Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Ranking

  1. Zagronie

    Zagronie

    VIP


    • Punkty

      8

    • Liczba zawartości

      511


  2. Mitek

    Mitek

    Użytkownik forum


    • Punkty

      7

    • Liczba zawartości

      7 273


  3. chmurarz

    chmurarz

    Użytkownik forum


    • Punkty

      5

    • Liczba zawartości

      2


  4. lisu

    lisu

    Użytkownik forum


    • Punkty

      4

    • Liczba zawartości

      7


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 04.02.2021 uwzględniając wszystkie działy

  1. Dla ciekawskich, aktualna mapa stref we Włoszech: https://covidzone.info/ Gialla - to żółta Aranzione - pomarańczowa Sytuacja jest dynamiczna, bo widać że jeszcze 31.01 zdecydowana większość kraju była pomarańczowa.
    3 punkty
  2. Tylko drobiazg: wielkie migracje na narty to są w czasie ferii, kiedy wyruszają całe rodziny spędzać zimowe wakacje na nartach (lub "na nartach"). Teraz wybierze się najwyżej paru świrów naszego typu...
    3 punkty
  3. Nie wiem czy znacie składany rower Strida. Dla mnie mistrzostwo. Warto popatrzeć na to rozwiązanie. https://www.roweryholenderskie.net/skladany-rower-strida-opinie-dowiedz-sie-wiecej/ Jeśli ktoś przemieszcza się komunikacją skojarzoną, czy nawet samochodem o dojechać musi "ostatni" kilometr czy wejść do windy, sklepu to trudno wyobrazić sobie coś lepszego. Najogólniej jednak przenoszenie analogii między nartami a rowerami wydaje mi się ryzykowne. Pozdro Wiesiek
    3 punkty
  4. A ja tam jestem zawsze za nartami do slalomu, najbardziej wszechstronne 🤔 I polecam SL 🎿
    3 punkty
  5. Trzeci dzień szkolenia i przenoszę się do Kasiny. Dzisiaj plusowa temperatura, śnieg z wierzchu mokry, ale nieciężki. Trasa dobrze przygotowana, brak przetarć, w niektórych miejscach lekkie prześwity. Spodziewałem się, że będzie w Kasinie więcej śniegu, niestety nie ma go na tyle by była otwarta trasa czarna pod wyciągiem. Szkolić się można na tyczkach. Jest przygotowana trasa, wydzielona z prawej strony stoku tak mniej więcej w połowie. Przy starcie jest instruktor, który udziela rad 👍Duży plus za tą akcję. Przede mną sporo jeszcze nauki 😀 Koło 12 pojawili się Niebiescy i chodź koło nich przejechałem to ich nie zainteresowałem. Chyba jestem za stary bo wybrali sobie za cel jakiegoś młodego chłopaka. Po 15 minutach kiedy zjechałem następnym razem już ich nie było. Raczej nikt się nie przejął. Obsługa na dole zwraca uwagę by zasłaniać twarz. Reżim sanitarny jest ‼ GH011251-1-1.mp4 GH011251-1-1.mp4
    3 punkty
  6. Wg dzisiejszych newsów władze dały zielone światło dla otwarcia wyciągów od 15., wg innych źródeł od 17. lutego w żółtych strefach. Niepewność jest jedna: które ośrodki się otworzą; to już będzie tylko ich decyzja.
    2 punkty
  7. W świecie pracy zdalnej i nauki zdalnej zaraz będziesz miał minimum 50% ludzi, którzy sobie zechcą zrobić ferie. Można oczywiście próbować przeciwdziałać - np. otwierasz szkoły i pozwalasz na meldowanie w hotelach tylko z PIT (18 lat nie wystarczy bo studenci). Tylko... kto z Polaków się tego posłucha ? Zaraz wymyślą wycieczki szkolne... a że 100% akurat w góry ?
    2 punkty
  8. Tak, podobno mają się otworzyć w żółtej strefie. W pomarańczowej i czerwonej jeszcze nie. https://www.gazzetta.it/neve/sci/04-02-2021/sci-15-febbraio-riaprono-impianti-zona-gialla-400402043956.shtml
    2 punkty
  9. Nic na temat metod badawczych tu nie ma, grupy reprezentatywnej, sposobu pozyskiwania danych, ustalania reprezentantów wyznaczonych do badań itp. Na poważnie to raczej nie da się tego traktować, choć nie należy całkowicie odrzucać tych nazwanych tu badań. Ktoś zadał sobie trud, zebrał jakieś dane, zestawił i porównał. Wyniki są ciekawe i godne uwagi, nie olewania. Tak na zdrowy rozum wydają się jakoś prawdopodobne, choć z naukowego punktu widzenia raczej wątpliwe. Ale! Coś w temacie się ruszyło, o czymś się mówi, a to zwiastun chyba jakiś zmian. Czyli czeka nas jakieś poluzowanie obostrzeń hotelowych, tak prognozuję. Oczywiście na oko.
    2 punkty
  10. Cześć Dla mnie już jest zniesiony. Od początku grudnia próbuję się zarejestrować do urzędu, żeby złożyć papiery i nie da rady więc, jak minęły dwa miesiące prób, to sobie odpuściłem. Pozdrowienia
    2 punkty
  11. Przyczyn tego może być min. kilka: 1. Leasingi, wynajem długoterminowy, kredyt - samochód zarejestrowany tam gdzie bank kredytujący. 2. Tańsze ubezpieczenia w mniejszych miastach, jak ktoś nie musi, to nie przerejestrowuje. 3. Przepis o przerejestrowywaniu po zakupie miał być zniesiony (ale nie jestem pewien czy już to weszło).
    2 punkty
  12. Argument o przemieszczaniu niby racjonalny, aczkolwiek wybiórczy. Wystarczy spojrzeć w weekend na parkingi galeriowe i gołym okiem widać przewagę obcych (niemiastowych) rejestracji. I teraz zagadka, czy przemieszczanie się w obrębie 20-30km jest mniej ryzykowne niż 100-200km 🙂
    2 punkty
  13. Kiczera ski (Puławy) od weekendu otwarte dla każdego (wypożyczalnia działa i gastro na wynos).
    2 punkty
  14. Trzeciego sierpnia. Rano mamy słońce. Świetnie. Wysuszymy trochę nasze rzeczy. Prawie wszystko jest mokre. Nawet śpiwory są lekko wilgotne. Rozglądam się za Demawendem. Musi tu gdzieś być. Mam! Krzyczę do pozostałych. Na drzewami, widać w głębi, bardzo wysoko w górze biały stożek. Po śniadaniu i spakowaniu naszego dobytku zaczynamy szukać jakiegoś samochodu do Rineh. Demawend jest już dobrze widoczny. Tylko na samym szczycie siedzi niewielka czapa z chmur. Potężna góra. Sterczy nad nami ponad trzy i pół kilometra. Rysia ma wątpliwości, czy my tam wyjdziemy. Z samochodem są trudności. Nikt nie chce jechać do Rineh. Mówią ciągle o jakimś Polemunie. Wnioskujemy z tych rozmów, że z Puluru nie dojedziemy do Rineh. Należy jechać najpierw do Polemunu, a stamtąd dopiero do Rineh. Przed knajpką stoi mikrobus. Zapytany jakiś obszarpaniec, wyglądający na konduktora, czy jedzie do Polemunu. Kiwa głową, że tak. Tu, żeby być pewnym jakiejś informacji, trzeba się spytać kilka razy i to człowieka, który budzi pewne zaufanie. Wszyscy tu chętnie udzielają informacji, tylko że nie zawsze ścisłych, prawdziwych. Z dobrego serca chcą pomóc. A i ze znajomością angielskiego u przeciętnego Irańczyka jest raczej bardzo krucho. Elżbieta zwraca się do sympatycznie wyglądającej Iranki, czy mówi po angielsku. Tak. No to mamy tłumacza. Ubijamy interes z obszarpańcem. Za pięć tomanów jedziemy do Polemunu. Stamtąd rzeczywiście można się dostać do Rineh. Ona też jedzie do Rineh. Wsiadamy do mikrobusu i jedziemy z powrotem w stronę Morza Kaspijskiego. Po drodze miga tablica z napisem - wysokość nad poziomem morza -2050 m. Długi tunel Przy wjeździe, spokojny nagle mikrobus ożywia się. Słychać wymawiane słowo - Allah. Oni widocznie boją się tuneli i się modlą - komentujemy to ożywienie. Polemun. To, ta sama miejscowość, gdzie wczoraj staliśmy i kupowałem placki chlebowe, albo chleb plackowy. Nasz obszarpaniec żąda, wbrew umowie, dziesięciu tomanów za przejazd. Temperatura dyskusji wzrasta. On jest uparty. Ja też. Dookoła nas gromadzi się mały tłumek. Sytuacje jest o tyle głupia, że oni chyba nie wiedzą o co tu idzie. Gotowi pomyśleć, że Europejczycy chcą wykiwać biednego Irańczyka. Pisałem już w kilku miejscach, że jesteśmy Europejczykami, bo jesteśmy z Europy. Tak jak Murzyn dla nas jest z Afryki, a człowiek o żółtej cerze, to Chińczyk lub Japończyk. Ustępuję wreszcie i daję sto rialsów. Odjechał mu mikrobus. Za chwile widzimy go, jak szczerząc do nas zęby jedzie innym, ale… w stronę Teheranu. Czort by się na nich wyznał. Mamy samochód do Rineh. Tam jedzie nasza irańska tłumaczka. I ona go załatwiła. A raczej sam się załatwił. Stoi sobie stara osobowa Chevroleta i kierowca bierze po trzy tomany do Rineh. Plus opłata za bagaż. Kursuje widocznie między Polemunem i Rineh. Nasze plecaki lądują w bagażniku, a co się nie zmieściło, to na dachu. Wsiadamy. W piątkę siedzimy