pod północną ścianą tego szczytu, na wysokości ponad cztery kilometry. Rudbarak leży na wysokości tysiąc dwieście metrów. Ubrani jesteśmy bojowo, w ciężkie górskie buty i w aparaty fotograficzne. Nastrój znakomity. Mgła rzednie. Obok drogi szumi, przelewając się na kamieniach, Sardab. Na przedzie muły, za nimi dwóch mulników. Na końcu my. Starszy z nich ma około czterdziestu lat, młodszy ze dwadzieścia. Na nogach mają coś w rodzaju kaloszy. Ceremonia kierowania mułami jest prosta. Używa się do tego patyka i cmokania. Pojawia się żółta tablica z napisem - Hesarczal, Alam Kuh. Skręcamy w kierunku, który wskazuje. Po drugiej stronie potoku, u wylotu trawiastego żlebu, leży duży płat brudnego śniegu. Śnieg w lipcu na tej wysokości? To prawdopodobnie pozostałość po dużej lawinie. Niezłe tu muszą być w zimie opady! Widzimy jakieś ogromne zielska, nieco podobne do naszych łopianów. Stoki gór są porośnięte dość gęstym, liściastym lasem. To przeważnie buki. Ale spotyka się tu dęby, wiązy, jesiony, wierzby a nawet bukszpany. Sosny włoskie, cyprysy i tuje rosną na niższych wysokościach. Przechodzimy obok prymitywnej chałupki. Posiada tylko trzy ściany, z których czołowa jest ułożona z kamieni, a dwie pozostałe stanowi skalne zacięcie. Dach jest wykonany z płytek łupkowych i obciążony kamieniami. Na którymś z zakrętów doliny Hesarczal, którą idziemy, ukazują się w głębi potężne ośnieżone szczyty. Tacht-e-Sulejman -pytam się przewodnika. Yes – tak! To daleko. Dwadzieścia kilometrów i dwa tysiące czterysta metrów do góry. Jeszcze dzisiaj przed nami. Pod samą Alam Kuh muły nie dojdą. Jak się czujesz-pytam Ryśki? Za szybko idą - nie mam kondycji. Nie dobrze - myślę. To dopiero początek. Na kamieniu leżą dwie kozice. Jedna z poderżniętym gardłem. Obok kilku Irańczyków. Jeden z nich ma lornetkę. Szakal – mówią. Tu są więc szakale. Moment odpoczynku, ponieważ i mulnicy się przyglądają. Tylko muły poszły swoja drogą. Ryśka coraz bardziej wysiada. Postój będzie w Vandaraban, do którego dojdziemy - według informacji pana Nagavi - około dwunastej. Teraz jest dziewiąta. Moja dama nie wytrzyma jeszcze trzy godziny tego tempa. Swoje trzy grosze zaczyna dorzucać słońce. Zrobiła się pogoda i tylko gdzie, niegdzie włóczą się po szczytach mgły. Tapol, tapol - wykrzykuje młody mulnik. What`s – tapol? Z mimiki można się domyślić, że będzie tam postój. Przekraczamy Sardab i Tapol okazuje się być pojedyńczą chałupą. Muły dostają siano, a nam mała dziewczynka zaofiarowała herbatę. Nie bardzo chcemy z niej korzystać, bo mamy własną, a poza tym nie mamy drobnych rialsów. Z drugiej strony gospodarz, prawdopodobnie ojciec dziewczynki, może się obrazić. Otoczenie domu wskazuje, że właściciel utrzymuje się tylko z pasterstwa. Trudno bowiem uważać za źródło utrzymania kilka słoneczników rosnących na marnej grządce. Nasze panie, a szczególnie Rysia, są solidnie zmęczone. Komu w drogę, temu czas. Zaczyna się dyskusja. Musimy chyba zapłacić za herbatę? Nie! Ile im damy? Dziesięć herbat -pięćdziesiąt rialsów. To za dużo. Nie mam zresztą drobnych. A z doświadczenia wiem, że pieniędzy się często nie wydaje. Przynajmniej w takich okolicznościach. Mogą zresztą nawet, gdyby chcieli rozmienić, tu nie mieć możliwości, bo nic nie mają. Wezmą to, co im damy. Ile - zwracam się do Janusza? Który nosi wspólną kasę. Grzebie w portmonetce i wyciąga dwadzieścia rialsów. Daj ty - mówi do mnie. On uważa, że to jest za dużo. Ja - za mało. A gospodarz uśmiecha się tajemniczo. Ba! Kto miał rację? Późniejsze doświadczenia wykazały, że Janusz. Dwadzieścia rialsów, to trzydzieści centów. A w tym kraju tak łatwo się pieniędzy nie zarabia. Może, z wyjątkiem, gdy to są cudzoziemcy. Tacy jak my. Muł zaczepił o ogrodzenie moją nową horolezką. Ciągnie bydle i zaczynają w niej pękać paski. Cmokanie przywołuje go do porządku. Góry łysieją coraz bardziej. Ich szczyty już są pozbawione drzew, tylko niżej pozostały pojedyncze ich grupy. Słońce dopieka. Nad potokiem Sardab miejscami są śliczne łączki. Oh! Żeby tu rozbić biwak, posiedzieć tu trochę - wyrywa się Ryśce. Nie potośmy przyjechali do Iranu, aby siedzieć nad potokiem - mówię do żony. Kolejny dom z dużym polem słoneczników. Na tym pustkowiu to prawie pałac. Nasz mulnik chce od nas „cigarets” - papierosów. Nikt z nas nie pali. Ale je mamy. To tylko, jak wynika z doświadczeń różnych wypraw, dobry środek służący do ułatwienia załatwienia różnych spraw. Są głęboko w plecaku - informuje Elżbieta. W Vandaraban - mówię do niego. Częstuje nas podpłomykiem. Kurtuazja nakazuje jeść, choć każdemu z nas na pewno przypominają się - dżuma, cholera, ospa i diabli wiedzą co. Na stokach pasą się konie. Vandaraban. Kolejna osada. Jest nią gliniany dom w kształcie litery „L”, który od zewnątrz, na dłuższym boku, ma krużganek. Do słupów krużganka można by przywiązać konie i byłoby ranczo. Tym razem honory gospodarza pełni kobieta. Zauważyliśmy, że po tej stronie gór, kobiety nie noszą czadorów. Góry Elburs są nie tylko granicą klimatyczną, ale i etniczną. Na dywanie, po turecku, siedzi grupka miejscowych, do których dosiedli się nasi mulnicy. A wśród nich starzec z siwą brodą. Nad małym ogniskiem, w czajniku gotuje się woda. Siadamy na drugim dywanie. Jak ludzie dobrze wychowani, zdejmujemy buty. Nawet, gdybyśmy nie byli - to i tak zdjęlibyśmy, bo nogi nasze tego wymagają. Zapowiada się dłuższy postój. Muły zostały pozbawione swojego ciężaru i spokojnie zajadają sobie siano. Pijemy podaną nam herbatę, gotujemy swoją i podgrzewamy konserwę. Obok płynie Sardab, mulnicy zaciągają się otrzymanymi od nas papierosami i płynie spokojna rozmowa na sąsiednim dywanie. Tylko my jesteśmy dysonansem, w tym spokojnym i jakby leniwym obrazie, ze swoim pośpiechem. Ludzi cywilizowanego świata. Którzy tu przyjechali, aby zaliczyć jeszcze jeden kraj, jeszcze jeden szczyt, jeszcze jedno miasto. Starzec pokazuje Elżbiecie, że boli go głowa. Ci ludzie widocznie wierzą, że potrafimy leczyć. Z tym leczeniem to miały nieraz kłopot ekspedycje himalajskie. Dostaje dwa proszki na ból głowy. Oby tylko za nim nie poszli inni, bo apteczkę mamy skromną. Możemy rozdawać co najwyżej witaminy. Wyruszamy w samo południe, płacąc pięćdziesiąt rialsów. Tak dużo, bo nie mieliśmy drobnych. Droga wiedzie teraz Doliną Sarczal. I potok też się tak nazywa. Drzewa kończą się definitywnie, wyżej będzie trawa, jeszcze wyżej śnieg i lód. Zostało nam jeszcze tysiąc sześć set metrów podejścia. Mamy wyjść na wysokość trzy tysiące sześć set metrów do schronu Sarczal. Leżącego powyżej moreny czołowej lodowca o tej samej nazwie. Wszystko tu nazywa się Sarczal. Zbliża się do nas z góry mikro karawana, złożona z jednego muła i kilku ludzi. Na grzbiecie niesie narty. Uprzejme „helou” i pytania z obu stron - kto, skąd i dokąd? Przed nami mamy mistrza narciarskiego Iranu. Champion wraca z treningu pod Alam Kuh. My też jesteśmy narciarze. Charakterystyczne ugięcie nóg w kolanach, ręce w lekko bok. Znana sylwetka. I rozumiemy się doskonale. By - część, do widzenia i idziemy dalej. Ostatni dom na trasie, jak wynika z mapy. Dookoła niego pełno owczego łajna i sfora psów. Kończy się to, szczęśliwie dla nas, tylko na głośnym – hau , hau. W miejscach, gdzie ścieżka jest kamienista, muły zwalniają. Żeby tych kamieni było jak najwięcej - mówię do Jacka. Ja też wysiadam - odpowiada. Kilkadziesiąt metrów za nami idzie Ryśka, a kawałek dalej Elżbieta i Janusz, który jej towarzyszy. Potok Sarczal, który szumiał daleko w dole, pojawił się znowu obok nas. Musimy go przekroczyć, bo ścieżka biegnie dalej po drugiej stronie. Z góry pędzi prąd wściekłej wody. Pierwsze przechodzą muły, potem mulnicy, a na końcu skacząc po kamieniach Jacek. Ja zostaję i poczekam na Ryśkę, bo sama tu nie przejdzie. Nie jestem już też w stanie wytrzymać tempa mulników. Widzę jak Jacek stoi na zboczu po drugiej stronie i wymachuje rękami, coś krzycząc. Zdaje mi się, że do nadchodzącej Ryśki. Nic nie słychać, bo ten wściekły ryk wody zagłusza wszystko. Wydaje mi się, że jej widocznie chce pokazać, gdzie jestem. Na stoku powyżej pasą się owce. Są różnokolorowe, białe, czarne, brązowe. Czekam na Ryśkę, a wyżej, po drugiej stronie potoku, czekają na nas mulnicy z Jackiem. Pomagam jej się przeprawić. Mulnicy poszli dalej. Prawdopodobnie już ich dzisiaj nie dogonimy. Dostrzegamy Elżbietę i Janusza. Są jeszcze dość daleko od nas. Machamy do nich rękami, wskazując dalszy kierunek drogi. Janusz nas dojrzał i możemy iść spokojnie dalej. Ciężko się nam idzie. Potok został w dole. Siadamy na kamieniach. Wyciągam mapkę doliny Sarczal. Jeszcze jakieś siedemset, dziewięćset metrów w górę. Rozglądam się dookoła. Ten szczyt to chyba Siah Kaman, ma prawie cztery i pół kilometra. Tam po drugiej stronie grani powinna być dolina Naft-e-Czal. Turnie, turniczki - bez nazwy. To nie Tatry, gdzie prawie każdy kamień jest nazwany i pomierzony. Po kilkuset metrach znowu siedzimy. Jesteśmy bardzo zmęczeni i chce nam się pić. Widać morenę czołową lodowca Sarczal. Tam gdzieś obok niej powinien być schron. Odpoczywamy już nie siedząc, a leżąc. Sto metrów i kładziemy się gdzieś w cieniu pod kamieniem. Następne sto i znowu leżymy. Jestem przerażony. Chcę w przyszłym roku jechać w Hindukusz, a tu na wysokości niewiele ponad trzy tysiące metrów jestem zupełnie do niczego Dysponowałem zawsze dobrą kondycją w Tatrach. Pocieszam się, że się zaaklimatyzuję. Ryśka czuje się trochę lepiej ode mnie. Dopadamy wody wypływającej z lodowca. Piję i się polewam. A ameby - mówi jakiś głos we mnie? Bzdura - ameby! Jaka ta morena wysoka! Teraz odpoczywamy, co kilkanaście metrów. Gdy wychodzimy na morenę dostrzegam schron Sarczal, a głębi wymarzona panorama Alam Kuh. Jakoś to wszystko nie robi na mnie wrażenia, z wyjątkiem faktu, że schron jest blisko. Idziemy przez małą łączkę, na której rosną śliczne, malutkie, niebieskie kwiatki. Od strony schronu w naszą stronę idą muły. Wracają. Młodszy wręcza mi kartkę od Jacka. Daj im jeszcze pięćdziesiąt rialsów. Opłata za muły wynosiła siedemset pięćdziesiąt rialsów. Czyli jakieś niecałe dziesięć zielonych. Obawiamy się z Rysią, że Janusz z Elżbietą nie dojdą dziś do schronu. Patrzyliśmy w dół moreny i nie było ich widać. Jest prawie piąta. Za dwie godziny będzie ciemno. Wydrapuję scyzorykiem- ponieważ nie mam długopisu - na kamieniu napis ”pomoc przyjdzie”. Owijam to w kartkę Jacka i daję mulnikom. Na pewno ich spotkają. W schronie Jacek pichci herbatę. Nalewam ją do kubka i do tego dwie łyżki glukozy. Wiesz co - zaczynam? Patrzyliśmy z Ryśką długo w dół moreny. I nie widzieliśmy nigdzie Janusza i Elżbiety. Sądzę, że oni dzisiaj nie dojdą. Elżbieta wysiadła zupełnie. Należałoby wziąć śpiwór, coś do żarcia, Juvel. Naszą machinę do gotowania i iść w dół. Może byś ty poszedł - mówię do Jacka. Bo ja jestem zupełnie „lewy”. Dobrze - pójdę. Ładujemy plecak i Jacek schodzi. Popijam herbatę i patrzę jak Jacek schodzi. Ee, ee - odbija mi się i cała herbata z glukozą użyźnia ziemię. To skutki picia lodowatej wody w czasie podejścia. Zaczyna mnie boleć głowa. Jacek zniknąl mi z oczu. Szukam lornetki. Może przez nią go dostrzegę. W lornetce widzę Elżbietę i Janusza wychodzących na morenę. A gdzie jest Jacek? Oby się nie rozminęli! Już mam zamiar krzyczeć, gdy Jacek ich dostrzega. Wloką się razem przez łączkę, ze ślicznymi kwiatkami. W kamiennym schronie brud. Stalowe łóżka z poukładanymi w poprzek deskami. Materace z gąbki, leżące na betonie. Znajduję lampę naftową, kilka świeczek, jakieś woreczki napchane pestkami ze słonecznika. Jest jeszcze cały szereg rzeczy, które zwykle zostawia się po sobie w schronach górskich. Pichcimy z Rysią herbatę. Trójka jest już blisko. Biorę miskę od kochera z herbatą, kubek i schodzę do nich. Elżbieta idzie resztką sił. Pije i siada na kamieniu. Imponuje kondycją Jacek. Siedzimy przed schronem i gotujemy. Zapada wieczór i robi się chłodno. Elżbieta leży. Jest całkowicie wykończona. Ja nie mam zupełnie apetytu. Nawet pić mi się nie chce. Inni też apetytem nie imponują. O Elżbiecie nawet nie ma co mówić. Zimno mi i coraz bardziej boli mnie głowa. Wkładam sweter, skafander i czapkę narciarską. W rzeczywistości to nie jest tak znowu zimno. Objawy te są oznaką zmęczenia organizmu i braku aklimatyzacji. W schronie pali się lampa naftowa. Kładę się do „łóżka”, to znaczy na materac gąbkowy. Ubieram piżamę, bo i taki luksus mamy. Na to sweter. Na nogach mam skarpetki, a na głowie czapkę narciarską. Dostajemy z Elżbietą, jako „chorzy”, gorący barszcz do łóżka. Pozostali jeszcze coś tam jeszcze gotują. Zapada noc na wysokości trzy tysiące sześćset metrów. Latarka leży obok głowy. Wiecie co? Może ostatni wyniesie lampę do przedsionka, bo jak ktoś w nocy ją uderzy, to spłoniemy. Dookoła nas pustka. Ostatni ludzie zostali półtora kilometra niżej. Jak to inaczej wygląda - myślę - gdy się siedzi w domu i planuje taką wyprawę. W wyobraźni jawią się wtedy potężne szczyty, obsypane iskrzącym się w słońcu śniegiem i spadające z pod nich lodowce. A niżej zielone doliny, pokryte lasem i cudowne potoki. Wyobraźnia nas umieszcza, siedzących przed obiektywem aparatu fotograficznego, na jednym z tych szczytów. Za plecami mamy wspaniałą panoramę górską. Drugi obrazek - leżymy leniwie, po trudach „zdobywania”, obok namiotu, który powinien być w lasku i nad potokiem. Taką ma się czasem wyobraźnię, ukształtowaną na podstawie książki, albumu. Głos rozsądku, powstałego z doświadczenia, jednak mówi - uważaj bratku! Góry to piekielne zmęczenie, to brud, to zimno i mokro. I to, że za łyk gorącej herbaty, oddało by się wszystko, co się posiada. Aby tego doświadczyć, nie trzeba być koniecznie wybitnym alpinistą. A cudowne, ośnieżone szczyty i głębokie, zielone doliny, to raczej widzi się później, we wspomnieniach. Dzisiaj też nie widziałem nic cudownego, tylko rozpadające się szczyty, ciemne kamienie i brudny śnieg. Wiem jednak, że jak wrócę do domu, to po latach góry wyładnieją, a śnieg będzie bardziej biały. Ból głowy, lepkie od brudu ręce i skurcze żołądka będą odległym i jakby nieprawdziwym wspomnieniem. Zdjęcia 1. Przed domem pana Nagavi. Rysia, muł i mulnik, Elżbieta. 2. Nasza karawana. Droga wiedzie wzdłuż potoku Sardab. 3. Gdzieś w głębi doliny powinny się pojawić ośnieżone szczyty. Sterczące trzy kilometry nad nami. 4. Schron Sarczal - 3600 m npm. Janusz, Rysia i moja skromna osoba. Pogoda, w czasie robienia zdjęcia, była równie ponura, jak schron. Otaczała nas przed wieczorna mgła.
  5. Dokumentacja wyprawy Dalsza część naszej przygody w górach będzie, o wiele bardziej zrozumiała, po przeczytaniu podanego dalej materiału. Dlatego postanowiłem napisać ten dodatkowy post. Nie jechaliśmy do Iranu „na wariata”. Zebraliśmy w czasie przygotowań, jak najwięcej materiałów o górach Elburs. O interesującym nas rejonie działania. Ponieważ już wcześniej tu działali Polacy, więc były publikacje w „Taterniku”, czy też w innych pismach. Relacje w „Taterniku” skupiały się głównie na wspinaczce. Na trudnościach „dróg wspinaczkowych”. Wiadomości, o jakichś ciekawych, nowych górach, rozchodziły się zawsze szybko wśród wspinaczy. Materiałów tych nie było wiele. To co posiadaliśmy fizycznie, ilustrują podane dalej zdjęcia. Informacje o górach Elburs Góry Elburs(noszące też nazwę Alborz) tworzą potężne pasmo o odługości 900 km. Nie mylić z Elbrusem, najwyższym szczytem Kaukazu. Okalając południowe wybrzeże Morza Kaspijskiego. Wybrzeże to jest bardzo wąskie. Stoki gór szybko rosną do wysokości ponad cztery kilometry. Teren ten jest ogrodem Iranu. Napływające powietrze, znad Morza Kaspijskiego i dalszej północy, dosłownie opiera się o ten wysoki łańcuch górski. Stanowiący dla niego potężną zaporę. Powietrze traci całą wilgoć, w miarę wnoszenia się. Padają tu obfite deszcze. Rzeki są krótkie i spływają do Morza Kaspijskiego. Iran, na południe od tych gór, jest krajem gorącym w lecie i suchym. W czasie naszego pobytu, bez przerwy widzieliśmy, w kierunku północnym, równomierną, niżej położoną pokrywę chmur. Morze było niewidoczne. Z wysokości ponad cztery kilometry, powinno być widoczne na horyzoncie. Mieliśmy z powodu takiej sytuacji bardzo ładną pogodę pod Alam Kuh. Przypominała, w pewnym stopniu, pogodę w czasie wyżowej inwersji. W dolinach mgły. A u góry słońce i ciepło. Wybrzeże Morza Kaspijskiego było głównym celem urlopowym Teherańczyków. Tych, co sobie mogli na to pozwolić. W Teheranie nie jeździło się na urlop nad Zatokę Perską. Tam jest pustynia i sporo ponad tysiąc kilometrów. Niewiele też się różni klimatycznie od sąsiadów, z drugiej strony Zatoki Informacje o grupie Tacht-e-Solejman Jest to najciekawszy wspinaczkowo teren w górach Elburs. Cytuję, prawdopodobnie z czasopisma „Poznaj Świat”: „Granie Tacht-e-Solejman opadają ku dolinom olbrzymimi polami piargów, bądź ścianami sięgającymi do 700 m wysokości. Doliny Sarczal i Barur mają zdecydowanie alpejski krajobraz. Zlodowacenie plejstoceńskie pozostawiło tu ślady, w postaci jedynych w całym Elbursie lodowców dolinnych. Mają one do 5 km długości i przeważnie pokryte są gruzem skalnym. Obszary frnowego zasilania lodowców są stosunkowo małe. Na skałach krystalicznych rozwinęło się wiele ścian, wśród nich najpiękniejsza-północna Alam Kuh. Załączone zdjęcia 1. Mapka grupy Tacht-e-Solejman. Mapkę opracował Jerzy Wala. Grubą linią zaznaczyłem(w czasie pobytu) mój i Janusza powrót do namiotu, po wspinaczce drogą Steinauera na Alam Kuh. Później będzie to opisane. 2. Widok ze szczytu Siah Kaman na otaczający teren. 3. Strona „Taternika” , miesięcznika Klubu Wysokogórskiego. Podane tam były różne "drogi "na północnej i północno-zachodniej ścianie Alam Kuh. Wśród nich Polaków, nry: - 3, -4, -6. Były to, przypuszczam, wszystko nowe drogi „piątkowe”. Steinauera(5) była „czwórką”. 4. Taki schron stał pod Alam Kuh. Zniszczony przez lawinę śnieżną. Identyczny stał pod Demawendem.
  6. Dwudziestego trzeciego lipca. Po śniadaniu jedziemy od razu do Teheranu, zabierając ze sobą wszystko co mamy na campingu. Obyśmy tu dzisiaj już nie wrócili! Punktualnie o dziesiątej jesteśmy w IMF. Są i Warszawiacy. Dzisiaj jest ich trzech. Boy podaje tradycyjną herbatę. Mister Adili pyta się - jaki mamy program działania? Jużeśmy im kilka razy to tłumaczyli, ale tłumaczymy jeszcze raz. Dwa tygodnie w grupie Tacht-e-Sulejman i powrót do Teheranu. Z Teheranu na trzy, do czterech dni na Demawend. Proponuje nam jechać najpierw na Demawend, a potem stamtąd, nie wracając do Teheranu, jechać do Rudbarak i w Tacht-e-Sulejman. Ewentualnie odwrotnie, ale nie wracać do Teheranu. Zobaczymy jak to będzie. Najważniejsze, abyśmy wyjechali. Nasza sprawa jest zdaje się na dobrej drodze, skoro tak się pyta. Informuje nas, że pod Alam Kuh jest w tym roku dużo śniegu i lodu. Twarze mojej czwórki wyraźnie pokraśniały. Moja też. Pan Adeli coś pisze. A my rozmawiamy z Warszawiakami. W pokoju jest jeszcze dwóch Irańczyków. Pan Adili wręcza nam dwa listy polecające - cóż za przyjemna chwila. Jeden do pana Safar Nagavi, przewodnika górskiego w Rudbarak. Drugi do pana Abdullohi, albo do pana Marzunopura w Rineh. Niespodzianka! Jeden z ludzi, siedzących w pokoju, jest panem Safarem Nagavi. Niski, starszy, ale czerstwy Irańczyk. Ściska nam ręce. Przyjechał załatwiać jakieś sprawy w Teheranie. Jedzie jutro. Jak chcemy, to możemy z nim jechać. Nie! My wolimy dzisiaj. Mister Nagavi wyciąga gazetę irańską, w wydaniu angielskim. Cała strona jest poświecona wyprawie chilijskiej w góry Elburs. W środku alpinistów chilijskich pan Nagavi. Kiwamy z uznaniem głowami. Żegnamy się z panem Adili i miłymi Warszawiakami. Pomogli nam bardzo. Ten Adili to fajny chłop-myślę sobie. Czuje, co to znaczy lubić góry. Rafatiafshar to tylko reprezentacyjna persona. Tu taktyka wymaga, aby na czele wspinaczy, alpinistów był ktoś ważny. Jeszcze tylko jedno pytanie do pana Adiliego. Skąd odjeżdżają autobusy do Rudbarak? T.B.T. - pada odpowiedź. Pan Safar Nagavi nas zaprowadzi do „tibiti”. Wychodzimy na ulicę. Mam ochotę skakać z radości. Nareszcie jedziemy w góry! T.B.T. jest niedaleko od IMF. Na tej samej ulicy. Pan Nagavi pyta o autobus do Rudbarak. Nie znamy ani jednego słowa z języka farsi, przysłuchując się rozmowie. Przepraszam znamy - kunawarda. Można się domyślić jednak, że nic z tego nie będzie. Żegnamy się z panem Nagavi. Sami sobie poszukamy autobusu. Trzeba tylko zjechać kawałek w dół na ulicę Ferdowsi i tam jest Iran Peyma. Oni jeżdżą do Czalus, a dalej jakoś pójdzie. Używam określenia – jechać w dół, bo my jeździliśmy w dół i w górę. A bierze się to stąd, że Teheran jest położony na pochyłej płaszczyźnie. Wysokość jej podałem już poprzednio. Ulice są zbudowane w ten sposób, że jedne biegną z góry na dół, a drugie prostopadle do nich. My jeździliśmy do IMF i do ambasady przeważnie tymi pierwszymi. Iran Peyma ma na ulicy Ferdowsi tylko biuro. Dworzec jest na ulicy Amir Kabir. Mają autobus do Czalus, tylko że przez Amol, a nie przez Karadaj i Marzunabad. Dlaczego nie ma autobusu przez Karadaj? Z mapy widać, że droga nie jest taka zła. Z mapy tak! Informuje nas pracownik Iran Peymy, a w rzeczywistości jest inaczej. Do Czalus przez Amol jest około trzystu kilometrów, a stamtąd do Rudbarak pięćdziesiąt. Jest już po dwunastej i prosty rachunek wskazuje, że tą drogą dzisiaj nie zajedziemy. Droga wiedzie przecież przez pasmo Elbursu i średnia szybkość nie będzie za wysoka. To nic, pójdziemy jeszcze na ulicę Amir Kabir. Zobaczymy, co na dworcu Iran Peymy powiedzą. Nic nie powiedzieli za wyjątkiem, że jedzie o wpół do trzeciej minibus do Czalus przez Marzunabad. Ile kosztuje? Dwanaście tomanów na osobę. Nie wiedzą nic o naszym bagażu. Teraz szybko do ambasady po rzeczy i wracamy tu z powrotem. Trafiliśmy na jakiegoś cwaniaka taksówkarza. Nie włączył licznika. Czuję, że będzie zaraz awantura. Jedzie ostro. Pod tym względem jest też niezły. Błyskawicznie znaleźliśmy się pod ambasadą. No i jak przewidziałem - awantura. Liczy sobie, każdego z nas, osobno. Dotychczas w Teheranie płaciliśmy za kurs. Zbiera się dookoła nas kilka osób. Dopytują się, o co tu chodzi? Wreszcie odjechał. Nie dostał, tyle ile chciał. Ale i tak za dużo. Dziś w ambasadzie niedziela. Nasz dyplomatyczny „high live” pluska się w baseniku na podwórzu ambasady. Proszę nie zapomninać, że jesteśmy w Teheranie. Jest lipiec i jest południe. Prawie godzinę grzebaliśmy się w piwnicy. Tu coś trzeba dopchnąć. Tam coś przywiązać i czas leci. Wynosimy cały ten majdan przed budynek ambasady. Pięć dużych plecaków, worów i dwa bębny. Jest druga. Za pół godziny odjeżdża minibus do Marzunabadu. Niewiele dzisiaj jeździ samochodów po ulicy Tacht-e-Jamshida. A jeszcze mniej taksówek, w dodatku bagażowych. Wprawdzie jest niedziela, ale nie muzułmańska. Niektórzy przystają. Niestety widok bagaży zmusza ich widocznie do dodania gazu. Staje wreszcie jeden. Niski, czerwony samochód. Do dworca już nie zdążymy. Może pojedzie do Marzunabadu, albo do Rudbarak. Wyciągam mapę Iranu. O, tu - pokazuję palcem – i to wszystko. Pięć osób, ten bagaż. Ile? Czterysta tomanów. Ho, ho, ho! To jest pięćdziesiąt kilka dolarów. Mowy nie ma! Na szczęście zainteresował się naszą dyskusją młody człowiek, znający angielski. Sześćdziesiąt tomanów - proponuję. Kierowca uśmiecha się dziwnie. Dwieście - z jego strony. Osiemdziesiąt – z mojej. Skończyliśmy na dziewięćdziesięciu. Coś tam jeszcze mówił o płaceniu za benzynę. My jednak o tym nie słyszeliśmy. I tak świetnie na tym zarabia. W tym kraju zarobić trzynaście dolarów w ciągu jednego dnia, to nie taka łatwa sprawa. Jedziemy. Po kilku minutach zatrzymuje go jakiś znajomy. Pyta się gdzie jedzie. Do Marzunabadu droga jest bardzo zła. Gestykuluje przy rozmowie, pokazując, że w drodze są dziury. Przez chwilę obawiamy się, że nasz kierowca ni zrezygnuje. Ale jednak jedziemy. Ale jeszcze nie w góry. Zatrzymujemy się w warsztacie samochodowym. Wymiana oleju. Robi to dwóch umorusanych podrostków. Pod sufitem wisi kolorowy portret szacha, wycięty z gazety. Mam na głowie kask używany na budowach. Ja go będę używał przy ewentualnej wspinaczce. Janusz i Jacek mają czapki. Te nakrycia to ze względu na słońce, które według dziewczyn, może nam zaszkodzić. Opuszczamy Teheran. Samochód pędzi autostradą na zachód. Kabina kierowcy jest na trzy osoby, razem z nim. Posiada z tyłu wydłużoną pakę, na której jadą nasze bety i męska trójka. Dziewczyny obok kierowcy. Na liczniku setka. Jeśli pojedziemy tak dalej, to przed wieczorem będziemy w Rudbarak. Pęd powietrza zrywa mi kask z głowy i muszę przytrzymywać go ręką. Niewiele było tej autostrady. Skończyła się po kilkunastu kilometrach. Szybkość samochodu od razu spadła. Wkładam okulary lodowcowe, bo w powietrzu latają małe kamyki. Karadaj. Pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu. Do zbocza góry, tuż obok szosy, przylepione małe domki. Niewielki placyk i samochód skręca w prawo, w stronę północy. Obok szosy rosną platany. Góry rosną w oczach. Wjeżdżamy w Elburs. Obok drogi pojawia się śliczna rzeka. Śliczna, bo to strasznie miły widok płynącej, czystej wody, w tym wypalonym przez słońce kraju. Rzeka ma kolor jasno-niebieski i porośnięta jest po obu brzegach płaczącymi wierzbami i platanami. Tworzą razem z rzeką wąski, wijący się pasek soczystej zieleni, wśród wypalonych, brunatnych, kopulastych szczytów. Stajemy przed czajchaną. Słowo składające się z dwóch różnych. Czaj-herbata i chana. Chana, to chyba dom. Znaczy niby herbaciarnia, bo herbata jest tu zawsze. Ale to więcej, niż herbaciarnia. Raczej bufet, bo można coś zjeść. Kierowca zamawia sobie obiad. My tylko po coca-coli. Jest bardzo przyjemnie, chłodniej. Otaczają nas piękne góry, w które jedziemy. Wymieniam film w aparacie. Kierowca zjadł i zapędza nas do samochodu. Droga jest bardzo dobra. Zieleń, rzeka, czarne skały nad rzeką, brunatno-żółte zbocza i błyski słońca przez gałęzie, gdy jedziemy między drzewami. Barwny obraz, złożony z tych elementów przesuwa się przed oczami w miarę jak jedziemy w górę rzeki, w stronę Morza Kaspijskiego, leżącego za górami. Ciszę tego nastroju przerywa nagle dochodzący z przodu warkot spychacza. Stoimy. Przed nami kilka samochodów, a przed nimi dwa spychacze naprawiają drogę. Jak tak dalej będzie, to my do jutra nie dojedziemy. Po kilkunastu minutach jedziemy jednak dalej. Nasz samochód wznosi tumany kurzu. Mijamy wieś. Pudełeczka domków, otoczonych drzewami, porozrzucane są po stokach nad rzeką. A nad nimi góry. Ostre serpentyny. Na drodze żwir. Kurz i bębnienie kamyków po podwoziu. Gliniane pudełka domków zapadają się szybko w dół. Z przodu, po prawej stronie drogi widać wysoką zaporę wodną. Przed nami tunel. Obok niego posterunek policji. Prawie niedostrzegalny ruch jednego z policjantów i kierowca staje. Z jego twarzy można wyczytać, że czuje się niepewnie. Podchodzi do nich i coś pokornie zaczyna tłumaczyć. Policjanci są chyba pijani. Na stoliku, przy którym siedzą, stoi butelka i kilka szklanek. Jeden z nich celuje w drugiego małym browningiem. Kierowca wraca. Wszystko w porządku? Nie w porządku! Soldi, soldi - powtarza. Tu, trzeba dodać, że kierowca zna trochę słów włoskich. Widocznie miał do czynienia kiedyś z Włochami. Co chwilę częstuje nas tymi słowami. Soldi - w tym przypadku, oznacza karę. Dajemy mu dwadzieścia tomanów. To już czterdzieści, bo dwadzieścia już dostał w Teheranie na stacji benzynowej. Zapłacił i jedziemy. To była łapówka dla filarów władzy szacha. Przejeżdżamy tunel i przed naszymi oczami rozlewa się duży zbiornik wodny. Zbiornik byłby ładny, gdyby nie zupełny brak zieleni na jego brzegach. Środkiem wodnej tafli płynie motorówka, ciągnąc wodnego narciarza. Znowu jakaś wieś. Za zbiornikiem rzeka, która go napełniła, jest już coraz węższa. Mamy już pod sobą ze dwa kilometry do poziomu morza. Znów czajchana, ale przystajemy tylko na moment. Do Czalus jest już niedaleko. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów. Do Marzunabadu jeszcze bliżej. Słońce, w swojej wędrówce po niebie, jednak nie próżnuje i ma wyraźną ochotę niedługo nas opuścić. Nie zajedziemy przed wieczorem do Rudbarak. Droga coraz gorsza. Skończył się definitywnie asfalt. Którego kawałki, od czasu do czasu pojawiały się jeszcze na drodze. Kurz i kamienie. Rzeka zmalała do nędznego potoku i zniknęła gdzieś w dole. Nad drogą zwieszają się okapy - zwane gwarowo półtunelami. Kurz, bez przerwy kurz. Stoimy. Przed nami tunel. Obok wjazdu nieduży domek dozorcy tunelu. Na coś czekamy? Pewnie na przejazd samochodów z tamtej strony, bo tunel wydaje się za wąski. Brr, ale cholernie zimno i mokro. Marznę po raz pierwszy w Iranie. Wyżej już dziś raczej nie pojedziemy. Koniec tunelu i koniec pogody. Z dołu ciągną mokre mgły. Na stokach pojawiły się małe krzaczki. Jesteśmy po drugiej stronie gór. Dostaliśmy się pod wpływ Morza Kaspijskiego. Czajchana. Kierowca pije wodę, częstując Ryśkę i Elżbietę, które dyskretnie wylewają. Po kilku kilometrach następna czajchana. Tu będzie dłuższy postój. Jest chłodno i wyciągam skafander. Dziewczyny wychodzą z szoferki. Na nasz widok wybuchają śmiechem. Ale wy wyglądacie! Ryśka mówi do Jacka - rodzona matka by cię nie poznała. Ten wgląd spowodował ten piekielny kurz. Kierowca zdejmuje koło i zabiera się do czyszczenia hamulców. Właściciel herbaciarni zajęty jest pieczeniem szaszłyków. Kawałki mięsa, ponabijane na druty, skwiercząc, opiekają się nad ogniem z węgla drzewnego. Na stoku, powyżej nas pasie się stado owiec. Kierowca skończył z hamulcami i jedziemy dalej. Zbliża się wieczór. Szkoda, bo krajobraz jest ładny. Jedziemy w dół doliną rzeki. Nad drogą pojawiają się skały. Są coraz wyższe. Małe miasteczko, a może wieś. Żałuję nieco, że mam przez uprawianie wspinaczki trochę stępioną wyobraźnię. Bo gdyby tak nie było, mógłbym z czystym sumieniem napisać, że jedziemy nad bezdennymi przepaściami. Pod nami i nad nami setki metrów pionowej skały. I dalej w tym stylu… Chwila nieuwagi kierowcy i samochód wyląduje w potoku, kilkaset metrów niżej. Droga biegła, po wykutych w skale, szerokich półkach. W dole płynął potok. Miejsca były idealne do kręcenia filmów katastroficznych ze scenami, w których samochód spada w przepaść. Zrobiło się ciemno. Jedziemy teraz nad samym potokiem. W górze za nami, na tle skał widać poruszające się na różnych poziomach punkty świetlne. To nasza droga „nad przepaściami”, przebyta przez nas, przed chwilą. Dolina zwęża się coraz bardziej. Piękny przełom rzeki przez góry. Szacuję, że miejscami ściany skalne, zwisające się dosłownie nad drogą, mają po pięćset, sześć set metrów. Potem góry się rozsuwają na boki, oddalają od rzeki, maleją i daleko widać światła. To Marzunabad - niewielkie miasteczko. Zatrzymujemy się obok piekarni. Piekarze jeszcze pracują. Obok kilka sklepików, oświetlonych lampami gazowymi. Zastanawiamy się, czy kierowca pojedzie do Rudbarak. Stąd jest jeszcze ze dwadzieścia kilometrów a godzina jest późna – wpół do dziewiątej. Jedziemy, na szczęście dalej. Szybkość wzrasta. Dotychczas, zjeżdżając w dół, jechaliśmy bardzo wolno. Szybkość wzrasta do tego stopnia - że o mało nie wjechaliśmy w bramę koszar. Droga wiedzie ostrymi serpentynami w górę. Marzunabad zostaje szybko w dole. Niebo pełne gwiazd. Jest ciepło. Chłód został kilometr wyżej. Wiatr, wywołany ruchem samochodu, łuna nad Marzanabadem, gwiazdy, warkot motoru i szum kół na zakrętach - to nastrój tej jazdy. Jakaś przełęcz i teraz jedziemy w dół. W głębi przed nami, na górskich stokach, błyszczą światła wsi. Która jest naszym Rudbarakiem? Wjeżdżamy do jednej z nich. Później okazało się, że to było miasteczko Hasankif. Kierowca zatrzymuje się i pyta o benzynę. Tu nie ma stacji. Ale jest prywatna stacja benzynowa. Tą prywatną stacją jest właściciel kilku karnistrów. Płacimy z naszej kasy, już zmniejszonej, za dwadzieścia litrów. Jeszcze tylko kierowca spytał się kilka razy o dom pana Nagavi i jesteśmy na miejscu. Dajemy list polecający z IMF i bez słowa z naszym bagażem zostajemy umieszczeni w pokoju, którego całe umeblowanie stanowią dywany na podłodze. Honory gospodarza domu pełni - jak się domyślamy - syn pana Nagavi. Nagavi junior. A pełni je dobrze. Do pokoju zostaje wniesiona herbata, potem obrusik i ku naszej nieskrywanej radości - kolacja. Jemy kolację po „irańsku”. Jak ją określiliśmy. Składa się na nią - chleb irański „sangak” Coś w rodzaju naszych podpłomyków. Do tego jajka sadzone, cebula i jeszcze jakby rodzaj „kisłego mleka”. Miłośnicy Bułgarii znają go dobrze. Uzupełnia kolację nieodzowna herbata. Przysłowie, że uszy się trzęsą, można tu zastosować bez obawy. Budzą się co prawda w myśli uprzedzenia, byśmy tak szybko nie jedli, bo nie wypada. Albo zostawimy kawałek chleba? Eee, nie zostawiamy. Niewiele tego jest. Komuś się przypomniało, że na wschodzie zjedzenie wszystkiego oznacza, że gość jest głodny. Junior Nagavi z wyrozumiałym uśmiechem patrzy na naszą konsumpcję. Kierowca też nie próżnuje. Oprócz śniadania, to jeszcze dzisiaj nic nie mieliśmy w ustach, za wyjątkiem coca-coli. Do tego konserwy już się nam znudziły. Po kolacji rozpoczyna się dyskusja z kierowcą. Chodzi o ustalenie ceny za przejazd. Kierowca nie chce słyszeć o dziewięćdziesięciu tomanach, ustalonych w Teheranie. Żąda jeszcze do tego zapłacenia benzyny. I opłacenia mandatu drogowego - czyli, jak wspomniałem, łapówki dla policji szacha. Nagavi jest świadkiem, sędzią, a potem naszym stronnikiem w tym sporze. Kończy się na stu dziesięciu tomanach. Kosztowało nas to więc piętnaście dolarów. Trochę drogo! Ale znaleźliśmy się szybko i bez kłopotów w Rudbarak. Leżymy na śpiworach, rozłożonych na dywanach. Na oknie, osłoniętym gęstą siatką, pali się lampa gazowa. Lampa ta ma jeszcze tą zaletę że wydziela sporo ciepła i służy jako ogrzewanie w zimniejszych porach roku. Pokój jest zimny. Gliniane ściany domu pobielone są wapnem. W suficie jest mały otwór, na spaliny z lampy. Jacek ma trudności w jej zgaszeniu i pomaga mu kierowca, który śpi razem z nami. W ciszy nocnej słychać lekki szum potoku Sardab, płynącego niedaleko domu rodziny Nagavi. Jutro pójdziemy wzdłuż niego w górę. Umówiliśmy się z panem Nagavi, że chcemy wyjść o szóstej. Potrzebne nam będą trzy muły. Prosto i twardo jest na tych dywanach. Jakoś dziwnie się czuję. Uczucie powstałe z radości, że tu jesteśmy i z obawy - trudno to wyjaśnić dlaczego - co będzie dalej ? Zdjęcie Nasz samochód. Rysia, Elżbieta, Jacek(tyłem) i Janusz. Takie góry, jak w tle, bez śladu zieleni, towarzyszyły nam w czasie jazdy do góry. Zieleń pojawiała się tylko w zagłębieniach, świadczących, że czasem coś tu cieknie.
  7. Dwudziestego drugiego lipca. Dzień moich urodzin. Skończyłem trzydzieści dwa lata. Spuścili wodę z basenu. Nic nie będzie z dzisiejszych kąpieli. Dwóch dżentelmenów z obsługi campingu myje go dużymi szczotkami. Kąpiemy się w zamian w małym baseniku dla dzieci, których i tak tu nie ma. Za naszym przykładem idą inni kempingowicze. Dżentelmeni uporali się z myciem i zaczynają wpuszczać wodę. Towarzystwo kempingowe posiadało na dnie i czeka, z nogami w wodzie, na jego napełnienie. Jakiś Niemiec myje psa w baseniku dla dzieci. U nas, w pewnych częściach społeczeństwa, panuje mit o nadzwyczajnej kulturze zachodu. Nie mówiąc o dobrobycie. Jak to jest, to można się najlepiej przekonać, stykając się z nimi. Z kulturą jest różnie i nie różnią się wcale w tej dziedzinie od nas. A w pewnych przypadkach jest jeszcze gorzej. Po obiedzie, składającego się dzisiaj z konserwy z chlebem, zupy i herbaty, wybieramy się do Teheranu. Kierowca złapanego mikrobusu ma żonę Polkę. Sam, jak mi się wydaje, nie jest Irańczykiem. Nie wypada jednak się pytać. Nie dojeżdża do placu Gumruk, skręca gdzieś po drodze. Wysiadamy, prosząc o przekazanie pozdrowień dla żony. Nie bierze od nas pieniędzy. Jesteśmy daleko od śródmieścia. Mamy dość dużo czasu, do umówionej dzisiaj wizyty w JMF. Spróbujemy pojechać tam miejskim autobusem. Jeszcze nie próbowaliśmy tego środka lokomocji. Ktoś, wyglądający na urzędnika, rysuje nam, na papierze firmowym instytucji, w której pewnie pracuje, plan dojazdu na ulicę Fisher Abad. Kupujemy bilety po dwa rialsy, które sprzedaje człowiek, siedzący obok(bo jest gorąco) seledynowej budki, miejsca jego pracy. Autobus jest piętrowy i bardzo brudny. W środku jest gorąco i momentalnie przyklejam się do siedzenia. Wysiadamy, bo musimy się przesiąść. Przechodzimy obok jakiegoś kina. Kina - jak zauważyłem – mają, prawie wszystkie, jednakowe reklamy i wydaje się niezależnie od wyświetlanego filmu. Jest to okropnie kolorowy, wielometrowy kicz, na którym tło stanowi kilka typów, walczących ze sobą na pięści, lub przy pomocy coltów. Na przednim planie, pozytywny chyba bohater z wąsami(noszą je prawie wszyscy Irańczycy) dobiera się do dziewoi, typu sexbomba. Będącej aktualnie w trakcie rozbierania się. Taki model reklamy, jak mieliśmy okazję przekonać się później, obowiązywał każde kino. Zaskakują te rozebrane seksbomby w kraju, gdzie bardzo mało widzi się kobiet w sukienkach, nie mówiąc o szortach, czy czymś więcej - jak kostium kąpielowy. Wsiadamy do następnego autobusu i porównując nazwy mijanych ulic z planem miasta, dojeżdżamy do ulicy Shareza. Dziewczyny i Jacek zostają w parku Pahlawi. Wszystko tu nazywa się Pahlawi. Jest to mały, niewielki park na skrzyżowaniu ulic Hafez i Shareza. W parku sami mężczyźni. Niektórzy czytają gazety. Dużo uczących się osób. Zapewne studenci, bo w pobliżu jest Uniwersytet Teherański. Szukamy z Januszem mapy Iranu. Ulica Shareza to miejsce księgarń. Chcemy kupić mapę fizyczną i to opisaną po angielsku. Niestety nie ma. Obeszliśmy wszystkie księgarnie na tej ulicy i skończyło się na kupnie mapy drogowej. Wracamy do parku i oglądamy nasz nabytek. No tak! Pojmuję teraz, że pytanie o Rudbarak nie miało sensu. To coś, jakby Anglik w Warszawie pytał się po niemiecku o Kozią Wólkę. Rudbarak to mała wioska, gdzieś u podnóża gór. I tu na mapie nie ma śladu po niej. Pora iść do IMF. Jesteśmy znów, na znanym szóstym piętrze. Dzisiaj jest mniej ludzi, niż w środę wieczorem. W pewnym momencie miga mi czyjś plecak. „Horolezka”! W Tatrach nieomylny znak, że właściciel jest wspinaczem. Każdy taternicki adept od razu ją nabywał na Słowacji. Właściciel jej odwraca się. Pan jest z Polski? Pierwsze sylaby starczają za odpowiedź. Ze Szczecina? Nie, z Warszawy. Pojawia się drugi. Gdzie byliście? W masywie Dżupadu - to gdzieś nad granicą pakistańską. Opowiada nam, że są z Koła Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego. Nie mieli zezwolenia na działalność górską i dołączyli ich do jakiejś wyprawy włoskiej. Zrobili tam kilka nowych „dróg”. Poza tym spenetrowali obszar i wykonali kilka mapek szkicowych. Teraz chcą iść na Demawend. Siedzimy tak, rozmawiając, w gabinecie prezydenta IMF pana Rafatiafshar, którego jeszcze nie ma. Za to pojawia się pan Adili. Prezydenta nie będzie dzisiaj-oświadcza. I do nas - nie macie zezwoleń na działalność w górach. Ale dlaczego? Sytuacja dla nas jest bardzo nieprzyjemna. Jeżeli nie pojedziemy w góry to będzie-czujemy to wszyscy dobrze - po prostu, co tu ukrywać-kompromitacja. Jeszcze na Demawend, bez zezwolenia można próbować, ale w grupę Tacht-e-Sulejman chyba wykluczone. Prosimy bardzo Adiliego, żeby nam pomógł, że jesteśmy alpinistami i przyjechaliśmy przede wszystkim tu w góry. Pomagają nam w naszych prośbach Warszawiacy. Adili pokazuje nam teczkę z pismami różnych klubów, także z zagranicy. W pismach tych zawarte są prośby o zezwolenie na wyjazd w góry. Oni tu w JMF chcą mieć po prostu „podkładkę” papierkową. My jej nie mamy i nie mieli też nasi koledzy z Warszawy. Stąd nasze kłopoty. A pan prezydent nam prawie gwarantował zezwolenie. Wreszcie mister Adili częściowo ustępuje i proponuje spotkanie jutro o dziesiątej. Może da się coś zrobić. Jutro jest niedziela, ale nie dla nich. Oni wczoraj mieli święto. W piątek. Humory mamy nie najlepsze, wychodząc na ulicę. Jeszcze do tego autobus, którym chcemy jechać do placu Gumruk nie zatrzymuje się na przystanku. Jest przepełniony. Zatrzymuje się za to jakiś inny - prawie pusty. Wsiadamy i od razu się wyjaśnia, dlaczego pusty? Bilety są dwa i półkrotnie droższe. Nawet w komunikacji miejskiej tą samą trasę obsługują różne „linie”. Jedziemy w dół ulicą Ferdowsi. Autobus dojeżdża tylko do stacji telegrafu, znajdującej się obok dużego placu. Rozpytujemy o autobus do placu Gumruk. Jakiś uprzejmy gość chce nas zaprowadzić do przystanku, gdzie przystają autobusy do placu Gumruk. W czasie tego marszu „zgubił się” Janusz z Elżbietą, potem z kolei Jacek, który ich poszedł szukać. Wreszcie jedziemy razem ulicą Mohlavi do Gumruk. Wczoraj szliśmy do niego piechotą. Minęła dziewiąta wieczorem, ale handel jeszcze trwa. Otwarte są wnęki, czyli sklepy i sprzedaje się owoce. Wszystko przy świetle gazowych lamp. Choć mają i elektryczność do dyspozycji. Może tradycja, a może wygoda. Taka lampa świeci bardzo mocno i można ją łatwo przenosić z miejsca na miejsca. A może jest taniej tak oświetlać. Dworzec obok Gumruk jest już nieczynny. Wczoraj też przyszliśmy za późno. Mamy szczęście, bo dosyć szybko znajduje się autobus, który jedzie obok Gol-e-Sahra. Dalszy ciąg wieczoru nie różni się od poprzedniego. Herbata, dużo herbaty! A potem leżę sobie obok pozostałej czwórki na śpiworze, gapiąc się na teherańskie nocne niebo. Obok nas na materacach, owinięci w śpiwory, śpią tacy sami jak my, włóczędzy. Rano wstaną i pojadą dalej, szukać swej przygody. I tak przez całe wakacje.
  8. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd8

    Dziennik był pisany na bieżąco. Potem rozszerzony, po przyjeździe, też na "bieżąco". Miałem to wszystko świeżo w pamięci. Ale rozszerzając, wpisywałem datę w mianowniku. I tak mi zostało. Teraz widzę, że to nie jest właściwe. Minęło pół wieku. Poprawiam szczegóły "na bieżąco". Ale cała akcja jest dla mnie daleko w tyle. Toczy się przez cały dzień. Jest w tym dniu "bieżąca". Poprawki też są "bieżące". Ale publikując to, jest to dla mnie czas przeszły. Nie lubię w beletrystyce dat, miar itp. Pisanych liczbami. To przypomina mi sprawozdanie techniczne.
  9. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd8

    Dziekuję! Co do lipca, to zgoda. Ale, tak mi się zdaje, że powinno być: "dwudziestego pierwszego lipca", "osiemnastego lipca" itd. Rzecz(akcja)się dzieje ciągle, przez cały dzień. Całego dwudziestego pierwszego dnia lipca...A może mamy polonistę na forum? Ja będę pisał - dwudziestego drugiego lipca, drugiego sierpnia. Pozdrowienia
  10. Dwudziesty pierwszy lipiec. Można było spać dłużej. Niestety się nie da. Słońce jest dość wysoko i zaczyna nieźle przypiekać. A jest godzina dopiero siódma. Dzisiaj jesteśmy na urlopie. W planie mamy basen, a po południu zwiedzanie Teheranu. Dzień należy rozpocząć od śniadania. Na śniadanie jemy zupę mleczną z naszego proszkowanego mleka i herbatę. Nie mamy apetytu. Nie jest najlepiej. Trzeba się będzie zmuszać, aby coś zjeść. Po śniadaniu panie zabierają się do robót domowych - czyli prania. Panowie kierują się zaś w stronę basenu. Leżymy we trójkę obok basenu, na śpiworze pod daszkiem z trzciny. Procedura - do basenu i pod daszek, aby wyschnąć i „apiać’(od nowa). Basen jest niewielki, woda niezbyt czysta. Usiłuję spisywać swoje wrażenia z minionych dni. Za duży to jednak wysiłek. Odkładam notes i obserwuję basen. Mamy na campingu międzynarodowe towarzystwo. Głównie Niemcy, potem mniej liczni Anglicy, Francuzi, no i my Polacy. Jeśli ktoś za hippisa uważa człowieka z długimi włosami. To tu są sami hippisi, nawet Jacek. Moi koledzy śpią. Tak jest najlepiej. Po prostu przespać ten cholerny, południowy upał. Gapię się na pręty trzciny na daszku, między którymi przedostają się pojedyncze promienie słońca, stojącego prawie w zenicie. Może ktoś pomyśleć, że się lenimy. Powinniśmy, zamiast leżeć nad basenem, uganiać się za egzotyką w Teheranie. Ja też tak myślałem, ale w Polsce. W tym upale traci się ochotę do czegokolwiek, z wyjątkiem chłodu i dobrej coca-coli. Żeby tak można było zwiedzać Teheran klimatyzowaną taksówką? No, może być zwykła. Tylko te pieniążki. Miasto jest zbyt obszerne, aby można go było zwiedzać. Spacerując. Plan na dzisiejsze popołudnie jest następujący. Uzyskanie informacji - skąd i kiedy odjeżdżają autobusy do Rudbarak i do Puluru, a potem zwiedzanie Teheranu. O trzeciej zabieramy się do gotowania herbaty. Na drugie danie będzie kiełbasa, też gotowana i to długo. Wczoraj wieczorem była długa dyskusja o jadzie kiełbasianym. Ktoś twierdził, że trzeba gotować, co najmniej pół godziny, aby zabić jad. Gotowaliśmy czterdzieści minut. Dzisiaj też gotujemy. Kiełbasa jest dobra. Ma swoisty zapach suszonej. Wisi w siatce na drzewie i zdążyła jeszcze podeschnąć. Największe obawy ma Elżbieta. Inna sprawa, że w tych okolicznościach, choroba któregoś z nas byłaby poważnym problemem. Kto by za to płacił? I to w dolarach. Nalewamy herbatę do baczków i zamoczywszy się pod prysznicem, wychodzimy na szosę. Stanie o tej porze na słońcu, przypomina stanie przy piecu martenowskim. Z tą różnicą, że tam żar leje się z boku, a tu z góry. Po pół godzinie jesteśmy na placu Gumruk. Najlepiej o informacje, jak dojechać do Rudbarak i Puluru, spytać na dworcu, z którego odjeżdżamy na camping. Nie, oni tu nie jeżdżą do Rudbarak, ewentualnie do Marzunabadu, albo do Czalus. Te miejscowości leżą niedaleko siebie. Jakiś Irańczyk rzuca nazwę - Iran Peyma(iranpejma) i prowadzi nas na ulicę. Zatrzymuje taksówkę, mówi do kierowcy Iran Peyma i jedziemy. Ta Iran Peyma to pewnie jakaś „linia autobusowa”- myślę sobie. Odbyło się to tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się zapytać. Zatrzymujemy się przed budynkiem, który ma na frontonie napis Iran Peyma. Jesteśmy na ulicy Amir-e-Kabir, w bogatszej dzielnicy miasta. Bogatsza, niż nasza linia na camping, jest Iran Peyma. Poczekalnia z ławami obitymi skórą i jak zwykle z portretem szacha. Na podwórzu stoją bardziej okazałe autobusy. Nie, do Rudbarak nie mają autobusów. Do Czalus – owszem, tak. Do Rudbarak, to T.B.T.(tibiti) może jeździ. Znów nowa linia - myślę. A do Puluru? Niedaleko jest dworzec autobusowy, skąd jeżdżą do Puluru. Aha, a gdzie jest „tibiti”? Podajemy naszemu informatorowi plan miasta, na którym zaznacza krzyżykami miejsca odjazdu do Rudbarak i Puluru. T.B.T. jest na ulicy zaznaczonej krzyżykiem. Najpierw pójdziemy na tę ulicę. Z trudem, przy pomocy policjanta, znajdujemy mały kantorek. Siedzący w nim młody chłopak twierdzi, że jeżdżą do Puluru. Ale nie dzisiaj, tylko jutro o wpół do ósmej. Nieważne. Mamy więc ustalone, skąd można dojechać pod Demawend. Po wyjściu z kantorka spostrzegamy, że jesteśmy niedaleko od meczetu Sepahsalar. Meczet Sepahsalar, o którym, Franciszek Michalski w swojej książce „Wędrówki irańskie”, pisze: „W istocie meczet Sepahsalar jest wspaniałą budowlą, mało tego cudem orientalnej architektury. Monumentalny jego fronton, zwrócony do placu Baherastan obramiają dwa potężne minarety, ozdobione majolikowymi kaflami i kufickimi napisami rzadkiej piękności”. Przez wysoką, sklepioną bramę wchodzi się na wielkie podwórze meczetu. Na ścianach i sklepieniu oglądamy przepiękną barwną „kaszi”, w kolorze czarnym, białym, zielonym i niebieskim. Dalej pisze Michalski: „ Po śmierci fundatora ministra Sepahsalara, podobno otrutego na rozkaz ówczesnego szacha, budowla została do dziś nie wykończona”. Notatki autora książki pochodzą z okresu drugiej wojny światowej. Mamy okazję zobaczyć, jak to dziś wygląda. Jesteśmy więc w najciekawszej, z naszego punktu widzenia, budowli Teheranu. Ma sześć minaretów i przepiękną kopułę, wyłożoną podobnie jak minarety kolorowymi płytkami kaszi(kafelki z malowanego fajansu). Dominują kolory, jak na załączonym dalej zdjęciu. Stukamy do bramy. Może nas wpuszczą? Ta brama to arcydzieło sztuki kowalskiej. Prześliczna robota. Brama się uchyla i jesteśmy w przedsionku, skąd idzie się na dziedziniec meczetu. Obawiamy się, czy wpuszczą nasze panie. Nikt jednak nie protestuje. Wita nas dwójka. Jeden stary, drugi młody. Gdzie chcemy iść? Na dziedziniec, czy wyżej? Oczywiście wyżej. Nie często przecież zdarza się okazja połażenia po meczecie. Wychodzimy na dach, spacerujemy po małych kopułkach, stanowiących dachy leżących niżej pomieszczeń. Na nami tylko minarety i kopuła. Z bliska widać, że brakuje w niej kilku płytek. Patrzymy w dół na dziedziniec z pięknymi piniami, między którymi błyszczy w zapadającym zmroku woda, do rytualnych ablucji. W ręce mam dwa aparaty fotograficzne. Jeden z filmem czarno-białym, drugi z kolorowymi przeźroczami. Do tego światłomierz. Wszystko to plączę się między rękami. Marzę o chwili, kiedy będę mógł usiąść przy jakimś fragmencie architektury, popatrzeć, zastanowić się chwilę. Niestety, bardzo rzadko to się zdarza. Ciągle brakuje czasu, a tyle chce się zobaczyć. Nasz przewodnik-młodszy z dwójki- też jest zapalony. Czy chcemy wyjść na minaret? Wspaniale! Ledwo się można przecisnąć, po krętych, zakurzonych schodkach i to w zupełnych ciemnościach. Ryśka się boi. Przewodnik zostawia nas samych na górze, zachęcając do fotografowania. Co za piękny widok! Dokoła nas morze niskich domów. Znajdujemy się w uboższej dzielnicy Teheranu. Nieco dalej widać i wyższe domy. To centrum tego miasta. Zachodzi słońce, oświetlając je ostatnimi promieniami i wznoszące się półkoliście nad nimi szczyty Elbursu. Robię jeszcze przeźrocze roztaczającej się panoramy. Pod nami mamy, pyszniącą się swoimi barwami, kopułę meczetu. Nad miastem unosi się przedwieczorna mgiełka. Następuje kolejna seria zdjęć, jedyny precyzyjny świadek tej uroczej panoramy. Pojawia się z powrotem nasz przewodnik. Pytamy, gdzie jest w mieście pałac szacha. Pokazuje nam parlament, pałac i jeszcze jakieś inne ważne budynki. Schodzimy niżej. Jestem ciekaw, gdzie on nas jeszcze zaprowadzi. Zastanawiam się, ile to nas będzie kosztowało. Trudno z tymi paroma dolarami, jakie mamy, nie myśleć o tej sprawie. Idziemy po dużym dachu, wyglądającym jak pole usiane regularnie kopczykami kretów, tylko w odpowiednio większej skali. To kopułki dachu sali czterdziestu kolumn. Jest ciemno, ale od czego jest światło elektryczne. Sala jest w remoncie. Po nim sala będzie wyłożona cała alabastrem. Na razie w lekko zielonkawym kolorze jest wyłożony mihrab. Na jego lewej stronie jest duża brunatna plama. Przewodnik zwraca nam uwagę, że plama przedstawia Europę i Azję. I rzeczywiście, widać jakby zarys Skandynawii. Można się domyślić nawet gdzie jest Iran. Oglądamy od spodu kopułę. Bardzo to wszystko ładne. Szkoda, że zapadł zmrok, z którym nawet światło elektryczne nie bardzo sobie radzi. Z ust przewodnika płynie potok informacji. Tu w meczecie mieści się Wydział Teologiczny Uniwersytetu Teherańskiego. Czyli szkoła muzułmańska-Medresa. Przedstawia nam jednego z nauczycieli tego wydziału, z wykształcenia filozofa-jak podkreśla. Nazwisko jego uleciało mi z pamięci. Uśmiechamy się do siebie mile-cóż nam pozostaje? Po dziedzińcu spacerują elewi w białych turbanach na głowie. Zegar nad bramą, po przeciwnej stronie dziedzińca, wskazuje godzinę taką, jaka jest w Mekce. Żegnamy się, płacąc czterdzieści rialsów. Wydaje nam się, że przewodnik zasłużył na więcej. Po wyjściu na ulicę, przypominam sobie, że zostawiłem w kantorku, tam gdzie pytaliśmy się o autobus do Peluru, pożyczony w Krakowie od pana K.C. plan Teheranu,. Wracamy tam z powrotem. Zamknięty. Nic się nie stało, mamy drugi od sekretarza ambasady. Paniom się chce bardzo pić. Nam też. Nogi nas już solidnie bolą. Obok meczetu jest mały barek. Zamawiamy coca-colę, sok pomarańczowy i jakiś napój o nazwie „7UP”. Cola jest z lodu i jest świetna. Za barem siedzi dwóch młodych barmanów, spoglądających na nas przyjaźnie. Nad nimi kiczowaty, w jaskrawych kolorach portret szacha z żoną. Na kolanach trzymają swoje dziatki. Pijemy małymi łyczkami, aby nie przeziębić gardeł. Dalszy ciąg tego wieczoru nie był interesujący, ale za to bardzo nas zmęczył. W „tibiti” nam powiedziano, że P.M.T.(piemti) jeździ do Rudbarak. Jeszcze jedna linia! Piemti z kolei, że Iran Peyma. Kółeczko się więc zamknęło. Nic więcej nie załatwimy. Pojedziemy więc do Marzunabadu, albo Czalus, a stamtąd spróbujemy się jakoś dostać do Rudbarak. Po dłuższym spacerze znaleźliśmy się na placu Gumruk. Zaczyna się znana kołomyjka z dopytywaniem się o autobus do campingu. W pewnym momencie wpada nam do głowy myśl, aby się nie pytać o camping, podając jego angielskie brzmienie – „kemping”, tylko o Gol-e-Sahra(golesachra). Tekst angielski na ulotce głosi - camping, caravansite in Teheran at Gol-e-Sahra. The Flower of the Desert. Kwiat pustyni, piękna nazwa. Riposta, kogoś z dyskutującego dookoła nas tłumiku, jest błyskawiczna. Prowadzi nas, bez dalszych dyskusji do właściwego autobusu. Zapomniałem dodać , że tu autobusy nie mają żadnych tablic, z których korzystanie ze względu na „robaczki” i tak byłoby wątpliwe. Wszystko odbywa się na przysłowiową „gębę”. Na campingu ten sam ceremoniał, co wczoraj. Uzupełnianie wody w organizmie dużo ilością herbaty, jakaś zupa, prysznic. I znajome baranki na niebie. Objaśnienia zdjęć(w kolejności zamieszczania) 1. Wejście do meczetu Sepahsalar 2. Kopuła meczetu 3. Minarety meczetu 4. Szkoła muzułmańska - Medresa 5. Panorama Teheranu wykonana z minaretu. Na pierwszym planie wieżyczka sąsiedniego minaretu