na tylnym siedzeniu. Na przednim też piątka. Ale to nie wszyscy. Przez tylne okienko widać nogi jeszcze jednego pasażera, stojącego na bagażniku. To pomocnik kierowcy. Janusz będący kierowcą - po dwunastogodzinnym kursie automobilklubu - twierdzi, że amerykańskie wozy mają nadmiar mocy. I rzeczywiście czujemy ten nadmiar. Polemun znika błyskawicznie w dole. Jedziemy wąską żwirową drogą wyciętą w zboczu o nachyleniu czterdzieści stopni. Kurz. Na zakrętach gaz do dechy, ryk silnika i szybkość, której nie powstydziłby się nasz Zasada. Kierowca chce widocznie dodatkowo się popisać. Może przed Iranką, a także może przed nami. Iranka jest miłą dziewczyną, Z zawodu lekarzem. Studiowała medycynę na uniwersytecie w Tebriz. Teraz jedzie do rodziny w Rineh. Cieszy się bardzo, że może sobie pogadać z nami po angielsku. W samochodzie panuje wesoły nastrój. Jedynie Ryśka jest trochę przerażona. Naprzeciwko nas jedzie z góry duży ciężarowy samochód. Zmieścimy się razem na wąskiej drodze, czy nie? Zmieściliśmy się. Tylko, że on zjechał na naszą stronę! Zostawiając nam objazd od strony stromego zbocza. Gdybym był większym fantastą, to mógłbym w tym miejscu napisać - koła ledwie musnęły skraj drogi wiszącej nad przepaścią. Wystarczyłaby chwila nieuwagi kierowcy, a potoczylibyśmy w stronę głębokiej doliny rzeki... Po drugiej stronie doliny, wysoko nad nią, widać wsie zawieszone na górskich stokach . Prowadzą do nich takie same drogi jak nasza do Rineh. Wyżej są już tylko wypalone słońcem szczyty Elbursu. Przyjechaliśmy do Rineh. Malutkie, gliniane domki, przylepione do zbocza Demawendu, którego szczytu zresztą nie widać. Mijamy kilka osób z plecakami. Stajemy przed stacją, albo schroniskiem IMF-u. Budynek ten, w tym otoczeniu, robi wrażenie pałacu. Robię grupowe zdjęcie całej ferajny z Chevrolety. Dziewczyny namawiaja mnie, żebym pomógł Irance zanieść walizkę do domu. Podbiegam do niej - can I help you? Pomogę pani. Thank you – dziękuję! Z tyłu dobiegają mnie okrzyki - pomóż jej! Próbuję jeszcze raz. No, no! Nie, dziękuję! Nie wiadomo, czy moja pomoc wyszłaby jej na dobre. Jesteśmy w kraju, gdzie się wyznaje islam. Domownicy widzą - latorośl rodzinną wchodzącą do domu z nieznajomym. Nie wyglądającym zupełnie na miejscowego. My ciągle myślimy własnymi kategoriami. Ale spróbujmy sobie wyobrazić taką sytuację - na polskiej, dalekiej wsi wysiada z autobusu miejscowa dziewczyna, a za nią, niosący jej walizę - na przykład młody człowiek o żółtej cerze. Powiedzmy - Chińczyk. Powstałaby z tego niezła łamigłówka dla miejscowych dewotek. Przyjmuje nas w schronisku pan Abullohi, albo Marzanapur. Nie wiem, nie przedstawił się nam. Chcieliśmy zostawić tu nasze plecaki. Na Demawend weźmiemy tylko dwa śpiwory, trochę konserw na trzy dni. Jakąś dodatkową odzież i to wszystko. Do schroniska przyszło kilku Irańczyków wracających z góry. Są też ci z plecakami, co minęliśmy ich po drodze. Dwóch młodych chłopaków i trzeci starszy. Z długim kijem. Nie wiem kto z nas ochrzcił go „legionistą „. Może z powodu furażerki, a może jego ubiór przypominał coś wojskowego. W każdym razie nazwa ta przylgnęła. Legionista pokazuje gospodarzowi schroniska jakąś legitymację. Odnosimy wrażenie, że tu bez legitymacji wyżej nie puszczają. Idzie na szczyt już drugi raz. Jest z tego powodu dumny. Jak mi się wydaje, chętnie by nam udzielił kilku dobrych rad. Z racji swego doświadczenia. Zostawiamy w schronisku plecaki. Dziewczyny proponują wynająć muła. Na górę mamy niewielkie plecaczki. Ale muł się przyda. Zamiast muła zjawia się koń z poganiaczem. Którego wiek stanowi dla mnie zagadkę. Kupujemy jeszcze w małym sklepiku ciasto biszkoptowe, kilka pomidorów i w drogę. Mamy nadzieję, że dzisiaj dojdziemy do schronu, położonego na wysokości ponad cztery tysiące metrów. Rineh leży na wysokości dwa tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dzielna karawana, żartując sobie i przegryzając biszkopty pomidorami, wlecze się przez wieś. Mijamy niewielką jednostkę wojskową. Strzegą Demawendu? Wieś zostaje za nami. Mijamy stadko owiec, pasących się obok drogi. Szałas pasterza to niewielka, okopcona wewnątrz budka z kamieni, pokryta z wierzchu darnią. Koń to nie muł. Wyraźnie mu nie odpowiada niesienie plecaków. Ma ochotę szybkim galopem opuścić nasze towarzystwo. Kij i cmokanie poganiacza przywracają go do porządku. Demawend wydaje się być w zasięgu ręki. Do śniegu jeden krok, potem trochę w górę i szczyt. Złudzenia. Górskie złudzenia. Można by w to jeszcze wierzyć, gdyby nie twarda rzeczywistość. Jeszcze ponad trzy kilometry w górę na szczyt. Z góry jedzie na ośle starsza kobieta. Osła prowadzi młody chłopak. Obok kroczy młoda dama okryta czadorem, pod którym widać spodnie i buty na słupku. Trawersujemy stoki Demawendu. Wchodzimy we mgłę. Prędzej - to jest zawieszona chmura. Koń i poganiacz, oprócz niesienia naszego bagażu, pełnią teraz rolę przewodników. Mielibyśmy na pewno trudności w odszukaniu schronu, na tym ogromnym stoku tego wulkanu. Przechodzimy obok opuszczonych szałasów pasterskich. Szałas może się komuś kojarzyć z budowlą, powstałą z gałęzi i darni. Nie tu. Drzew tu nie ma w ogóle. Szałasy są zbudowane całkowicie z kamieni. Budowla jest prosta. Posiada tylko jedno wejście. Trafiliśmy na prawie, że osadę pasterską. Ślady ognisk. Obok jednego leży wojłokowa derka. Większe spotkanie. Dogoniliśmy jakąś grupę idącą do schronu, która wyszła przed nami. Z góry z kolei przyjechało na koniach kilku jeźdźców. Rozmawiają z poganiaczem. Dookoła nas mgła. Do schronu jeszcze spory kawałek drogi, bo zwiększamy tempo. Ryśka jest już porządnie zmęczona. Nasz poganiacz - przewodnik trochę się niecierpliwi, ponieważ musi czekać na nas. W tej mgle można się łatwo zagubić. Jest na tym stoku tysiące ścieżek, we wszystkich możliwych kierunkach, wydeptanych przez pasące się bydło. Wychodzimy ponad mgłę. Śliczny widok. Z tego, pofalowanego morza mgieł, sterczą co wyższe szczyty. A wśród nich nasz cel - Demawend. Przerasta je wszystkie o głowę. Dziwne wrażenie, jakby się oddalił. Przed nami i za nami idą grupki ludzi. Nie będziemy sami spać w tym schronie. Moja żona jest w coraz gorszej formie. Elżbieta czuje się lepiej, niż ona. Pogoda jest ładna. Choć, czy można mówić o pogodzie, jeśli się jest nad chmurami? Dookoła rosną ładne osty i traganki, kolczaste kule. Do schronu już nie powinno być daleko. Mijamy mały żlebik. W nim leży resztka śniegu, z którego cieknie woda. Siedząca, nad żlebikiem, grupka młodych ludzi, proponuje nam swoje kubki - w celu zaspokojenia pragnienia. Dziękujemy. Coraz więcej ludzi idzie do góry. Doganiamy kolejne grupy. Widocznie z naszą kondycją, mimo niecierpliwości naszego poganiacza, nie jest tak źle. Przed nami idzie trójka młodych ludzi. Są widocznie nieźle zmęczeni, bo co chwila siadają. Zastanawiam się przez chwilę - czy oni mają plecaki. Bo jak mają to gdzie? A może chcieli sobie zrobić tylko szybki wypad na ten irański Giewont? Jeden z nich widząc w moim ręku torebkę plastykową z resztkami biszkoptów, prosi mnie o kawałek. Ależ proszę - please, please - powtarzam. Za chwilę siadają we trójkę i zaczynają wcinać biszkopty. Przed nami pojawia się legionista. Też widocznie wysokość dała się mu we znaki. Słońce zachodzi. Czerwona tarcza zanurza się w mgielnym morzu, które zostaje coraz niżej pod nami. Robi się chłodno. Jestem tylko w koszuli z krótkimi rękawami. Zostawiam Rysię samą i przyspieszam, aby się rozgrzać. Do schronu jest naprawdę już niedaleko i dojdzie sama, tym bardziej, że przodu i z tyłu idą ludzie. Świetnie mi się idzie. Tak szybko chodzę z Kuźnic na Halę Gąsienicową, a nie na wysokości cztery tysiące metrów. Kolosalna różnica w stosunku do podejścia pod Alam Kuh. Jesteśmy już nieźle zaaklimatyzowani. Przed nami schron. Półokrągłe aluminiowe pudełko stojące na kamiennym podeście. Ten pod Alam Kuh wyglądał pewno podobnie, albo był nawet identyczny. Jacek zapłacił naszemu poganiaczowi. Wchodzę do środka. O rety! Ile tu ludzi? Potykam się o jakieś buty. Ktoś zwraca mi uwagę, że jak chcę wejść dalej, to powinienem zdjąć buty. Schron wewnątrz składa się z małego przedsionka, w którym teraz na kilku metrach kwadratowych, leżą dziesiątki butów, plecaków i stoi kilku ludzi. Którzy na małej półce w formie stolika, usiłują na kilku prymusach coś ugotować. W „sypialni” jest jeszcze gorzej, ponieważ właściciele tych kilkudziesięciu par butów leżą, szczelnie owinięci w śpiwory. Prawie jeden drugim. Gdzie tu się jeszcze pomieszczą te tłumy, jeszcze idące z dołu. Pocieszam się, że nie takie problemy się w górach rozwiązuje. Czytałem kiedyś takie opowiadanie, którego autor - alpinista dobijał się do jednego ze schronów w Alpach. Wreszcie go wpuszczono do środka. Był szesnastym, z kolei, w schronie czteroosobowym. Ktoś krzyczy do mnie „monssieur” O! Świetnie. Będę się mógł dogadać w jakimś ludzkim języku. Angielski już mi obrzydł. Może dlatego, że go słabo znam. Przychodzi Janusz, Ryśka i Elżbieta. Ten, który krzyczał – monssieur, robi nam trochę miejsca. Ktoś podaje nam herbatę. W schronie sami mężczyźni. Tylko nasze panie są wyjątkiem. Ale one nie są Irankami. Kiedy kobiety w Iranie zaczną chodzić w góry? Z tego, co widzieliśmy w tym kraju, to jeszcze dużo wody w rzekach upłynie, zanim do tego dojdzie. Dalszy ciąg wieczoru jest nieskomplikowany. Usiłujemy i my coś ugotować. Udaje nam się to z zupą i herbatą. Miejsca do spania mamy na jedną. No! Może na dwie osoby. Na zewnątrz szaleje burza, gdzieś na dole latają błyskawice. Obok schronu pada śnieg. Jedni nam radzą, aby wyjść na szczyt o północy. Legionista, natomiast, poleca godzinę piątą i swoją osobę, jako przewodnika. Zobaczymy co przyniesie ranek. Na razie w schronie panuje totalny rozgardiasz. Ktoś śpiewa, inni się śmieją. Bez przerwy jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Mówiący po francusku twierdzi, że w schronie jest pięćdziesiąt osób. Możliwe. Wreszcie pomału wszystko się uspakaja. Śpimy. Śpimy to gruba przesada. Usiłujemy raczej leżeć w dość dziwnych pozycjach. Pięć osób w miejscu, gdzie mieści się w miarę wygodnie jedna. Oczywiście w takich warunkach piżamy się raczej nie używa. Obok mojej głowy stoi naftowa lampa. Nogi moje leżą na czyichś odnóżach. Wypadło mi najgorsze miejsce. Leżę obok wejścia. Z zewnątrz ciągnie chłód. Co się w takich momentach myśli. Czy się jest szczęśliwym. Z czego się składa nasze życie. Z robienia rzeczy wielkich. A co to są te wielkie rzeczy? Dla jednego to jest kupno samochodu, dla drugiego budowa własnego domu, dla innych może stanowisko. Dla mnie może to jest wyjście na wysoką górę. Każdy ma jakieś marzenie, które jest jego celem. Jedni chcą przejść ścianę skalną. Inni chcą jak najniżej zejść w głąb morza. Do głowy przychodzą mi pytania. Pytania dotyczące codziennego życia normalnego człowieka. Po co pisać bzdury, że się myśli o czymś wzniosłym, nieosiągalnym dla innych. Owijam się szczelniej śpiworem. W drugim kącie wybucha śmiech i znowu cisza. O dach schronu uderzają grudki śniegu. Szeleszcząc staczają się na dół. Zdjęcia: 1. Demawend. Jeden z najwyższych wulkanów na świecie. Sterczy trzy i pół kilometra nad głową mojej żony. 2. Droga do Rineh. Miejscowości - jako punktu wyjścia na Demawend. Droga miała być trudna i podjazd stromy. Do podjechanią nią mieliśmy, według moich szacunków -biorąc pod uwagę wysokość Polemunu i Rineh - około trzystu do czterystu metrów różnicy poziomów. 3. Rozładowanie Chewrolety po przyjeździe do Rineh. 4. "Rodzinne" zdjęcie wesołego towarzystwa z Chewrolety. Iranka lekarka z lewej strony. Moja żona jeszcze bardziej na lewo. Nie zmieściła się niestety w kadrze. 5. Stacja IMF(Iranian Mountainering Federation). I nasz bagażowy koń. 6. Koń to nie muł. Więc rwał szybko do góry. 7. Czasem były, z tego powodu, potrzebne poprawki mocowania ładunku. 8. Koń i poganiacz jako nasi przewodnicy. Bezcenni, gdy wszystko otulała mgła. 9. Schron pod Demawendem. Około - 4100 m npm. Szach nie szczędził kasy na taką porządną budowlę dla IMF.
    2 punkty
  15. Drugiego sierpnia Wstajemy około ósmej. Wynik suszenia jest więcej niż marny. Śniadanie jest w swoim zestawie podobne do wczorajszej kolacji. To znaczy - sangak, ser, cebula i herbata. Kolejną czynnością jest pakowanie, które trwa aż do dziesiątej. W małym - jakby domku - na podwórzu kobiety przygotowują ciasto na podpłomyki i sangak. Jak zauważyłem typowy ubiór kobiety wiejskiej w tych stronach składa się ze spodni(szarawarów), wykonanych ze wzorzystego materiału. Spódnicy w małe kwiatki i dużego, białego szala. Którym tutejsza elegantka owija się dookoła głowy, spuszczając końce na plecy. Nieco kłopotu sprawia nam ustalenie ceny, za podejmowanie nas przez gospodarza. Znowu te pieniądze! Ale dla nas każdy dolar jest cenny. W IMF oświadczono nam, że płaci się tylko za poczęstunek. Noclegi obciążają IMF. Dajemy pani Nagavi sześć dolarów. Krzywi się - mało. No to dziesięć. O`key! Przepłaciliśmy prawdopodobnie. Ostatnie zdjęcie. Pan Nagavi otoczony przez dzielnych alpinistów z Klubu Tatrzańskiego z Krakowa. Post, post - powtarza. To znaczy, że należy posłać mu pocztą zdjęcie, które powędruje do cennej walizeczki. Idziemy w stronę Hasankif, małego miasteczka, oddalonego o trzy kilometry od Rudbarak. Z którego podobno można dojechać autobusem do Czalus. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Puluru, położonego pod Demawendem. Mijamy domy zbudowane z nieociosanych cienkich belek drewnianych, zachodzących w węgłach na przemian na siebie. Szpary miedzy belkami wypełnione są gliną. Dach jest pokryty płytami z łupka, i obciążonymi dużymi kamieniami. Próbuję robić zdjęcia dzieci, goniących za nami. Wykrzywiają się przed obiektywem, lub zakrywają sobie oczy. Jest samochód. Na drodze stoi taksówka bagażowa. Krótki targ i za pięć tomanów jedziemy do Hasankifu. Droga pokryta gliną, po ostatnich deszczach. Samochód dosłownie po niej pływa. Musiało tu, podczas naszego pobytu w górach, porządnie lać. Hasankif, niewielkie miasteczko. Bank Melli Iran, kilka sklepów, jedna ulica i to wszystko. Za moment już siedzimy w potwornie zadymionym mikrobusie do Czalus. Właściciel pojazdu inkasuje pieniądze i jedziemy. Po dwóch kilometrach stajemy i kierowca zakłada łańcuchy na koła. Przed nami pracuje spychacz, usiłując zebrać wierzchnią warstwę drogi, składającą się z lepkiej mazi. Jacek robi uwagi, że u nas, gdyby kierowca zaczął się bawić z autobusem, jak ten tu, to od razu powstałaby awantura. A tu nic. Stoimy już prawie pół godziny i nikt się nie denerwuje. Góry w dalszym ciągu są otulone szczelnie mgłą. Mikrobus zatrzymuje się obok małego koślawego glinianego budyneczku. Na nim kilka napisów, z których i tak dla nas nic nie wynika. Ale jest żółta skrzyneczka. Poczta. Mikrobus zabiera worki z pocztą. Po przejechaniu przełęczy kierowca zdejmuje z kół łańcuchy. Dalej droga jest już asfaltowa. Zjeżdżamy w dół do Marzunabadu. Na polach obserwujemy ciekawy sposób przechowywania słomy. Wybiera się do tego celu niewielkie kuliste drzewa i w koronie robi się stóg. Na bardziej stromych i kamienistych zboczach rosną szkółki młodych pinii. Mijamy Marzunabad i jedziemy teraz w stronę Czalus. Góry maleją. Na nich coraz więcej drzew. Aż las staje się tak gęsty, jak u nas. Coraz cieplej. O trzeciej jesteśmy w Czalus, mieście nad Morzem Kaspijskim. Zieleń, palmy i duszno. Mikrobus zajeżdża na mały dworzec. Dyskutujemy chwilę - co robić? Elżbieta chciałaby zostać przynajmniej jeden dzień nad morzem, aby wypocząć. Jej mąż chce jechać dalej. Mnie też się wydaje, że lepiej jest jechać dalej. Wyjść na Demawend, zostawić gdzieś ten piekielny ciężki bagaż i spokojnie posiedzieć nad morzem. Żeby jednak jechać dalej, trzeba mieć rialsy. Wymiana jest możliwa tylko w banku Melli, który korzysta z sjesty do piątej. A może nie tylko w banku - może w hotelu? Dajemy dziewczynom kilkadziesiąt rialsów, aby kupiły jarzyn i owoców. Ja z