  11. Dwudziesty lipiec. Nie był to nadzwyczajny wypoczynek. Twardo, bo bez materaców. A jak ktoś się przewracał, to budził pozostałych. Dochodzimy do wniosku, że skoro są jajka po pięć rialsów, to warto ich kupić więcej na śniadanie. Mają dużo kalorii. Wprawdzie Jacek twierdzi, że znajomy profesor opowiadał mu, że tylko jedno jajko na dobę przyswaja organizm człowieka. Będąc u siebie w domu, na Kozłówku, skłonny byłbym w to uwierzyć. Tu nie wierzę. Nasze śniadanie składa się z dwudziestu jaj na twardo, puszki pasztetu, paczki ciastek i gorzkiej herbaty. Tej ostatniej gotujemy tyle, aby starczyło do Teheranu. Chleba oczywiście żadnego nie ma. Co za świństwo –myślę sobie - jedząc jajko posmarowane pasztetem. Po śniadaniu stawiamy namiot, bo trzeba gdzieś zostawić, to co ze sobą mamy. I kąpiemy się w basenie. Niektórzy z nas mają psychiczne opory. Ameby? Dobrze, ale zęby już myliśmy! Wykąpani i odświeżeni możemy jechać teraz do miasta, czyli Teheranu. A jedziemy tam, aby zobaczyć, czy nie przyjechały nasze bębny. W przypadku, gdyby się pojawiły, musimy je zawieść do ambasady. Upał coraz gorszy. Rano było przyjemnie. Z bramy campingu wychodzi się wprost na szosę, która prowadzi z Teheranu do Saveh. To ma być ta stara droga. Żeby jechać do miasta trzeba przejść na drugą stronę szosy. Tam jednak nie ma cienia. Wystarczy do machania na samochody jedna dyżurna osoba. Reszta czeka przy campingu pod drzewem. Ruch na szosie jest duży. Co chwilę przejeżdżają ogromne ciężarówki. Niektóre wyładowane bawełną tak wysoko, jak tylko można sobie wyobrazić. Krajobraz nie jest czarujący. Kilka osmolonych u góry kominów fabrycznych. I wysoki mur otaczający ten zakład. Niedaleko nas grupa małych, glinianych domków, bez drzwi i okien tylko z otworami wejściowymi. O dachach w kształcie kopułek. Kopułkę można wylepić bez kawałka drewna. A drzew w Iranie jest jak na lekarstwo. Jesteśmy na dalekim przedmieściu Teheranu od jego strony południowej, pustynnej. Horyzont zamyka od północy potężny mur górski Elbursu, z dominującym nad miastem szczytem Towczal, mającym prawie cztery tysiące metrów nad poziomem morza. Sam Teheran jest położony - jak wynika to z jego planu - na wysokości od tysiąc sto do tysiąca sześćset metrów. Wysokość ta powoduje, że noce są nawet lekko chłodne nad ranem. Mieliśmy okazję tego doświadczyć dzisiaj rano. Za to jak jest w południe - lepiej nie mówić. Ryśka, która bohatersko wystawiła się na słońce, zatrzymała mikrobus. Ładujemy się do niego, zachęceni przez konduktora w cywilu. Ile - pada z naszej strony, pytanie po angielsku? Pięć. tomanów? Nie, rialsów! Razem dwadzieścia pięć rialsów. No to ładnie wczoraj wieczorem zapłaciliśmy. Dziesięć razy więcej. A oni jeszcze - daj mu te pięćdziesiąt! Jednak, mimo to, się nam opłaciło. Taksówka plus camping wyniosły razem nieco więcej, niż hotel dla jednej osoby. Mikrobus co chwila się zatrzymuje. To ktoś wsiada, to inny wysiada. Dla nas to małe odkrycie. Nie ma przystanków, wystarczy machnąć ręką lub wyrazić chęć wysiadania i mikrobus staje. Jedziemy ulicą Shirokhorshid. To nie ta sama ulica co - Pahlawi, Tacht-e-Jamshid, czy Fisher Abad. Tamte to są ulice śródmieścia, a ta jest peryferyjna. Mijamy dużo warsztatów mechanicznych. Taki warsztat, to też opisywana już wnęka w budynku. Część „załogi” warsztatu pracuje nawet na chodniku . W ogóle to chodniki wydają się być przeznaczone raczej do handlu i jako miejsca pracy, a nie do spacerów. Nasz autobus kończy jazdę na placu Gumruk. Z planu wynika, że do stacji kolejowej jest niecały kilometr. Przed stacją się rozdzielamy. Dziewczyny z Jackiem pędzą do restauracji. Wiedzą co dobre, coca-cola, klimatyzacja. Ja z Januszem idziemy do bagażowni. Z daleka widać, że są nasze kochane bębenki. Koniec z jedzeniem jajek z pasztetem, którego zresztą nie ma. Dziś się „odkujemy”. Jeden z robotników wywozi je na rampę. Żąda za ta przysługę dwa tomany. Bezczelność! W Dżulfie dostali prawie osiem dolarów. Jestem jednak tak ucieszony, że się załamuję i mówię do Janusza - daj mu, niech się odczepi. Janusz jest twardy - nie da. Przychodzi Jacek i zaraz wraca po nasze panie. My tymczasem targujemy się z taksówkarzami. Coś dzisiaj strasznie dużo żądają. Piętnaście, dziesięć tomanów. Wczoraj jechaliśmy przecież za pięć. Może bębny to spowodowały? Wreszcie jeden decyduje się jechać za sześć tomanów. Jedziemy - ja znów w szoferce. Trochę mi się ta jazda nie podoba. Mam na kolanach plan miasta i widzę, że jakoś dziwnie jedziemy. W końcu on przecież wie jak jechać - myślę. W końcu stajemy przed jakimś dużym budynkiem. Rzut oka na plan. To jest, to jest…Główna Kwatera Policji. Kierowca daje mi do zrozumienia, żebyśmy wysiadali. Powtarza bezustannie - police, police. Jak to? Przecież my chcemy jechać do Polskiej Ambasady. I nagle olśnienie! On sobie pomylił Polish Embassy z police - policja. Dokoła nas zebrał się tłum gapiów. Jest nawet kilku policjantów. Dyskusja, żeby nie powiedzieć awantura, jest bardzo żywa. Wreszcie jedziemy, ale tylko kawałek dalej, w jakąś boczną uliczkę. Koniec jazdy, nie pojedzie dalej. Wyładowujemy bębny i taksówkarz odjeżdża obrażony - oczywiście bez forsy. Chowamy się do cienia. Ustalamy na planie, gdzie jesteśmy. Nie jest źle. Bliżej mamy stąd do ambasady, niż ze stacji kolejowej. Za cztery tomany powinniśmy tam dojechać. Usiłujemy złapać jakąś taksówkę bagażową. Nie wiele ich tu jeździ. Łapanie wygląda w ten sposób - pokazuję kierowcy na planie Teheranu miejsce, gdzie jest Polska Ambasada. Wymawiając nazwę ulicy Tacht-e-Jamshid(tachtedżamszid). Już nie Polish Embassy(pouliszembesy). Następnie pokazuję na bębny i na cztery postacie, siedzące w kucki, w cieniu pod murem. Pytając się - ile? Ceny w granicach piętnastu tomanów. Ja proponuję trzy. Wyrozumiały uśmiech kierowcy kończy dyskusję. Trzeba będzie, widocznie, podnieść stawkę. Minęło południe. Cień pod murkiem zrobił się bardzo malutki. Wiecie co - mówi Janusz. Może byśmy pojechali na Demawend. To nie ma sensu mówię. Właśnie chcemy to przedyskutować. Pojedziemy do Puluru - miejscowość, z której można iść na Demawend - dzisiaj. A do IMF pójdziemy w poniedziałek. Nie ma sensu, bo nie mamy listu polecającego pod Demawend. Ale to nawet nie jest takie ważne. Natomiast nie jesteśmy zaaklimatyzowani, a góra ma prawie pięć tysięcy siedemset metrów. Nikt z nas nigdy nie był na takich wysokościach. A jak próba się załamie, to czy będziemy mieli później siły i odporność psychiczną, żeby jeszcze raz próbować? No to nie jedziemy- zadecydowaliśmy. Siedzimy pod tym murem już dość długo, popijając herbatę z baczka. Jeszcze jedna próba zatrzymania taksówki bagażowej. Oo! Co za spotkanie? Góra z górą…To nasz wczorajszy taksówkarz. Spojrzał fachowym okiem bębny i padła liczba dziewięć tomanów. Odzywka z naszej strony - cztery. Staje na sześciu plus kilka łyków naszej herbaty. Jadę obok niego. Pochodzi z Tebriz. Teheran mu się nie podoba. Twierdzi, że jest „not good”, nie dobre miasto. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem ambasady. Bębny trzeba będzie przenieść do piwnicy, gdzie odbędzie się przepakowywanie. Spróbujemy jeszcze raz prosić sekretarza o nocleg w ambasadzie. Janusz absolutnie nie chce iść do niego. Widać jak mu wczoraj dopiekł. Idę z Elżbietą. Przyjmuje nas starszy siwy pan. Zaczyna się rozmowa od informacji z naszej strony, jak przedstawiają się nasze sprawy w IMF, gdzie mieszkamy, co zamierzamy dalej robić. Zostawiamy mu na kartce papieru nasz program działania w Iranie. Z kolei pan sekretarz roztacza przed nami wizje, co by było, gdybyśmy nie byli „dziką” wyprawą. Samochód specjalny w góry i jeszcze inne takie przyjemności. Wiemy, że jesteśmy „dzicy”. Ale też wiemy bardzo dobrze, z doświadczeń innych, jak trudno jest w kraju nawiązać oficjalny kontakt z obcą federacją górską. Wszystko idzie przez Warszawę, musi się mieć tu poparcie. Nic dziwnego, że ludzie kombinują, aby tylko wyrwać się w jakieś bardziej egzotyczne góry. Ale pan sekretarz jest z dyplomacji z Warszawy i takie przyziemne sprawy są mu z pewnością obce. Atmosfera stała się nawet miła. Żegnamy się dziękując za pomoc. Tu w myśli mam znak zapytania - jaką? Wydaje jednak nam się, że to dyplomacja z naszej strony tak podziękować. I jeszcze jedna prośba do pana - czy nie można by spać w ambasadzie? Dojazd z campingu jest niewygodny. Nam o dojazd nie chodzi, tylko o rialsy. Mamy sprzęt biwakowy, to nam wystarczy byle taras. Niestety pokoje gościnne mamy zajęte. Jak byśmy chcieli w nich spać? Ale tylko o tym może decydować ambasador. W myśli - dziwne? Aż ambasador! Czyli – nie, ale dyplomatyczne. Schodzimy do piwnicy. Piwnicę w ambasadzie, gdzie trzymamy nasze rzeczy,otwiera nam młoda dziewczyna. Jest córką jednego z pracowników. Chodzi do angielskiej szkoły i opowiada nam, że w Teheranie była w tym roku ostra zima. Śnieg spadł nawet w marcu. Z pięciu bębnów dwa zabieramy ze sobą w góry, a trzy zostaną w ambasadzie na późniejszy okres. Trochę źle zrobiliśmy, żeśmy nie spakowali, od razu w Krakowie, bębnów na poszczególne okresy pobytu. Góry, zwiedzanie Iranu i powrót. To była moja wina. Kiełbasa nam spleśniała, ale może da się ją wykorzystać. Panwit też zrobił się niezbyt świeży. Część żywności zabieramy na camping. Będziemy mieli dzisiaj pyszny obiad. Do campingu najłatwiej będzie dojechać z placu Gumruk. A do placu Gumruk nie najłatwiej, ale za to najtaniej - dojdzie się piechotą. Znów, jak wczoraj zaskakuje nas zmrok. Wychodząc z ambasady było jasno, dzień. Dochodząc do placu Gumruk mamy wieczór. Dowiadujemy się, że obok placu na ulicy Mohlavi są dwa dworce autobusowe. Dworcem jest małe podwórze, gdzie stoi kilka autobusów i mikrobusy - zwane tutaj „mynybasy”. Obok podwórza, od strony ulicy znajduje się mały kantorek, gdzie można kupić bilety. Którym autobusem można dojechać do campingu? Tym pytaniem zaczepiamy po kolei ludzi. Po chwili w naszą sprawę jest zaangażowanych kilka osób. Ktoś nas kieruje do sąsiedniego dworca. Stamtąd inny znów przeprowadza nas w poprzednie miejsce. Wiemy tylko, że chcemy jechać na camping, i że znajduje się przy starej drodze do Saveh - „old road to Saveh”. Wreszcie ktoś - chyba kierowca - wskazuje nam autobus, który jedzie do miejscowości Tanakrod i widocznie przejeżdża obok campingu. „Nasza” linia autobusowa jest biedna. Ma kiepski i położony w ubogiej dzielnicy dworzec. Obsługuje okolice Teheranu i wozi biednych ludzi. A jakich biednych? To mamy okazję teraz zaobserwować. W autobusie siedzą chłopi z okolic Teheranu i mieszkańcy dalekich przedmieść tego parterowego miasta. Niektórzy z nich, wykorzystując wolne chwile, przesuwają między palcami paciorki tasbihu(różaniec muzułmański). Modlą się przeważnie starsi, chociaż spotkaliśmy młodych ludzi modlących się w ten sposób. Jakiś człowiek sprawdza bilety. Sprawdziwszy - wysiada. Wsiada za to kierowca i autobus wyjeżdża na ulice Mohlavi. Mijamy plac Gumruk i jedziemy w stronę miasta Karadaj. Na ulicach kwitnie handel. Palą się jaskrawym światłem przenośne gazowe lampy. W ich świetle piętrzą się na dwukołowych wózkach góry brzoskwiń, winogron, arbuzów, pomidorów. Kiedy to oni wszystko sprzedadzą? Kupujących jest dużo, ale chyba nie na tyle, żeby to wszystko do jutra zniknęło. Sami mężczyźni. Mężczyźni sprzedają i mężczyźni kupują. Co chwila autobus się zatrzymuje. Ktoś wsiada, ktoś wysiada. Konduktor, ale inny niż na dworcu inkasuje pieniądze, nie wydając żadnych biletów. Opuszczamy główna drogę i obok szosy pojawiają się znaki campingu. Dobrze jedziemy. Pierwszą rzeczą, jaka mamy do zrobienia, to herbata. Morze herbaty. Chce nam się wszystkim znów potwornie pić. I pijemy po litrze na głowę, po półtorej. Jedzenie nieważne, tylko pić. Świetna jest zupa. Dostarcza wody i kalorii. Po tym obiedzie i kolacji zarazem, korzystamy z prysznicu. Na niebie pojawiają się, tak jak wczoraj, baranki. Za murem campingu rozlega się dziwne wycie. Samolot startujący, czy też po wylądowaniu? Nie, to pociąg z lokomotywą spalinową. Bo tu obok campingu jest tor kolejowy. To ma być egzotyka? Słychać cykady i tak się kończy dla nas drugi dzień w Teheranie.
  12. . Dziewiętnasty lipiec. Budzi mnie słońce. Krajobraz od wczoraj wcale się nie zmienił. Jedziemy wzdłuż Elbursu, gór w których przyjdzie nam działać. Mamy ponad godzinę opóźnienia. Karadaż(Karadaj). Przez to miasto będziemy musieli jechać za parę dni, chcąc się dostać pod Alam Kuh(4804 m). Jest to najciekawszy rejon wspinaczkowy w Elbursie. Szczyt ten jest prawie identycznie wysoki jak Mont Blanc. Zbliżamy się coraz bardziej do Teheranu. Obok toru pojawia się coraz więcej domków. W pewnej chwili, po prawej stronie pociągu duży obóz wojskowy. Długie szeregi samochodów, dział, czołgów. Wszystko to tak stoi, bez maskowania, na otwartej przestrzeni. Jacek żartuje, że to demonstracja siły dla przyjeżdżających do Teheranu. Zabudowa jest coraz bardziej zwarta. Glinianki mają już okna i drzwi, nawet anteny telewizyjne, na płaskich dachach. Pociąg staje. Jesteśmy w Teheranie. Wychodzę z wagonu z dużym plecakiem. Jak na tym peronie piekielnie gorąco! To częściowo wina znakomitej klimatyzacji w wagonie, która nas „rozhartowała”. Patrzę do góry. Tak wysoko słońca jeszcze nie widziałem. Nic dziwnego, nie byłem jeszcze na trzydziestym szóstym równoleżniku. Z tyłu pociągu przyczepiony jest wagon, podobny do tego, do którego ładowano bębny w Dżulfie. Cudów nie ma, skąd by się tu znalazł? Został przecież w Tebriz. Ale tonący brzytwy się chwyta. Zostawiamy plecaki na peronie i usiłuję z Januszem zajrzeć do środka. Ktoś podnosi krzyk. Rezygnujemy. Idziemy przez tory w stronę rampy bagażowej. Za chwilę za nami jedzie wagon, do którego usiłowaliśmy zajrzeć. Zdążyliśmy już zauważyć, że wszyscy pracownicy państwowi mają tu małe tabliczki ze zdjęciem i napisem. Przyczepione do marynarki. Zaczepiamy takiego z tabliczką i pokazujemy mu kwit bagażowy. Prowadzi nas na górę do małego biura. Widocznie siedzi tu kierownik całego tego interesu. Zaczyna się rozmowa w języku angielsko-migowym. Tłumaczymy mu, że jesteśmy kunawardi - wspinacze. Że w bębnach mamy żywność i że chcemy jechać w góry. Niestety bębnów nie ma, będą jutro - tomorrow. Skąd jesteśmy? Poland. Widać po twarzy, że nie bardzo kojarzy. Gdzieś mi się przypomina, że w Persji Polskę nazywali Lechistan. Uśmiecha się do nas. Okay. Może zadzwoni do Tebriz. Gdzieś rzeczywiście telefonuje. Przykro mu. Ale…, tomorrow. Można się wściec ze złości. To i tak nic nie pomoże. Po prostu stykamy się z inną mentalnością i musimy się do tego przyzwyczaić, aby się niepotrzebnie nie denerwować. Wracamy na peron i wychodzimy wszyscy przed dworzec. Kobiety! Dużo jest tu starych kobiet w czadorach, siedzących na chodniku przed dworcem. Przy bliższym przyglądnięciu się, okazuje się, że to nie czadory i to nie są Iranki. Pod spodem mają pantalony. Na to coś w rodzaju koszuli nocnej, a na głowie turban. Wszystko na czarno. Twarzy nie mają zasłoniętych. I jeszcze ciekawy szczegół - na rękach i na nogach mają metalowe pierścienie. Kobietom towarzyszy grupa zajadle kłócących się mężczyzn. Na głowach mają pasiaste czarno-białe turbany. Ich wysuszone twarze sugerują, że dawno rozpoczęli drugą pięćdziesiątkę swojego życia. To są, podobno, Kurdowie. Dzielny, ale i egzotyczny naród, żyjący na pograniczu Iranu, Iraku i Turcji. Elżbieta wyraża obawę-jak oni się tu kłócą, to co będzie, gdy znajdziemy się gdzieś w Iranie, na wsi? Przed nami ulica teherańska. Na pierwszym planie ogromny pomnik jeźdźca na koniu(później dowiedzieliśmy się, że to pomnik Szacha Rezy - tatusia miłościwie teraz panującego). Trochę dalej perspektywa ulicy Pahlawi i zupełnie daleko wysoka góra z pasemkami śniegu pod szczytem. Mamy do załatwienia, pierwsze - wymienić dolary na rialsy i drugie-dostać się do ambasady. Z wymianą nie będzie kłopotów. Na dworcu jest kantorek banku Melli. Banku Narodowego Iranu. Kurs dolara- siedemdziesiąt sześć rialsów i dwadzieścia pięć setnych za jednego dolara. Pytamy się człowieka, wymieniającego dolary, jak dojechać do polskiej ambasady. Najlepiej taksówką, tylko że należy zwracać uwagę na licznik. Widocznie tutaj taksówkarze nie są wcale lepsi od naszych. Może pojedziemy autobusem. Podobno są nie drogie. Takie informacje uzyskałem w kraju. Niedaleko budynku dworcowego jest przystanek autobusu, to znaczy domyślam się, że to jest chyba przystanek, bo autobusy się zatrzymują. Tylko którym można dojechać do naszej ambasady? Mam przy sobie plan Teheranu, pożyczony od jednego z uczestników wyprawy w 1969 roku. Nazwy głównych ulic są podane w języku farsi i angielskim. Niestety nie na nim zaznaczonych linii autobusowych. Polska ambasada - zaznaczona kropką na tym planie - znajduje się na rogu ulic Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shirazi. Patrzę na przejeżdżające autobusy. Są różnorodne-normalne, piętrowe jak w Londynie. Niebieskie i żółte. Całe upstrzone „robaczkami”. Usiłuję zagadnąć kilka osób. Nic z tego. Sprawa jest beznadziejna. Autobusem nie zajedziemy. Do normalnej taksówki wszyscy z naszymi worami nie wejdziemy. Pozostała taksówka bagażowa. Ale one nie mają liczników. Do naszej ambasady-jak wynika z planu jest około sześciu kilometrów. Ile się płaci za taką odległość? Nie mamy pojęcia i najmniejszej ochoty na to, żeby nas nacięto. Taksówkarze widząc, że jest okazja zarobić i to podwójnie, bo klient na pewno nie zna tutejszych cen, zaczynają nas ciągnąć do swoich pojazdów. Musimy jakoś ustalić cenę. Pytam się jednego-ile? Pokazując palcem na planie, gdzie chcę jechać. Rozkładam pięć palców drugiej ręki. Pięć osób! Piętnaście tomanów. Nie wiem, ile to jest rialsów. Pytam-sto pięćdziesiąt. Aha! Oni tu używają określenia „toman” na dziesięć rialsów. Trzeba to zapamiętać. Zobaczę, co powie drugi. Ten chce dziewięć tomanów. Oo…, już lepiej. Spróbujmy się potargować. Cztery tomany - i cztery palce lewej ręki są w ruchu. Nie! Osiem. Cztery…, siedem. Pięć-proponuję. Sześć- za mniej nie pojedzie. Nie to nie! Poszukamy innego. Pozostała czwórka zaczyna się łamać. Chcą zapłacić sześć tomanów-czyli sześćdziesiąt riasów. Nie, nie możemy tak szybko rezygnować. Trzeba się nauczyć targować, bo inaczej z tymi dolarami, co mamy, to nie mamy co szukać w Iranie. Widząc, że nie zapłacimy więcej, taksówkarz rezygnuje. Ładujemy nasze plecaki do środka. Razem z nimi ładują się moi dzielni „alpiniści”- oprócz mnie. Ja wsiadam do szoferki, jako coś w rodzaju przewodnika. Plan, który mam, nie jest zrozumiały dla kierowcy. Za dużo jest na nim napisów angielskich. Dopiero, powtarzanie nazwy ulicy Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shiraz, wyjaśniło sprawę. Kierowca chyba wie, gdzie jechać. Tak samo nazwa Polish Embassy - nic mu nie mówiła. Na kolanach mam rozłożony plan miasta. Jedziemy. Szyba jest opuszczona, lekki wiaterek wpada do środka. A upał jest potężny. Coś dziwnie tu jeżdżą! Wyprzedzają z lewej strony, z prawej. Czasami naraz z obu stron. Rowery i motocykle urządzają sobie slalomy między autami. W środku jezdni jest ciągła biała linia, ale jakby nie istniała. Nikt jej tu nie respektuje. Czasami, gdzieś w tym strumieniu samochodów, zaplącze się jakiś pieszy, ale dziwnym trafem nie zostaje rozjechany. Co ciekawsze, to samochody zatrzymują się przed nim, choć idzie sobie na skos i nie korzysta z żadnej zebry. Jedziemy ulicą Pahlawi. Po obu stronach jezdni ciągną się płytkie kanały - aryki, w których płynie niezbyt czysta woda. Wzdłuż kanałów rosną drzewa platanów. Obrazu ulicy dopełniają sklepy, które wychodzą na ulicę. Sklep to jakby duża wnęka w budynku. A co się w niej nie zmieściło, to wisi nad chodnikiem, albo na nim leży. Wszechobecny hałas znakomicie uzupełniają klaksony. Nasz kierowca też co chwilę uruchamia ten piekielny mechanizm. Takie były pierwsze moje wrażenia z teherańskiej ulicy. Kierowca skręca i… przestaję się orientować, gdzie jesteśmy. Ale kierunek jazdy jest mniej lub więcej dobry. Co chwilę przejeżdżamy skrzyżowania z małymi rondami w środku. Prawie na każdym takim rondzie stoi pomnik. Ulica Tacht-e-Jamshid. Tu powinna być ambasada. Już widzę z daleka Orła na budynku. Rozcapierzony Orzeł - nasze godło. Mamy go w Polsce na monetach, w urzędach. Nikt na niego nie zwraca uwagi. Orzeł to Orzeł. Ale tu w tym budynku jest Polska. Tam są Polacy - lepsi, czy gorsi, ale Polacy. To się czuje, gdy zewnątrz otacza człowieka ten obcy hałas i dźwięk nieznanej nam zupełnie mowy. Gdy na plecach ma się kilkadziesiąt kilogramów, a w kieszeni, jak na tutejsze ceny, raczej pustki. Gdy do kraju jest tysiące kilometrów i w dodatku przez granice. Dziwne, ale takich okolicznościach zwraca się uwagę na najmniejsze oznaki polskości. Śmieszne, bo stojąca na ulicy beczka blaszana z napisem Poland, przynależąca zapewne do ambasady nagle wywołuje zainteresowanie. Stop. Kierowca staje. Płacę mu pięć tomanów. I żegnamy się, jak dwaj biznesmeni, zadowoleni z transakcji. Na dźwięk polskiej mowy portier otwiera bramę. Plecaki zostawiamy na klatce schodowej do piwnicy, a sami idziemy na pierwsze piętro. Przyjmuje nas pani w średnim wieku. Prosimy ją, czy by ambasada nie interweniowała na stacji, w sprawie naszych bębnów. Przekazuje tę sprawę jakiemuś panu, który bez entuzjazmu oświadcza nam, że wyprawa ze Szczecina czekała - bo mieli taką samą historię z bagażem - tydzień. Ładna historia! Zatelefonują na stację, ale musi to zrobić Iranka, która pracuje w ambasadzie. Iranka okazuje się być młodą dziewczyną. Wypytuje nas o szczegóły związane z feralnymi bębnami. Musimy teraz poczekać na rozmowę z drugim sekretarzem ambasady, bo pierwszy wyjechał na urlop do Polski. Siadamy tymczasem w fotelach, stojących w małym hallu na pierwszym piętrze. Przyjemnie tu jest, przede wszystkim z powodu klimatyzacji. Przeglądamy leżące na stoliku prospekty. Przyjmująca nas poprzednio pani przynosi nam klika egzemplarzy Trybuny Ludu z uwagą - pewnie państwo chcielibyście wiedzieć co się w Polsce dzieje? Trybuna Ludu nosi datę jeszcze z przed naszego wyjazdu. Kto z nas jest kierownikiem? Prosi sekretarz ambasady. Idź stary - mówimy do Janusza. Oficjalnie, a właściwie nieoficjalnie, to nie mamy kierownika. Po telefonie na stację, dostajemy wiadomość, że bębny są na stacji. Coś tu jest nie w porządku. Skąd się tam wzięły? Przecież z Tebriz jest tylko jeden pociąg na dobę, ten którym przyjechaliśmy. Ale to trzeba sprawdzić. Janusz dość długo nie wraca od sekretarza. Wreszcie jest. Coś nie jest w porządku? Jakie przyjęcie? Więcej niż zimne. Opowiem wam na ulicy. W każdym razie z noclegu w ambasadzie nici. Bagaż nam przechowają. Jakoś tę noc gdzieś prześpimy. Jutro pojedziemy w góry. Ale wcześniej musimy znaleźć „Iranian Mountainering Federation”- Irańską Federację Górską. Są przecież gospodarzami w tych górach. Nasz adres IMF składa się - podobnie jak naszej ambasady - z kropki na planie Teheranu. Kropka jest na ulicy Shirazi. Kropka jest oddalona od ambasady o parę kilometrów. Pójdziemy tam piechotą. Plecaki zostają w piwnicy, więc nie powinno być tak źle. Wychodzimy na ulicę z ambasady. W cieniu można jakoś wytrzymać, ale stanie w słońcu absolutnie do przyjemności nie należy. Idziemy w kierunku tej Federacji. No i co ci powiedział sekretarz? Objechał mnie, że wyprawa nie zgłoszona. Wie pan –powiedział - jak to wpłynie na stosunki polsko - irańskie, gdy wam się coś stanie? Od razu, z góry zastrzegł, że noclegu w ambasadzie nie będzie. Zaczął mnie straszyć, że zawiadomi ministerstwo, że przyjeżdżają „dzikie grupy”. Pokazywał mi nawet telegram do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Musiałem mu jeszcze zostawić spis naszych nazwisk. Co do noclegu to polecił mi hotel za czterysta pięćdziesiąt rialsów na dobę ze śniadaniem, ewentualnie sto riasów mniej, gdy doba jest bez śniadania. Jest też za lotniskiem camping, po piętnaście rialsów za osobę. Ta ostatnia informacja jest dla nas najciekawsza. Jednym słowem przyjęcie rzeczywiście raczej zimne. A nam się marzył basen w ambasadzie. Eh! Optymiści. Tak rozmawiając idziemy w stronę ulicy Kouroh-e-Kabir. Jest pora południowej sjesty. Można to poznać choćby po postaciach leżących na chodniku Avenue Kourosh-e-Kabir. Łóżko leżącego składa się z dwóch kawałków gazety. Ulica Shirazi. Tu gdzieś powinna być IMF. Idę z Jackiem w głąb ulicy. Reszta zostaje w cieniu jakiegoś drzewa. Upał jest jednak bardzo dokuczliwy, szczególnie dla naszych pań. Zaczepiam jakiegoś chłopaka - gdzie jest IMF- podając pełną nazwę. Nie bardzo wie o co chodzi. Na migi pokazał, aby czekać, a sam pobiegł do domu po drugiej stronie ulicy. Za chwilę pojawił się drugi, trochę większy. Ten drugi zna widać język angielski. Prowadzi nas ze sobą. Stajemy przed małym, ale ładnym domem. Tu ma być IMF. Na murze nie ma żadnej wywieszki - wskazującej, aby taka organizacja miała tu swoją siedzibę. Nasz Klub Wysokogórski - odpowiednik ich Federacji też nie ma żadnych szyldów. W drzwiach domu pojawia się starszy człowiek. IMF się stąd wyniósł. Gdzie? Nie wie gdzie. W tym momencie Janusz, który doszedł z dziewczynami, daje mi jakąś kartkę IMF jest na ulicy Fisher Abad. Skąd to wiesz? Dostałem adres od sekretarza. Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? Po cholerę włóczymy się po tej ulicy. Mówiłem ci. Nie słyszałem. Nie kłóćcie się – wtrącił się ktoś z pozostałej trójki. Pod adresem, który zresztą nie zawiera numeru domu, jest numer telefonu. Spróbujemy zatelefonować. Nikt nie odpowiada. Rozkładamy plan miasta, który nam pożyczył sekretarz. Jest znacznie bardziej dokładny od naszego. Na ulicę Fisher Abad nie jest daleko. Jedziemy taksówkę zadecydowały Ryśka i Elżbieta. One maja dosyć tego chodzenia. Spacer w Teheranie w lipcowe południe do przyjemności nie należy. W taksówce pobieramy pierwszą lekcję arabskiego. Lekcji udziela nam taksometr. W okienku wyskakuje lekko zakrzywiona pionowa kreska - to jedynka, obok niej serduszko, odwrócone do góry - to piątka. Poznanie cyfr arabskich do dziesięciu jest dla mnie sprawą istotną. Jesteśmy już na ulicy Fisher Abad. Gdzieś tu musimy się zatrzymać i poszukać naszej Federacji. Przyjemnie się bardzo podróżuje taksówką. Tylko te pieniądze! W tym przypadku wyniosły dwadzieścia siedem rialsów. Znów zaczepiamy, tym razem przystojnego mężczyznę z czarnym wąsem. Ogląda kartkę z adresem IMF i wskazuje na budkę telefoniczną z automatem za dwa rialsy. Janusz wykręca numer i ma wyraźne kłopoty z dogadaniem się. Ściągamy do budki naszego „przystojniaka”, prosząc go, aby się dowiedział o numer domu, w którym jest IMF. Sprawa jest widocznie niezbyt łatwa, bo rozmowa trwa dłuższą chwilę. Wreszcie idziemy wszyscy, razem z właścicielem wąsików. Po drodze wchodzimy do jakiegoś biura, potem do drugiego. Nasz przewodnik widocznie się dopytuje, gdzie jest ten IMF. Wreszcie jesteśmy, tym razem chyba we właściwym budynku. Jest szyld, ale coś w rodzaju ministerstwa sportu. Budynek ma klimatyzację. Cudowna rzecz. Na szóstym piętrze ładna mała metalowa tabliczka „ Iranian Mountainering Federation”. Śliczne apartamenty ma ten ichni klub wysokogórski. Na ścianie w korytarzyku wisi duża panorama Alam Kuh i Tacht-e-Sulejman. Nikogo nie ma. Pokoje pozamykane. Nie, jest ktoś! Młody Irańczyk, pełniący pewnie obowiązki stróża. Uśmiecha się do nas i powtarza uparcie - six a`clock. Godzina szósta punktualnie. Widocznie tu dopiero ktoś jest o szóstej, z kim można coś załatwić. Żegnamy się z naszym uprzejmym wąsatym przewodnikiem. Nie mamy wcale ochoty wychodzić na ulicę. Nie ma jeszcze czwartej. Pojedziemy teraz na dworzec, sprawdzić tą rewelacyjną informację o bębnach. W taksówce trwa dalsza moja nauka arabskich cyfr. Zero-to malutki rombik. Dwójka jest prosta w zapamiętaniu. Dziewiątka też. Siedem jest takie same jak osiem, tylko odwrócone. Piątkę już znam. Najgorzej jest z szóstką i czwórką. Kurs kosztuje czterdzieści pięć rialsów. Bębnów, oczywiście, nie ma. Ale za to jest pięć znakomitych coca-coli z lodu, w restauracji dworcowej, w której właśnie siedzimy. Jest oczywiście klimatyzacja i ogromny portret szacha na czołowej ścianie. Na bocznej, jest już mniejszy jego małżonki - Farah Diby, a nad bufetem najmniejszy księcia. Nie wiemy jakiego. Ale następcy tronu. Przyjemnie się tak siedzi, sącząc coca-colę. Mam nadzieję, że jutro nadejdzie nasz bagaż i pojedziemy w góry. Tam będzie chłodno i spokojnie. Pobyt gdzieś w górach, nad potokiem, wydaje mi się teraz rajem. Wychodzimy przed dworzec. Elżbieta przeprasza, że za chwilę wróci. Nie ma jej dosyć długo. Gdzie byłaś? My tu wszyscy na ciebie czekamy. Byłam u Master Station - czyli po naszemu jakby zawiadowcy stacji. Świetny pomysł. No i co? Był tam jakiś cerber, ale weszłam obok niego i Master zatelefonował przy mnie do Tebriz. Ten telefon może mieć decydujące znaczenie. Taksówka po raz trzeci dzisiejszego dnia. Jest już ciemno. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy dzień się skończył. Wspaniale wygląda Teheran wieczorem. Neony mnóstwo neonów, bajecznie różnokolorowe, ruchome. I do tego girlandy różnokolorowych żarówek. Jednym słowem Teheran By Night. I znów jesteśmy w IMF. Na korytarzu leżą na podłodze liny, młotki, haki. Obok grupki dyskutantów. Znana mi atmosfera. Przyjmuje nas prezydent Federacji pan Rafatiafshar - profesor ekonomii na Uniwersytecie Teherańskim. Pan Rafatiafshar przedstawia nam pana Osseina Adili - zdobywcę Fudżijamy, jak go reklamuje. Siedzimy w przyjemnie urządzonym pokoiku. Na ścianach proporce klubów górskich, prawie z całego świata. Włoskie, francuskie, japońskie, chilijskie. Jest też proporzec Klubu Wysokogórskiego z Krakowa. Całości dopełniają ogromne biurko, za którym siedzi pan prezydent, mała szafka z albumami, czekan na ścianie i kilka ładnych zdjęć. Między innymi Demawendu. Znany nam, już z południowej wizyty, Irańczyk przynosi herbatę. Wręczamy panu prezydentowi nasz proporczyk, album, krakowską ludową laleczkę. Rozmowa z panem Rafatiafshar toczy się w miłej atmosferze, spowodowanej dobrą znajomością francuskiego przez Elżbietę i jej urokiem. Pyta się nas, czy podoba nam się Teheran w nocy. Radzi nam poznać jego nocne życie. My też na to mamy ochotę. Tylko za co? Pan prezydent wygląda imponująco, starszy, siwy pan, otoczony telefonami. Dostaniemy, oczywiście, listy polecające do Rudbarak-skąd się wyrusza w grupę Tacht-e-Sulejman i do Rineh, punktu wyjścia na Demawend. Listy polecające? W kraju dowiadywałem się, że nie potrzeba żadnych zezwoleń na działalność górską. Taki list jest formą zezwolenia. Nie bardzo mi się to wszystko podoba. Pan prezydent mówi, że między alpinistami nie ma granic, nie tylko państwowych, ale i rasowych, religijnych. Elżbieta szybko pisze po francusku dedykację na albumie, który przywieźliśmy. Album jest z Tatr i pan Rafatiafshar zadaje parę grzecznościowych pytań - jak wyglądają Tatry? My ze swej strony zapraszamy go w nasze góry. Jeszcze jedna kolejka herbaty. Dostajemy książkę, do której wpisujemy nasz program działania. Przed nami zrobiło to już kilkadziesiąt wypraw. Przeważnie irańskie. Ale jest i wpis naszych kolegów z Krakowa, którzy tu byli w 1969 roku. Wydaje się, że nic już nie zdoła zakłócić tej miłej atmosfery. Niestety! Listy polecające dostaniemy dopiero w sobotę wieczorem. No trudno, dobrze, że chociaż dostaniemy. Jakoś wytrzymamy jeszcze trzy dni w Teheranie. W grę wchodzi tylko nocleg na campingu. A więc jazda na camping. Tylko, gdzie on jest? Stara droga do Saveh, dziesięć kilometrów za lotniskiem - tylko takie mamy informacje z ambasady. Jest już późno, dziewiąta wieczór. Machamy rękami na przejeżdżające samochody. Może się zatrzyma jakaś taksówka. Stanął duży kremowy samochód. Prawie amerykański „krążownik”. Pojedzie w stronę Saveh za czterysta riasów. To jest sześć dolarów. Bardzo dużo. Proponuję sto. Do targowania się to wypychali pozostali zawsze tylko mnie. W końcu jedziemy. Za dwieście. I tak jest nieźle. Hotel za jedną dobę kosztuje trzysta pięćdziesiąt Jedziemy szeroką aleją, na końcu której, na dużym rondzie stoi ogromny, nowoczesny łuk triumfalny. Za rondem kierowca skręca w jakąś boczną drogę. Miga nam znak campingu i liczba dziesięć. A więc dobrze jedziemy. Jeszcze dziesięć kilometrów. Kierowca krzywi się na dwieście rialsów. Chce jeszcze pięćdziesiąt, że niby droga długa. Nie mam ochoty mu dać, ale pozostali-daj mu! Te pięćdziesiąt - daleko jest. O, naiwni! Nie wiemy w tym momencie co czynimy. Wchodzimy przez wysoką bramę na camping. Nikt nas nie pyta o dokumenty. Kilka niewielkich cyprysów. Wierzby płaczące, między nimi trawa. Parę samochodów stoi pod drzewami, a obok nich namioty. Niewielki camping. Rozkładamy namiot na ziemi. Będziemy spać w piątkę na rozłożonym namiocie. Mamy dwa śpiwory. Jeden pod spód, drugim się przykryjemy. Noc jest wystarczająco ciepła. Nie to jest jednak najważniejsze, bo chce nam się potwornie pić. Nie piliśmy przez cały dzień nic, za wyjątkiem coca-coli na dworcu i herbaty w IMF. Wody z kranu pić nie chcemy, ze względu na ameby. Tylko co pić? Nie mamy herbaty, cukru, z wyjątkiem kilku kostek od Miszki. Obok bramy campingu jest mały sklepik i po drugiej jej stronie - bufet. Poszli tam państwo E i J. Napijemy się choćby wody przegotowanej. Wracają. Kupili paczkę herbaty, pięć jajek- bo tanio i paczkę herbatników. W sumie zapłacili jednego dolara. Nie jest tu zbyt tanio. Miłe perspektywy, jeżeli trzeba będzie czekać tydzień na naszą żywność w bębnach. Uszczuplimy bardzo nasz zapas cennych dewiz. Herbata jest gorzka, ale świetna. Do tego po jednym jajku i po kilka ciastek. Niewiele zjedliśmy dzisiaj, a mimo to nie odczuwam głodu. Nie wiem jak inni. Inni są jednak głodni. Elżbieta i Janusz zgłaszają propozycję, aby zjeść pasztet. Nie ma sensu jeść dzisiaj-oponuję. Przychodzi mi to łatwo, bo nie jestem głodny. Jakie masz argumenty? Tu na campingu nie robimy nic, więc nie potrzebujemy dużo jeść. A co będzie, jak będziemy musieli przez tydzień kupować żarcie. Widzicie, ile to kosztuje. Do tego opłata za camping. Za camping zapłaciliśmy przed chwilą. Chodził taki jeden z zeszytem, zapisał sobie skąd jesteśmy, zainkasował dwieście dwadzieścia rialsów - po czterdzieści na osobę. I dwadzieścia za namiot. A więc nie po piętnaście, jak poinformował Janusza pan sekretarz. To była cała biurokracja campingowa. Kontynuuję - jak dostaniemy bębny to sobie odbijemy to głodowanie. Chcesz cały tydzień głodować - wtrąca Elżbieta. Pojedziemy później wyczerpani w góry i co zrobimy. Nie uratuje nas ta puszka pasztetu, jak ją zjemy dopiero jutro. Mnie się wydaje, że lepiej ją zostawić. Zarysowały się dwa obozy - Elżbieta i Janusz oraz ja, Ryśka i Jacek. No to głosujemy. Trzy do dwóch na naszą stronę. Janusz – wściekły - rzuca w brata jakimś ciężkim przedmiotem. Stary! Co się wygłupiasz. Atmosfera staje się z miejsca bardzo nieprzyjemna. Po cholerę się kłócimy! Wszyscy stali się jacyś drażliwi i wybuchowi. To wszystko wina sytuacji, zmiany warunków, zmęczenia. Musimy jednak za wszelką cenę unikać konfliktów. Taka kłócąca się grupa jest nic nie warta. To nic w sumie nie daje. Łatwiej to jest jednak sobie wytłumaczyć, niż zastosować praktyce. Camping jest jednak przyjemny. Można wziąć prysznic. Jest nawet basen. Leżymy w piątkę na jednym rozpiętym śpiworze, typu rozpinana kołderka. Noc jest pogodna. Nie ma obawy, że pogoda się zepsuje. Tu w okresie letnim deszcze są zupełną rzadkością. I tylko jedynie w postaci burzy. Patrzę na niebo, usłane leciutkimi barankami, podświetlonymi księżycem, który schowany jest za wysokim murem, otaczającym camping. Oo…! Leci sputnik. Gdzie? Tu - pokazuję palcem. Wszyscy szukają sputnika. Ryśka twierdzi, że widzi. Nie, to tylko chmury przesuwają się szybko na tle gwiazd i jedna z nich najmniejsza sprawia wrażenie jakby była sputnikiem Ale to co ja widziałem, to był naprawdę sputnik. Tłumaczę. Nastrój wśród nas trochę się poprawił. Nie jest dobrze - myślę sobie. Bębnów nie ma. Zezwolenie na działalność w górach otrzymamy dopiero w sobotę. Może to skomplikować nasz program, który przewidywał - dwanaście dni w grupie Tacht-e-Sulejman, trzy do czterech dni na Demawend, a resztę na zwiedzanie Iranu. Oby tylko bagaż nie zaginął. Bo i taka myśl mnie nurtuje. Objaśnienie zdjęć(w kolejności zamieszczania) 1. Typowy sklepik prz ulicy. Takie ulice, poza reprezentacyjną częścia śródmiejską, ciągnęły się kilometrami. I sklepiki były po obu stronach. Przechodząc obok, należało wykazać całkowitą obojętność. Spojrzenie na towar, przystanięcie na moment, wywoływało gwałtowną reakcię właściciela interesu. Ryba poczuła przynętę. Zaraz nadzieje się na haczyk...I wyciągnie się ją z...- tj. wciągnie do środka. "Wędkarz" jej nie zwolni. Ma cenę kilkudziesięciu rialsów. Sama musi odzyskać wolność! 2. Gdzieś w Teheranie, na ulicy. To jest bardzo dobre miejsce dla chwilowego wypoczynku. Kwiatki kwitną. Upał leje się z nieba. Ale jesteśmy w dawnej Persji. I to się liczy. Jacek, Ryśka i chyba autor postu.
  13. Osiemnasty lipca. W nocy budzi mnie szarpanie wagonu i wydaje mi się, jak bym słyszał charakterystyczny odgłos jadącego parowozu. Ale skąd tu parowóz-myślę sobie. Przecież to linia zelektryfikowana. I zasypiam znowu. Cicho i spokojnie. Podnoszę roletę w oknie. Stoimy na jakiejś dużej stacji. Na zegarku godzina ósma. To pewnie Dżulfa. Wagon nasz stoi naprzeciwko dużego budynku dworcowego. Budynek jest zupełnie nowy. Szkło i marmur. Nawet drzwi są ze szkła. Nigdzie nie ma napisu, co to za stacja., ale na pewno jesteśmy w Dżulfie. Wychodzę z przedziału na korytarz. Jakieś dziwne, rdzawe góry. Wyglądają, jakby je ktoś wypalił w ogromnym piecu. Nie widać na nich ani źdźbła trawy. W ładne góry jedziemy, nie ma co. Co prawda spodziewałem się, że nie będziemy w Iranie narzekać na nadmiar lasów – to nie Tatry – ale tu nie ma nawet trawy. Daleko na wschodzie widać wysoki ośnieżony łańcuch. To Zangiezurskij Chriebiet. Jeden z łańcuchów małego Kaukazu. Na peronie ruch minimalny. Miszka dyplomatycznym gestem wskazuje toaletę. Towarzystwo w wagonie mamy międzynarodowe. Trzej Afgańczycy jadący przez Teheran do Kabulu. Studiują w Moskwie, no i oczywiście znają rosyjski, stąd to wiemy. Jeden Belg z ogromną walizką. Po co on się wlecze tyle dni pociągiem. Chyba nie cierpi, jak my, na brak dewiz. A może chce odbyć egzotyczną podróż? I jest jeszcze kilku Irańczyków. Jest też drugi wagon do Teheranu, ale tamtych nie znamy. Pożegnamy się nie za długo z Miszką i jego kolegą, ale przedtem zjemy śniadanie i zamówimy u niego dużo herbaty. Wleje się nią do naszych zielonych plastykowych baniek na wodę - ochrzczonych przez nas baczkami. Nazwano tak nasze bębny to i nazwa ta nam się spodobała. Herbata będzie nam potrzebna przez cały dzień, który zapowiada się jako gorący. Poza tym po drugiej stronie granicy już wszystko za dolary. W wagonie pojawiają się kolejno: - niski, czarny człowiek, zainteresowany tym, czy mamy świadectwa szczepień, - później tamtejszy wopista, który zabiera nam paszporty i opowiada nam, że kilka tygodni temu jechała tu z Polski jakaś grupa na traktorze. Na końcu przychodzi celnik. Ten jest zainteresowany, przede wszystkim, czy mamy ruble. Tak mamy. To trzeba oddać do depozytu. Dobrze oddamy. W zamian dostajemy „kwitancję”- innymi słowy pokwitowanie. Gdzieś około wpół do dziesiątej pociąg, a właściwie tylko trzy wagony, dwa osobowe i bagażowy-ruszył. Po wagonie chodzą wojskowi i oddają nam paszporty. Stajemy i wysiadają wszyscy ci, którzy nie jadą na drugą stronę, łącznie ze strażą graniczną. Do granicy jeszcze kilkaset metrów. Już widać niezbyt szybko płynący Araks i duży stalowy most, jedyne połączenie z Iranem. Pociąg rusza wolno dalej. Goni nas jakiś motocykl. Zatrzymują nasz ogromny pociąg i wsiadają niego celnicy. Kto z panów nazywa się Jacek T.? Co się dzieje? Znowu jakieś kłopoty! Nie, to tylko celnik popełnił małą nieformalność i dobrze, że się w porę spostrzegł. Jeszcze jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów i bylibyśmy po drugiej stronie. To nie jest tylko przejazd z jednego brzegu rzeki na drugi. To jest przejście z jednego świata w drugi. W takiej chwili, w jakiej jesteśmy, czuje się to najlepiej. Pociąg jedzie wolno dalej. Płynący pod mostem Araks ma kolor zielonkawy. Ledwo, gdy tylko przetoczyliśmy się po moście, znowu stoimy. Janusz ukradkiem fotografuje rzekę. Do wagonu wchodzi oficer irański i jeszcze dwóch, ale niższych szarżą. Jesteśmy więc w Iranie. A jeszcze dwa miesiące temu, wydawało się to niemożliwe. Sądzę, że warto marzyć, bo spełniło mi się w życiu sporo marzeń. Inna sprawa, że były to marzenia nie pozbawione w jakimś stopniu prawdopodobieństwa. A spełniły się, bo włożyłem w ich zrealizowanie cząstkę swego życia. Nie odbiegajmy jednak od tematu. A tematem jest podróż, już nie do Iranu, bo jesteśmy w nim, tylko w Iranie. Pan oficer w dobrze skrojonym mundurze przejrzał paszporty i nasz pociąg toczy się dalej. Z Dżulfy radzieckiej do Dżulfy irańskiej jest tylko kilka kilometrów, a tak długo wszystko to trwa. Tak, tylko że te kilka kilometrów dzieli granica. Zgrzytnąwszy kilka razy na zwrotnicach, pociąg wreszcie stanął. Dżulfa irańska. Słońce to samo, krajobraz się nie zmienił, ale coś tu jest innego. Tamtą Dżulfę można by sobie wyobrazić jako graniczną stację w Polsce. Tej - już nie. Wyczuwa się podświadomie jakiś inny rytm życia. Po tej stacji wałęsają się grupki mężczyzn. Nigdzie nie widać kobiet. Za budynkiem stacyjnym w głębi stoją równe szeregi glinianych domków o płaskich dachach. Nic się nie dzieje. Czasami tylko przejedzie między tymi domkami samochód lub autobus, wzniecając trochę kurzu. Za to w wagonie zaczyna się coś dziać. Pojawia się grupa panów w eleganckich beżowych mundurach i druga grupa, ale ubrana mniej zdecydowanie. Pierwsi-to celnicy. Drudzy-policjanci. Drugich interesują paszporty. Między nimi kręci się jegomość zainteresowany naszymi świadectwami szczepień. Panowie policjanci dają nam do wypełnienia małe karteluszki, a po ich wypełnieniu zabierają je z paszportami i znikają. Celnicy, niestety nie chcą tak szybko zniknąć. Deklaracja celna jest najbardziej skomplikowana z tych, jakie dotychczas w czasie moich podróży zagranicznych udało mi się spotkać. Dane osobiste, gdzie się urodził, skąd jedzie, dokąd, zawód i cała masa różnych szczegółów. W rubryce, dotyczącej bagażu najciekawsze były pytania - czy delikwent nie posiada narkotyków(miałby się przyznać?), złota, szlachetnych kamieni, dywanów i broni. Po wypełnieniu przez nas deklaracji, panowie zabierają się do oględzin naszego bagażu. Na szczęście przypominam sobie jedyne słowo-jakie znam z języka perskiego(to poprawnie jest język farsi)-kunawarda. To znaczy ten co się wspina, czyli alpinista. Słówko to usprawiedliwia nasz bagaż. Zainteresowali się za to bardzo zawartością naszego zielonego baczka z herbatą. Może sądzą, że to jest alkohol. Czyżby nie wolno było wwozić wódki? Oo! Jest tu coś ciekawego. Któryś z nich znalazł moją starą wojskową lornetkę, z podziałką w środku. Zaczynają ją ciekawie oglądać. Przez chwilę mam obawy, że ulegnie konfiskacie, ale skończyło się na strachu. Pobieżna kontrola bębna. Na drugim sprawdził tylko, czy plomba jest cała. Nawet tu wierzą plombom naszych celników. Januszowi i Elżbiecie poszło gorzej. Wybebeszyli im cały plecak, łącznie z półlitrówką wódki. Wódka jednak nie zainteresowała. Więc dlaczego tak obwąchiwali naszą bańkę z herbatą. Może jednak narkotyki, ale w płynie? Poszli sobie. W wagonie duszno. Aklimatyzacja wyłączona, od chwili gdyśmy przyjechali do Dżulfy irańskiej. Oszczędzają akumulatory? Na sąsiedni tor po drugiej stronie peronu wjechał jakiś pociąg, chyba przyjechał z Teheranu. Nie pojedziemy w wagonach radzieckich do Teheranu, tylko musimy się przesiąść. Eleganci w beżowych garniturkach zniknęli w tamtym pociągu. Po peronie przechadzają się stróże porządku jego szachowskiej mości. Ubrani w ciemne spodnie, popielatą koszulę, wpuszczoną do spodni. Na głowie czapeczki a la SS. U pasa dynda pistolecik z drewnianą rączką. Z pociągu, który przyjechał wychodzą pierwsi pasażerowie i wchodzą do naszego wagonu. Pora i na nas. Wynosimy cały nasz majdan na peron. Uff! Jak gorąco. Samo południe. Jesteśmy zepsuci przez klimatyzację. Dobrze, ale gdzie jest pierwsza klasa w tym pociągu? Rzut oka na wagon. To nie ten standard, co po drugiej stronie granicy. Biedne coś są te szachowskie koleje. Wszystko to jest jednak niezbyt istotne w tej chwili. Ważne, abyśmy wtaszczyli nasze bębny do wagonu. O…nie! Plecaki-owszem, ale bębny w żadnym przypadku! Tylko do wagonu bagażowego. Zapowiada się dłuższa dyskusja. Nie mamy absolutnie ochoty, dopiero co po przekroczeniu granicy, wydawać naszych dolarów na bagaż. Do dyskusji włącza się jakiś gość znający farsi i rosyjski. Wreszcie jesteśmy górą. Upychamy plecaki na półkach, a bębny ustawiamy na podłodze, między siedzeniami. Nakrywamy je powłoczką ze śpiwora. Aby nie rzucały się w oczy. Przedział jest czteroosobowy pierwszej klasy. Ale to nie jest pierwsza klasa, którą przed chwilą jechaliśmy! Dobrze, że jest chociaż klimatyzacja. Z kratki pod oknem dmucha zimne powietrze. W sumie jest całkiem przyjemnie. Może byśmy tak coś zjedli-padają propozycje. Rozłożymy to wszystko na bębnach, przecież nikt nie będzie ich nam wyciągał spod jedzenia. Eee, nie ma się co wygłupiać. I nie wygłupimy się, bo przychodzi starszy pan w mundurze, wyglądający na kierownika pociągu. Bardzo się martwi, że nam niewygodnie tak trzymać nogi i że lepiej byłoby bębny oddać do wagonu bagażowego. Posługując się łamanym językiem Szekspira, tłumaczymy mu, że jest „very good”, i że z przyjemnością tak pojedziemy. Poszedł. A my spacerujemy po korytarzu wagonu. Okazuje się, że inni pasażerowie mają też ogromny bagaż. Tylko, że bębny są takim jego rodzajem, który zdaje się wywołuje sprzeciw. Gdyby to były worki, toboły, może walizy, wszystko byłoby w porządku. Jeszcze jedno doświadczenie na przyszłość. Na stacji pojawiają się kobiety. Jedna starsza i dwie młodsze. Pierwszy raz widzę kobiety w czadorach. Długa chusta osłaniająca całą kibić kobiety, łącznie z nogami. W razie potrzeby i twarz. Widocznie chcą jechać do Teheranu. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Bo oto do naszego przedziału wchodzi dwóch brudnych młodzieńców. Trzeci-widocznie ich szef-stoi na korytarzu. Całe to towarzystwo zaczyna wynosić nasze bębny. Rozpoczyna się dyskusja na migi, z której wynika, że chyba chcą bębny zważyć. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić bagaż. Idę z Januszem za nimi. Do odjazdu pociągu zostało około pół godziny. Nie jest dobrze, gdy te sprawy załatwia się w ostatniej chwili. Coś niecoś o tym wiemy. Obok wagi stoi, znany już nam kierownik pociągu i jakiś cywil. Tak to ten, któremu najbardziej nie podobały się bębny w przedziale. Ważą sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. W Krakowie było to samo. Dobrą wagę mają tutaj. Czterysta pięćdziesiąt rialsów za te bębny. Nie, pięćset dwadzieścia kilka. To jest siedem i pół dolara. Nie mamy rialsów, tylko dolary. Cywil chętnie nam wymieni po siedemdziesiąt dwa rialsy za dolar. Kurs oficjalny jest o trzy rialsy wyższy-takie mamy informacje. Tu jest pies pogrzebany! Facet doskonale wiedział, że nie mamy rialsów, tylko dolary i chciał na nas zarobić, a nie po to, aby uchronić skarb szacha przed stratą. Płacimy pierwsze frycowe, bo mogliśmy dać facetowi parę dolarów i byłby się zamknął. A tak to wyfrunęło prawie osiem dolarów. Załadowali je do wagonu bagażowego, który następnie doczepili do naszego pociągu. Wracamy do wagonu. Za kilka minut pociąg rusza. Czujemy jakiś niepokój. Nie stało się najlepiej, że nie mamy bębnów przy sobie. Ruszamy punktualnie o wpół do czwartej. Do Teheranu mamy około tysiąca kilometrów. Będziemy w nim jutro rano. Coś wolno jedzie ten nasz ekspres Dżulfa-Teheran - bo taką nazwę nosi. I w dodatku staje na każdej stacji. Ale jak ma nie stawać, skoro jeździ raz na tydzień. A innego pociągu z Dżulfy do Teheranu nie ma. Stacyjką jest mały budynek, otoczony czasem kilkoma drzewkami. Nieraz wydaje się po co ta stacja tu stoi, bo w promieniu paru kilometrów nie widać żadnego domostwa. Pociąg jedzie rodzajem płaskiej równiny, ograniczonej dwóch stron toru, biegnącymi równolegle do niego kopułkowatymi górami. Pozbawionymi, jak mi się wydaje śladów życia. Tylko na dole, tam gdzie coś cieknie, ewentualnie gdy teren wskazuje na to, że tu okresowo płynie woda, potok lub rzeczka, pojawiają się plamy zieleni. A gdzie jest zieleń, tam są i ludzie. Mijamy szare, gliniane wsie. Wieś taka, to duży gliniany czworobok, a w jego środku, stoją przytulone do siebie, jak komórki plastra, domy o płaskich dachach. Wieś stanowi jakby warownię, którą zburzyć jest dziecinnie łatwo. Wystarczy duży spychacz, który przejedzie przez nią na krzyż. Równie łatwo jest ją odbudować. Wystarczy trochę gliny i wody. Trafiliśmy na okres żniw. Trwa zbiór jęczmienia. Na polach widać całe rodziny. Jęczmień ścina się sierpami o ciekawym kształcie, podobnym do zminiaturyzowanej kosy. Tylko osiołki, pasące się ze stoickim spokojem, nie wydają się tym wszystkim zainteresowane. Mijamy klepisko z rozłożonym na nim zbożem i depczącymi po nim wołami. Aby z tego zboża był chleb, trzeba jeszcze oddzielić plewy od ziarna. Dokonuje się tego w genialnie prosty sposób, wykorzystując lekki wiatr. Dwóch ludzi podrzuca wymierzonymi ruchami do góry ziarno z plewami. Plewy lecą dalej, ziarno upada bliżej. Te metody zbioru młócenia nie zmieniły się zapewne od setek, może tysięcy lat. Widać pasterza ze stadem białych i czarnych owiec z zaplątanymi w stadzie kozami. Rosną drzewa - wierzby płaczące, platany, topole. Obok niewielkie, zielone plamy pól. Dookoła tych skupisk ludzkich, wyschnięte góry. Taki krajobraz towarzyszy nam teraz za oknem pociągu. Zbliża się wieczór, a my zbliżamy do Tebriz, największego miasta między Dżulfą a Teheranem. Tebriz jest stolicą ostanu, czyli odpowiednika naszego województwa. Wychodzę z Januszem na peron. Musimy czuwać nad bębnami. Do tyłu pociągu przyczepili lokomotywę i zaczynają jakieś manewry, w których bierze udział wagon, zawierający nasze miesięczne wiktuały. Nie ma specjalnie obaw- stwierdzamy i oglądamy dworzec. Jest to duży, ładny budynek, zbudowany ze smakiem. Może za duży i za ładny dla tej marnej kolei. Obok niego stoi sobie spokojnie na cokole parowóz. Pomnik lokomotywy? To są chyba reminiscencje drugiej wojny światowej. Ta linia kolejowa, mająca początek nad Zatoką Perską, oddała duże usługi w czasie wojny jako szlak dostaw ze strony aliantów dla walczących Rosjan. Parowóz słusznie zasługuje na pomnik. Na peronie jest stosunkowo dużo kobiet. Wszystkie w czadorach, tylko że pod czadorami modne spodnie i buty na słupku. Oglądam z Januszem gablotę ze zdjęciami. Taka tutejsza „Centralna Agencja Fotograficzna”. Szach z Farah Dibą i państwo Nixonowie, szach z Ali Butto, szach tu, szach tam, wszędzie szach. Już w Dżulfie ogromny portret szacha wisiał w bagażowni. W miejscu do tego celu raczej niezbyt odpowiednim - ale to mój pogląd. A mówią, że tylko u nas i w krajach ościennych był kult jednostki. Wagon z naszymi bębnami zbliża się z powrotem do naszego pociągu. Do odjazdu zostało tylko kilka minut. Co to!? Wagon odjeżdża! Nie dogonimy go, aby wyładować bębny i wrzucić do naszego wagonu. Po peronie włóczy się nasz cywil z Dżulfy. Biegniemy do niego z naszym kwitem bagażowym. Niech coś zrobi-jak wycyganił od nas dolary. We trójkę idziemy do następnego „cywila”, potem jeszcze innego. Do licha, czy tu największe szarże muszą być w mundurach? Ostatni uśmiecha się mile, rozkłada ręce i mówi – „tomorrow”, a więc jutro pojadą dalej nasze bębny. Pociąg rusza i wskakujemy do pierwszego, lepszego wagonu. Niech to krew zaleje, tyle już przejechały i musiały tu zostać. Wściekli idziemy do naszego wagonu. Dziewczyny po minach poznają, że coś nie jest w porządku. Co się stało? Bębny zostały! Gdybyśmy wiedziały, to byśmy pociągnęły za hamulec. Dobra myśl, ale teraz to nie ma sensu. Jesteśmy już za daleko od stacji. Jutro, tomorrow, maniana - wiemy doskonale, co to wszystko oznacza z doświadczeń innych, włóczących się po świecie. To może być w najlepszym przypadku jutro, a raczej pojutrze, bo jutro to my będziemy w Teheranie. A może też być „jutro” za tydzień. Tydzień czekania w Teheranie, tydzień straty czasu. Przez tydzień kupowanie z naszej skromnej, bardzo skromnej puli pieniężnej-jedzenia. Nie mówiąc o ewentualnym noclegu, bo liczymy na spanie w ambasadzie. Może to skomplikować dosyć poważnie dalszy ciąg wyprawy. Słuchajcie-mówi Janusz. Wysiadamy z Gienkiem, czyli ze mną, na najbliższej stacji i wracamy do Tebriz. Nie podoba mi się to rozwiązanie. Dobra, ale gdzie będziesz spał? Będziemy siedzieć na bębnach do rana. To nie ma sensu. Jest ciemno. Nie wiadomo jak dostać się do Tebriz. Pociąg wykluczony, bo właśnie nim jedziemy, tylko w przeciwną stronę. Autostopem – wątpliwe. Pytanie-czy nam wydadzą bębny? A poza tym nie byłoby dobrze, abyśmy się rozdzielali. Najbardziej protestują Ryśka i Elżbieta, ale one z obawy, żeby nam się coś nie stało. I mają rację, bo chyba byłby to dziwny widok, dwóch Europejczyków, wysiadających wieczorem na jakiejś takiej zagubionej stacyjce i szukających po ciemku drogi do Tebriz. Przychodzą sprawdzać bilety. Już drugi raz. Bo pierwszy raz nas sprawdzili zaraz za Dżulfą. Janusza ponoszą nerwy. Nie chce dać im biletów, tylko krzyczy do nich-gdzie jest nasz bagaż? Widząc, że jesteśmy rozłoszczeni nie na żarty-wycofują się. Nie mamy praktycznie nic do jedzenia, nie licząc puszki pasztetu, resztek masła-jeszcze z Polski, kilku kostek cukru od Miszki, orzeszków w czekoladzie, cukierków i do tego trochę chleba z Kirowakanu. Zjadamy resztki chleba z masłem, pasztet zostawiając na jutro. Na deser po kilka orzeszków i zimna herbata z fusami z zielonego baczka. Jacek śpi w jednym przedziale z facetem, który nam w Dżulfie tłumaczył z farsi na rosyjski. Jest pracownikiem radzieckiej ambasady w Teheranie. Idziemy do niego, aby nam przetłumaczył, co jest napisane na kwicie bagażowym. Kwit jest wypisany w farsi a litery są arabskie-słynne „robaczki”. Zaczynamy mieć wątpliwości do wszystkiego. Wszystko jest w porządku. Bilet jest wypisany na moje nazwisko. Napisano, że bagaż jedzie z Dżulfy do Teheranu, tylko brak jest daty przybycia do Teheranu. Zabezpieczyli się cholera. A forsę to umieli wziąć! Płacimy następne frycowe. Doświadczenia nie zdobywa się za darmo. Nasz tłumacz pociesza nas, że bagaż może przyjść za tydzień. Ładna pociecha-uśmiechamy się krzywo. Na domiar złego po powrocie do przedziału widzimy, że taki jeden chodzi po wagonie i pyta, czy chcemy pościel, ale za trzydzieści centów. Dziękujemy. Będziemy w tej szachowskiej pierwszej klasie spać w śpiworach. Nie mogę zasnąć. Co będzie, jak bębny pojutrze nie przyjadą? Szkoda, że nie wyjęliśmy z nich w Dżulfie chociaż kilku puszek. Tu jedna puszka pasztetu, a tam sto siedemdziesiąt kilogramów pyszności. Wniosek na przyszłość, trzeba mieć zawsze, w takich przypadkach, przy sobie żelazną porcję żywności. Nad górami wschodzi księżyc. Na szosie, biegnącej równolegle do toru, błyskają od czasu do czasu światła samochodów. Wagon monotonnie podryguje. Zasypiam w końcu.
  14. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd3

    Prowadziłem wtedy dziennik. Na jego podstawie, po przyjeździe do Polski, rozbudowałem swoje zapiski. Miałem świeżo w pamięci ten wyjazd. Nieco roboty było potem, aby dwa bruliony odręcznego pisma, przetworzyć na pamięć w komputerze. Zdjęcia też pomagają. Patrząc na nie, otwiera się zupełnie zapomniana komórka pamięci w mózgu. Czytając tekst, dawno zapisany, też czasem coś się otworzy nowego.
  15. Siedemnasty lipca. Terkot budzika. Przecieram oczy i wyglądam przez okno. Widok bardzo ograniczony. Stoki górskie porośnięte rzadkim lasem, raczej krzakami. Od czasu do czasu migają za oknem skałki, w miejscu gdzie wycięto, pod tor kolejowy, kawałek zbocza. Dzwonek budzika obudził Ryśkę. Jest już Tbilisi? Nie, nic nie widać. Piszczą koła pociągu, który skręca gwałtownie raz w jedną, to w drugą stronę. Przejeżdżamy tunele dłuższe, krótsze. Zasypiam znowu. Budzę się około godziny ósmej. Szkoda, przespaliśmy Tbilisi. W drodze powrotnej będziemy w nim wieczorem i też nic nie zobaczymy. Wychodzę na korytarz. Widziałeś Tbilisi-pytam się Jacka. W Tbilisi będziemy za dwie godziny. Nie żartuj! Poważnie, pociąg się spóźnia. To fajnie! Góry wyłysiały. Rośnie na nich tylko trawa. Jedziemy wzdłuż jakiejś rzeki. Rzut oka na mapę. Tak, to Kura. Przepływa przez stolicę Gruzji i wpada potem do Morza Kaspijskiego. Ładna rzeka, tylko trochę mętna. Góry się oddalają i stają się bardziej płaskie. Za oknem migają od czasu do czasu nędzne domki z szarej gliny, potem jakiś obóz pracy. Pociąg wolno wtacza się na stację. Jesteśmy w stolicy Gruzji. Godzina dziewiąta. Jest ciepło, ale nie upalnie. Tbilisi jest położone dość wysoko nad poziomem morza, a poza tym, to jeszcze rano. Usiłujemy kupić chleb, który jest nam potrzebny na śniadanie. Można dostać tylko bułki. Jak zdążyłem zauważyć prawie na każdej stacji, że można dostać pieczoną kurę z chlebem, rzadziej rybę. Słodkie bułki i ciastka. Do popicia piwo i tak zwany „kruszon”- coś pośredniego między oranżadą i sokiem owocowym. Klient dostaje to wszystko opakowane w prasę codzienną. Czytałem kiedyś książkę o Albanii napisaną przez Austriaka, który tam wędrował na skuterze razem z żoną. Otóż kupił pewnego razu w prowincjonalnej aptece maść. Maść tę sprzedawca zapakował w gazetę. Oburzył go ten drobny incydent do tego stopnia, że zaczął wątpić w osiągnięcia, w innych dziedzinach życia, tego małego kraju. Rzecz jest błaha i nie warta wzmianki, tym bardziej, że robiona jest bez złej woli. Wynika to z braku „mocy przerobowych” przemysłu papierniczego. Natomiast warta jest wzmianki mentalność pań, sprzedających wspomniane wyżej wiktuały. Pod tym względem nasze rodzime przekupki są wzorem grzeczności. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałem sobie, że jak przyjadę do Gruzji, to będą mnie otaczały stosy owoców, wspaniałe winogrona. Jedziemy od wczorajszego popołudnia przez Gruzję i nie możemy nic kupić. Co prawda nasz rejon poszukiwań ogranicza się tylko, z konieczności, do stacji kolejowych. Pociąg szarpnął i zaczął się następny etap podróży-do Erewania. Wszyscy pasażerowie wagonu wylegli na korytarz. Mamy wspaniały widok na miasto, które leży w dole. Dwa kolory dominują- czerwień dachów na małych domkach i zieleń. Te czerwono-zieloną mozaikę przecina w środku Kura. Mijamy małe charakterystyczne kościółki, widoczne na wzniesieniach, zbudowane na planie krzyża. Po drugiej stronie rzeki potężny srebrzysty pomnik…. Pociąg skręca, przejeżdża po moście nad Kurą i Tbilisi znika nam z oczu. Jeszcze tylko na szczycie góry, dominującej nad miastem widać budowlę podobną do widzianych niedawno kościółków. Ciekawe, kto kiedy i po co ją zbudował. Potem i ona znika. Odnoszę wrażenie, jak byśmy jechali na północ. Gdyby nie słońce i mapa, skłonny byłbym w to uwierzyć. Ale my w rzeczywistości jedziemy dokładnie na południe. Na horyzoncie wyrastają, przed nami powoli potężne góry. To łańcuch Małego Kaukazu. Mijamy jakąś wieś i obok toru pojawia się rzeka. To Debied, wpadająca do Kury. Będziemy jej towarzyszyć a ona nam, aż do jej źródeł. Brudna, bardzo brudna woda. Co, albo kto jest sprawcą tego zabrudzenia? Pociąg pędzi na spotkanie gór. Zbocza wznoszące się po obu stronach rzeki są coraz wyższe. Mijamy tunele, półtunele - czyli po prostu okapy chroniące tor od spadających kamieni i skał. Pociąg staje i jesteśmy w miasteczku Aławerdy. Dokoła nas góry ze skałkami na ich zboczach. Budzi się we mnie i Januszu duch wspinacza. Wymieniamy uwagi-ile tu można nowych „dróg” zrobić. Pociąg rusza. Usiłuję ukradkiem fotografować z okna. Ładne miasteczko na tle gór. Na zboczach pojawiają się pojedyncze drzewa. Za chwilę, w trakcie jazdy, rośnie już na nich gęsty las. Nasz długi pociąg wije się jak wąż. Przejeżdża teraz dziesiątki tuneli. W dole płynie, niestety dalej brudna - Debied. Najwyższe szczyty górskie skryte są w chmurach. Po którymś z zakrętów Debied znika nam z oczu i jednocześnie znika las. Górskie „kopy” pokryte teraz są tylko trawą. Po kilkudziesięciu minutach jazdy rzeka pojawia się znowu i razem z nią pojedyncze domy. Po drugiej stronie rzeki ciekawy cmentarz. Widziałem cmentarze w Polsce, cmentarze muzułmańskie w Jugosławii, gdzie grób kobiety od grobu mężczyzny różnił się tylko tym, że mężczyzna miał na kamieniu nagrobnym wykuty turban, a kamień na grobie kobiety był prosty. Biedni muzułmanie nie mieli takich szykan, tylko po prostu zwykłe kamienie wetknięte w grób. Ale ten jest jeszcze inny. Groby, grobowce jak miniaturowe świątyńki. Grobowiec jest otoczony malutkim ogrodzeniem przez znającego swój zawód kowala. W środku na czterech małych kolumnach daszek, a pod nim grób. To jeden z takich jego modeli. Skąd tu, w zagubionej w górach i chyba biednej miejscowości, taki kult zmarłych. Te groby były z pewnością bardzo kosztowne. Ta zagubiona miejscowość okazała się Kirowakanem. Miasteczko to jest uzdrowiskiem, do którego jedzie towarzysz z przedziału Jacka. Skłonny byłbym w to uzdrowisko uwierzyć, gdyby nie duży zakład przemysłowy, który teraz skutecznie zadymia okolicę i który na pewno jest sprawcą zabrudzenia biednej rzeki Debied. C`est la Vie! Usiłujemy kupić chleb. Już pora na „obiad” złożony z konserwy i chleba, bo bułki, kupione rano w Tbilisi, już się skończyły. Dostajemy duży, ciemny chleb, który najpierw został zważony a potem wyceniony na osiemdziesiąt sześć kopiejek i zapakowany w gazetę. Pociąg wciąż jeszcze jedzie do góry. Tu gdzieś w pobliżu powinien być jeden z najwyższych szczytów- a może najwyższy Małego Kaukazu - góra Aragac. Wydaje mi się, że w głębi widać duży szczyt z pasemkami śniegu. To Aragac. Pozostała czwórka pokpiwa sobie ze mnie, że wszędzie węszę śnieg. Aluzja do jazdy nad Morzem Czarnym. Tam też wydawało mi się, że widzimy momentami ośnieżone szczyty Kaukazu. Przyznam się szczerze, że lubię wodę pod tą postacią fizyczną. Bierze się to zapewne stąd, że narciarstwo jest jedną z moich pasji. Debied wyraźnie zmalała. Cieknie w dół już tylko cienka strużka. Drzewa zniknęły definitywnie, tylko wzdłuż naszej rzeczki rosną jakieś nędzne krzaki. Mijamy wsie, rozłożone u wylotów małych dolinek, spadających z pod kopulastych szczytów. Pociąg ma niestety spore opóźnienie. Liczyliśmy, że przyjedziemy około drugiej po południu do Erewania. Według rozkładu jazdy pociąg w Erewaniu miał stać około siedmiu godzin. Można więc było w ciągu tego czasu zobaczyć przynajmniej śródmieście. Chcieliśmy też pójść do Inturistu, bo wykombinowaliśmy sobie, że może się da wymienić nasze powrotne bilety kolejowe do Moskwy na lotnicze. Cena prawie ta sama, a oszczędność czasu ogromna. Zdaje się, że z tego wszystkiego będą nici. Jest już późne popołudnie, a do Erewania jeszcze spory kawał drogi. Długi tunel i... - przez dłuższą chwilę - siedzimy ciemnościach. Światła w wagonie palą się tylko na korytarzu. Koniec tunelu i pociąg lekko przyspiesza. Jesteśmy więc po drugiej stronie gór. W dole przed nami widać dość duże miasto. To pewno Leninakan, nazwa dla uczczenia wodza rewolucji. Drugie co do wielkości miasto Armenii. Tak, bo już jesteśmy od kilku godzin w Armenii. Jeszcze tylko kilka wężowych ruchów pociągu i stoimy na stacji w Leninakanie. Stąd przez Kars i Erzurum biegnie linia kolejowa do Ankary. Wychodzimy wszyscy na peron. Temperatura taka, jak i u nas o tej porze roku. Leninakan leży wysoko nad poziomem morza. Teraz pojedziemy tylko ciągle w dół. Aragac jest już dobrze widoczny. Można rozróżnić dwa wierzchołki oddzielone od siebie dość głęboką przełęczą. W podszczytowych partiach leży jeszcze dużo śniegu. Pociąg jedzie wzdłuż granicy radziecko-tureckiej, biegnącej wzdłuż rzeki Achurian. Po drugiej stronie rzeki, płynącej malowniczymi zakolami, stoją domki o glinianych płaskich dachach. To turecka wieś. Horyzont po stronie tureckiej zamykają pasma niewysokich wzgórz, biegnących równolegle do Achurianu. Gdzie ta kwitnąca Armenia? Bo krajobraz, który widzimy, wygląda raczej na księżycowy. Jakby jakiś olbrzym szedł po tych niewysokich pagórkach i ze swej sakwy czerpał garściami kamienie, wielkości dyni i rozsiewał je w regularnych odstępach dookoła siebie. Między tym kamiennym nasieniem tulą się do ziemi nędzne trawy. Tylko nad Achurianem, który oddalił się wprawo i zniknął nam z oczu, były większe partie zieleni. Mamy okazję obejrzeć sobie dokładnie granicę radziecko-turecką. Dzieli kraj socjalistyczny od kapitalistycznego. Widziałem granicę między ZSRR a Rumunią. Szeroki, zaorany pas ziemi. Po jego obu strona wysoki płot ze słupów betonowych, między którymi rozciągnięte są rzędy drutów kolczastych. Oddalonych od siebie o kilkanaście centymetrów. W Bieszczadach miałem okazję być z Rysią na granicy ze ZSRR. Ale tam był tylko wycięty szeroki, trawiasty pas i słupki z pięcioramiennymi czerwonymi gwiazdami. Ta granica, którą widzę teraz, jest imponująca. Szeroki bardzo pas zaoranej i gładkiej, prawie świeżo zabronowanej ziemi. Posiada po obu stronach, nie jeden rząd, ale trzy rzędy kolczastych płotów. Od swojej strony widzę, że na słupach są zamontowane izolatory, podtrzymujące druty. Jako elektryk z zawodu wiem, że izolatory się stosuje tylko po to, aby przewód odizolować od ziemi i wpuścić do niego prąd. Ściślej -między ziemią a przewodem - jest różnica potencjałów nazywana napięciem. Człowiek usiłujący sforsować taki płot zawsze dotyka ziemi. Zresztą druty kolczaste, nie zamocowane do izolatorów mogą być doskonale uziemione. I między nimi, a tymi na izolatorach jest wysokie napięcie. Nawet nie musi być za wysokie, aby człowieka porazić i obezwładnić. Ta wspaniała zapora graniczna jest uzupełniona jeszcze stojącymi na pasie reflektorami przeciwlotniczymi. Stoją w takiej odległości od siebie, aby jeden zapalony reflektor oświetlał doskonale pas, aż do następnego. Na tym urządzeniami czuwa człowiek żołnierz na wysokiej wieży, też niezbyt daleko oddalonej od następnej. Na pewno nie dalej, niż w zasięgu skutecznego ognia z karabinu maszynowego. Wspaniała granica. Mucha się nie przeciśnie. Tylko w którą stronę chciałaby lecieć? Czeka nas większa trakcja. Mamy nadzieję zobaczyć najbardziej chyba znaną przed odkryciem Everestu, górę świata. Biblijny Ararat.- noszący turecka nazwę Buyuk Agridag. Według mapy wznosi się tu za granicą, wzdłuż której jedziemy. Od pewnego czasu wypatrujemy go. To z jednej, to z drugiej strony pociągu, w zależności od tego, jak pociąg skręca. Mam! Zobaczyłem pierwszy. Na tle lekko zamglonego nieba, oświetlonego zachodzącym słońcem, widoczna jest bardzo słabo biała, ogromna piramida. Po chwili cała nasza piątka rozróżnia go na tle nieba. Zbliżamy się coraz bliżej do Araratu, ale go więcej nie zobaczymy, ponieważ zapada wieczór. Szkoda! Jeszcze chwilę błyszczą, jego szczytowe śniegi, w blasku znajdującego się już za horyzontem słońca. Potem to wszystko znika. Ale zdążyłem z okna wagonu zrobić mu zdjęcie. Gdzieś się zawieruszyło. Na pierwszym planie plątanina drutów telefonicznych. Według mapy, w linii prostej to jakieś piętnaście kilometrów od granicy. Wysoka góra. Ma przecież ponad pięć kilometrów. W prawo do głównego wierzchołka szerokie siodło, przełęcz. Dalej szczyt Małego Araratu. Gdzieś tu zapewne usiadła Arka Noego. Archeolodzy nie wierzą w biblijny potop. Jakaś gigantyczna powódź na terenach wokół Eufratu i Tygrysu, to było możliwe. Przecież to były rejony bardzo rozwiniętej cywilizacji. Będziemy na terenie starożytnej Persji. Jej potęga została zakończona przez Aleksandra Wielkiego. Mamy nadzieję zobaczyć Persepolis. Obok toru pojawiają się pierwsze drzewa. Mijamy od czasu do czasu małe domki, stojące w małych sadach. Ktoś na korytarzu wagonu mówi po rosyjsku, że w tych okolicach była kilka dni temu duża katastrofa kolejowa. Więc może stąd to nasze opóźnienie. Zakłócenia w ruchu kolejowym trwają aż do dziś. Wszyscy z natężeniem wypatrują miejsca katastrofy. W pewnej chwili, w małym lasku, obok toru, widać w świetle, padającym z oświetlonych wagonów, resztki pociągu osobowego. Straszliwie pogięte wagony i cała masa kół, leżących między drzewami na trawie. Wieść gminna, kursująca po wagonie, podaje dwieście zabitych. Jaki procent z tego jest prawdziwe to trudno dociec. Horyzont przed nami robi się coraz jaśniejszy. Sprawcą jasności jest Erewań stolica Armenii. Jest godzina dziewiąta wieczorem, gdy wysiadamy z pociągu. Duży, ładny dworzec. Dzielimy się na dwie grupy, jedna grupa będzie stać obok wagonu, bo nie wiemy kiedy pojedziemy do Dżulfy. Przypuszczamy tylko, że około dwudziestej trzeciej. Druga pójdzie coś zjeść. Zostaję z Ryśką. Wracają po kilkunastu minutach. Jedli tylko jakieś ciasto biszkoptowe z kakaem. Teraz na nas kolej. Jemy to samo. Nie ma po co włóczyć się po dworcu. Coś się dzieje na torze, gdzie stoi nasz wagon. Wyciągną go na bocznicę i szukaj wiatru w polu. I rzeczywiście, ledwo tylko wsiedliśmy, już gdzieś nas ciągną. Odciągnęli kilka kilometrów od dworca i zostawili na przedmieściu. Nie pozostało nic innego jak tylko pójść spać. Elżbieta pyta się Miszki, czy możemy się myć, no bo pociąg stoi właściwie na stacji. Łaskawie pozwala. Mija już czwarta doba, odkąd wyjechaliśmy z Krakowa. Jutro będziemy w Dżulfie, a pojutrze w Teheranie. Oczywiście jak się nam pechowego nic nie przydarzy. Zasypiam momentalnie.
  16. Szesnasty lipiec. W nocy minęliśmy Zagłębie Donieckie, Rostów, potem Don i teraz nasz pociąg pędzi w stronę Morza Czarnego. Świetnie się mi spało. Robimy wspólne śniadanie, zapijając to znakomitą herbatą, którą robi Miszka, czyli nasz konduktor. Wydaje się nawet być sympatyczny, choć wspomnienia awantur na Dworcu Kurskim, przed samym odjazdem, trochę mącą ten obraz. Jest ich - to znaczy konduktorów – dwóch. Pod opieką mają jeden wagon, składający się z pierwszej i drugiej klasy i samowar. Palą w nim dwa razy dziennie-rano i wieczorem, gotując wodę na herbatę. Za oknem przesuwa się nizina kubańska, pokryta polami słoneczników. Słoneczniki-jak w filmie włosko-rosyjskim z okresu drugiej wojny światowej „Słoneczniki”. A właściwie to w filmie były takie, jakie tu są. Zły los rzucił Włochów na te dalekie, od ich ojczyzny, tereny, aby tu ginęli. Skojarzenia ma się jednak inne. Na mniejszych stacjach do pociągu wychodzą wiejskie kobiety. Sprzedają pomidory, kiszone ogórki, gotowane, młode ziemniaki na sztuki. Ziemniaki w wiaderku, okraszone tłuszczem, wyglądają nawet apetycznie. Kto sobie życzy, może dostać nawet pieczoną kurę. Gorzej jest z opakowaniami, ponieważ mają do dyspozycji jedynie codzienną prasę radziecką. Po południu mamy być nad Morzem Czarnym. Ale tymczasem mamy masę roboty. Dopasowywanie butów, przyszywanie gumek do ochraniaczy przeciwśnieżnych na buty. I całe mnóstwo drobnych prac. Zostawiliśmy to na okres jazdy pociągiem, bo nie mieliśmy na to czasu, a w pociągu można to wszystko spokojnie zrobić. Krajobraz staje się coraz mniej monotonny. Pojawiają się pierwsze wzgórza. Zaczyna się pogórze Kaukazu. Wzgórza, a właściwie małe góry, są pokryte lasem. Trasa pociągu wije się coraz bardziej. Pojawiają się pierwsze tunele. Na niektórych szczytach widać małe skałki. Mapa terenów, przez które jedziemy zmieniła kolor z zielonego na czerwony. Niezauważalnie mijamy przełęcz i pociąg zjeżdża w dół. Jesteśmy w Tuapse. Jaskrawo biały dworzec i malutkie palmy na peronie. Już bardzo blisko powinno być morze. Ledwo pociąg ruszył, pojawiło się kilka dźwigów i basen portowy. Pociąg skręcił w lewo i jedziemy tuż nad brzegiem morza. Morze jest przeźroczyste i zapewnie chłodne - dla nas, bo w korytarzu wagonu, z którego go oglądamy-upał. Tor dzieli od morza wąski pasek kamienistej plaży, wypełniony teraz tłumem ludzi. Ach, jak przyjemnie byłoby ponurkować wśród nich, z maską i płetwami. Przypominają mi się śliczne plaże Bułgarii, do których tłukliśmy się po dwie doby pociągiem przez Ukrainę i Rumunię. Siedząc w wagonie, gdzie się tylko dało. O wiele póżniej Jugosławia, ale Syreną. Raz świeżo po remoncie silnika. Pod Donowaly na Słowacji musiałem wyjąć jej „gril” i modlić się,by dojechać jakoś na przełęcz. Silnik się szybko docierał i przy okazji gotował. Potem mieliśmy Malucha. Do podróży z synkiem był w sam raz. Doszedłem do mistrzostwa, w upychaniu w nim setek potrzebnych i nie potrzebnych rzeczy. Ale spanie w nim i tymi rzeczami, to już zasługiwało na medal olimpijski. Ryśka wzdycha teraz do Bułgarii, a jeszcze kilka tygodni temu nie chciała o tym słyszeć. Tylko Iran i Iran. To są chwilowe emocje. Znikną, jak tylko odjedziemy od morza. Przecinamy co chwila małe krótkie rzeki, wypływające z pobliskiego Kaukazu, który staje się coraz wyższy. Niedaleko od brzegu leży wrak statku, który osiadł na mieliźnie. Po łańcuchu kotwicznym wdrapują się na pokład poszukiwacze przygód. Za chwilę następny wrak, dosłownie przy samym torze. Może to pozostałości jeszcze z wojny? Ludzie, masa ludzi. Każdy kawałek tej kamienistej plaży jest zajęty. Tu można leżeć tylko na pneumatycznym materacu, albo też na specjalnych pomostach, postawionych dla wygody plażowiczów. Soczi. Uroczy biały budynek dworcowy i palmy, teraz już znacznie większe. Chodzę po peronie, sądząc że kupię jakieś owoce. Nie ma nic. Ruszamy dalej. Góry jeszcze wyższe. Kopulaste szczyty wznoszą się jeden nad drugim, pokryte szczelnie lasem. Jedziemy jakby wśród ogromnego parku. Palmy, figi i pinie. Nieznane mi drzewa o liściach podobnych do liści akacji, pokryte są całe delikatnym, różowym puchem. I ciągle mamy przy sobie morze. Jasne przy brzegu, dalej ciemno-niebieskie. Może uda nam się tu kiedyś przyjechać. Kilka tygodni posiedzielibyśmy w Kaukazie, a później tu nad morzem. Na razie to łatwiej jest nam wyjechać do Iranu, niż do Wielkiego Brata. Adler, Leselidze, Gagra - to nazwy stacji, które kolejno zostają za nami. Jesteśmy już w Gruzji. Napisy na budynkach stacyjnych pisane są, nieznanym nam, alfabetem. Suchumi. Ciepły wieczór. Spacerujemy po peronie. Lekka bryza porusza koronami palm. W głębi ciemnieje Kaukaz. Pociąg jedzie dalej. Rozświetlone domy na górskich stokach. Jesteśmy już w Kolchidzie, bajecznej i mitycznej dla Greków krainie, którzy tu się zapuszczali w czasach starożytnych. Jednym z miejsc na ziemi, gdzie można by było umieścić raj. Na północy krainy potężny Kaukaz, chroniący przed dalekim, zimnym oddechem Oceanu Lodowatego. Na południowym wschodzie Mały Kaukaz. Też potężna zapora, ale przed suchym i ciepłym wiatrem z pustyń Środkowego Wschodu. Tylko na zachód jest ta kraina otwarta - w stronę Morza Czarnego. Morzy mnie sen. Jeszcze bronię się przed nim, mając nadzieję, że jak wyjdzie księżyc, to w jego blasku błysną gdzieś w głębi śniegi najwyższych szczytów Kaukazu. Sen jest jednak silniejszy. Ryśka już śpi. Nastawiam budzik na godzinę w pół do piątej. O piątej rano mamy być w Tbilisi. Chciałbym zobaczyć to miasto i ona też.