Januszem idziemy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można wymienić dolary. Zaczepia nas jakiś młody chłopak, który twierdzi, że tu w pobliżu jest hotel i że ma ojca, który zna język niemiecki. W tym hotelu wymienimy dolary. Hotel okazuje się obskurną budą, prowadzoną prawdopodobnie przez ojca młodego naganiacza. Ojciec nie wymienia dolarów, ale daje nam karteczkę do dyrektora jakiegoś towarzystwa naftowego, który podobno wymienia zielone. Tam więc idziemy. Na ulicy, mimo południowej pory, ruch. Ale to południe nie jest takie upalne, jak w Teheranie. Jest duszno, mimo że nie ma słońca. Na sobie mam swetry ubrane jeszcze rano w Rudbarak. Trochę jest mi w tym za ciepło. Centrum Czalus to praktycznie jedna ulica. W jej centralnym punkcie, obok niewielkiego skrzyżowania stoi oddział Banku Melli Iran. Niedaleko niego jest dworzec autobusowy, na którym leżą nasze jeszcze ogromne plecaki, czekając na transport do Puluru, razem z ich właścicielami. Przechodzimy obok piekarni. Usiłuję sfotografować jej wnętrze. Jakiś starszy jegomość zaczyna mi machać chusteczką przed obiektywem. Jest widać oburzony, że usiłuję sfotografować coś, co widocznie nie może być powodem do dumy. Duże wspaniałe budowle - to są osiągnięcia. Ale piekarnia? Niestety turysta przyjeżdża, aby zobaczyć, między innymi taką piekarnię. Ja też jestem takim ciekawskim turystą. Hotel. Może tu wymienimy nasze cenne dewizy. Wędrujemy na pierwsze piętro. Duża, obskurna restauracja. Obleśny barman zapytany, czy w tym hotelu można wymienić, przywołuje właściciela. A ten z kolei prowadzi nas do pokoju, gdzie pokazuje nam łóżka. Chce tylko po trzydzieści tomanów od osoby. Pomyłka? Źle się zrozumieliśmy? Chodź - mówię do Janusza - który usiłuje go przekonać, aby nam jednak wymienił pieniądze. Nie podoba mi się ten „hotel”. Mam skojarzenia, że mogą nas tu „obrobić”. Wychodzimy na ulicę. Bank, ale tym razem „Pars”. Spróbujemy. Nie, urzędnicy uśmiechają się do nas, tylko Melli. Pozostaje jedynie to towarzystwo naftowe. Przechodzimy obok warsztatu mechanicznego. Nie byłoby w nim nic ciekawego. Ot zwykły irański warsztat! Gdyby nie chłopcy, a właściwie jeden z nich, trzymający z trudem dużą szlifierkę. Snopy iskier rozpryskują się na wszystkie strony. Mały bez okularów. Przyzwyczailiśmy się do widoku dzieci pracujących w warsztatach. Ale ten może stracić oczy. Zdaje się, że to tu nie jest problemem. Znajdą się inni, bez trudu, na jego miejsce. Dyrektora(Rais) nie ma. Usiłujemy wymienić na stacji benzynowej. Jest chętny - oficer irańskiej armii. Daje po siedemdziesiąt rialsów za dolar. Mało. Nie skorzystamy z transakcji. Poczekamy do otwarcia Banku Melli. Wracamy na dworzec autobusowy taksówką. Płaci się tu jednego tomana za taki kurs. Na dworcu nasza trójka rozmawia żywo z rodakiem. To pan S…ki z żoną, która kłania nam się z mikrobusu. Jadą do Teheranu. Wracają właśnie z małego wypoczynku w Czalus. Zapomniałem napisać poprzednio, że poznani w Teheranie Warszawiacy nocowali w mieszkaniu państwa S…ich. Dali nam adres i poradzili nam, aby po powrocie z gór przenieść się z campingu do tego mieszkania. Które stoi puste, ponieważ S. cy mają już inne, większe z klimatyzacją. Klucz będzie w ambasadzie. Teraz właśnie mamy okazję poznać naszych przyszłych gospodarzy. Muzycy. Pan S. ki jest nawet z Krakowa. Rozstajemy się miłym nastroju, życząc sobie wzajemnie przyjemnej podróży. Dziewczyny kupiły winogrona, pomidory i cebulę. Polewamy winogrona wodą, udając, że je myjemy. Jeszcze było trochę poszukiwań za jakimś autobusem do Peluru. I wreszcie jakiś facet zaproponował nam za pięćset rialsów mikrobus. Poczekał, przy tym, na otwarcie Banku Melli, gdzie wymieniłem czterdzieści dolarów. Facet okazał się właścicielem mikrobusu. Wyjazd wyglądał w ten sposób, że w czasie jazdy przez Czalus wystawił głowę prze okienko krzycząc - Teran, Teran! Tak nazywają tu w Iranie swoją stolicę. Prosta metoda zdobywania klientów. Wiadomo gdzie jedzie. Kto w tamta stronę - to proszę. Jedziemy wzdłuż morza, tuż przy brzegu, na wschód, w kierunku na Amol. W miarę jazdy dochodzimy do wniosku, że to dobrze, że nie zostaliśmy tutaj. Mielibyśmy trudności z kąpielą. Jedziemy ciągle wzdłuż niekończącego się szeregu kamiennych murków. Widocznie każdy kawałek brzegu do kogoś należy. A murki stanowią granicę prywatnych parcel. W dalszym ciągu nie ma słońca. Jest! Ale dalej nad morzem. Warstwa chmur, urywa się, jak nożem uciął, w pewnej odległości od brzegu. Morze jest szare, nawet brudne przy brzegu. Wsiadają dwie dziewczyny. I dwóch chłopaków. Pytają się skąd jesteśmy. Oni prawdopodobnie są studentami. Dziewczyny są bez czadorów, prawie że w mini. Rzadki przypadek. Wysiadają przy dużym campingu, znajdującym się obok szosy. Kierowca jedzie z fantazją. Naprzeciwko nas jedzie duży samochód, wyprzedza go jakiś osobowy. Nie zdąży go wyprzedzić - wpadnie na nas! Nie, nie wpadł. Nasz kierowca cierpliwie poczekał, a potem w ostatniej chwili lekkie naciśnięcie na hamulec, ruch kierownicy w prawo i tamten się zmieścił. Jacek wtrąca - że wcale się teraz nie zdziwi, gdy wyczyta w gazecie, że gdzieś w jakimś kraju na wschodzie, zginęło kilkudziesięciu pasażerów autobusu. Przy szosie stoją ciekawe domy pokryte strzechą. Obok domu szopa na czterech palach, ze szpiczastym słomianym dachem. Podobno, gdzieś po drugiej stronie morza, nad Wołgą stoją takie domy. Amol. Niewielkie miasteczko u wylotu doliny rzeki…Skręcamy w stronę gór. Teraz pojedziemy na południe. Rzeka jest mętna. Nad górami wisi gruba warstwa chmur. Z pod niej widać tylko najbliższe stoki. Mikrobus staje obok szosy. W łożysku rzeki leży duży samochód ciężarowy. Właściciel pojazdu z kierowcą wysiadają i zaczynają dyskutować z grupką, która się przygląda. Po drugiej stronie pole, obok niego mały daszek na czterech palikach. A pod nim ognisko. Wydaje się, że to dom właściciela poletka. Jedziemy dalej. Zapada zmrok. Kierowca zapala światła. Oprócz nas, kierowcy i właściciela mikrobusu, czyli - mynybasa, jedzie jeszcze jeden Irańczyk. Było więcej osób, ale tylko w czasie jazdy nad morzem. Wsiadali, właściciel wyciągał rękę, pasażer wkładał pieniążek i to była cała operacja. Dziś taki mynybas jedzie do Teheranu. Jutro pojedzie tam, gdzie będą klienci i będą z nimi pieniądze. A to tylko bogowie wiedzą. Samochód wjechał w góry. Czasami w jego światłach błyśnie mętna rzeka, przemkną za oknem światła przydrożnych czajchan i znowu ogarnia nas mrok, przerywany od czasu do czasu reflektorami jadących z naprzeciwka. Wznosimy się coraz wyżej. Jakaś większa miejscowość. Większa w odniesieniu do tych, co już minęliśmy. Przed dużą restauracją stoi kilka autobusów. Kierowca z właścicielem poszli coś zjeść. Na szaleństwa restauracyjne pozwolimy sobie ewentualnie później, pod koniec pobytu. Na razie mamy węża w kieszeni. Rzeczywistość jest twarda. Kupujemy ciastka i pijemy dug - perską maślankę. Prosto z lodu. Nie wszystkim ten napój odpowiada. Mnie smakuje. Szukam chleba. Jesteśmy głodni. Za sobą mamy tylko śniadanie u Nagaviego. Jest piekarnia. Spróbujemy irańskiego chleba. Na sklepieniu pieca, od wewnątrz, pieką się irańskie placki. Duże, cienkie płaty z jakby dziurkami. Pytam się - ile? Słyszę po angielsku czterdzieści. Trochę za dużo. Już mam rezygnować, gdy młody chłopak, który pytał mnie skąd jestem, wciska mi na siłę jeden placek. Jest mi trochę głupio. Pytam się jeszcze raz - ile ten placek kosztuje. Cztery rialsy. Coś niedobrze jest z moją znajomością angielskiego. Proszę jeszcze o pięć. Świeżutki, pachnący chleb. Moja czwórka jest zachwycona. Pałaszujemy go z pomidorami i cebulą. Jeszcze nie koniec jazdy w górę. Na stoku, obok szosy, dużo świateł. Może duża wieś, albo miasteczko. Właściciel mynybasa tłumaczy, że niedługo będzie przełęcz. To dobrze. Do Puluru już niedaleko. Wydaje mi się, że może wyjdzie księżyc. I gdzieś w jego blasku zobaczymy Demawend. Ten, prawie sześciotysięczny olbrzym, powinien błyszczeć swoimi śniegami w świetle księżyca. Niestety, gdy wysiadamy w Pulurze otacza nas czarna, głęboka noc. Nawet gwiazd nie widać. Mała przydrożna knajpka. Obok stoiska z owocami, oświetlone gazowymi lampami. To jest Pulur. Namawiamy właściciela mynybasa, aby zawiózł nas do Rineh. Z początku nie chce słyszeć o tym, ale potem żąda od nas pięćset rialsów, ponieważ droga jest bardzo zła i biegnie ostro w górę. Trudności drogi zostają podkreślone dosadną mimiką. Dajemy dwieście. Nie pojedzie za dwieście. Trzysta. Też nie! Janusz dopadł kierowcę stojącej niedaleko nas taksówki bagażowej. Uśmiechając się do nas głupio, wymachuje nad głową rękami, co ma oznaczać, że to bardzo wysoko, i że bardzo trudno jest tam dojechać. Za pięćset może pojedzie. Dziewczyny stanowczo protestują. Nie podoba im się ten uśmiech. My też nie pojedziemy, ale z powodu ceny. Zainteresował się nami jakiś starszy gość. Dopytuje się skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Rineh - kręci głową. To wysoko. Przez to duże tempo, przed wyjazdem do Iranu, nie zaopatrzyłem się mapkę okolic Demawendu. Wiem - a pozostali to wiedzą ode mnie, że z Puluru jedzie się do Rineh, a stamtąd na Demawend. Na Demawend można też iść z Puluru, ale to długa droga i dodatkowe podejście w górę. Poza tym mamy list polecający do Rineh. Nie ma co debatować! I tak dzisiaj nigdzie nie pojedziemy. Jest już po dziesiątej. Po drugiej stronie szosy jest mały, ni to ogród, ni – zagajniczek. Idziemy w tamtą stronę. Ślady między drzewami wskazują, że były tu rozbijane namioty. Dwa jakieś nawet stoją. Zaczyna się normalne zajęcie. Rozbijanie namiotów, gotowanie zupy, herbaty. Przygrzewanie konserwy. Od strony restauracyjki, stojącej obok ogrodu, zbliża się do nas, ujadając duży pies. Za nim podąża chyba jego pan. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić za rozbicie tu namiotów. Podchodzi do nas i pyta się - co my tu robimy? My chcieliśmy jutro iść na Demawend. W porządku, możemy tu zostać. Teraz dopiero poznał nas, w półmroku panującym między drzewami. To ten, co niedawno pytał się, skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. Oczywiście nie płacimy ani grosza. To jest - rialsa. Nasycamy nasze pragnienie. Na deser ciastka kupione na ostatnim postoju przed Pulurem. Wślizguję się do mokrego, jeszcze z Sarczal namiotu. Moja dama już leży. Z dołu dochodzi szum potoku, płynącego tuż obok ogrodu. Z knajpki dochodzi dudnienie agregatu, oświetlającego okolicę. Zasypiam szybko, mimo tego mało romantycznego hałasu. Jestem zmęczony. Zdjęcia: 1. Fatalnie! Nie wyszła fotka! Niemniej to jest dokument. W kapeluszu pan Safar. Za nim jego syn. 2. Rudbarak. Typowy dom i miejscowa elegantka z szalem. 3. Skąd ci ludzie są? Po co przyjechali-to wiadomo. Dlaczego się tak męczą? Ale mają rialsy! 4. Boskie napoje! Zimne, z lodu. Koka i "seven up". W środku kierowca, który nas przywiózł do Czalus. 5. Piekarnia. Metoda wypieku znana chyba wszędzie na Środkowym Wschodzie. Podobne placki widziałem w Afganistanie. Duży placek, jakieś czterdzieści centymetrów na dwadzieścia pięć. Ciasto jak na makaron, ale znacznie grubsze. Piekarz palcem robił w nim, co kawałek, dziurki. I do pieca. Który był, jakby głębokim dołem, z obłymi ściankami. W dole żar. Placek się przylepiał do gorących ścian. Za chwilę był już gotowy. Gorący i elastyczny bardzo smakował. Po wyschnięciu kruszył się i tracił bardzo na smaku. Zawsze się zastanawiałem z jakiego zboża? Myślę, że głównie z jęczmienia, może z dodatkiem pszenicy. 6. Jacek i Rysia pilnujący plecaków. Czekają na wymianę zielonych i na transport do Puluru.
    2 punkty
  16. Ciekawa jestem jak będzie z osobami zaszczepionymi. Czy też będą musieli mieć negatywny test...
    1 punkt
  17. to się nie przejmuj, klepanie zaczyna się gdzieś pomiędzy 120 a 140 kmh
    1 punkt
  18. Cześć Dzięki Lexi ale jeżeli rzez dwa miesiące nie byłem w stanie porozumieć się z urzędem w polecany przez niego sposób to nawet gdyby ten obowiązek powstał jeszcze przed bitwą pod Grunwaldem i tak miałbym go w dupie. Pozdrowienia
    1 punkt
  19. Byłem tam w niedzielę (tzn. w Karkonoszach, nie na tej oślej łączce). Karpacz jest strefą bez covidu. Niektóre knajpy są otwarte całkowicie, jedliśmy obiad w środku. Ale takie totalne nie noszenie maseczek w pomieszczeniach (np. w Żabce) to jednak lekkie przegięcie.
    1 punkt
  20. Żeby wjechać do Włoch poza maks. 48-godzinnym testem antygenowym lub molekularnym (PCR) należy mieć wypełnioną deklarację: https://www.esteri.it/mae/resource/doc/2021/01/modulo_rientro_sintetico_08_gennaio_eng.pdf. Tutaj link do przepisów ministerstwa zdrowia Włoch traktujący o obywatelach państw z listy C (czyli n.p.: nas): http://www.salute.gov.it/portale/nuovocoronavirus/dettaglioContenutiNuovoCoronavirus.jsp?lingua=italiano&id=5412&area=nuovoCoronavirus&menu=vuoto&tab=3 Hotele są otwarte z restrykcjami, czyli maski, dystans etc. Sklepy, bary, kafejki, lodziarnie są otwarte do 18.00. W restauracjach można jeść wewnątrz, maks. 4 osoby. Po 18.00 nie można jeść na ulicy kupionego jedzenia na wynos. Powyższe dotyczy strefy żółtej, czyli lwiej części Włoch. Z tego, co nas interesuje najbardziej z punktu widzenia narciarza, pomarańczowy jest tylko Południowy Tyrol.
    1 punkt
  21. Ale czynne tylko dwie trasy. I uwaga np. amatorska licencja zawodnicza PZŻ jest honorowana tam dla osób do 18 lat-informcje z FB Białki(w komentarzach pod postem)-lepiej się ich podpytać jaką licencję zaakceptują przed wyjazdem.
    1 punkt
  22. Dziewiątego sierpnia. Postanawiamy wstać wcześnie. Jedynie rano i wieczorem można, bez specjalnego wysiłku, zwiedzać Sziraz. Taksówką podjeżdżamy pod mauzoleum szacha Czeragha. Stąd kilkaset metrów i jesteśmy na dziedzińcu Meczetu Starego, zwanego inaczej Meczetem Piątkowym. Masdjed Jame Atigh. Meczet został wybudowany w siedemset sześćdziesiątym ósmym roku na rozkaz Amra Ibn Leith Safari. Szach Abuleshagh, panujący w czternastym wieku, kazał wybudować na środku dziedzińca czworokątny budynek imitujący Kaabę w Mekce. Rogi budyneczku mają małe baszty, pomiędzy którymi jest mały balkonik z dwoma niewielkimi kolumnami. W środku budyneczku jest niewielkie pomieszczenie w którym przechowywano Koran. Jeszcze jedna ciekawostką tego meczetu jest zimowa sala - Szabestan. Tu też jest dużo uczącej się młodzieży. Na balkonikach wspomnianego budyneczku śpią w cieniu starzy ludzie. Przez dziedziniec przejdzie czasem kobieta z dzieckiem. Pojawi się mułła w turbanie. Jest cicho i spokojnie. Tylko słońce przypieka. Pasja fotografowania powoduje, że ciągnę za sobą moją dwójkę po wąskich uliczkach miasta. Aby zrealizować motyw - wąska uliczka, zamknięta w tle kopułą meczetu i kobieta w czadorze na pierwszym planie. Jesteśmy w labiryncie. Wysoki gliniany mur z obu stron uliczki. Nagle skręcającej pod kątem prostym. Czasami mamy wrażenie, że znajdujemy się w długiej bramie jakiegoś domu, by za chwilę wynurzyć się z mroku na zalaną słońcem uliczkę. Z uliczki przez niewielkie otwory, w tym wysokim murze, wchodzi się w mroczne labirynty irańskiego szyity. Ale to strefa zakazana dla obcych, a tym bardziej dla niewiernych. Jedynie nędzne sklepiki są dostępne dla każdego. Tu już nie zagląda bogaty turysta. Dla niego jest Persepolis. I wspaniałe meczety. Tu też, jak w Isfahanie słyszymy - hallo mister! Hallo-madam! Nasza chęć do zwiedzania maleje w miarę wznoszenia się słońca w stronę zenitu. Bazar. Można go określić jednym zdaniem. Gdzie mu tam do isfahańskiego! Chociaż budynek jest może ładniejszy. Za to mieszanina ludzka jest coraz barwniejsza. Czadory. Oprócz czarnych, popielato-brązowych są też białe w małe kwiatuszki. Na głowach coraz więcej zawojów, turbanów. Jesteśmy coraz bliżej irackiego, perskiego Arabistanu. Dwieście kilometrów na południe jest Zatoka Perska. Za nią Kuwejt, Arabia Saudyjska. Orient. Arabski świat. Widzimy kobiety w czarnych czadorach, posiadające na twarzy coś na kształt masek na