  17. Zagronie

    Egzotyczny Iran_cd2

    Jechaliśmy tam w roku 1972. Mam jakieś bilety na miejsca sypialne z Moskwy do Dżulfy. Na część irańską nie mam. Mam tylko skaner do filmów i przeźroczy. Ale jak to jest ważne to będę miał w pamięci. Jak się przypomniesz w przyszłości to zeskanuję. Albo sfotografuję. Narazie mam małe urwanie głowy. Ponieważ zobowiązałem się po Iranie przesłać wspomnienia z wyprawy w Hindukusz i z trekkingu do Indii. Mam pełno zdjęć(do Iranu też trochę-będa publikowane). Gdzieś to poginęło. Przeźrocza mam, ale skanowanie ich jest żmudne. A czyszczenie z plamek Corelem to katorga. Szukam teraz zapisków na CD, już będących po korekcji Corelem. Pozdrawiam Zagronie
  18. Piętnasty lipca. Słychać stukanie do drzwi. To konduktorka chodzi po wagonie i budzi pasażerów. Za chwilę terkocze budzik. Zaspani, przecieramy oczy. Tak, to już trzecia godzina. Świetnie mi się spało. Zaczynamy pakowanie. Niewiele powyciągaliśmy z plecaków, a zabiera nam to prawie godzinę. To częściowo wina tłoku. Pięć bębnów, cztery duże plecaki i cztery osoby w jednym przedziale. Jacek spał kilka przedziałów dalej. Konduktorka zwraca nam bilety, które nam zabrała w Brześciu. Od pół godziny jedziemy przedmieściami Moskwy. Brzask. Pociąg wolno wjeżdża na Dworzec Białoruski. Po peronie bagażowi jeżdżą malutkimi wózeczkami na trzech kółkach. Na dwa takie wózki wchodzi cały nasz dobytek. Prosimy, żeby podjechali do postoju taksówek bagażowych. Jedziemy przez obszerny plac przed dworcem, w stronę jakiegoś pojazdu, który przypomina mikrobus. To ma być taksówka bagażowa? Kierowca zwęszył interes. Chce dziesięć rubli do Dworca Kurskiego. To za dużo. Wytargowaliśmy sześć. Jeszcze Ryśka skoczyła rozmienić dziesięć rubli na drobne. Posiadanie drobnych jest ważne, bo na świecie istnieją bardzo częste zwyczaje nie wydawania reszty, mimo umówionej kwoty. Jedziemy, przed tym zapłaciwszy bagażowym cztery ruble, za podwiezienie wózkami. Szerokie moskiewskie ulice. Puste. Moskwa jeszcze śpi. Dworzec Kurski. Szybko wyładowujemy nasz bagaż i ustawiamy to wszystko na chodniku przed dworcem. Pierwsze wrażenie-ogromny budynek dworcowy. Ściany ze szkła. Ale co u licha! Wzdłuż czołowej ściany na chodniku, leżąc na gazetach, śpią dziesiątki ludzi. Twarze tych osób są doskonałym potwierdzeniem faktu, że Związek Radziecki jest krajem wielonarodowościowym. Widok ten jest w pewnej sprzeczności z moją świadomością o ZSRR, kształtowaną przez tak zwane „źródła informacji” od chwili, gdy nauczyłem się czytać. Spojrzawszy na to okiem człowieka dorosłego i bez uprzedzeń-to znacznie lepiej jest spać nawet na gazecie, niż męczyć się całą noc na ławce. Najlepiej o tym wie ten, kto miał okazję z takich, czy innych powodów przespać noc na dworcu kolejowym. A poza tym co robić z tą całą masą ludzką, ze wszystkich republik, która przyjeżdża codziennie do Moskwy. Hotele dla wszystkich? Absurd! Po tych pierwszych przelotnych wrażeniach zabieramy się do roboty. Robię szybko-bo podobno nie wolno-„rodzinne” zdjęcie na tle dworca. Nie mieliśmy dotychczas czasu, aby się wszyscy razem z naszym ekwipunkiem sfotografować. Teraz poszukamy Inturistu, gdzie powinien spokojnie leżeć nasz telegram o zarezerwowanie miejsc w pociągu do Dżulfy i gdzie zrealizujemy nasz voucher. Niestety życie bez kłopotów byłoby zbyt piękne. Nie ma żadnego Inturistu na Dworcu Kurskim. Informacja uzyskana w Inturiście w Warszawie, że jest takowy na tym dworcu okazała się bzdurą. Pociąg do Dżulfy, owszem, jest dzisiaj, o dziewiątej czterdzieści pięć, peron trzeci. Nasz voucher zrealizujemy w Inturiście na Placu Rewolucji. Wszystkie te informacje uzyskujemy w informacji kolejowej. Zbliża się szósta. Dworzec coraz bardziej się zapełnia. Robi się coraz cieplej. Jest już nawet prawie duszno. Krótka narada. Co robimy dalej. Musimy najpierw przenieść nasz bagaż na peron trzeci. Poszukiwania za bagażowym nie przynoszą rezultatu. Tu na perony dochodzi się skomplikowanymi tunelami. Do których, aby zejść, trzeba przemierzyć plac pod dworcem, a potem zejść po schodkach. Bagażowi działają tylko we wspomnianych tunelach. Tak, że korzystając z bagażowego, musielibyśmy sami przenieść nasz bagaż większą część drogi na peron i w dodatku zapłacić. Przeniesiemy sami. Z plecakami uporaliśmy się szybko. Gorzej będzie z bębnami. Dobrze, że mam nosiłki. Niosę pierwszy bęben. Ciągnie mnie potwornie do tyłu. Gdy dochodzę na peron, zaczynają mi się uginać nogi. Jeszcze muszę przenieść jeden, a następne przeniosą Janusz i Jacek. Bębny mamy na peronie, plecaki też. Ryśka zostanie z bagażem. Ja z Jackiem pojedziemy na Plac Rewolucji. Elżbieta i Janusz kupią coś do jedzenia na drogę. Chce nam się wszystkim bardzo pić. Jest duszno. Odkrywamy na dworcu automaty ze świetną, gazowaną wodą. Za kopiejkę woda czysta, za trzy - z sokiem. Niestety nikt nam nie chce rozmienić pieniędzy. Na szczęście Jacek ma jeszcze z Polski parę kopiejek i to nas ratuje z opresji. A teraz pojedziemy obydwaj na Plac Rewolucji. Jacek jest moim „cicerone”. Voucher jest wypisany na moje nazwisko. Na Plac Rewolucji jedziemy metrem. Jak mieliśmy się okazję później przekonać, to znakomity środek lokomocji. Pięć kopiejek wrzuca się do szczeliny, jak w automacie telefonicznym, bramka się otwiera i można wejść do podziemi Moskwy. Za te pięć kopiejek na upartego można tam przebywać cały dzień, przemieszczając się z jednego końca na drugi tego ogromnego miasta. Jeszcze raz, niestety, jesteśmy ofiarą błędnych informacji. Inturist na Placu Rewolucji jest, ale nic nie wskazuje, że tu sprzedają bilety kolejowe. Ktoś nam radzi, aby iść na Prospekt Marksa. To niedaleko, pójdziemy piechotą. Przed sobą mamy Plac Rewolucji. Po drugiej stronie mury Kremla. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wydawało mi się, że Kreml powinien być na wzgórzu. Widać słynne baszty kremlowskie a na nich pięcioramienne ogromne czerwone gwiazdy. Z tej odległości wydają się być niewielkie. W głębi widać jakąś śliczną cerkiew z mnóstwem kolorowych kopuł. To na Placu Czerwonym-mówi Jacek. Zaczekaj-mówię. Zrobię sobie zdjęcie. Mam nadzieję, że jak kupimy bilety to się z godzinkę powłóczymy po Placu Czerwonym. Przechodzimy obok Teatru Wielkiego. Fronton teatru w remoncie. Nie ma tu Inturistu. Mieści się w hotelu „Metropol”. Teraz sobie przypominam, że gdzieś tą nazwę słyszałem. Może to chodziło o hotel „Metropol” w Warszawie. Nie wiem. Krążymy dookoła budynku. Wszystko zamknięte. Gdzie się zrealizuje ten przeklęty voucher. Dzisiaj jest sobota i dzień dla moskwian wolny od pracy. Ale chyba Inturist pracuje? O może tu! Na szybie są namalowane wagoniki. Już stoi kolejka ze sześć osób. Ale co to? Otwarte od dziewiątej! A my mamy pociąg o dziewiątej czterdzieści pięć. Nikła nadzieja, że zdążymy. Sześć osób przed nami i w dodatku nie wiadomo dokładnie, czy to tu. Jesteśmy z Jackiem zrezygnowani. Nie ma sensu stać i tak nic nie załatwimy. Odkrywam w pobliżu automaty z wodą sodową. Jacek grzebie w kieszeni i wyciąga jedno i trzykopiejkówkę. Będą dwie wody. Pojawia się Janusz z Elżbietą. Mają do nas pretensje, że nie stoimy w kolejce. No, dobrze, staniemy, tylko że w dłuższej, bo już urosła. Musimy się kogoś spytać, gdzie realizuje się ten voucher. Ktoś z obsługi otwiera drzwi i zastawia je krzesłem. Jednocześnie pojawia się milicjant. Zwrócił uwagę na nas wcześniej, niż zdążyliśmy się go spytać. Co my tu robimy? Pada pytanie. Myśmy chcieli kupić bilet do Teheranu i tu pokazujemy mu voucher. Pierwsza brama-pada odpowiedź. Zbliża się ósma. Idziemy do tej bramy. J i E tu byli, ale nie sądzili, że tu można kupić bilet do Teheranu. Tu też już jest kolejka. Jak tylko otworzą drzwi to wtargniemy pierwsi do środka. Innego wyjścia nie mamy. Gra idzie przecież o cały tydzień. Dziś, albo w przyszłą sobotę? Zajmuję strategiczna pozycję przed zamkniętymi drzwiami wejściowymi. Czekający, będący wcześniej przede mną, nie protestują. To dobrze. Czekam tu z Januszem. Elżbieta - którą boli żołądek i Jacek gdzieś sobie poszli. Otwierają się drzwi i milicjant, podobny do poprzedniego, zastawia je krzesłem. My chcemy bilety do Teheranu, czy to tu? Tak, to tu. Tylko gdzie sprzedają? Pomieszczenie jest duże, a my nie możemy sobie pozwolić, aby chodzić później i dopytywać się, gdzie sprzedają bilety.. Jak ten czas potwornie wolno i jednocześnie szybko - myśląc o godzinie odjazdu pociągu - leci. Wolno, bo czekamy na godzinę dziewiątą, od której zaczną tu pracować i szybko, bo do odjazdu pociągu zostało nam niewiele ponad godzinę. Zaczynają się schodzić pracownicy Inturistu. Zaraz za drzwiami zajmuje miejsce młoda dziewczyna. To na pewno informacja. Wykorzystując chwilę, gdy nasz cerber w policyjnym mundurze gdzieś się zawieruszył, wpadam do środka i pokazuję dziewczynie voucher, pytając gdzie to się załatwia. Wskazuje ogólnie kierunek. Ale dopiero o dziewiątej. Oczywiście! I wycofuję się na moją strategiczną pozycję. Do bramy wjeżdża duży samochód ciężarowy. Wywołuje to małe zamieszanie i cała kolejka się przemieszała. Nieźle, dla nas, bo może nikt nie wpadnie na myśl, że podeszliśmy. Ustalamy najkrótszą drogę na Dworzec Kurski. Biegiem do najbliższej stacji metra. I na szczęście to tylko jeden jego przystanek. Pięciokopiejkówki na metro ściskam cały czas w kieszeni. W ręce trzymam voucher i bilety z Warszawy do Dżulfy, bo może będą potrzebne, za chwilę. Dziewiąta! Krzesło się odsuwa i wpadamy z Januszem do środka. Mamy szczęście. Trafiliśmy na właściwą kasę, tylko…, że ona nie zdąży wypisać biletu. No, nie! Wyciągamy nasze oklepane argumenty, że przecież nie będziemy siedzieć w Moskwie do przyszłej soboty. Zabiera się do roboty, tylko musimy dopłacić czterdzieści pięć rubli. A więc jednak pierwsza klasa z Dżulfy do Teheranu. I tak na tym dobrze wyszliśmy, bo dopłacamy zamiast po dziesięć dolarów, jak żądano w Warszawie, tylko po dziewięć rubli na osobę. Pojawił się Jacek z Elżbietą. Proponujemy im, aby jechali na Dworzec Kurski, gdzie siedzi przy bagażach Rysia i przenieśli nasz dobytek w pobliże wagonu do Dżulfy. Świetnie się dziewczyna spisała. Jest dwadzieścia po dziewiątej i mamy bilety. Oby tak pracował nasz krakowski Orbis. Teraz wszystko zależy od naszych nóg. Do odjazdu pociągu zostało niecałe dwadzieścia pięć minut. Biegniemy do metra. Widok w Moskwie chyba nie często spotykany. Bieg w dół po ruchomych schodach. Nadjeżdża metro. Wchodzimy do środku i za chwilę wyskakujemy na stacji Kurskaja. Skaczę po dwa, trzy stopnie do góry po ruchomych schodach. W ferworze przebiegam, zamiast przez wyjście, przez automatyczne wejście do metra. Słyszę tylko silny trzask zamykających się automatycznie ramion. Urządzamy z Januszem sprinterski slalom między ludźmi. Pomyśleć- jeszcze kilka godzin temu na Dworcu Kurskim było spokojnie a teraz przewalają się tłumy. Trzeci peron. Pociąg już stoi. Za pięć minut odjazd. Bagaż też stoi, w tym samym miejscu, co stał. Jacek z Elżbietą przyszli dopiero przed chwilą i ktoś, wyglądający na kolejarza, powiedział im, że wagon do Teheranu jest z tyłu pociągu. Pobiegli tam, ale okazało się, że to był wagon do Ankary. Do Teheranu jest z przodu pociągu. Przenosimy błyskawicznie nasze trzysta kilogramów. Są dwa wagony, ale tylko do Dżulfy. Nie do Teheranu. Dobra! Może być do Dżulfy. Konduktor wagonowy ogląda bilety. Nie pojedziemy-stwierdza. Jak to nie pojedziemy! Kupiliśmy dopiero bilety w Inturiście. Zaczynamy się na niego wszyscy wydzierać. Nie pojedziemy, bo miejsca, które mamy wypisane na bilecie, on ma zajęte.(Tu trzeba przyznać, że mieliśmy trochę szczęścia, otrzymując miejscówki do Dżulfy). Atmosfera robi się gorąca. Do akcji włącza się dyżurna peronowa. Telefonuje do Inturistu. Jak zwykle w takich przypadkach, nie może się połączyć. Prosimy konduktora sąsiedniego wagonu, który jedzie tylko do Erewania, aby nas wpuścił. Dalej sobie jakoś poradzimy. Zrozumiał naszą sytuację-wsiadajcie! W takich przypadkach ciężary kilkudziesięciokilogramowe stają się dziwnie lekkie. I za chwilę wszystko ląduje w wagonie. Pociąg rusza. Pojawia się Janusz. Wszystko się wyjaśniło. Inturist -prawdopodobnie w pośpiechu- pomylił się. Przenosimy się do tego wagonu, do którego mieliśmy wsiąść. Wagon jest prawie pusty. Konduktor nagle robi się słodziutki. Niech cię diabli! A przed chwilą zostawiłby nas na peronie, nie zastanawiając się. A może wiedział co robi? Licho go wie! Jedziemy! Marzyłem o tej chwili. Właśnie najbardziej o tej, że będę siedział w wagonie Moskwa-Teheran. Tu kilka słów wyjaśnienia- sądziliśmy, że jak wsiadając w Moskwie do wagonu, dojedziemy nim do Teheranu. A jak było w rzeczywistości - to później. Jak to dobrze, że człowiek szybko zapomina złe chwile. Wszystko, co się działo dosłownie przed momentem, staje się nieważne, odsuwa w tył. Oglądamy ciekawie przedział. Pierwsza klasa. I rzeczywiście pierwsza klasa. Klimatyzacja, prysznic i perspektywy znakomitego wypoczynku przez cztery dni. Zajmuję z Rysią przedział dwuosobowy, który posiada łóżko piętrowe, pod oknem stolik a obok niego fotel. Z przedziału bezpośrednio wchodzi się do łazienki, gdzie jest umywalka, prysznic i sedes. Łazienka ma połączenie z sąsiednim, identycznym przedziałem, gdzie jedzie Janusz z Elżbietą. Drzwi do łazienki z przedziałów są wzajemnie blokowane. W takich luksusach jeszcze nie podróżowaliśmy. Jacek jako samotny dostał za towarzysza podróży jakiegoś młodego człowieka, który jedzie na wczasy do Kirowakanu. Pociąg opuszcza Moskwę. Upychamy nasze rzeczy. Plecaki na górę. Bębny pod stolik. Teraz prysznic. Jesteśmy brudni i spoceni. W Moskwie też potrafią być upały. Dowód na to mieliśmy dzisiaj rano. Ktoś- już nie pamiętam kto - odkrywa, że konduktor robi herbatę. Zamawiamy po dwie. Są mocne i gorące. Duże szklanki stoją w metalowych koszyczkach, z szerszą podstawą. Lubię taką herbatę. Jest świetna. Równie dobry jest nastrój naszej piątki. Za oknem pociągu krajobraz podobny do naszego Mazowsza. Tak więc wygląda Rosja. Według mapy rzeka, która teraz widzimy, to Oka. Rzeka Oka, płynie jak Wisła szeroka… Tak nas uczono w dziecięcych latach. Była wtedy czysta i szumiała jak Wisła. Dzisiaj też jest podobna do Wisły, bo równie brudna. Miasto Tuła. Stąd pochodziły słynne samowary tulskie. Orzeł, Kursk. Miasta, które są związane z najbardziej ponurym okresem w historii ludzkości-drugą wojną światową. Po drodze, z okna pociągu, oglądamy jeszcze pogrzeb kołchoźnika, jadącego w trumnie na samochodzie ciężarowym. Nieboszczyka poprzedza niewielki tłum jego pobratymców. Cały ten pochód otwiera chorąży ze sztandarem w barwach narodowych i czerwona gwiazdą na szczycie. Tak nam upłynął kolejny dzień podróży do Iranu.
  19. Wyprawa Wreszcie jedziemy! Na razie tylko tramwajem do stacji, ale jedziemy. Tramwaj pusty. Kto by o tej porze nim jeździł. Chyba tylko tacy, jak my, wariaci. Gdy wysiadamy pod dworcem zaczyna padać. Za chwilę formalnie leje. Chowamy się pod dach, obok baru „Smok”. Kilka kroków od nas jest waga. Stawiam najpierw na wagę plecak Ryśki. Dwadzieścia pięć kilogramów. Potem mój-trzydzieści cztery. Deszcz przestaje padać. Idziemy na dworzec. Na zegarze dworcowym jest dokładnie północ. Zaczyna się trzynasty lipca. A ja lubię trzynastkę. Trzynasty lipca. Pozostałej trójki jeszcze nie ma. Mamy godzinę czasu do odjazdu. Zobaczę, co się dzieje z nami „bębenkami”. Zaglądam do bagażowni i…-co u licha! Gdzie są? Pojechały do Warszawy. Sprawdzam w rozkładzie jazdy, jaki pociąg pojechał w tym czasie do stolicy. Kilkanaście minut temu był osobowy. Przyjeżdża cztery minuty przed nami. Chyba ich gdzieś po drodze nie wyładują. Ale kto je wysłał? Może Janusz. O wpół do pierwszej przychodzą Janusz, Jacek i Elżbieta. Odprowadza ich mama Jacka i Janusza. Janusz wyjaśnia, że rzeczywiście był na stacji wieczorem, kupił bilet bagażowy za trzysta złotych. Skąd taka duża suma? Ale sądził, że bębny pojadą naszym pociągiem. Nic może się nie stało. Może dojadą do Warszawy. Ale od tej chwili musimy przestrzegać zasady. Wszyscy razem i nasz bagaż z nami. W przedziale pociągu, oprócz nas, jedzie jakiś pan. Może jedzie na delegację. Dobrze, że mamy miękkie siedzenia. Usiłuję spać, ale nie za bardzo mi to wychodzi. Myśli leniwie przepływają przez głowę. Powinniśmy po przyjeździe szybko uwinąć się z wizą i biletami. Potem pociąg do Moskwy i jeszcze cztery dni spania do Teheranu, do którego mamy prawie sześć tysięcy kilometrów. Jest szósta dwadzieścia, gdy wysiadamy na Dworcu Głównym w Warszawie. Nawet dobrze, że tak wcześnie przyjechaliśmy. Spokojnie teraz sobie przewieziemy nasz bagaż na Dworzec Gdański, skąd pojedziemy do Moskwy, ale przed tym poszukamy naszych bębnów. Przyjechał właśnie nasz wspomniany osobowy z Krakowa. Idziemy z Januszem próbować złapać jakiś samochód „na fuchę”. To zawsze taniej. Ale nie stają. Pojedziemy taksówką bagażową. Szefie! Pięć osób z bagażem na Dworzec Gdański. Ile? Sto dwadzieścia. Stówa. Dobra-wsiadajcie. To nie tu-szefie. Podjedź pan pod wyjście. Przyjemnie się jedzie w takich okolicznościach nawet taksówką bagażową. Ludzie idą do pracy a my mamy urlop. I to jaki urlop! Na gdańskim bagażownia jeszcze zamknięta. Widocznie kolej nie przewiduje podróży nocą z bagażem. Zostawiamy bębny na rampie obok. Plecaki zanosimy do przechowalni bagażu. W informacji kolejowej dowiadujemy się, że tak łatwo do Moskwy nie dojedziemy. Nie ma mowy o żadnych miejscówkach-raczej biletach sypialnych. To nie wyjazd do Bułgarii, gdzie się zawsze weszło do wagonu, choć był z miejscówkami. Tu jeżdżą tylko wagony sypialne. Pozostaje tylko jazda do Brześcia. A stamtąd będzie może jakiś radziecki pociąg do Moskwy. Janusz z Elżbietą powinni już jechać do ambasady irańskiej, aby być tam jak najwcześniej. Nie mamy jeszcze wypełnionych „druczków”, potrzebnych do otrzymania wiz. Po trzy druczki na osobę w języku francuskim. Na każdym z nich należy nakleić swoją podobiznę. Robimy to parapecie w poczekalni. Ryśka, Jacek i ja jedziemy do Orbisu na Bracką, obstawiać kolejkę po bilety, a Janusz a Elżbietą –do ambasady. Kolejka w Orbisie niezbyt długa. Na wszelki wypadek sprawdzamy dokładnie, gdzie sprzedają bilety do krajów kapitalistycznych. Bo wprawdzie na każdym okienku jest wyraźny piękny napis, czym się zajmuje dana pani za szybą, ale czasami lubią się pojawiać małe karteczki, na których się pisze, że ta kasa jest otwarta do tej, a tej godziny, albo że będzie jakaś przerwa. I w ten sposób nagle zostajemy na „lodzie”. Tak więc stoimy sobie w kolejce, czekając na Elżbietę i Janusza. Ale po co mamy wszyscy stać. Jacek postoi godzinkę, później my. I tak dalej. Idę z Ryśką do domu towarowego „Centrum”. Chcemy kupić linę tak zwaną podciągową. Bo nasza jest już stara i zużyta. Liny nie ma. Wracając, wstępujemy do „Lotu”. Pytam się o bilet z Erewania do Kijowa. Nie, nie można kupić, bo jednym z punktów podróży musi być Warszawa. To może być i Warszawa. A z Warszawy też można dostać? Ile się płaci za bagaż? Po siedem złotych za kilogram. Szybko obliczam opłatę za bagaż, dodaję do tego opłatę za bilet, wynoszącą około osiemset złotych. W sumie taniej, niż za bilet kolejowy! Znakomicie! Ale nie to jest najważniejsze. Nie będziemy musieli się męczyć tyle dni. I wreszcie na pewno pojedziemy a raczej polecimy, bo są bilety. Świetnie! Idziemy na śniadanie, a potem do Jacka. Opowiadam mu o takiej możliwości podróży. Choć coś mnie niepokoi. Dlaczego poprzednie wyprawy do Iranu nie korzystały z tak znakomitego pomysłu. Spostrzegam, że w tym samym hallu na Brackiej są kasy „Lotu”. Ciekawe co tu mi powiedzą. Kasjerka szybko oblicza cenę i podaje ponad dwa tysiące złotych dewizowych. Proszę!? Pytam. To ponad sto dolarów. Rzednie mi mina. Okazuje się, że poprzednio pytając o cenę biletu nie powiedziałem, że jedziemy do Iranu. A miłej informatorce nie wpadło do głowy, żeby nas spytać dokąd jedziemy. A to jest subtelna różnica-bo gdy się leci do Erewania i zostaje w Związku Radzieckim to płaci się za bilet lotniczy z Warszawy do Erewania siedemset złotych. A gdy się leci do Erewania i dalej jedzie do Iranu, pociągiem, to płaci się za bilet ponad sto dolarów. Teraz mi się wyjaśnia, dlaczego wszystkie poprzednie wyprawy do Iranu korzystały tylko z pociągu. Czekamy z niecierpliwością, kiedy wrócą Elżbieta i Janusz. Przychodzą około dziesiątej. Z daleka po minach widać, że coś nie bardzo jest w porządku. Najpierw natknęli się, na znaną nam z okresu starania się o wizy, starszą panią, prawdopodobnie sekretarkę sekretarza ambasady. Owa pani oświadczyła, że wizy będą w sobotę. A potem- po prośbach i tłumaczeniach, że mamy tylko jeden pociąg w tygodniu - w piątek! Widząc, że tą drogą nic nie wskórają E i J postanowili się dostać do sekretarza ambasady. Po pewnych trudnościach stanęli, a raczej usiedli przed jego obliczem. Tak siedząc i pijąc herbatę oraz powtarzając znane argumenty, że pociąg, że raz na tydzień, wytargowali-bo tak to można nazwać-ostateczny termin otrzymania wiz, godzina szósta wieczorem. Opowiadam Januszowi o biletach lotniczych. Potem idziemy wszyscy do „Inturistu” dowiedzieć się, kiedy dokładnie odjeżdża pociąg do Dżulfy. Mamy rozkład jazdy kolei radzieckich, ale sprzed trzech lat, ale przypuszczamy, że nic się nie zmieniło. I faktycznie wszystko się zgadza. Pytamy miłego młodego człowieka(okazuje się, że jest z Krakowa) jak przedstawia się sprawa miejsc w pociągu z Moskwy do Dżulfy. W odpowiedzi proponuje nam, aby telegraficznie zarezerwować sobie miejsca. Należy nadać telegram do Inturistu w Moskwie, który znajduje się na prospekcie Marksa, albo do Inturistu na dworcu Kurskim, z którego odjeżdżamy do Dżulfy. Informacja, że jest Inturist na dworcu Kurskim okazała się potem nieprawdziwa i narobił nam trochę kłopotu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie jesteśmy w Warszawie. Teraz postanawiamy iść do „Areofłotu” z pytaniem, czy jak będziemy na terenie ZSRR, to czy będziemy mogli kupić bilety lotnicze za ruble, pomimo posiadania wiz irańskich. Okazuje się, że można. Zależy szczególnie na tym Elżbiecie i Januszowi, bo chcą wcześniej wrócić do Polski, lecąc z Erewania do Kijowa, albo do Lwowa. Samolotem. Jeszcze tylko przyjemna wizyta w barze Praha i umawiamy się, że Jacek stanie o wpół do czwartej w kolejce w Orbisie, potem go zmienimy ja i Rysia. Janusz z Elżbietą pojadą do ambasady, aby tam być o piątej. Może uda się nam otrzymać wizy jeszcze przed szóstą. Kontynuuję z Ryśką poszukiwania za liną podciągową w sklepach sportowych. Widać, że ten artykuł jest w warszawskich sklepach raczej nieznany. W jednym z nich przynoszą nam jakiś gruby sznur, w innym facet warszawską gwarą proponuje-kup sobie pan sznur do bielizny. Pół godziny po czwartej zmieniamy Jacka w Orbisie. Mija godzina piąta, w pół do szóstej, szósta. Widocznie pan sekretarz nie ugiął się. Jeżeli otrzymali wizy punktualnie o szóstej, to powinni za chwilę tu być. Skorzystają na pewno z taksówki. Jestem pierwszy przy kasie. Ale pierwszy ciagle nie mogę być. Przepuszczam jakąś panią. Jeżeli zaraz przyjadą, to powinniśmy załatwić sprawę biletów do ósmej, do której Orbis jest otwarty. Dwadzieścia po szóstej. Wreszcie są! Mają wizy za jedyne siedem dolarów każda. Przywiózł ich osobiście sekretarz ambasady. Dostali wizy dokładnie o szóstej. Oczywiście były już znacznie wcześniej załatwione, ale zasada jest zasadą-jak o szóstej, to o szóstej. Pierwsza reakcja kasjerki-nie wypiszę biletów, nie zdążę do ósmej. Ale my tak łatwo teraz nie ustąpimy. Wyciągamy swoje znane argumenty, że nie będziemy tygodnia czekać na następny pociąg i tak dalej. Za chwilę nowy kłopot. Nie ma voucherów. Vouchery posiadają tylko starsze kasjerki, które pracują do południa. Bez tych voucherów-choć na razie nie wiemy co to jest-nie dostaniemy biletów z Dżulfy do Teheranu. Co nas to wszystko obchodzi! Jeszcze do południa pytaliśmy się kierowniczki kas biletowych, czy dostaniemy bilety do Teheranu i czy nie ma jakiś przeszkód. Teraz są! Vouchery są zamknięte w kasie pancernej, za którą odpowiada starsza kasjerka. To może pojedziemy po nią taksówką. Dajcie nam adres. Cały Orbis jest zagażowany w tą sprawę. Wreszcie otwierają kasę i wyjmują feralny voucher. Ale to nie koniec kłopotów. Na Dworcu Gdańskim mamy przecież pięć bębnów, które muszą mieć bilet bagażowy. Kasa bagażowa jest otwarta do wpół do ósmej. Żeby kupić ten bilet należało najpierw posiadać bilet normalny. A nasze bilety są jeszcze nie gotowe. Angażujemy w tą sprawę panią z informacji Orbisu. Telefonuje na Dworzec Gdański z prośbą, aby sprzedali nam bilet bagażowy, a potem przedstawimy im nasze bilety do Moskwy. Przy okazji wychodzi, że tylko na Dworcu Gdańskim i tylko w dzień sprzedają międzynarodowe bilety bagażowe. Tylko taksówką zdążymy jeszcze przed zamknięciem kasy na Dworcu Gdańskim. Jacek jakoś załatwia taksówkę-co nie było takie łatwe. Szybciej! Taksówkarz jedzie rzeczywiście szybko. Wyskakuję z taksówki, zostawiając Jackowi sprawę należności za przejazd i biegiem do kasy bagażowej. Niech to cholera!!! Zamknięta! W bagażowni zatrzymuję jakiegoś faceta. Panie-załatw to pan! Będzie coś z tego. Panie-nawet za pięć stów, słyszę w odpowiedzi. No to adres tej pani z kasy. My pojedziemy po nią taksówką. Panie-ona ma imieniny poza Warszawą, nie wiadomo, czy jest w domu. Wreszcie jakiś młody-poczekajcie panowie. Ja spróbuję zadzwonić. Tylko mi bigos stygnie. Szefie! Odgrzewany bigos jest lepszy. Ha! Ha! No, to facet jest obłaskawiony, może coś załatwi. Załatwił. Ściągnął ją podobno z imienin. Będzie za godzinę. Wychodzę z Jackiem przed dworzec, może przyjedzie reszta. Przyjeżdżają taksówki, tramwaje a ich nie ma. Minęła już dziewiąta. Co u licha! Coś się znowu zacięło? Idę do kasy bagażowej. Jest kasjerka. Głupia historia, kobieta czeka a ich nie ma. I oczywiście nie ma biletów. Telefonuję do Orbisu. W odpowiedzi słyszę, że tam już nikogo nie ma. Więc chyba wszystko w porządku. Gdzie oni są? Co się z nimi dzieje? W tym momencie przypominam sobie, że mieliśmy wysłać telegram do Moskwy. Szybko szukamy w książce telefonicznej numeru telefonu Poczty Głównej, bo tylko taka może być otwarta o tej porze. Proszę przez telefon, ażeby przez głośniki ogłosili, że taki a taki pan-tu wymieniam nazwisko Janusza jest natychmiast proszony na Dworzec Gdański. Wreszcie są o dziesiątej. Okazało się, że mieli cholerne kłopoty, bo podobno z Dżulfy do Teheranu jest tylko pierwsza klasa. A my mamy opłaconą w dolarach tylko drugą. Należałoby dopłacić czterdzieści pięć dolarów. To i tak okazało się niewykonalne dzisiaj, nawet gdybyśmy mieli ochotę uszczuplić nasz bardzo skromny zapas dewiz. Tą sumę można jedynie było wpłacić w banku. Spisali się jednak dzielnie. Za pomocą miłej załogi Orbisu, podpisując specjalne oświadczenie, że Orbis nie bierze odpowiedzialności za cenę biletu, otrzymali wreszcie bilety do Teheranu. Feralny voucher okazał się zleceniem na wypisanie biletu z Dżulfy do Teheranu i który należało zrealizować w Moskwie. Nowy kłopot. Potem jeszcze pojechali na pocztę nadać telegram i stąd to opóźnienie. Szybko załatwiamy bilet bagażowy. Kosztuje nieco więcej niż sześćset złotych. Daję pani osiemset. Reszty już nie otrzymałem. Świetnie! Mamy jeszcze około dwóch godzin czasu do odjazdu pociągu. Możemy jeszcze coś zjeść w restauracji, uporządkować dokumenty, wypełnić deklaracje celne. Co też robimy. Jeszcze tylko kartki do mojej mamy i rodziców Ryśki z wiadomością, że jedziemy, co nie było, jak widać, do ostatniej chwili pewne. Po odebraniu plecaków z przechowalni wychodzimy na peron. Przy okazji załatwiania różnych spraw robię spostrzeżenie, że wiele spraw można niesłychanie szybko załatwić dysponując na przykład trzema kieszeniami. W jednej banknoty dwudziestozłotowe, w drugiej pięćdziesiątki, w trzeciej stuzłotowe. W zależności powagi sprawy i powagi załatwiającego, wyjmuje się odpowiedni banknot. Spostrzeżenie może trochę gorzkie, ale fakt jest faktem. I co ciekawsze, ci co załatwiają daną rzecz robią to zgodnie z prawem, tylko że za wolno, nieraz strasznie wolno. Taki bakszysz ich uskrzydla. Widzimy jak wózek akumulatorowy przywozi na peron nasze bębny. W składzie socjalnym pasażerów na peronie dominuje wojsko. Widać, że pociąg jedzie w stronę granicy. Czternasty lipca. Za kilka godzin przekroczymy granicę Polski a z nami nasz bagaż, składający się z pięciu potężnych plecaków, wypchanych do granic możliwości. Oprócz nich, kłopotliwe już na samym początku podróży, bębny. W nich żywność zawierająca około czterdziestu pięciu kilogramów chleba w postaci panwitu, pumpernikla i sucharów. Oprócz chleba mamy ze czterdzieści kilogramów konserw, sześć kilogramów mleka w proszku, sucha kiełbasa, ser żółty, makarony, płatki owsiane i ryżowe, ciastka i tak dalej. Łącznie dwadzieścia kilka pozycji. Żywność jest tak wyliczona, że powinno nam starczyć na każdy dzień. Teoretycznie nie powinniśmy nic kupować, z wyjątkiem może pomidorów, cebuli, papryki i owoców. Jak to praktycznie wypadnie, to się dopiero okaże. Cały nasz bagaż waży ponad trzysta kilogramów. Wypada po sześćdziesiąt kilogramów na osobę. Nadjeżdża pociąg. Jedzie z Legnicy do Brześcia. Gonimy po peronie, a potem po wagonach, aby zająć miejsca siedzące. W końcu mamy trzy miejsca. Będziemy na nich siedzieć na zmianę. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy bębny zostały załadowane do wagonu bagażowego i możemy spokojnie jechać. Spokój to jednak jest pozorny. W głowie kłębią mi się myśli tak, że mimo potężnego zmęczenia, przeżycia ostatnich dni nie pozwalają zasnąć. Mijamy Siedlce i Łuków. Miejscowości znane mi tylko nazwy. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Terespol. Normalne polskie formalności graniczne. Kontrola celna i paszportowa. Przechodzę po kontroli do wagonu bagażowego, żeby zobaczyć co się dzieje z bębnami. Poza tym mam przy sobie zwolnienie od cła i bilet bagażowy. Za chwilę przychodzi też Janusz a za nim celnik. Spojrzał na bębny, popatrzył na pismo i to była cała kontrola. Czekamy aż pociąg ruszy. Nigdy nic nie wiadomo. A nuż ktoś wpadnie na pomysł, aby wyładować bębny. Pociąg rusza. Wracamy do naszego wagonu. Tuż, tuż powinna być granica. Jest! Słupek w biało-czerwone pasy, i orzeł, i rzeka Bug. Jesteśmy więc po drugiej stronie. Pociąg jedzie jeszcze kawałek i staje. Otaczają go z dwóch stron żołnierze radzieccy. Inna grupa wchodzi do pociągu. Kontrola paszportów, ale inna niż nasza. Tu paszporty zabierają. Obok toru rośnie śliczna pałka wodna. Dalej między zabudowaniami migają jakieś męskie korpusy. Zdaje się, że to żołnierze na porannej gimnastyce. Tak, to już godzina szósta. Musimy przesunąć nasze zegarki o dwie godziny do przodu. Jedziemy dalej. Po kilku minutach stacja, trochę w stylu naszego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Czekamy, co dalej będzie. Na razie z pociągu wysiadają Rosjanie, a raczej obywatele radzieccy. Bagaż niektórych wskazuje, że nieobcy im jest polski handel detaliczny. Patrzcie! Jadą na wózku nasze bębny. Przejechały i zniknęły. Teraz my wysiadamy. Cały tłum z pociągu został zgromadzony w dużej sali. Odnoszę wrażenie, że można ją by było szybko przerobić na kaplicę. U góry wisi jakby świecznik, tylko że zamiast świec są żarówki. Podłoga jest wykonana z ciemnych i jasnych płyt, ułożonych w szachownicę. Tylko okna stanowią dysonans. Są nie bardzo kościelne. W dodatku zamalowane farbą do połowy. Wyjście na peron mamy odcięte przez pilnujących nas żołnierzy. Po drugiej stronie coś się dzieje. Otwierają się jakieś drzwi i część naszego tłumu-liczącego kilkaset osób-znika za tymi drzwiami. Łatwo się domyślić, że czekamy na odprawę celną. Wcześniej, jeszcze w pociągu, dostaliśmy radzieckie deklaracje celne. Nie mają zbyt skomplikowanej formy. Radzieckie władze celne interesuje przede wszystkim, czy nie przewozimy dewiz, złota, a bagaż jest mniej ważny. Dostajemy nasze paszporty i za chwilę, jako jedni z ostatnich, znikamy za wspomnianymi drzwiami. Jesteśmy w świątyni Boga Ceł. Jego kapłani stoją przy długich stołach, obitych blachą, a przed stołami pokorny tłum. Stajemy i my. Nasza kontrola celna odbywa się gładko, bo – po pierwsze jedziemy tranzytem, po drugie jesteśmy alpinistami. Drogi Czytelniku! Nie sądź, że przewróciło nam się w głowie. Nie! My raczej uważamy siebie za turystów wysokogórskich. Ale turystami wysokogórskimi, czy taternikami, to możemy sobie być w Polsce. Ale za granicą? Jak nazwać człowieka posiadającego ogromny wór-inaczej plecak, a do niego przypięty kask i czekan. Oczywiście, że alpinistą. Miało to dla nas później dobre, ale i złe strony. Tak więc odprawę celną mamy za sobą. Poszukamy teraz naszych bębnów. Pociąg do Moskwy mamy o godzinie jedenastej. Teraz jest po dziewiątej. Bębny znajdujemy szybko. One też podlegają kontroli celnej. Z tym nie ma kłopotu. Całą sprawę załatwiam z Jackiem. Najlepiej z nas rozmawia po rosyjsku. Poza tym był już kilka razy w ZSRR. Mówimy celnikowi, że jedziemy do Iranu. Twierdzi, że nam nie przyjmą bębnów do pociągu. Ale dlaczego? Za chwilę wszystko się wyjaśnia. On sądził, że w bębnach są chemikalia. A w „baczkach”, bo taką nazwę dostały po rosyjsku są „produkty”- po ichniemu, czyli żywość. Możemy teraz spokojnie poszukać kasy biletowej, aby kupić ewentualne miejscówki na pociąg do Moskwy. Mamy i kasę. Pociąg owszem jest, ale za dwadzieścia pięć minut. Są w nim nawet miejsca sypialne. Ważne, bo do Moskwy mamy tysiąc kilometrów. Nie ma natomiast żadnego pociągu o jedenastej. Dopiero o czwartej po południu. Musimy tym pociągiem jechać, aby zdążyć na pociąg do Dżulfy. Kupujemy bilety sypialne, płacąc po pięć rubli za osobę. Teraz znów zacznie się gonitwa. Do odjazdu zostało około dwudziestu minut. Szybko plecaki do wagonu, bo jeszcze czekają bębny do załadunku. Teraz po bębny. W bagażowni oświadczają nam z obojętną miną, że ten pociąg nie ma wagonu bagażowego. Oni, owszem, wyślą je do Dżulfy, bo mamy bilet bagażowy. Mamy w nosie takie rozwiązanie. Do Dżulfy jest parę tysięcy kilometrów, kto będzie szukał bębnów po całym Związku Radzieckim, gdy coś pokręcą. Jak nie pojadą z nami, to nie ma żadnej możliwości, aby były w tym samym czasie w Dżulfie, kiedy i my tam będziemy. Bez nich wyprawa nie ma najmniejszego sensu. Mamy tylko po pięćdziesiąt parę dolarów w kieszeni na osobę. Na najbardziej niezbędne wydatki. Kupowanie żywności w Iranie nie wchodzi w rachubę. Szybka decyzja Janusza. Może da się je wstawić do przedziału. Tylko trzeba załatwić z konduktorką. Załatwił. Czasu mamy bardzo mało, ale jeszcze powinniśmy zdążyć, choć bębny trzeba będzie nosić po schodach i przejść kawałek tunelem. Niestety to nie koniec kłopotów. Nie wydadzą nam bębnów bez zwrotu kwitu bagażowego, który jest jednocześnie międzynarodowym biletem bagażowym. Jak my bez niego pojedziemy z Moskwy do Dżulfy? Znowu będzie trzeba płacić za bagaż. Nie mamy czasu, aby w Moskwie załatwiać znowu sprawę biletu bagażowego, ani nie mamy najmniejszej ochoty wydawać po raz drugi pieniędzy i to w rublach na bagaż. Mamy na wszelki wypadek pół litry „wyborowej”. Facet, wydający bagaż, trochę się waha, zobaczywszy butelkę. Ale nie! Nie wyda bez kwitu bagażowego! Daremne prośby, że to opóźni naszą podróż o tydzień. Przybiega Janusz. Słuchaj! Rzuć mu ten kwit. Bierzemy bębny. Tunelem już nie zdążymy. Tylko przez tory do wagonu. Chwytam bęben w ręce. Drobnostka-trzydzieści sześć kilo. Następnie skok z rampy na tor i biegiem do wagonu. Zamknięty z tej strony! Niech to szlag trafi! Pociąg lada chwila odjedzie. Zaczynam walić pięścią w drzwi. Pierwsza zorientowała się Elżbieta. I otworzyła drzwi, ale na drugim końcu wagonu. Wrzucam bęben do wagonu, za mną swoje - Jacek i Janusz. Jeszcze dwa bębny i teraz pociąg może sobie odjeżdżać. Jesteśmy wykończeni, jak po biegu na setkę na poważnych zawodach sportowych. Ponadto bardzo brudni, nieogoleni od wczoraj, bo nie było gdzie i nie było czasu. W dodatku napisy na bębnach zostały namalowane, z braku możliwości, farbą akwarelową. I teraz to wszystko puszcza. Ręce, spodnie, koszula-wszystko na czerwono. A wyjeżdżając z Warszawy wydawało się nam, że do Moskwy powinniśmy dojechać bez większych kłopotów. Może to brak doświadczenia. Jeżeli tak, to go właśnie zdobywamy. Ale chyba każdy z nas wolałby to doświadczenie zdobywać w inny sposób. Pierwsze myją się w ustępie dziewczyny. One będą przygotowywać śniadanie. Potem męska trójka. Po śniadaniu ustawiam bębny jeden na drugim i przymocowuję to wszystko kawałkiem liny do łóżek. W Moskwie będziemy o czwartej po północy. Możemy ten cały okres przespać, z małą przerwą na obiad, albo kolację. Zależy od tego kiedy się obudzimy. Powinienem zasnąć. Nie spałem przecież już dwóch nocy. Za dużo wrażeń. Nie tak sobie wyobrażałem wyjazd do Iranu. A to dopiero się zaczyna. Pociąg co chwila przecina jakąś rzeczkę. Podlasie, czy Polesie? Kraina nizinnych równin i błot. Miga nazwa Bierieza. Aha! Bereza Kartuska. Potem duża stacja Baranowiczi. To chyba Baranowicze. Skąd ja to znam? Może z Sienkiewicza? Nie mogę sobie przypomnieć. To były chyba te przedwojenne kresy. Mińsk. Po Mińsku wydaje mi się, że trochę zasnąłem. Oglądam mapę ZSRR. Przed Smoleńskiem powinniśmy zobaczyć z pociągu Dniepr. Rzeka płynie wolno. Woda ciemno-zielona. Dużo kąpiących się. Jest ciepło, a w przedziale nawet duszno. Może to jedna z przyczyn, że nie mogę spać. Widać duże miasto. To chyba Smoleńsk. Po drugiej stronie Dniepru, na wzgórzu duża ładna cerkiew. Z daleka widać, że raczej nieużywana. Obok toru stoi malutka. Ta jest w stanie śmierci klinicznej. Potem, to z pewnością była kolacja. Przed snem nastawiłem budzik na godzinę trzecią po północy. Godzina powinna nam wystarczyć na pakowanie. Zasypiam błyskawicznie.
  20. Wyprawa do Iranu 13.07-20.08.1972 r Prolog-czyli jak zorganizować wyprawę. Pytanie-jak zorganizować wyprawę? Odpowiedź na nie jest w zasadzie bardzo prosta. Trzeba mieć; bardzo, bardzo dużo entuzjazmu, odpowiednią odporność psychiczną, szczęście - no i pieniądze. Reszta jest prosta. Nas było pięcioro: Ryśka - moja żona, Elżbieta żona Janusza i Jacek, jego brat. Pasją naszą były góry. Jeździliśmy w Tatry. Schodziliśmy Riłę i Piryn. Udało nam się wyjechać w Alpy Julijskie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym przypadku w miarę wzrostu doświadczenia i poznawania nowych miejsc. Spotykaliśmy w każdą środę w Klubie. Na ulicy Basztowej w Krakowie w budynku, w którym była szkoła muzyczna, jedno piętro zajmował Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego(PTTK). Pod jego skrzydłami działały kluby. Nasz nazywał się Tatrzański . Czasami w czasie walnych zebrań z udziałem przedstawicieli, czy oficjeli z wyższego szczebla „peteteku”, ktoś z zarządu klubu, liczącego teoretycznie kilkudziesięciu członków podkreślał, że jesteśmy jak odwrócona litera T. Na dole są szerokie masy turystów górskich, na górze „wyczynowcy”, czyli członkowie Klubu Wysokogórskiego, który zresztą był obok nas. PTTK łaskawie przydzielił im jeden pomieszczenie, na zebrania i niezbędne papiery potrzebne do działalności. My turyści wysokogórscy byliśmy między nimi. Dotychczas monopol na wyjazdy w góry, nazwijmy je egzotyczne, choć mogły być w Europie, ale w strefie dolarowej, mieli tylko wyczynowcy. Więc marzyliśmy. Marzyć jest łatwo. Może Alpy, a może poza Europę. Wszyscy marzą. No i co z tego ? Gdzieś około dwóch lat temu Janusz rzucił hasło - pojedziemy do Mongolii. Dlaczego nie! Może być Mongolia. W Mongolii nie trzeba było mieć dewiz. Góry są wysokie, posiadają lodowce, co było moim marzeniem, aby wreszcie przejść się po prawdziwym lodowcu. Są wprawdzie „lodowczyki” w Tatrach, ale i tak większość wspinaczy w to nie wierzy. W rzeczywistości jest to zlodowaciały śnieg, który, wprawdzie rzadko, ale jednak topnieje całkowicie. W ten wyjazd, po prawdzie nikt nie wierzył, może z wyjątkiem Janusza. Ale jak się tylko gada co środa i marzy, to oczywiście nigdzie się nie pojedzie. Na wiosnę dopingowani przez Janusza oraz zbliżającymi się wakacjami zebraliśmy dwunastkę chętnych na wyjazd. Zespół, może nie całkiem odpowiedni, ale lepszego nie było. Program wyprawy przewidywał wyjazd pod najwyższy szczyt Mongolii Moenche Chajchran Uuł, położony w Ałtaju Mongolskim.. Przewidywano wyjście na ten szczyt, akcję eksploracyjną w jego otoczeniu i badania biologiczne potoków górskich. Wśród środowych dyskutantów, przy rarytasie klubowym-kawie, były dziewczyny zajmujące się naukowo takimi badaniami. Rozpoczęły się starania o paszporty i wizy mongolskie. Paszporty otrzymaliśmy, po wizycie Elżbiety u zastępczy komendanta wydziału paszportów MO. Miała widocznie jakiś dar przekonywania. Gorzej niestety było z wizami. Strona mongolska, bo tak oficjalnie wtedy nazywano kraj udzielający nam łaskawie wiz, odpowiedziała na pismo Klubu uprzejmie, ale stanowczo, że wiz w tym roku nie będzie. Między wierszami, czytało się wtedy, że mamy za małe poparcie. Gdyby jakiś ważny sekretarz partii poparł naszą wyprawę? Wszyscy tak robili. Bo bez - znaczącej w naszej ludowej ojczyźnie figury - wyjazd był praktycznie niemożliwy. Nasz zespół się rozleciał. Przy tej okazji wyciągnęliśmy smutny wniosek, że w przyszłości należy staranniej dobierać ludzi. Niezmordowany Janusz zaproponował Iran. Rzecz wydawała się jeszcze mniej realna niż Mongolia. Tym bardziej, że w „Taterniku”- organie Klubu Wysokogórskiego można było przeczytać relacje z wypraw, z których wynikało, że na zorganizowanie takiej wyprawy potrzeba nawet dwóch lat. I znów w ruch poszły marzenia. Grupa Tacht-e-Sulejman, Alam Kuh, Demawend – to nazwy szczytów w Elbursie, gdzie chcieliśmy jechać. Góry te znane były u nas pod nazwą Alborz. Poza nimi marzył nam się Isfahan, Sziraz, Persepolis – jako piękne kulturalne dodatki do gór. Na razie w wymienionych czterech elementów, potrzebnych do zaistnienia wyprawy, mieliśmy tylko jeden - entuzjazm. Entuzjazm ten rósł lub malał w zależności jak dana sprawa się przedstawiała. Co do pieniędzy, to istniała nadzieja, że coś się załatwi. Pozostałe dwa elementy, odporność psychiczna i szczęście były wielka niewiadomą. Na początku maja Janusz wysyła pismo do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki(GKKFiT) podając zasady na jakich będzie zorganizowana wyprawa. A były one, w pewnym skrócie takie, osiem osób, każda z nich będzie posiadać pięćdziesiąt dolarów na koncie wywozowym, działalność w grupie górskiej Tacht-e-Sulejman i wyjście na Demawend. Cały maj łudzimy się, że coś z tego będzie. Przy końcu maja wysyłamy pismo do ambasady irańskiej z prośbą o wizy. Początek czerwca to nowe rozczarowanie. GKKFiT jest zainteresowany tylko wyjazdami sportowymi. A więc tylko wyczyn. Widocznie nie nadszedł jeszcze czas, aby zainteresować się turystą, który nie jest wyczynowcem, i nie chce, i nie zawsze może korzystać z Orbisu. Dostajemy od nich radę, że należy się starać o wyjazd na zasadach turystycznych. Co te zasady znaczą w przypadku Iranu, tego nikt z nas nie wie. Można się domyślać, że powinniśmy tam jechać z Orbisem zwiedzać zabytki. Był więc już początek czerwca, a wyprawa, aby miała jakiś sens powinna trwać minimum pięć tygodni. Elżbieta, Ryśka i Janusz, powinni być, ze względów zawodowych już na początku września z powrotem w Polsce. Z tego wypływał wniosek, że powinniśmy wyjechać najpóźniej na początku drugiej połowy lipca. A my jesteśmy w punkcie zerowym. Bo poza zdobyciem pewnego doświadczenia, sprawa wyjazdu nie ruszyła z miejsca.. Do tego wszystkiego ubywa nam Janusz, który wyjeżdża do Włoch.. Powróci pod koniec czerwca. Przy tej okazji załatwia dla mnie i dla Rysi delikatną sprawę konta dewizowego. Nie mamy dolarów i nikogo za granicą, który by nam przysłał kilka zielonych, koniecznych do wypuszczenia nas z kraju do strefy dolarowej. Kupiłem więc u konia setkę, którą Janusz zabiera ze sobą. Ma zorganizować przesyłkę. Zdołaliśmy ustalić, w przybliżeniu, zasady wyjazdu turystycznego a więc przede wszystkim dolary - potrzebne na podróż od granicy radziecko-irańskiej i na pobyt w Iranie. Dalej program działania w Iranie, przedstawiony przez Zarząd Klubu i poparty przez Krakowski Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki(KKFiT). Około dziesiątego czerwca posiadamy - to znaczy Ryśka i ja - konto dewizowe. Z Włoch nadeszła informacja do Narodowego Banku Polskiego w Krakowie na ulicy Basztowej, że na moje nazwisko i mój adres nadeszło sto dolarów, jako darowizna. Przy tej informacji otrzymałem list od nieznanej mi pani, z którego treści wynikało, że jest moją daleką krewną i że daruje mi tę skromną sumę zielonych, na jakieś tam potrzeby. List ten był wystarczającym dla banku dokumentem, że darowizna jest legalna i pochodzi od mojego krewnego. Jako dokument został dołączony do moich akt w NBP. Janusz dobrze to załatwił. Mamy więc z Rysią po pięćdziesiąt zielonych. Jako małżeństwo mogę się podzielić moim kontem z żoną. W międzyczasie telefonujemy, co pewien czas, do ambasady irańskiej, aby się dowiedzieć jak przestawia się sprawa naszych wiz.. W czasie którejś z rozmów dowiadujemy się, że nasze pismo z prośbą o wizy zaginęło. Może zostało wysłane do Teheranu - zmienili w tym czasie sekretarza ambasady - a może nie. W każdym razie nie ma w ambasadzie po nim śladu. To nic, nie załamujemy się. Bo załamanie oznaczałoby rezygnację z wyjazdu. Kolega z pracy Ryśki, jadąc na delegację do Warszawy zabiera kopię pisma, szybciej dotrze do ambasady. Postanawiamy jak najszybciej złożyć kwestionariusze paszportowe w Biurze Paszportów Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie. Mamy paszporty, ale do Mongolii. Na nie da się na nie jechać do Iranu. Iran to strefa dewizowa, a zresztą składaliśmy podanie o wyjazd do Mongolii, więc nie możemy tak sobie zmienić kraju docelowego. Aby uzyskać paszporty do Iranu musimy mieć poparcie KKFiT. W tej sprawie do „kakafitu” idzie Hanka, koleżanka klubowa i Ryśka. Kakafit bardzo przychylnie ustosunkowuje się do naszych zamierzeń i po dwóch dniach mamy gotowe pismo popierające nasz wyjazd. Sprawa ta jest załatwiana przed Jasiem prezesem Klubu, ponieważ były między nami różnice zdań na temat organizowania wyprawy i chcemy go postawić przed faktem dokonanym. Organizujemy tą wyprawę nie tylko dla siebie, ale i dla klubu. Byłaby to, według naszego rozeznania, pierwsza w dziejach PTTK wyprawa polskich turystów górskich w tak wysokie góry. Tym bardziej, że dla uczczenia stulecia turystyki polskiej, Klub zamierza w przyszłym roku zorganizować wyprawę eksploracyjną w Hindukusz. W tej wyprawie mamy wziąć udział Janusz i ja. Dobrze byłoby sprawdzić siebie na wysokości cztery, pięć tysięcy metrów ponad poziomem morza. Nasze największe dotychczas wysokości to niecałe trzy tysiące na Triglavie w Alpach Julijskich. Środa - dwudziestego pierwszego czerwca. Przychodzę z Elżbietą do klubu, licząc że da się nam przekonać Jasia i uzyskamy jego podpis na piśmie, popierającym naszą wyprawę, do biura paszportowego. Elżbieta, przezornie przygotowała wcześniej jego projekt. Dyskusja z Jasiem w tej sprawie trwa prawie dwie godziny. Przez półtorej Jasiu mówi nie i nie, obawiając się, że możemy nie dostać wiz, że może się powtórzyć historia Mongolii. Żąda od nas promes wizowych. Udaje nam się przekonać najpierw Adama, członka zarządu klubu, który uczestniczy w dyskusji, i w końcu Jasia. Mamy więc już pismo naszego klubu i pismo z KKFiT-u. W pracy mój szef, podpisuje mi po raz trzeci kwestionariusz paszportowy. Najpierw Mongolia, po tym Jugosławia, która w międzyczasie wypłynęła - a teraz Iran. Pyta się – gdzie pana tak nosi? Pozostaje do załatwienia sprawa promes bankowych, że posiadamy odpowiednią ilość dewiz na podróż i pobyt w Iranie. Ale na załatwienie tej sprawy, jak się okaże za chwilę, mamy jeszcze kilka dni czasu. Dwudziestego trzeciego czerwca Elżbieta i Ryśka idą do biura paszportowego, gdzie dowiadują się, że musi być indywidualne poparcie przez „kakafit” każdego uczestnika wyprawy. Może to wydawać się proste uzyskać poparcie, ale kakafit nas nie zna. I tu rodzą się wątpliwości, czy będą mieli do nas zaufanie, że nie zostaniemy za granicą demoludów - korzystając z wyjazdu. Mieliby wtedy spore przykrości. Rysia zajmuje się tą sprawą i załatwia ją pozytywnie. Na razie mamy pierwsze małe sukcesy. Dwudziestego szóstego czerwca kolejna wizyta Elżbiety i Ryśki w biurze paszportowym. Mają przy sobie plik kwestionariuszy i wszystkie wspomniane wyżej pisma. Oprócz tego moją i Ryśki promesę dewizową z banku. Brakuje promesy Elżbiety, Janusza oraz Jacka. Promesę Elżbiety i Janusza musi on załatwić, ponieważ tylko on ma konto dewizowe. Biuro przyjmuje część kwestionariuszy, polecając uzupełnić promesy. Jednocześnie robią nam nadzieję, że możemy dostać paszporty dziesiątego lipca. Całe konto dewizowe musi być podzielone na dwie części. Pierwsza część jest potrzebna na pobyt w Iranie, natomiast druga-na opłacenie kosztów podróży, czyli na bilety kolejowe od granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Bank oczywiście nie orientuje się jakie są ceny biletów. Trudno im się dziwić, są instytucją przeznaczoną do czego innego. Natomiast powinien tereny znać dokładnie Orbis-instytucja zajmująca się organizowaniem wyjazdów za granicę i wszystkim tym, co jest z tymi wyjazdami związane. I my też tak myśleliśmy. Poszła Ryśka do Orbisu na Rynku Głównym i tu nastąpił ciekawy dialog: „Ryśka do kasjerki, sprzedającej międzynarodowe bilety kolejowe - proszę panią, proszę mi podać adres Orbisu w Warszawie zajmującego się sprzedażą biletów kolejowych do Teheranu -nie znam adresu - to może dyrektor będzie znał - dyrektora nie ma, ale ja pani podam prywatnie adres: hotel „Metropol”. Wcześniej, oczywiście dowiedzieliśmy się, że biletów nie można kupić w Krakowie, bo nie mają cennika. Informacja, że bilety sprzedaje Orbis w hotelu „Metropol” okazała się błędna, bo robił to oddział Orbisu na ulicy Brackiej. Zresztą adresy wszystkich oddziałów Orbisu znaleźliśmy w kolejowym rozkładzie jazdy, dostępnym w każdym kiosku „Ruchu”. Tak więc ustalenie ceny biletów kolejowych do Teheranu, wymagało będzie wyjazdu do Warszawy. Zrobi to Janusz, który tymczasem wrócił z Włoch. Przywiózł z Orbisu na Brackiej - gdzie zresztą zdziwiono się, że tak prostej sprawy nie można załatwić w Krakowie - świstek papieru z wypisaną ceną biletu z Dżulfy(Julfa) – miejsce przekraczania granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Cena biletu była wypisana złotówkach dewizowych, mówiąc prosto w dolarach. Cała ta operacja był potrzebna, aby Orbis dał nam zaświadczenie do Biura Paszportowego, że przeznaczona na koszty podróży cześć naszego konta wywozowego wystarczy na pokrycie ceny biletów z Dżulfy do Teheranu i z powrotem. Zaświadczenie to było potrzebne, aby uzyskać paszport za tysiąc - a nie za pięć tysięcy złotych. Na co Ryśka i ja nie mogliśmy sobie absolutnie pozwolić. W międzyczasie pojawiły się kłopoty z kontem wywozowym Janusza. Miał on konto w banku Peko. A promesy do Biura Paszportowego wydawał Narodowy Bank Polski. Należało więc przelać posiadane dewizy z banku Pekao do NBP. Normalnie na decyzję w tej sprawie czeka się podobno kilka tygodni, co w naszym przypadku przekreśliłoby cały nasz wyjazd.. A my mamy już koniec czerwca. Dwudziestego ósmego czerwca pierwszy większy sukces. Telefon z ambasady irańskiej do oddziału PTTK, że Klub Tatrzański otrzymał wizy. Janusz tymczasem pomyślnie załatwił przelanie swoich dewiz do NBP. Tak więc najważniejsze sprawy formalne mamy z głowy. Wizy będą, paszporty też, otrzymamy zezwolenie z banku na wywiezienie dolarów. Pozostało nam skompletowanie sprzętu i żywności. Ustalamy wstępny termin wyjazdu na trzynasty lipca. Następny za tydzień. Różnice te są dlatego tak duże, bo pociąg z Moskwy do Teheranu jeździ raz na tydzień i granicę radziecko-irańską można przekroczyć tylko raz w tygodniu. Jeżeli wyjedziemy trzynastego lipca rano z Krakowa, to jadąc przez Warszawę, zdążymy na pociąg , który wyjeżdża piętnastego lipca rano z Moskwy do Teheranu. Do wyjazdu zostało nam więc niecałe dwa tygodnie. Mama Ryśki, Rysia i ja bierzemy pożyczki w swoich miejscach pracy. Poza tym pożyczamy pieniądze od mojej mamy, mamy Rysi i od mojej siostry. W zasadzie nie mamy więcej źródeł pożyczek. Zgromadzona suma pieniężna powinna wystarczyć. W wolnych chwilach w pracy robię spisy sprzętu i żywości. W górach przewiduję, że każdy uczestnik powinien skonsumować około 3500 kilokalorii, a na dole, w czasie podróży dwa tysiące pięćset na dobę. Nie jest to dużo, ale na więcej nie możemy sobie pozwolić, ze względu na ciężar bagażu, który według moich obliczeń powinien się zawrzeć od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu kilogramów na osobę, licząc, że wyprawa będzie trwała około pięć i pół tygodnia. Całe popołudnia spędzam z Ryśką na kupowaniu żywności i sprzętu. Brakuje nam skafandrów przeciwdeszczowych. Ryśka nie ma odpowiednich butów. Brak nam czekana, jeden mamy, raków, dużego plecaka ewentualnie nosiłków. I całej masy drobnych rzeczy. Poza tym istniejący sprzęt wymaga reparacji. Staramy się wszyscy także zdobyć maksimum wiadomości o Iranie, rejonie górskim, w którym będziemy działali. Zakupujemy dla wyprawy w „Polfie” bębny po lekarstwach. Są zrobione ze sklejki, lekkie i sztywne. Wieko ma obręcz nadającą się do plombowania. Z takich bębnów korzystają prawie wszystkie polskie wyprawy górskie. Załadujemy do nich naszą żywność. Pięć bębnów przewożę z Rysią do mieszkania Elżbiety i Janusza.. Mieszkanie ich jest naszą „bazą”. Prawie codziennie spotykamy się tu w piatkę, robiąc narady, pakując żywność do bębnów. Jeszcze z ważniejszych spraw zostało załatwienie zezwolenia w