balu karnawałowym. Zasłaniają nos, policzki czoło, pozostawiając otwór na oczy. Chodząc w półmroku po bazarze i słuchając dolatującej muzyki Wschodu, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy na gigantycznym balu maskowym. Wchodzimy do dużego ogrodu. Przed nami ośmioboczny budynek z okresu panowania Karim Khan Zanda. Obecnie muzeum „Pars”. Ogród jest naprawdę śliczny. Wchodzimy do wnętrza muzeum. I małe rozczarowanie. W zasadzie jedyne eksponaty tworzą szabla fundatora budynku i Koran napisany pismem kufickim. Rozglądamy się daremnie za wspaniałościami opisywanymi przez prospekt. Obok budynku są trzy małe baseniki. Przyjemnie jest patrzeć na niebiesko -zieloną wodę i siedzieć w cieniu rozłożystych pinii i cyprysów, szczególnie gdy na ulicy jest temperatura ponad czterdzieści stopni. Jednak, mimo cienia, upał daje nam się we znaki. Postanawiamy wrócić na camping. W tym momencie każde z nas widzi się zanurzającego w „chłodnej” wodzie basenu. Ale przed tym wchodzimy do banku Pars, aby wymienić ostatnie nasze dolary. Miły chłód, klimatyzacja, miękkie skórzane ławy. Duży hall, z pracującymi za półkolistym kontuarem urzędnikami. Obok gabinet dyrektora. Przez uchylone drzwi widać szefa piszącego coś na biurku. Nad nim portret szacha Rezy Pahlawi. Szach na portrecie ma pozycję podobną do dyrektora. Ot - właściwy portret władcy do gabinetu dyrektora. Na ścianie obok gabinetu duży termometr. Wielka czerwona skala, z lewej strony, w stopniach Celsjusza, z drugiej Farenheita - dwadzieścia osiem stopni wskazuje Celsjusz. A my odczuwamy miły chłód. Co to znaczy aklimatyzacja. Nie do wysokości, ale do temperatury. I znów rozpalona ulica. Południe. Całe popołudnie spędzamy nad basenem, z małą tylko przerwą na obiad. Zresztą to jedyny sposób przeżycia szirazkiego południa. Camping położony jest poza miastem. Otoczony gustownym metalowym płotem. Czasem przyjeżdża z miasta jakiś samochód, wysiadają niego mężczyźni i siadają za tym płotem. Posiedzą pewien czas i odjeżdżają. Z ich strony za płotem widać kobiety w bikini. Szok! Kobiety w kostiumach kąpielowych. W Teheranie i Isfahanie campingi otaczał wysoki mur. Tylko obsługa oglądała, mówiąc trywialnie - „gołe baby”. Niedaleko campingu jest mauzoleum Saadiego, cel naszej dzisiejszej popołudniowej wędrówki. Saadi wielki perski poeta żył w trzynastym wieku. Na miejscu prymitywnego grobowca Karim Zand wybudował mauzoleum. W ostatnich latach budynek mauzoleum został przebudowany przez Związek Ochrony Pomników Narodowych. Za jedyne dziesięć rialsów wchodzimy do uroczego ogrodu. W jego środku w obszernej krypcie znajduje się grób poety. Na ścianach cytaty z dzieł Saadiego. Na grobem wisi ogromna lampa z brązu. Obok krypty grobowej słynne źródełko poety. Od kilku stuleci ogród i źródło jest miejscem spotkań literatów, i ludzi zakochanych w poezji, i literaturze. Siedzimy na schodach prowadzących do krypty. W dole zapalają się światła Szirazu. Wiatr delikatnie porusza koroną rosnącej obok palmy daktylowej. Ile ona może mieć lat? Zastanawiamy się we trójkę. Jest już stara, a przecież palmy nie rosną szybko. Podchodzi jakiś pan i delikatnie przypomina, że już siódma i że zamykają mauzoleum. Czas wracać. Za nami zamyka się brama z cytatem poety: „Pył z mojego ciała poniesie zapach miłości, nawet gdy tysiące lat przeminie”. Przekład mojego autorstwa z prospektu, w wersji angielskiej lub francuskiej. Więc proszę wybaczyć! Na skale, obok drogi, którą wracamy, zapala się kolorowy neon. Prawdopodobnie jest to też cytat z Saadiego. Zdjęcia: 1. Wejście na teren mauzoleum Saadi`ego. W głębi niski już Zagros. 2. Mauzoleum poety.
    1 punkt
  23. Ciekawe nieprawdaż? No własnie ktoś mnie na coś naprowadził a była to osoba powiązana z wyciągiem w Lubomierzu w Gorcach. Od razu dali sobie spokój i męczyło mnie czemu inni tak cisną. Czemu stoją Myślenice a chodzą Harbutowice. I teraz jeden właściciel tylko obaj wiemy jak działał w ostatnich latach Czarny Groń. Innymi słowy jakie mieli prawne problemy. Słotwiny otrzymały w ostatnich latach blisko 10 mln a taka Kasina figę z makiem. Za wyjątkiem ubiegłego roku czyli niecałe pół banieczki. I teraz pytanie kto pomimo, że to jedna grupa się wyrywa i co ma do stracenia. W mojej dawnej firmie auta nie można się było pozbyć 6 lat bo było dofinansowanie i jak coś trzeba było to zwrócić. Mało tego żadnych akcji z roszadami właścicielskimi w spółce. Białka dostała 30 mln a to już konkretna kasa jest. Więc to nie jest tak, że nikt nie dostaje w ostatnich latach przed pandemicznych funduszy na rozwój działalności. W przyszłości buntownicy mogą zobaczyć środkowy palec w myśl "pokorne ciele dwie krowy ssie". Tylko kto potem będzie beczał po mediach jaki to jest bidny i jak dookoła rozdają kasę a on bidulek najwyżej dostał 5 tys na waciki.
    1 punkt
  24. czyli Jacek zamyka Turcję oby tylko za szybko nie jechał do Szwajcarii
    1 punkt
  25. W większości przypadków to jest tak ze zestawia się dane w taki sposób (czesto wybiorczo) żeby poprzeć jakaś tezę w zależności od tego kto zleca badania i po co tezy bywają różne. A my ..no cóż ..możemy jedynie interpretować po swojemu to co dostajemy zdając sobie sprawę (lub nie) ze bywa to skrzywione i niekompletne.
    1 punkt
  26. Ależ oczywiście. Pisząc o składanych nartach jako o rozwiązaniu o błędnym założeniu z punktu widzenia mechaniki poparłem tezę błędem mechanicznym jakim jest tzw rower składany. Mogłem oczywiście dać przykład scyzoryka zamiast bagnetu czy noża, czy też jeszcze co innego. Dyskusja, jak zwykle oddaliła się od tematu i poszła swoimi drogami. Przywołano składane wędki, przywołano parkingi i upychanie jeździdełka w bagażnikach czy innych klitkach w których przyszło żyć niektórym. Ba, za argument dla składanej konstrukcji posłużył nawet złodziej, co to łasy może być na nasze dobra. To wszystko zgoda, mnie jednak chodzi tylko i wyłącznie o sprzeczność w założeniu konstrukcyjnym takich przedmiotów. Ta sprzeczność praktycznie skazuje te przedmioty na bycie jakimś uzupełnieniem tych pełnowartościowych i konstrukcyjnie poprawnych. Nie znaczy to że te łamańce do niczego się nie nadają! Nadają się, jak najbardziej. Weźmy na przykład składaną wędkę. Trudno chyba sobie wyobrazić wędkarza z 6 metrowym kijem podróżującym nad łowisko. Względy funkcjonalne wzięły tu górę nad względami fizycznymi. To samo dotyczy scyzoryka, parasolki, drabiny, jakiegoś taboretu czy jeszcze wielu innych rzeczy. A ten bidny rower? Nie ma doskonalszej konstrukcji jak tej składającej się niejako z dwóch trójkątów. Wie to każdy kto cokolwiek liznął mechaniki. To samo dotyczy składanej narty, to rozwiązanie gorsze niż narta w jednym kawałku.
    1 punkt
  27. Zachęcony rozmową z pewną osobą pozwoliłem sobie na rozeznanie w temacie czemu jedni działają a inni nie lub czemu mają w nosie i ryzykują. Dość zabawne jest tylko to, że ja jako w sumie pospolity przeciętniak a nawet pospolity leszcz biorąc pod uwagę narciarskie umiejętności zadałem sobie ten trud. Nie tutaj ci co działają latami nie ci co znajo się po imieniu z niektórymi z obsługi ON i tak dalej. Zabawne co nie? Cały czas piszę, że działa się w jakimś otoczeniu i klimacie biznesu. Ci, którzy są kombinatorami pod każdym względem od zatrudnienia po legalność biznesu (patrz Czarny Groń). Dostają całkiem nie małe sumy jako wsparcie. Wcale nie chodzi o ostatnie 12 miesięcy. Proszę sobie poszperać ile dziesiąt mln dostała jakiś czas temu taka Kotelnica w ramach pomocy regionalnej na inwestycje. Ile dostały Słotwiny a czemu nic nie dostał taki Czarny Groń. Ryzyko podejmowane w przypadku kiedy jeden ON dostaje powiedzmy z 10 baniek jest zupełnie inne niż to kiedy z tej samej grupy dostaje się tylko z pół bańki. To tyle jak by komuś przyszło narzekać czemu ktoś chce działać legalnie, być w porządku wobec publicznych pieniędzy a tymi co są zwykłymi kombinatorami i na tą chwilę złodziejami. Zabawne jak to niektórzy bladego pojęcia o sprawie nie mają ale biorą się za "ekspertowanie". Zabawne są te wyrazy współczucia jakie to ON są biedne i jak to ustawia się kolejka do przejęcia.
    1 punkt
  28. Szklarska Poręba - 5 dni kursu z instruktorem wraz z wiktem i opierunkiem oraz możliwością wypożyczenia sprzętu . Wygląda na to, że albo będziemy na tym kursie sami, albo w bardzo kameralnej grupie. Ale zabieramy tez zjazdówki z myślą o wyskoczeniu do Karpacza na Winterpol, chyba, że się coś jeszcze otworzy w okolicy. Mam nadzieję, że odwilż będzie chwilowa - u nas dzisiaj też padało, ale jednak jest dziwnym trafem chłodniej i śnieg raczej się utrzyma. Nie wiem, jak w samym mieście, ale u nas pewnie tak.
    1 punkt
  29. Co to znaczy? Jakiego zdania jest inna część specjalistów? Przykład dramatycznego dziennikarstwa. Długo szukałem i nie znalazłem żadnego modelowania tyczącego ryzyka zakażenia podczas uprawiania narciarstwa zjazdowego. Można zatem widzieć elementy podnoszące ryzyka i elementy o ryzyku małym, czy wręcz pomijalnym. Na pewno ryzyko podnosi gondola i kanapa z zamkniętą bubliną. Przeciwdziałanie jest bardzo proste choć kilka ośrodków w tym państwowe mocno się obrażą. Ryzyko podnosi (choć nie wiadomo w jakim stopniu) tłoczenie się w kolejce, ale zmniejsza je fakt, że jesteśmy na wolnym powietrzu. Tu przeciwdziałanie jest możliwe, choć trudniejsze i sporo wymaga od obsługi. Ryzyko podnosi w sposób ekstremalny zabawa po nartach. Tu rozwiązanie jest oczywiste. Samo zjeżdżanie nie generuje żadnego ryzyka.
    1 punkt
  30. i dlatego jest sporo ludzi - to największa kolejka do kolejki w dzisiejszym dniu
    1 punkt
  31. dodam od siebie. Co prawda to już archiwum, bo z przed 3 lat, ale pasuje do tematu. Słup graniczny ma mocno ponad 2 metry...
    1 punkt
  32. Luty ma być mroźny i śnieżny.
    1 punkt
  33. Bo jest źle zorganizowana kolejka.... na Skolnitach ładnie wydzielone, że smigasz gęsiego A długość nart niejako samoczynnie wymusza dystans... na osadzie niestety brak tej organizacji co nie zmienia faktu, że przebywanie tam jest wiele bezpieczniejsze jak w galeriach handlowych...
    1 punkt
  34. Jak w Ikei w sobotnie popołudnie, o co ci chodzi?
    1 punkt
  35. Szkolenia ciąg dalszy 😁 znowu Nowa Osada. Dzisiaj troszkę później bo przyjazd o 9 i szok, kolejka do kasy na godzinę stania... czynna tylko jedna kasa i 90% ludzi oświadczenie wypełnia przy okienku😑 Jakoś wytrzymałem, wykupiłem szkolenie i kolejne 4 godzinki na stoku zaliczone🤩 Dzisiaj lekki mróz -3 stopnie,szkoda,że słońca zabrakło.Generalnie ludzi dzisiaj więcej niż w niedzielę. Jeśli pogoda pozwoli to jutro dla odmiany Skolnity 😛 jeśli nie pozwoli,to chyba dzień przerwy.
    1 punkt
  36. Straszna banda....... ja mam w pilocie od TV niektóre przyciski zaklejone na stale żeby nawet przypadkowo nie włączyć - zalecenie kardiologa.
    1 punkt
  37. Piątego sierpnia. Rano okazuje się, że Elżbiecie spuchła twarz. To zdradliwe słońce Demawendu, tak ją urządziło, mimo że nie często było dla nas łaskawe. I się nie pokazywało. Janusz planował dzisiaj wyjazd do Isfahanu i niestety nic z tego nie będzie. Elżbieta leży na materacu, pod trzcinowym daszkiem, obok basenu. Ryśka pierze, a my we trójkę pakujemy plecaki. Właściwie to we dwójkę. Jacek i ja. Zostawimy wszystkie nasze wysokogórskie, zimowe rzeczy w ambasadzie. Weźmiemy tylko namiot, śpiwory, trochę żarcia i na południe do Isfahanu, Szirazu, Persepolis. Janusz i Elżbieta jadą w poniedziałek do Polski. Rano wreszcie się ogoliłem. Przed tym Jacek jeszcze sfotografował nasze zmaltretowane, po wysokogórskich bojach, twarze. Wyjeżdżamy po południu we trójkę do Teheranu. I znowu mamy niewielki spacerek w samo południe, z pięćdziesięciokilowym plecaczkiem. W ambasadzie spotykamy S… kich. Dopiero co wyszli z dyplomatycznego baseniku. Ociekają jeszcze wodą. Dlaczego te kropeczki? To trudno wytłumaczyć. To się rozumie, gdy w sierpniowe południe przespaceruje się trochę po Teheranie. Klucza do mieszkania nie mają, przykro im, prawdopodobnie sekretarz ambasady…, ale on śpi i nie można go budzić. Dopiero o piątej się zbudzi. Poczekamy, szarzy obywatele ludowej ojczyzny, aż się zbudzi nowożytny arystokrata, dysponujący basenem, do którego tenże obywatel, utrzymujący z własnych podatków ten Disneyland, wstęp ma wzbroniony. Siedzimy we trójkę na ławce, na bulwarze Elżbiety. Bulwar ma dwie jezdnie, które są teraz zatłoczone ciągami aut. W środku między nimi jest pas zieleni, przez który wzdłuż bulwaru płynie kanałem woda z pobliskich gór. Bulwar obsadzony jest narwanami - drzewami o kulistych koronach. Pod jednym takim narwanem sobie właśnie siedzimy. Wszystkie lepsze ławki są zajęte przez śpiących ludzi. Lepsze to znaczy takie, gdzie jest najwięcej cienia. Robotnicy, których u nas nazwalibyśmy pracownikami zieleni - podlewają trawniki. Deptakiem wzdłuż kanału przechodzą czasem kobiety z dziećmi. Właśnie jedna z nich podwinęła małemu sukienkę i bez żadnej żenady myje mu pupę w brudnej wodzie kanału. Jest senne, teherańskie popołudnie. Rozmawiamy leniwie, o wszystkim i o niczym. Jacek wzdycha, że takich samochodów, jak tu jeżdżą, to nigdy w Polsce nie zobaczy. Popularny w kraju garbus - będący synonimem dostatku - uchodzi tu za kopciuszka. Z drugiej strony piętnaście kilometrów stąd, obok naszego campingu, stoją kuliste lepianki, gdzie mieszkają też teherańczycy. Nie chcę uprawiać taniej propagandy. Ale tak jest. Marmurowe wille i całe masy ludzi, których prawdopodobnie jedynym pożywieniem jest sangak. Że bulwar Elżbiety jest ulicą bogatej dzielnicy Teheranu, świadczą choćby wysokie budynki, stojące przy tej ulicy. Zresztą te budynki są dziełem ostatnich lat. Okna wszystkich szanujących się budowli są szczelnie zamknięte. To z powodu klimatyzacji. Jest już piąta. Wracamy do ambasady. Państwa S…kich nie ma. Sekretarz też nie ma klucza, ale państwo S…cy jakby to przewidzieli(?) i zostawili numer, aby do nich zadzwonić, to postarają się coś załatwić. Telefon jest niedaleko. W sklepie, którego właściciel mówi podobno po polsku. Idziemy więc do sklepu. Zaplanowaliśmy sobie, że jak dostaniemy klucz do mieszkania, to przeniesiemy z ambasady tam wszystkie nasze rzeczy. To ciągłe się dopraszanie, o klucz do piwnicy, wychodzi nam już bokiem. Zresztą dają nam tu do zrozumienia, że robią nam łaskę, trzymając tych kilka naszych nędznych plecaków. Gdyby ojczyzna nam nie poskąpiła dolarów, z tych, czy innych względów, to może nasza sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ponieważ nam poskąpiła, to niechże nasza socjalistyczna ambasada będzie choć trochę uczynna dla uczciwych obywateli ludowej ojczyzny. Niestety idee, które nam przez lata wpajano - sobie, a życie sobie. Na dźwięk dzwonka, potrąconego przez drzwi, z za kontuaru podnosi głowę starszy człowiek, o bladej mizernej twarzy. Czy możemy zatelefonować? Tak możemy - odpowiada ze śmiesznym akcentem, zmiękczając polskie słowa. Wykręcam sześciocyfrowy numer. Jesteśmy w sklepie spożywczym. Widocznie nasi z ambasady często tu coś kupują i stąd ta znajomość polszczyzny u właściciela sklepu. W słuchawce słychać wyraźny, ale przyjemny sygnał. Żadnych trzasków i zgrzytów, do jakich jesteśmy w domu przyzwyczajeni. Zgłasza się jakiś niemiecki głos. Proszę o pana S…kiego. Za chwile S…ki podchodzi do telefonu. Niestety bardzo mu przykro, ale klucz wziął administrator budynku. Oni oczywiście tego nie przewidzieli, itp., itd.