Urzędzie Ceł na wywiezienie żywności z kraju. Pismo z Klubu w tej sprawie musiało być poparte prze Oddział PTTK i KKFiT. Prawie zapomniałbym, ale musieliśmy mieć świadectwa szczepień przeciwko ospie i cholerze. Aby się zaszczepić należało mieć zaświadczenie od lekarza, że nie ma się przeciwwskazań, co wymaga z kolei badania krwi. Pierwsze szczepienie jest przeciwko cholerze, następnie za tydzień cholera i ospa i jeszcze tydzień oczekiwania na wynik. A jak będzie ujemny, to szczepienie trzeba powtórzyć. To też robimy w ostatniej chwili. Ale trudno się szczepić wcześniej, gdy nie wiadomo, czy się pojedzie. Szczepienia nie są przecież obojętne dla organizmu. Dziesiąty lipca. Paszportów jeszcze nie ma, ale mają być jutro, to znaczy we wtorek. W mieszkaniu Elżbiety i Janusza odbywa się pakowanie bębnów. I malowanie na nich napisów: „Iran-Teheran, Alborz Mountains Expedition Klub Tatrzański PTTK Kraków Poland”. U nas w domu góra bagażu, leżąca dotychczas w kącie pokoju, zaczyna znikać w plecakach. Jedenasty lipca. Paszporty są. Niestety nie wszystkie. Jacek nie dostanie paszportu, bo nie przepracował trzech lat po studiach, a wyjazd jest do kraju kapitalistycznego. Może wyjechać, ale pod warunkiem, że w przypadku gdyby nie wrócił, odpowiednia suma, będąca ekwiwalentem za studia, zostanie wpłacona do skarbu państwa. Na tę sumę trzeba znaleźć poręczycieli. Rzecz do załatwienia, ale niemożliwa w ciągu kilku godzin. Tyle jedynie godzin możemy jutro na to poświęcić, ponieważ dzisiaj jest już późno. Jest wtorek wieczór, jedenasty lipca. Mamy spakowaną żywność w bębnach. Plecaki w zasadzie też. Elżbieta nie ma jeszcze butów. W czwartek rano chcemy wyjechać ekspresem do Warszawy. Śpimy coraz krócej. Czym bliżej wyjazdu, tym bardziej jesteśmy zmęczeni. Chwilami mam tego dosyć!. Ale już tak daleko zabrnęliśmy, że musimy wyjechać. Zgodnie z teorią - zresztą bardzo słuszną - ostatnie tygodnie przed wyjazdem powinno się poświęcać na zdobywaniu kondycji, a ostatnie dni na wypoczynek. Pytanie tylko - ile wypraw tak robi? Albo ile wypraw na to stać? I tak nadszedł dzień dwunasty lipca. Dzień , w którym ilość załatwionych spraw sięgnęła szczytu. Dzień, który miał decydować, czy wyjedziemy jutro i czy rozpocznie się największa przygoda w dotychczasowym naszym życiu. Że wyjedziemy, to wiedzieliśmy już właściwie na pewno. Ale względy zawodowe Elżbiety wymagały jak najszybszego powrotu do kraju i byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy wyjechali w ten czwartek. Poprzedniego dnia umówiliśmy się, że Janusz zniesie bębny z żywnością z czwartego piętra, na którym mieszka, i zostawi je w bramie domu. Bębnów ma pilnować najmłodszy brat Janusza. Dalszym ich losem mam się zająć ja z Ryśką. Ważą w sumie sporo ponad sto kilogramów. Umawiamy się też, że spotkamy się wszyscy o dziewiątej czterdzieści pięć przed Biurem Paszportów na Placu Szczepańskim. Przychodzę rano o wpół do ósmej do pracy. Zjadam śniadanie i już mnie nie ma. O ósmej piętnaście umówiliśmy się z Rysią pod domem Janusza. Mamy być z bębnami o dziewiątej w Urzędzie Celnym na Kamiennej., aby mogli je sprawdzić i zaplombować. Jak było umówione pilnuje ich brat Janusza. Wynoszę je na chodnik ulicy Karmelickiej. Usiłujemy z Ryśką zatrzymywać samochody, może nam ktoś to podrzuci do Urzędu Celnego. Sto metrów od nas stoi ciężarówka, która przywiozła towar do sklepu. Wysyłam do kierowcy Rysię - w myśl, stosowanej w takich przypadkach przeze mnie zasady. Kobieta załatwia z mężczyzną. Mężczyzna z kobietą. Za chwilę jedziemy na Kamienną. A w tym czasie Elżbieta, Janusz i Jacek załatwiają sprawę poręczenia za tego ostatniego. Rzecz wymaga wizyty w miejscu pracy Jacka. To znaczy w Administracji Akademii Górniczo-Hutniczej. Uzyskanie zaświadczenia(czy też zaświadczeń - szczegółów dokładnie nie pamiętam), znalezienia poręczycieli, wizyty u notariusza, wizyty w urzędzie zatrudnienia.. To wszystko mieli załatwić w ciągu dwóch godzin. Znając tempo pracy w naszych urzędach-rzecz mało prawdopodobna. Do tego większość urzędników ma zwyczaje przyjmować interesantów o godzinie dziewiątej, dziesiątej - różnie to bywa. W każdym razie nie za wcześnie rano. Jeszcze jedna osoba jest bohaterem tego dnia - mama Janusza.. Zajmuje ona od godziny wpół do dziesiątej kolejkę do Biura Paszportowego. A kolejki teraz w wakacje są duże. Dwie, trzy godziny czekania. My tymczasem jesteśmy na ulicy Kamiennej. Wytaczamy bębny z samochodu na rampę. Kierowca dostaje cztery dychy a Ryśka idzie do celników z prośbą, aby czynili swoje. Wraca po piętnastu minutach z wiadomością, że w naszej sprawie nie ma decyzji szefa urzędu. Który ma zdecydować, czy zwolnią nam żywność od cła. Decyzja ma być około dwunastej. Mimo, że dzisiejszy termin był dokładnie umówiony z nimi kilka dni wcześniej. Im się nie spieszy, tylko nam. Jest już po dziewiątej. Do dziewiątej czterdzieści pięć mamy niewiele czasu, a my mamy jeszcze wpłacić do banku na ulicy Pijarskiej pięć tysięcy złotych, jako opłatę za pięć paszportów. W banku, na szczęście, nie ma kolejki. I uporaliśmy się z tym bardzo szybko. Idę z Rysią do Biura Paszportów. Jest wpół do dziesiątej. Mama Janusza jest trzecia w kolejce. Dzisiaj kolejka jest nawet nie taka duża jak zwykle tu bywa. Dziewiąta czterdzieści pięć - umówiona godzina, o której mieliśmy wszyscy tu się spotkać, aby odebrać paszporty i następnie załatwić w banku odbiór dolarów i wykupienie rubli na podróż przez ZSSR. Dziewiąta czterdzieści pięć minęła, potem dziesiąta, wpół do jedenastej, jedenasta, a bank załatwia wspomniane sprawy tylko do dwunastej. Wreszcie są! Janusz i Elżbieta, ale bez Jacka, który za moment powinien wpaść. Przyjechali taksówką. Od tej chwili najmodniejszym u nas środkiem transportu stała się taksówka - z konieczności. W kolejce jesteśmy pierwsi. Cały czas tak manewrowaliśmy z Rysią, przepuszczając kolejnych ludzi, aby jak przyjdzie wspomniana trójka od razu wejść po paszporty. Elżbieta i Ryśka znikają za drzwiami. Wystarczą tylko one do odebrania paszportów. Wychodzą za chwilę z wiadomością, że paszporty będą za dwadzieścia minut. To znaczy za pięć wpół do dwunastej, ale bez paszportu Jacka. Paszport Jacka ma być o drugiej. No to pojedziemy do Teheranu we czwórkę z bagażem Jacka. Jacek nas dogoni samolotem w Erewaniu. Biegniemy z Januszem do banku na ulicę Basztową, aby zająć kolejkę. Tam też są godzinne kolejki. Gdy przybiegamy na miejsce do zamknięcia kas zostało tylko dwadzieścia pięć minut. Ale nas chyba załatwią byle mieliśmy paszporty w ręku. Stoimy w jednej kolejce, potem w drugiej. W końcu okazuje się, że załatwiamy w dwóch różnych miejscach i powinniśmy stać w dwóch różnych kolejkach. A minuty płyną nieubłaganie. Czy nasze dziewczyny zdążą z paszportami? Jest za trzy dwunasta, gdy Janusz opuszcza swoją kolejkę i idzie zobaczyć, czy czasem nasze panie nie biegną. Ja tymczasem proszę urzędniczkę, żeby nas załatwiła po dwunastej, bo my jedziemy z wyprawą do Iranu i mamy raz na tydzień pociąg. Zgadza się. Zegar ścienny, wiszący w dużej sali gdzie obsługuje się klientów wskazuje już minutę po dwunastej. No to cześć! Strażnik na pewno zamknie bramę i pojedziemy za tydzień. Ależ nie! Otwierają się wahadłowe drzwi z hallu wpada zaczerwieniony Janusz, a za nim Elżbieta i Ryśka, trzymające w rękach paszporty. W końcu wpada Jacek. Świetnie. Jest nawet paszport Jacka. Okazuje się, że Janusz w ostatniej chwili przytrzymał strażnikowi drzwi wołając: - jeszcze te panie, które właśnie przyjechały taksówką.. Jesteśmy w komplecie i mamy paszporty. A przed nami w kolejce jeszcze kilka osób. Najpierw załatwiam ja i Rysia. Pozostała trójka robi to w innym okienku i mają tam jakieś „sęki”. Inkasuję od kasjera, który się krzywi, bo jest sporo po dwunastej, dolary i ruble. Teraz na Kamienną, gdzie powinniśmy być o dwunastej a jest już pierwsza. Oni tam pracują do trzeciej mogą więc poczekać. Najpierw pojechała na Kamienną Ryśka, bo ja jeszcze stałem w kolejce do kasy. Następnie jadę i ja. Przyjeżdżam do urzędu i zostaję mamę Janusza, jego brata, który pilnował bębnów od rana i Ryśkę. Celnicy sprawdzają już drugi bęben Każdy ma włożoną listę zawartości. Jest to kopia przedłożona szefowi z prośbą o zwolnienie od cła. Otwieram następne i zaczynam pakować te już sprawdzone. W domu spokojnie można było wszystko ułożyć i było ułożone. Ale tu nie mamy czasu. Trzeba pewne rzeczy dopychać kolanem. Najgorzej na tym wychodzą ciastka. Nie szkodzi-wszystko się zje. Zjawia się nasza pozostała trójka. Bębny sprawdzone. Jeszcze tylko na wagę. Pięć bębnów waży sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. A więc po trzydzieści sześć kilogramów na głowę. Mamy już godzinę drugą. Ustalamy, że Elżbieta pojedzie do San-Epidu, gdzie do trzeciej mamy odebrać zaświadczenia o szczepieniu ospy cholery. Później dołączy do niej Ryśka, która tymczasem idzie do biura Urzędu Ceł, aby odebrać decyzję o zwolnieniu od cła. Bo sprawdzenie zwartości bębnów i plombowanie sobie, a wypisywanie decyzji sobie. Ja z Januszem zawieziemy bębny na stację kolejową. Rozlatująca się ciężarówka wiezie nas z bębnami na stację. Przy okazji stwierdzamy, że drobne dziesięciozłotowe bakszysze znakomicie ułatwiają sprawę. Na stację nas nie zawiózł. Zakaz wjazdu dla takich pojazdów. Bębny zostawił przed przychodnią lekarską na ulicy Pawiej. Nie będziemy nosić kilkaset metrów tych prawie dwustu kilogramów. Janusz dostrzega na dworcu autobusowym, położonym obok przychodni, wózek pocztowy. Znajdujemy właściciela wózka, który za dziesięć złotych pozwala łaskawie skorzystać z tego pojazdu. Bębny mamy więc już na stacji. Za pół godziny zamkną nam San-Epid. A więc taksówka. Tu już są dziewczyny i Jacek. Bez sensacji odbieramy żółte książeczki, świadczące o szczepieniu. Biegnę jeszcze do biura projektów, gdzie pracuję. Na szczęście bardzo blisko San-Epidu i składam podanie o urlop. Wcześniej nie mogłem, bo nie wiedziałem, kiedy pojedziemy. Żegnam się z kolegami z pracy dołączam do mojej czwórki. Uff! Mamy teraz trochę czasu. Orbis sprzedaje bilety kolejowe do godziny ósmej wieczorem. Uwzględniając kolejkę, wystarczy jak tam będziemy o czwartej. W tym miejscu małe wyjaśnienie. Sądziliśmy, że jak krakowski Orbis wydał nam zaświadczenie do Biura Paszportów stwierdzające, że posiadana przez nas złotych dewizowych wystarczy na pokrycie kosztów podróży z Dżulfy do Teheranu to i powinien nam taki bilet wypisać. O naiwni!!! Ale o tym co było w Orbisie to za chwilę. Tymczasem idąc ulicą 18 Stycznia robimy szybko krótki kosztorys. Ile nas będą kosztować bilety i ile jeszcze mamy pieniędzy. Stwierdzam, że może nam w dwójkę zabraknąć około tysiąca. W grę wchodzi tylko wujek Rysi. On jeszcze może pożyczyć. Pożyczymy jak się da dwa tysiące. Ryśka idzie więc do wujka. Ja do Orbisu z Jackiem. Janusz i Elżbieta na obiad. Po czwartej jesteśmy wszyscy w Orbisie. Biletów z Dżulfy do Teheranu nam nie wypiszą. Półgodzinna dyskusja z kierownikiem, po której nie dostajemy nawet biletów do Dżulfy. Trudno, będziemy musieli kupić bilety jutro w Warszawie. Jeszcze tylko wizyta w „Locie”, bo wykombinowaliśmy sobie, że z powrotem zamiast wracać pociągiem przez Moskwę, polecimy z Erewania do Kijowa samolotem. A Kijowa do Krakowa pociągiem. Nie będziemy mieli bagażu możemy sobie na to pozwolić, tym bardziej że poinformowano tu właśnie Janusza, że taki bilet nam sprzedadzą. Nic bardziej naiwnego, jak święta wiara w informację. Dzisiaj nam oświadczają, że takiego biletu nie dostaniemy. Przyjmiemy to spokojnie. Przyzwyczailiśmy się, że jeden pracownik danej instytucji mówi tak, a drugi właśnie- że nie tak. Celował w tym krakowski Orbis, gdzie uzyskaliśmy rekordową ilość błędnych informacji. Wobec tego nie pozostaje nam nic innego jak jechać do Warszawy. Jutro rano załatwimy wizy, potem bilety kolejowe, a po południu pojedziemy do Moskwy. Pozostaje nam tylko jeden pociąg o godzinie pierwszej zero cztery. Będąc jeszcze w Orbisie, usiłowaliśmy kupić bilety z miejscówkami na ranny ekspres, ale miejscówek nie było. Kupujemy dzisiejszą, krakowską popołudniówkę „Echo Krakowa”. Ma coś być tam o naszej wyprawie. Załatwiła to Elżbieta ze znajomym redaktorem. Jest! Duży tytuł „Elburs 72 Pierwsza wyprawa Klubu Tatrzańskiego PTTK w góry Iranu” i dalej - „Kontynuując tradycje małych wypraw w góry Bliskiego i Środkowego Wschodu Klub Tatrzański PTTK w Krakowie zorganizował pierwszą w dziejach PTTK polską wyprawę….. Dalej z ważniejszych zamierzeń napisano- „ Uczestnicy będą prowadzić działalność w górach Elburs, ze szczególnym uwzględnieniem masywu Tacht-e-Solejman, miedzy innymi wejdą na najwyższy szczyt Iranu – Demawend… Uczestnicy wyprawy maję w planie ponadto przeprowadzenie pewnego programu naukowego, obejmującego badania geologiczne i przyrodnicze oraz przywiezienie bogatej dokumentacji fotograficznej. Wyprawa ma duże znaczenie dla krakowskiego środowiska turystycznego, stanowi bowiem…”. Wszyscy, którzy nam sprzyjali będą mieli spokojne sumienie przed władzą, że wypuścili z kraju niewłaściwych ludzi. Tak trzeba pisać o wyprawach zwariowanych zapaleńców, by kolejni mieli szanse w przyszłości wyjechać. Wszystko tu jest, i wyczyn, i program naukowy. Tak trzymać! Umawiamy się o dwunastej w nocy na dworcu. Wracam z Rysią na Kozłówek, gdzie mieszkamy. Po drodze kupujemy większą ilość biletów tramwajowych, bo pojedziemy w nocy, gdy wszystkie kioski „Ruchu” są zamknięte. Mamy kilka godzin czasu do wyjścia z domu. Zleciały błyskawicznie. Należało dokończyć pakowania plecaków. Zrobić sobie kąpiel, bo nie wiadomo, gdzie będzie znowu okazja. Mocna kawa i jesteśmy prawie gotowi do wyjścia. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy wszystkie okna są zamknięte, czy gaz wyłączony…i wychodzimy. Minęła przed chwilą godzina jedenasta. Dołączam zdjęcie z przed dworca w Teheranie. To my i nasze bębny. Radośni, że są wreszcie z nami. Ale między moim i żony wyjściem z domu na Kozłówku w Krakowie(p. wyżej) było jeszcze dużo ciekawych wydarzeń, które nas czekały. Wydarzeń zupełnie nieprzewidywanych.
  21. Zagronie

    Jak to było dawniej

    Dziękuję za wpisy. Książki nie będzie. Miałem kiedyś taki zamiar. Ale będę publikował kolejne posty. Ozdabiając je zdjęciami.
  22. Wstęp do dalszego ciągu... Mam mnóstwo zdjęć i opisów związanych z trzema pobytami: - wyjazd i pobyt w Iranie -1972 r, główny cel-góry Elburs, -wyprawa alpinistyczna do Afganistanu, Hindukusz Wysoki-1973 r, -trekking w Himalajach, na północ od stolicy Indii, oraz objazd subkontynentu pociągiem-1976 r. Prowadziłem dziennik w Iranie i w Indiach. Na podstawie tych zapisków, mając w pamięci, pojawiające się obrazy, spisywałem na nowo swoje wspomnienia. W pewnym okresie miałem nawet zamiar napisać jakąś książkę podróżniczą. Czytało się czasem coś takiego. Tylko proste relacje z czynności dnia bieżącego. Był to okres, gdy już wyjazd w Alpy, był marzeniem. Nie tylko z powodu braku zielonych. Pierwsze pytanie, przy staraniu się o paszport, wisiało w powietrzu. "Po co chcecie tam jechać" ? Zarejestrowani sportowcy mieli przywileje. Jechali na zawody. Z rzadka ktoś jechał służbowo. Ale indywidualnie, turystycznie można było tylko do "demoludów". Coś z relacji, z szerokiego świata, się wtedy jednak pojawiało. Były wyprawy alpinistyczne, czy też w innych dziedzinach(żeglarstwo). Ale to się podciągało pod wyczyn, rozsławiający imię Polski Ludowej na całym świecie. Czytałem "Poznaj Świat". Tam się czasem pisało o dalekich podróżach indywidualnych. "Orbis"-owszem - umożliwiał wyjazdy daleko w świat. Nie tanie i porządnie zorganizowane, bezpieczne. Egzotyka głównie się ograniczała do paru zabytków i kultury w wydaniu cepeliowskim. W wspomnianym periodyku czytałem relacje pewnego autora, którego później poznałem osobiście. Rysiu-mówię, jak to pisałeś. Tyle wiadomości o kraju, kulturze, zabytkach. Rozmowy z ludźmi spotkanymi na ulicy. Stary! Ja mam dobrą Practikę. Robi się parę zdjęć na miejscu. Idziesz do Biblioteki Jagielońskiej i szukasz materiałów o tym kraju. Rozmowa na ulicy jest dziecinnie prosta. Jak masz nieco wyobraźni to bez trudu tworzysz taki dialog. Ja nie jechałem z Orbisem. Sam ze swoimi kolegami organizowaliśmy taki wyjazd. Zdobywało się wcześniej informacje o danych górach, kraju,...Maksymalnie ile się da. Na ulicy nie robiłem reportażu, ale w ścisku, z miejscowymi, siedziałem w telepiącym się gruchocie. Zwanym autobusem. Lub też przez dwa tygodnie, objeżdżając Indie i docierając do przylądka Komorin - zmieniałem pociągi. Było wystarczająco dużo czasu na rozmowy ze współpasażerami. Więc sobie myślałem - moja książka będzie bardziej prawdziwa. W zapiskach nie jestem jedynym bohaterem. Raczej unikam pisania o sobie. "Selfi" to można policzyć na palcach jednej ręki. Zawsze mnie interesowali ludzie. Jak żyje przeciętny człowiek. Bez upiększeń dla celów propagandy tyrystycznej. Geografia - czyli teren, pogoda, zabytki. To się samo przez się rozumie. Książek przygodowych czytałem w tym okresie, jak wyżej, sporo. Ja zawsze szukałem w takiej literaturze nie tylko "reportażu". Przykład - to jest takie miasto, takie zabytki itp. Szukałem bardzo osobistych przeżyć autora. Strachu, zwątpienia, wyrzutów(po co się w to wkopałem?). Jeśli chodzi o góry to mam osobisty pogląd, że generalnie jest to marna "literatura". To są reportaże. Alpiniści cierpią z zimna, z braku powietrza. Ale gdyby zarejestrować im wszystkie te myśli, które przelatują przez ich głowę, w bezsenną noc, gdzieś w namiocie, oczekujących na wątpliwą pomoc...A dostajemy opis trudności technicznych ze wspinaczki. I że jest to osiągnięcie. Jest. Chwała za to! Ale to nie jest literatura. I teraz się kiwam. Wykorzystać serwer "Online" na archiwum. Napisać w odcinkach "książkę". Będzie ich sporo. Stąd perfida. Materiału mam dużo. Jest napisany i sfotografowany. Drobne korekty, jak opisanie publikowanych zdjęć(kolor). Co, gdzie, kiedy? Nie będzie to wielki wysiłek z mojej strony. Więc bez żalu mogę to zawsze przerwać. Nie potrzebuję "lików". Nie wszystkim moja relacja musi się podobać. Ale czasem jakieś "thanks" może świadczyć, że ktoś z ciekawości to przeczytał. Zagronie
  23. Zagronie

    Sylwester na stoku 2020/2021

    Nieco o parę dni za późno. Ale internet, dyski pamięci różnych serwerów, to archiwum. Może w przyszłości jakiś ówczesny archeolog "odkopie" taki dysk. Dlatego publikuję ten post. Niech nie zginie razem ze mną. Miałe(mieliśmy) z żona także inne ciekawe sylwestry. Lata sześćdziesiąte(1960-1970 r). Mieliśmy mały Klub Tatrzański w Krakowie. Klub liczacy ze dwadzieścia osób w miare aktywnych członków. Głównie to byli studenci. Klub organizował w ferie Bożego Narodzenia obozy w Zakopanem. Głownie dla narciarzy. ale jak ktoś nie jeździł to mógł sobie robić wycieczki. Taki obóz bazował na izbie w góralskiej chacie. Koniecznie z piecem i dostępem do drewutni. Rozmiesie, że musiała być woda. Najlepiej z kranu. Ale niedaleka studnia była też akceptowalna. Wygódka też była obowiązkowa. Reszta wyposażenia należała do uczestników obozu. Śpiwory, materace, sprzęt sportowy. No i cały szereg drobniejszych przedmiotów. Gospodarz obiektu dostarczał także miednicę i wiadra. W sylwestra urządzaliśmy kuligi. Dwoje sanek w zupełności wystarczało. Jeden z sylwestrów wypadł na Bystrem. Powitanie Nowego roku było zaplanowane na Hali Olczyskiej w bacówce. Takich bacówek było jeszcze w tym czasie w Tatrach bardzo dużo. Nie zamykane, z drzwiami niezamkniętymi, albo bez drzwi. Dach nie całkiem szczelny. Nie pytaliśmy czyją to własność. Zresztą cała odpowiedzialność spadała na tych co mieli sanie. Dwa sylwestry nam wypadły w Dolinie Chochołowskiej. Baza była na Płazówce. Takie mini osiedle góralskie na dalekim końcu pasma Gubałówki. Naprzeciwko wlotu do Chochołowskiej. Właścicielem domu był polski biatlonista, należący do kadry. Ale wtedy jak tu bazowaliśmy już nie był czynnym zawdnikiem. Nie zawsze była wystarczająca warstwa śniegu na drodze. Ale konie dały radę. Pochodnie, noc, sylwester i młode dusze. Radosne z takiej przygody. W bacówce było małe przyjęcie. Wiozło się gar bigosu. Dzieło dziewczyn. Kiełbasy na "grila". Napoje alkocholiczne. "Szampan" producji ZSRR, był obowiązkowy. Bacówka śmierdziała nawozem. Przez nieszczelny dach leciał śnieg. Bigos był niedogrzany na ognisku. Kiełbaski ledwo osmolone. Ale był nastrój! Wokół w poswiacie górkie szczyty. Cisza! Czasem lekki wiatr. Powrót był radośniejszy. Pochodnie dawno wypalone. Procenty, kiełbaski i bigos. Herbata i kawa zrobiły swoje. Zabawa w izbie trwała do rana. Słabi ciałem i głową wtulali się wczesnie w swoich śpiworach do kąta, gdy jeszcze było ciemno. Siłe przetrwania wykazywali ci, co ze świtem wzywali na wycieczkę w góry. Zagronie
  24. Jestem przekorny, ale tak sobie czasem myślę. Jak to jest z poezją jazdy na nartach. Niedawno w sieci zobaczyłem zestawienie z Levi. Dziewczyny, że tak można powiedzieć, jeżdżą sobie luzem, by nie zamarznąć. Dużo nazwisk, mi osobiście nie znanych. Może Puchar Europy. Ale też najjaśniejsze gwiazdy. Sciągam błyskawicznie film z YT. Mam taki sprytny programik, że strzałeczkami na klawiaturze przesuwam jedną klatkę do przodu lub tyłu. Robiłem to na filmie z "marboru". Mogę każdą z jadących pań przeanalizować klatka po klatce. Dlaczego nie! Mam takie upodobanie do takiej analizy. Siebie też analizuję. Oczywiśćie- najbardziej idealnie jedzie Shifrin, Volhova! To musi być ideał! Z wiadomych względów. Nie może być inaczej, ponieważ sprawozdawcy Esportu zawsze podkreślają, że jechała idealnie. I stąd pudło. A gdyby tak nie znać nazwisk, sylwetek, czasu przejazdu! To mnie dręczy. Moja klatkowa analiza wykazuje, że u wszytkich jadących jest szalenie podobnie. Jak się osobiście z nimi porównam to widzę ogromną różnicę. Nie chodzi o to, że nie jadę na narcie zewnętrznej. Jadę! Podnoszę nieco nartę wewnętrzną, jak zaczynam na zewnętrznej. Identycznie jak one to robią. Bardzo dużo mi brakuje, w wychyleniu do wnętrza skretu moich dolnych części. No i ta szybkość! Połowa z tego, co one wyprawiają. W moich młodziutkich latach miałem okazję czasem siedzieć w cyrku. Ci wspaniali atleci cyrkowi. Te cudowne salta! I tak sobie myślałem, dlaczego nie wykorzystać tych mistrzów na olimpiadzie. Tak gimnastyk się męczy w skoku przez konia, wisi na kółkach i nawet na punktowae miejsce sie nie załapie. A ci bez trudu śmigają w powietrzu. Po latach się zorientowałem, że na lodowisku takie trudne figury wykonują nieraz byli mistrzowie olimpiady. Już nie dali na niej rady być mistrzami. A przecież mistrz olimpijski to największa chwała sportowca! Demonstracja skrętu przez aktualnego mistrza jest zawsze najdoskonalsza. Z definicji! Gdyby jednak nie wyświetlało się nazwisko. Nieznana była sylwetka. Być może najwięksi forumowi eksperci popełnialiby spore pomyłki. Ja nie mam takich dylematów. Wszyscy ci co demonstrują, ci co w pucharach, czasem niektórzy z różnych forów, sa tak oddaleni ode mnie, w swoim mistrzostwie, że są moimi idolami. I nie ośmieliłbym się porównać jakiegoś Austriaka z kady B z demonstratorem X. Gdybym nie wiedział, kto jest kto? Jak wiem, to ten z kadry B jest znacznie lepszy. Ten X, jak byłby lepszy od B, to oczywiście Austriacy zaliczyli by go do swojej A. Zagronie
  25. Zagronie

    Sylwester na stoku 2020/2021

    Był rok 1999, Sylwester. Byłem z żoną i synem w Koninkach. Jeździliśmy po świętach na trasie z Tobołowa. Ale taki Sylwester! Takie wybicie godziny dwudziestej czwartej. To wydarzenie raz na tysiąc lat. I w takim momencie przyszło nam żyć! Mieć się dobrze. I w dodatku uprawiać swoją ulubianą pasję. Z wybiciem północy na zegarze atomowym miała, według niektórych, nastąpić Apokalipsa. Wszelkie systemy światowe, nadzorowane przez komputery, miały zwariować. Banki i nasza kasa, sterowanie systemami elektroenergetyczmi, to zwiastowało gigantyczne ciemności, które ogarną kulę ziemską. Jak przeżyć ten moment? Taki , który się zdarza raz na tysiąc lat? W Apokalipsę nie wierzyłem. Łeb mam techniczny, który łyknął nieco wiedzy o elektronach. Ale może by tak pojeździć na nartach w tę jedyną noc. Nie ma lamp na stoku. Nie ma problemu. Kupimy kilka pochodni. Lepiej się nawet przy tym jeździ, niż przy czołówce. Taki zjazd urządzali zawsze "Goprowcy"(Toprowcy) z Kasprowego na Halę Gąsienicową do Murowańca. Dokładnie z wybiciem północy. Ale wyciąg nie jeździ w nocy! Skończył, stok ciemny. Przypuszczałem , że u góry przy stacji wyciągu będą ludzie, będzie impreza. Taka noc! Zaopatrzeni w narty, pochodnie. Butelka szampana, kieliszki dopasowane do trunku. Ma być elegancko! Kiełbaski z "grila"się na ogniu przygotuje. Suchych gałązek na świerkach nie brakuje. Dymamy do góry przy czołówce. A tu pustki! Ciemno i głucho. Gdzie ci górscy romantycy? Wspinacze też w taką noc wychodzili na szczyty. Balować w śniegu. W zimnie i wietrze. Na salę balową się będzie można zawsze wybrać. Będzie jeszcze wiele takich Sylwestrów. Pali się malutkie ognisko. Na patyku kiełbaska. Wskazówka zegarka zbliża się do kluczowego momentu. Korek ledwo wyskakuje z butelki. Szampan zimny. Radziecki "igristnoje". Ale ma bąbelki. Tego prawdziwego z Szampanii nigdy nie próbowałem. Zjazd całkiem przyjemny. Wiozę jedyną pochodnię. Na dole biją nam brawo goście ośrodka. Trzeba było zabrać swoje cztery na górę. Czy to był jeden taki Sylwester. Nie! Próbowałem z żoną do Białki. Będą jeździć? Nie będą. Więc szybka decyzja, pojedziemy naszy sei..., czy cingue... do Zakopanego przez Głodówkę i Cyrhlę. Ogromne bandy śniegu na poboczach, wycinane z ciemności, na zakrętach przez lampy auta. Las kompletnie zasypany śniegiem. Nikt nie jedzie autem, tylko raz, czy dwa jakiś zapomniany kulig. Dojechaliśmy pod skocznię. Już po północy. Impreza jeszcze się tli. Ale bez życia. Wracamy do chaty w Koninkach, skąd wyruszyliśmy. No to może Słowacy w Szczyrbskim Plesie urzadzają sobie nocne zjazdy w tą jedyną noc w roku? Zabieramy sprzęt. I z naszego przytuliska kierujemy się na Białkę, Jurgów . Objeżdżamy Bielskie Tatry, jedziemy przez Tatrzańską Łomnicę. Dojechaliśmy pod skocznię w Szczyrbskim Plesie. Stok Ciemny. Nie spędzimy tych dwóch godzin na stoku. Z wybiciem północy mogła się zdarzyć "buźka, buźka, z kimś zupełnie nieznanym. Może z dalekiego kraju? Tylko w hotelu obok coś się działo. Wpadliśmy by się zagrzać. A mróz był spory. Co dalej-panie kierowniku wycieczki? Kierownik pomyślał - objedziemy w tą niezapomnianą noc Tatry, kierując się na zachód. I objechaliśmy przez Zuberec, Chyżne. Wracając do Koninek. Wyciagi nie jeździły. BHP! Teraz już ciało mdłe, duch osłabł. Alę życzymy wszystkim, w tą noc, niezapomnianych przeżyć, z nadzieją na lepszy rok, niż mijający. I dla nas narciarzy jeszcze wiele lat pięknych przeżyć na stokach. Zagronie
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...