….Ja też - no cóż, dyplomacja - serdecznie dziękuję, za to co dla nas zrobili(sic!). Telefon, mimo znajomości języka polskiego przez właściciela sklepu, kosztuje nas sześć rialsów. Po wyjściu na ulicę możemy sobie pokląć. Całą sprawę komentujemy w ten sposób. Bajki o administratorze - to oczywiście bzdura. S…cy nie chcą nam dać klucza, bo dostali takie instrukcje z ambasady, która ma nas dosyć. I nie tylko nas. Wszystkich takich przyjeżdżających z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. Odczuł to już na własnej skórze Klub Wysokogórski z Krakowa. Zawsze to już dosyć daleko od Warszawy. A ja naiwny sądziłem kiedyś, że ludzie w polskich placówkach dyplomatycznych są mili, uczynni, szczególnie tam gdzie przyjeżdżających Polaków można policzyć na palcach obu rąk. Dziwna polityka, czy polityczka w stosunku do własnych obywateli. Wrócimy do ambasady i zabierzemy konserwy. Janusz dla siebie, i dla Elżbiety na dwa dni pobytu w Teheranie, i na powrót. Jacek dla naszej trójki, na cały następny tydzień. Wobec takiego obrotu z mieszkaniem, dochodzę z Jackiem do wniosku, że moglibyśmy jechać jeszcze dziś w nocy do Isfahanu. Bo, po pierwsze podróż jest ze względu na temperaturą mniej męcząca. Tak twierdzili Warszawiacy. Autobusy nie mają klimatyzacji. Po drugie - nie będziemy płacić campingu, tym bardziej że w Isfahanie według Warszawiaków, jest bardzo tani camping. Z basenem. A wreszcie po trzecie - zaoszczędzimy niejako dzień. Podróżując nocą. Idziemy więc na ulicę Fisher Abad do T.B.T. po bilety do Isfahanu. Mamy szczęście - są bilety i to na godzinę dziesiątą czterdzieści pięć wieczorem. Wyraźnie słyszę - twenty two, fourty five. Znamy już trochę Iran, więc pytam się następnego. Dziesiąta piętnaście - pada odpowiedź. Jeszcze jeden - wpół do jedenastej - słyszymy, ale z informacją, że lepiej już być o dziesiątej. Do takiego wniosku doszlibyśmy sami i bez tej dodatkowej informacji. Zbliża się siódma. Do placu Gumruk, skąd pojedziemy do Gol-e-Sahra, jedzie się stąd dwoma autobusami miejskimi z przesiadką. A tu, jak na złość, przejeżdża jeden, potem drugi, oba zapchane ludźmi, nie zatrzymując się na przystanku. Janusz kupił większą ilość biletów po dwa rialsy i trzyma je w ręce Wreszcie zatrzymuje się zielony autobus, tylko dziwnie pusty. Błyskawicznie znajdujemy wytłumaczenie tego braku pasażerów, gdy konduktor zaczyna wyrywać Januszowi z ręki bilety. Zamiast po dwa rialsy, to płacimy po pięć. Jeździ tą samą trasą, co te po dwa. Długo nam dziś trwa podróż do placu Gumruk. A jeszcze dłużej jedziemy do Gol-e-Sahra. Wyjechaliśmy o ósmej i dosłownie, co sto metrów ktoś wsiada, ktoś wysiada z autobusu. Wyjątkowo wlecze się dziś ten pojazd. A nam się spieszy, ponieważ dziesiąta jest coraz bliżej. Wreszcie jesteśmy na campingu. Gotujemy błyskawicznie herbatę. Janusz z Elżbietą przeprowadzają skomplikowane rozliczenia rialsowo – dolarowe. Likwidujemy naszą wspólną kasę. Segregują bilety kolejowe na powrót, które też nam komplikują życie, składając się z kilkunastu różnych papierków. I wreszcie po dziewiątej wychodzimy we trójkę, żegnając się z Januszem i Elżbietą. Szkoda, że już wyjeżdżają do Polski. Nie byliśmy idealni. Kłóciliśmy się nieraz. Ale w sumie byliśmy na pewno dobrze współpracującą grupą. Te małe kłótnie, to tylko niewielkie obłoczki, na pogodnym niebie, które nieraz urozmaicają błękit. Złapany mikrobus jakby chciał odrobić straty tego, co nas wiózł do campingu. Jedziemy prawie bez zatrzymywania się do placu Gumruk. Złapany taksówkarz wiezie już dwóch pasażerów. Jedziemy do T.B.T. Dzisiaj w Teheranie święto - Constitution Day - Dzień Konstytucji. Piąty sierpnia. Ale piąty w naszym kalendarzu. U nich jest dzisiaj - dwunasty dzień, piątego miesiąca. A rok jest 1351 ery muzułmańskiej. Pewien problem, gdy się chce kupić bilet, na przykład w przedsprzedaży. Należy wtedy podać datę według ich kalendarza. A mieliśmy później taką potrzebę. Zamiłowanie Irańczyków do efekciarstwa daje o sobie znać. Na najważniejszych budynkach wiszą girlandy różnokolorowych żarówek. Główna Kwatera Policji i jakieś ministerstwo w pobliżu wyglądają, jak gigantyczne choinki. Cały budynek dookoła, od ziemi aż po dach, jest obwieszony żarówkami. Punktualnie o dziesiątej jesteśmy pod dworcem T.B.T. Taksówkarz, z braku drobnych, dostaje ode mnie sto rialsów. Wydaje tylko trzydzieści. Jak zwykle w takich momentach następuje mała kłótnia. Odjeżdża w końcu z pięćdziesięcioma rialsami. I tak nas naciął na dziesięć. Przy autobusie trafiamy na młodego Irańczyka, który umie trochę po niemiecku. Dowiadujemy się od niego, że autobus odjeżdża piętnaście po dziesiątej, a w Isfahanie będziemy o siódmej rano. Punktualnie, o dziesiątej piętnaście, autobus miękko wytacza się na ulicę Fisher Abad. Jest to niemiecki Mercedes. Jedziemy przez oświetlone ulice miasta. Domy stają się coraz niższe i brzydsze. Znikają eleganckie sklepy, na chodnikach pojawiają się gazowe lampy i po półgodzinie Teheran zostaje za nami, znacząc swoje istnienie łuną świateł na tle Elbursu. Ledwo widocznego na tle gwiaździstego nieba. Przez otwarte okno wpada do autobusu ciepły powiew pustyni. Na suficie żarzą się niebieskie lampki. Po autobusie chodzi boy i rozdaje cukierki. Cukierek jest mały i cierpki. Część pasażerów śpi. Przymykam okno, zostawiając tylko małą szparkę. Usiłujemy z Rysią zasnąć. Budzę się po kilkunastu minutach. Gdzieś przed oczami mignęła mi tablica drogowa z napisem Kum - 80 km. Święte miasto irańskich szyitów. Znajduje się tam meczet z grobem szyickiej świętej - Fatimy. Droga - o ile to można dojrzeć w świetle reflektorów - biegnie wśród niewysokich wzgórz. Od czasu do czasu mignie przydrożna czajhana. Autobus jedzie szybko. O ile to się zmieniło w ciągu trzydziestu lat. Przecież Franciszek Machalski pisał, w czasie drugiej wojny światowej: „ Dziś o ósmej piętnaście w wyruszyliśmy w daleką drogę do Szyrazu. Niemal tysiąc kilometrów drogi przez dzikie pasma górskie i nieurodzajne pustynie”.
    1 punkt
  38. I widoczek z górki ... ... oraz z dołu. Ale za to niedziela ... Wszystko co dobre szybko się kończy ...
    1 punkt
  39. Jak przystało na nasze stoki to warunki wyśmienite. Kto był ten wie Pozdrawiam
    1 punkt
  40. Wiem wiem Piękne miejsce, szczególnie wiosną w okolicach rozlewisk przy żeremiach bobrowych ...ale tam jak na razie tylko na rowerze docierałem
    1 punkt
  41. @Capricorn ma rację. Cisza spokój w Swiss. W gondoli zawsze jadę sam z ojcem. Na krześle przeważnie też, czasami nieśmiało ktoś się dosiadł ale max. 3 os na 6 os krześle. W gondoli raz grupka młodych chciała wejść bez masek - kolej stop, gościu z obsługi dosłownie wywalił za fraki przez bramki, jedziemy dalej. Jest bosko!
    1 punkt
  42. Witam, dziś Wisła Skolnity, od rana na trasie niebieskiej sporo lodowych kulek potem odsypy i lodowe placki,na czerwonej zdecydowanie lepiej, ludzi sporo parking pełny ale na trasach luz, kolejki na około 5-7minut .
    1 punkt
  43. Hello, dzisiaj na Klepkach trzeba swoje odstać. Ale lekcje to lekcje, obecność obowiązkowa. Stoczek wygląda zachęcająco
    1 punkt
  44. Tymczasem w Wolnym Mieście Bytom .... słońce, mrozik i szkolenie ...
    1 punkt
  45. A ja dalej śmigam Rano -5 stopni,teraz -3,trasa beton,kolejka o 12 jak na zdjęciu. Jeszcze z godzinka, jutro może Skolnity...
    1 punkt
  46. Nowa Osada- WIsła. Witam. Dzisiaj postanowiłem się trochę poedukować na stoku Punkt 7:45, mroźno, na górze mgliście, ludu jeszcze nie wiele. Szkolenie wykupione na 2h, 65 zł bez kaucji. Pierwszy zjazd kryzysowy, twardo i równo. Trasy wszystkie otwarte. Góra nie co mglista... Ale sztruks jest Pogoda z minuty na minuty co raz lepsza, pojawiło się Słoneczko, warunki fenomenalne, po każdym zjeździe chciało się jeszcze więcej Troszkę ludu się pojawiło, ale każdy miał swoją część stoku dla siebie. Po 9:30 dotarło sporo wyspanych narciarzy. Pojawiły się drobne kolejki do wyciągu Godz. 9:59 kończę jazdę. Niestety kolejki co raz większe, 2 godzinki w zupełności wystarczyły by się wyszaleć. Szybko ten czas minął, szkoda, że nie ma możliwości wykupienia 3h godzin szkolenia😄 Mimo to, w pełni zadowolony wracam do domu. Dziękuje za uwagę Michał.
    1 punkt
  47. Cześć Miłej zabawy Panowie. My dzisiaj postanowiliśmy kontynuować biegówki - pierwsza okazja od trzech sezonów w tym roku - ale chciałbym znaleźć jakąś większą górkę bo przecież teraz ćwiczymy jazdę na nartach slalomem... Pozdro
    1 punkt
www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...